DWADZIEŚCIA

Czas mijał. W ciągu kolejnych dni Martinez podejmował obiadem Husayna i Marsenne, a potem spędził osiem godzin w sterowni, aby przeprowadzić „Prześwietnego” przez wormhol do Osser. Eskadrę poprzedzała grupa wabików, które miały przyciągnąć ewentualne wrogie pociski. Wraz z wabikami leciały szalupy i malowały kosmiczną próżnię laserowymi szukaczami. Wszystkie jednostki broni antypociskowej zostały uzbrojone i skierowane bezpośrednio w przód.

Tuż przed wejściem w wormhol siły Chen zmodyfikowały prędkość i kąt wejścia, tak, by pojawić się w układzie Osser na trajektorii, która nie będzie ich kierowała prosto do następnego układu Arkhan-Dhog, ale lekko ich odchyli od tego kierunku.

Martinez leżał w fotelu akceleracyjnym i usiłował nie okazywać zdenerwowania — wpatrzony w displeje czujników, czekał na krótki błysk oznaczający, że pociski nadlatują. Stopniowo się odprężał, gdy dzięki powracającym sygnałom radarowym i laserowym widział coraz większą część układu Osser. Zaraz jednak znowu poczuł niepokój.

Naksydzi musieli się zastanawiać, dlaczego siły Chen zmieniły taktykę, zwłaszcza że od bitwy przy Protipanu na samym początku rajdu nie natrafili na znaczniejszy opór. Gdyby przeprowadzili analizę wsteczną manewrów przeciwnika, by się przekonać, czemu miała służyć taka taktyka, doszliby do wniosku, że Chen obawia się zapory z pocisków wystrzelonych z relatywistycznymi prędkościami.

Jeśli Naksydzi jeszcze tego nie rozgryźli, zachowanie eskadry Chen mogło im teraz dostarczyć odpowiednich wskazówek.

Ale o to będzie się martwił następnego dnia. Teraz Martinez zadowalał się tym, że lasery sondujące niczego nie wykryły, i że siły Chen nie będą narażone na atak.

Osiem godzin po wejściu statku do nowego układu Martinez poprosił Michi o zezwolenie na opuszczenie stanowisk bojowych, i na „Prześwietnym” zarządzono niższy stopień gotowości. Wrócił do papierkowej roboty — aby nie dzwonić stale do oficera wachtowego i nie dopytywać się, czy przypadkiem eskadrze nie zagraża niebezpieczeństwo.

Dni mijały. Martinez przeprowadzał regularne inspekcje, by poznać swój statek i załogę oraz uzyskać potwierdzenie informacji z 77-12. Jadał na przemian z lordem Phillipsem, który mówił niewiele więcej niż przy ich poprzednim spotkaniu, z lady Juliette Corbigny, która paplała nerwowo, co kontrastowało z jej milczeniem w obecności dowódcy eskadry, i z pełniącym obowiązki porucznika lordem Thembą Mokgatle, który dostał awans na miejsce zwolnione przez Chandrę, którą przesunięto do sztabu Michi.

Pewnego dnia wieczorem, gdy popijał kakao i wpatrywał się w obraz przedstawiający kobietę, dziecko i kota, dostrzegł po drugiej stronie obozu jeszcze jedną osobę — mężczyznę siedzącego na łóżku naprzeciw kominka. Wcześniej tego nie zauważył, ponieważ malowidło było ciemne i wymagało oczyszczenia. Mężczyzna opierał głowę na trzymanej w rękach lasce, a może kiju, i wyglądał jak duch za namalowaną czerwoną zasłoną.

Nawet gdyby kot zeskoczył mu z obrazu na kolana, Martinez nie byłby bardziej zdziwiony.

W tym całym okresie dokonał tylko tego jednego odkrycia. Zabójca lub zabójcy kapitana Fletchera nadal pozostali fantomami. Michi okazywała z tego powodu coraz większą irytację i warczała na Martineza i Garcię. Niekiedy Martinez czytał w jej oczach: „Gdybyś nie należał do rodziny…”.

Kończył się okres przejmowania obowiązków i Martinezowi przypomniano, że na statku jest zbyt wielu służących kapitana.

Kazał więc Garcii wziąć sprzętowca Espinosę i mechanika Ayu-tano do żandarmerii — dostali zadanie patrolowania pokładów, na których mieszkali oficerowie. Stylista Buckie został posłany do pomocy statkowemu fryzjerowi. Narbonne przeszedł na służbę do Martineza jako asystent Alikhana — oczywiście uznał to za degradację i miał o to pretensje.

Pozostali jeszcze Baca — gruby kucharz, którego nikt nie chciał — i Jukes. Baca trafił w końcu do kuchni jako pomocnik kucharza Michi i też nie był zadowolony. Martinez musiał jeszcze tylko coś zrobić ze swym osobistym artystą Jukesem.

Wezwał go do swego gabinetu. Jukes pojawił się w mundurze polowym fasowanym przez flotę. Wchodząc, dość profesjonalnie zasalutował. Martinez doszedł do wniosku, że tego wieczora udało mu się dopaść Jukesa, zanim ten dopadł sherry.

— Zrobiłem różne projekty wystroju „Prześwietnego” — oznajmił artysta. Są inspirowane motywami ludowymi z Laredo. Chciałby pan zobaczyć?

Martinez się zgodził. Jukes załadował pliki z mankietu na ścianę wideo. Ukazał się trójwymiarowy model statku pokrytego wielkimi geometrycznymi wzorami we wściekłych odcieniach czerwieni, żółci i czerni. Zupełne przeciwieństwo poprzednich subtelnych, misternych wzorów w barwach różowej, białej i jasnozielonej.

Martinez patrzył zdziwiony na obracający się na displeju krążownik.

— To coś zupełnie innego. — Tylko tyle zdołał powiedzieć.

— Właśnie o to chodzi. Każdy, kto spojrzy na „Prześwietnego”, od razu będzie wiedział, że na mostku stoi kapitan Martinez, który jest odważnym dowódcą i nie boi się wybić ponad zwykłe oficerskie szeregi.

Martinez podejrzewał, że już i tak za bardzo się wybił. Lord Tork, przewodniczący Zarządu Floty, nie wybaczy mu tego szybkiego awansu; przecież we Flocie rządziły zakulisowe rodzinne powiązania, dzięki którym wynoszono wyżej tych, którzy już z racji samego urodzenia byli wyniesieni. Z perspektywy Zarządu kolejne osiągnięcia Martineza odbywały się kosztem parów bardziej zasługujących na chwałę. On sam powinien wziąć swój pierwszy awans i medal i — zapomniany — skryć się tam, skąd pochodzi.

Latanie takim jaskrawo pomalowanym statkiem w królestwie Torka to głośne anonsowanie swej obecności przełożonemu, który wolałby już o nim nie słyszeć. To jak wykupienie czasu antenowego na reklamę własnej osoby.

Ale Tork to już przegrana sprawa — pomyślał Martinez. Trochę reklamy niczego nie zmieni.

— Czy zastanawiał się pan nad wnętrzem? — spytał artystę.

Owszem. Martinez obejrzał projekty gabinetu i jadalni — oba równie zuchwałe jak projekt kadłuba. W gabinecie dominowała bujna zieleń dżungli, w jadalni — barwy ciemnoczerwone i żółte, co miało się kojarzyć z górującymi nad pustynią wzgórzami z piaskowca.

— Niech pan nadal pracuje w tym duchu — rzekł Martinez. — A jeśli przyjdzie panu do głowy inny temat, proszę go swobodnie rozwijać. Mamy dużo czasu. — Wieki miną, nim „Prześwietny” uda się do jakiegoś doku na remont. Rajd na terytorium Naksydów potrwa przynajmniej kilka miesięcy, a potem Flota musi się połączyć i odbić Zanshaa.

Od rozpoczęcia robót malarskich dzieliła „Prześwietnego” cała wojna.

A jednak Martinez nie widział powodu, by nie planować dalszej przyszłości, gdy będzie mógł ozdobić „Prześwietnego” tak, jakby to był jego prywatny jacht. Los mógł mu szykować wspaniały triumf albo sprawić, że zostanie rozerwany na atomy, ale Martinez uważał, że spotka go to pierwsze.

— Milordzie, w tym momencie powinienem wspomnieć, że kapitan Fletcher płacił mi sześćdziesiąt zenitów miesięcznie.

— Przejrzałem rachunki kapitana. Płacił panu dwadzieścia. Ja natomiast proponuję panu piętnaście.

Twarz Jukesa, na której gościła początkowo pewność siebie, wyrażała teraz kolejno gorycz i przerażenie. Patrzył na Martineza tak, jakby ten właśnie się zmienił w łuskowatego potwora z kłami. Kapitan miał ochotę się roześmiać.

— Nie potrzebuję osobistego artysty — wyjaśnił. — Wolałbym sprzętowca pierwszej klasy, ale chyba go nie znajdę.

Jukes przełknął ślinę.

— Tak, milordzie.

— Pomyślałem, że gdy przestanę być tak bardzo zajęty, mógłby pan zacząć malować portret.

— Portret — powtórzył Jukes bezbarwnym głosem. Raczej nie myślał zbyt klarownie, bo zapytał: — Czyj portret, milordzie?

— Portret pewnego odważnego dowódcy, który nie boi się wybić ponad zwykłe oficerskie szeregi — odparł Martinez. — Powinienem wyglądać romantycznie, szykownie i dość władczo. Będę trzymał Złoty Glob. Na obrazie powinny się też znaleźć „Korona” i „Prześwietny”. Resztę szczegółów pozostawiam panu.

Jukes mrugał, jakby musiał przeprogramować swój mózg i mruganie stanowiło element kodu wewnętrznego.

— Tak jest, milordzie.

Martinez doszedł do wniosku, że trzeba teraz Jukesa pochwalić, by odciągnąć jego myśli od niepowodzenia, które go spotkało.

— Dziękuję, że wymienił pan obrazy w mojej kabinie — powiedział. — Wygląd pokoju znacznie się poprawił.

— Bardzo proszę. — Jukes zaczerpnął powietrza. Czynił wyraźny wysiłek, by ponownie nawiązać kontakt z osobą, którą miał przed sobą. — Czy któryś z obrazów szczególnie się panu spodobał? Mógłbym umieścić inne w tym stylu.

— Ten z kobietą i kotem. Wydaje mi się, że nigdzie nie widziałem podobnego malarstwa.

Artysta uśmiechnął się.

— Nie jest to obraz typowy dla tego malarza. To stare dzieło, z Północnej Europy.

— A gdzie dokładnie jest Europa Północna?

— To Terra, milordzie. Obraz pochodzi sprzed podboju Shaa. Mam na myśli oryginał, bo to może być kopia. Trudno stwierdzić, ponieważ wszystkie dokumenty są w języku, którym nikt już nie mówi, i prawie nikt nie potrafi ich odczytać.

— To wygląda na dość starą rzecz.

— Wymaga oczyszczenia. — Jukes zamyślił się. — Ma pan dobre oko, milordzie. Kapitan Fletcher kupił ten obraz wiele lat temu, ale mu się nie spodobał; uznał, że totakie ni to, ni sio, więc złożył go do magazynu. — Skrzywił się z lekką dezaprobatą. — Nie wiem, dlaczego wziął go ze sobą na wojnę. Przecież tego obrazu nie da się zastąpić, gdyby nas wysadzono w powietrze. Może chciał go mieć ze sobą, bo obraz jest taki cenny?

— Cenny? Jak cenny?

— Chyba zapłacił za niego osiemdziesiąt tysięcy.

Martinez gwizdnął.

— Milordzie, prawdopodobnie mógłby go pan nabyć z majątku kapitana.

— Nie za tę cenę. Nie mogę.

Jukes wzruszył ramionami.

— I tak to by zależało od tego, czy dostałby pan pozwolenie na posiadanie dzieł sztuki religijnej.

— Sztuka religijna? To jest sztuka religijna?

— „Święta Rodzina z kotem” Rembrandta. Trudno byłoby poznać, że to religijne, gdyby nie tytuł.

Martinez był zdziwiony. Sztuka religijna, jaką pamiętał z Muzeum Przesądów, oraz inne dzieła, które widział w kabinie Fletchera, przedstawiały postacie jako wspaniałe, szlachetne, a przynajmniej niezwykle pogodne, tu natomiast matka o przeciętnej twarzy, kot i dziecko w czerwonej piżamie tworzyli scenę typową dla klasy średniej.

— Normalnie nie przedstawia się Świętej Rodziny z kotem?

— Nie. — Usta Jukesa skrzywiły się w uśmiechu. — Nie z kotem.

— A rama? A czerwona zasłona?

— To pomysł artysty.

— A czerwona piżama?

— To powtórzenie czerwieni zasłony.

— Czy to możliwe, że tytuł jest pomyłką?

Jukes pokręcił głową.

— Mało prawdopodobne, choć możliwe.

— Więc dlaczego jest to uznane za sztukę religijną?

— Święta Rodzina to dość popularny temat, choć zwykle Dziewica jest w niebieskiej sukni, a dziecko nagie. Pojawiają się też słudzy, niektórzy… — szukał odpowiedniego słowa — unoszą się w powietrzu. To jest niekonwencjonalne przedstawienie, ale z drugiej strony wtedy nie było żadnych sztywnych reguł.

Narayanguru na przykład jestzwykle przedstawiany na drzewie ayaca, chyba dlatego, że zieleń i czerwone kwiaty tak atrakcyjnie wyglądają, ale Narayanguru kapitana Fletchera jest przymocowany do rzeczywistego drzewa, i to veltrip, a nie ayaca.

W umyśle Martineza odezwała się jakaś słaba struna. Usiadł prosto, podnosząc głowę.

— …a Da Vinci w swojej „Dziewicy ze skał” umieścił…

Kapitan podniósł rękę. Jukes zamilkł i utkwił w nim wzrok.

— Drzewo ayaca — powtórzył cicho Martinez.

Jukes wolał się nie odzywać.

Martinez gorączkowo myślał. Nazwa drzewa ayaca wywołała u niego ciąg skojarzeń, i to w jednej chwili, mimo że nie wykonał żadnej operacji myślowej. Teraz musiał świadomie i ostrożnie cofnąć się, aby ustalić, gdzie to wszystko się zaczęło.

Bez słowa wstał od biurka i podszedł do sejfu. Odpiął guzik bluzy, wyjął swój kapitański klucz na tasiemce, włożył go w szczelinę sejfu i wprowadził kombinację. Uszczelki cmoknęły, gdy drzwi się rozwarły, i Martinez poczuł podmuch stęchłego powietrza. Wyjął przezroczyste plastikowe pudełko, w którym doktor Xi schował biżuterię Fletchera. Odsunął sygnet i srebrny pierścień siatkowy i wyjął złoty wisior na łańcuchu. Uniósł łańcuch do światła i zobaczył, że wisior ma kształt drzewa; szmaragdy i rubiny skrzyły się na tle złota.

— Drzewo ayaca takie jak to? — spytał.

Jukes zmrużył oczy, przyglądając się wisiorowi.

— Tak, to typowe ayaca.

— Czy powiedziałby pan, że ten wisior jest szczególnie rzadki albo piękny, czy wyróżnia się pod jakimś względem?

Jukes zamrugał, potem zmarszczył brwi.

— Dobre wykonanie i jest niezbyt drogi, ale poza tym nie ma w nim niczego nadzwyczajnego.

Martinez podrzucił wisior w dłoni i wrócił do biurka.

— Kom, przywołaj porucznik Prasad — powiedział.

Od strony drzwi padł cień. Martinez podniósł oczy i zobaczył Marsdena, sekretarza, z kompnotesem w dłoni.

— Milordzie, jeśli jest pan zajęty…

— Nie, proszę wejść.

— Lordzie kapitanie. — W głębi biurka ukazała się twarz Chandry. — Przywoływał mnie pan.

— Mam pytanie: czy kapitan Fletcher nosił wisior w kształcie drzewa?

Chandra była zaskoczona.

— Tak, nosił.

— Cały czas?

Kobieta była coraz bardziej zdziwiona.

— O ile wiem, tak, ale zdejmował go, gdy… no… szedł spać. Martinez otworzył zaciśniętą dłoń przed kamerą na biurku i wisior zawisł na łańcuchu.

— Czy to ten wisior?

Chandra zmrużyła oczy i wpatrywała się w swój displej mankietowy; jej twarz w kamerze uległa zniekształceniu.

— Wydaje mi się, że tak, milordzie.

— Dziękuję, poruczniku. Koniec transmisji.

Zdziwiona twarz Chandry zniknęła z displeju. Martinez przez dłuższą chwilę patrzył na wisior, który coraz bardziej go irytował. Nagle uświadomił sobie, że w pokoju panuje cisza, a Jukes i Marsdem cały czas wpatrują sięw niego.

— Usiądźcie na chwilę — powiedział. — To może potrwać. Sięgnął głęboko do swego umysłu.

Wywołał na biurkowy displej podręcznik bezpieczeństwa przeznaczony dla żandarmerii i służby śledczej. Znalazł tam opisy kultów i sposoby ich rozpoznawania. Martinez czytał:


Narayanizm, kult oparty na naukach Narayanguru (Balambhoatdada Seth), potępiony z powodu wiary w rzeczywistość wyższego rzędu oraz za to, że założyciel kultu rzekomo dokonywał cudów. Nauki Narayanguru wykazują pokrewieństwo z poglądami terrańskiego filozofa Schopenhauera, które potępiono za nihilizm. Tradycja związana z tym kultem utrzymuje, że Narayanguru został powieszony na drzewie ayaca, ale zapisy historyczne twierdzą, że był torturowany i zgładzony w bardziej konwencjonalny sposób w roku Praxis 5581, na planecie Terra. Z racji tej fałszywej tradycji wyznawcy kultu w pewne dni noszą kwitnące gałązki ayaca, sadzą to drzewo przy swoich domach lub wykorzystują motyw kwiatu ayaca na biżuterii, wyrobach ceramicznych itp. Stosują również rozmaite gesty dłońmi czy inne sygnały.

Narayanizm nie jest religią walczącą i uważa się, że jej zwolennicy nie stanowią zagrożenia dla Pokoju Praxis, o ile nie propagują fałszywej wiary. Ostatnio donoszono o tym kulcie na planetach Terra, Preowin i Sandama, gdzie niekiedy całe klany tajemnie uczestniczą w działalności religijnej.


Martinez spojrzał na Jukesa i uniósł dłoń z dyndającym wisiorem.

— Dlaczego kapitan Fletcher nosił ten wisior? — spytał. — Nie jest to chyba jakieś rzadkie czy cenne dzieło sztuki?

Twarz Jukesa pozbawiona była wyrazu.

— Nie, milordzie.

— Przypuśćmy, że rzeczywiście był wierzący. Przypuśćmy, że był autentycznym narayanistą.

Na twarzy Marsdena pojawiło się przerażenie. Przez kilka chwil mężczyzna szukał słów,a gdy się odezwał, głos drżał mu ze złości — tak to przynajmniej odczuwał Martinez.

— Kapitan Fletcher wyznawcą kultu? Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan mówi? Członek dwóch klanów, Gombergów i Fletcherów? Par z tak szlachetnym rodowodem, o arystokratycznych korzeniach sięgających tysięcy lat?

Martineza zaskoczyła ta tyrada, ale nie miał nastroju, by słuchać napuszonego wykładu z genealogii.

— Marsden — przerwał mu — czy wie pan, gdzie schowano osobiste rzeczy Thuca i Kosinica?

Krtań Marsdena poruszała się wyraźnie, gdy nerwowo przełykał.

— Tak, milordzie.

— Niech pan będzie uprzejmy i je przyniesie.

Marsden wstał, położył kompnotes na krześle i wyprostował się.

— Natychmiast, lordzie kapitanie.

Odmaszerował, sztywny z wściekłości. Jukes patrzył za nim, zdziwiony.

— Dziwny człowiek — powiedział. — Nie miałem pojęcia, że jest takim snobem. — Odwrócił się do Martineza i uniósł brew. — Czy naprawdę pan myśli, że kapitan Fletcher był sekciarzem?

Kapitan spojrzał na wisior, który ciągle miał w dłoni.

— A czemu by to nosił?

— Może to prezent od kogoś, na kim mu zależało.

— Zależało mu na wyznawcy kultu — powiedział cicho Martinez.

Odchylił się w krześle i jeszcze raz prześledził swój tok rozumowania. Wszystkie elementy wydają się przekonujące — pomyślał. Moja koncepcja jest lepsza od pozostałych hipotez.

To wszystko miało istotny związek z tym, jak Praxis traktował sekty i jak słudzy Praxis interpretowali swoje obowiązki.

Shaa nie wierzyli w świętość. Każda religia, która propagowała wiarę w siły nadprzyrodzone, z definicji stanowiła naruszenie Praxis i była prawnie zabroniona. Gdy Shaa podbili Terrę, przekonali się, że planeta aż roi się od sekt, i stopniowo przez wiele pokoleń usiłowali to wyplenić. Domy zgromadzeń burzono, zmieniano w miejsca świeckie lub muzea. Wierzących zwalniano z urzędów, z posad w szkolnictwie. Literaturę religijną konfiskowano, zabraniano jej powielania. Organizacje religijne rozwiązywano, zawodowych duchownych wyrzucano z pracy, a wszystkie szkoły religijne zamykano.

Każdy, kto chciał, miał wiele okazji, aby zostać męczennikiem.

Oczywiście sekty nigdy nie zniknęły. Shaa — nie pozbawieni przenikliwej inteligencji — nie mogli się niczego innego spodziewać. Jednak zakaz propagowania nauk, niszczenie kleru i domów modlitwy, zakaz publikowania literatury i rozpowszechniania obiektów kultu sprawiły, że kwitnący dotąd interes stał się wyłącznie zajęciem dla amatorów. Spotkania — jeśli w ogóle się odbywały — organizowano w domach prywatnych; duchowni — jeśli tacy istnieli — nie mogli odbywać specjalistycznych studiów i musieli pracować w zwykłych zawodach; literatura religijna — jeśli się pojawiała — była tajnie powielana i przekazywana z rąk do rąk, a teksty ukazywały się z błędami lub były niekompletne.

Wyznawców nie nękano, o ile nie praktykowali publicznie i nie prowadzili działalności misyjnej. Z czasem nauczyli się postępować dyskretnie. Choć wiara nie została zniszczona, jej siłę osłabiono, a religii nie można już było odróżnić od przesądu — zbioru tajemnych i nieracjonalnych praktyk, mających spowodować interwencję bliżej nieokreślonych sił przeciw nieugiętym działaniom niepoznawalnego losu.

W odległych rejonach imperium Shaa istniały więc rozmaite sekty, ale funkcjonowały bez rozgłosu. Małżeństwa zawierano wśród wyznawców, unikano służby publicznej. Niekiedy jakiś gubernator czy lokalny urzędnik, chcąc zasłużyć sobie na chwałę, likwidował sektę, każąc zgładzić część wyznawców, a pozostałych zmuszając do wyrzeczenia się wiary. Przeważnie jednak zostawiano ich w spokoju. W ciągu wieków siły nadprzyrodzone po prostu przestały być zagrożeniem dla imperium.

Po kilku chwilach wrócił Marsden, niosąc dwa szare plastikowe pudełka.

— Przypuszczam, milordzie, że chodziło panu o rzeczy osobiste, ale bez ubrań — powiedział. — Jeśli chce pan również przejrzeć ubrania, czy mogę zażądać ręcznego wózka?

Kosinic miał wszystkie mundury, jakich wymagano od oficerów, oraz osobisty skafander próżniowy. Thuc miał mniej mundurów, a skafander pobierał z magazynów statku.

— Czy kieszenie zostały opróżnione? — spytał Martinez.

— Tak, lordzie kapitanie. Kieszenie przeszukano, tak samo jak wszystkie inne miejsca, gdzie można by schować drobne przedmioty. Wszystko, co znaleziono, włożono do tych pudełek.

— W takim razie nie potrzebuję ubrań. Proszę postawić pudełka na moim biurku.

Martinez otworzył najpierw pudełko Kosinica. Znalazł tam pierścień Akademii Nelsona, którą Martinez ukończył, zanim Kosinic zaczął tam naukę, ładny pisak z polerowanego aluminium inkrustowanego epidotem i jaspisem, z wygrawerowaną dedykacją: „Porucznikowi Javierowi Kosinicowi od dumnego ojca”, przybory do golenia, niezbyt kosztowną wodę toaletową i prawie pustą butelkę antybiotyku w spreju — prawdopodobnie lekarz aplikował to Kosinicowi na rany. Był tam również wykwintny papier, pędzle, farby wodne i ukończone malunki — kilka planetarnych krajobrazów przedstawiających rzeki i drzewa oraz portret Fulvii Kazakov siedzącej przy stole w mesie. Martinez oceniał niewprawnym wzrokiem, że żadna z tych akwareli nie jest zbyt fachowo wykonana.

W małym portfelu znajdowały się starannie opatrzone etykietami folie zawierające muzykę i inne materiały rozrywkowe. Na dnie pudełka leżał kieszonkowy kompnotes. Martinez włączył go i został poproszony o wprowadzenie hasła, ale ponieważ go nie znał, wsunął do szczeliny swój kapitański klucz, jednak był to kompnotes prywatny, a nie służbowy i nie rozpoznawał hierarchii. Martinez wyłączył go więc i odłożył do pudełka.

Tych kilka prywatnych rzeczy — woda toaletowa, pierścień akademii i amatorskie akwarele — składały się na niezbyt pełny obraz życia Kosinica. Martinez przypuszczał, że sprawy najważniejsze dla niego nie znalazły się w tym pudełku. Jego żarliwe uczucia zostały w jego mózgu i umarły razem z nim. Jeszcze raz spojrzał napisak, podarunek od ojca, którychyba jeszcze nie wiedział, że syna zabito, i zamknął pudełko z życiem Kosinica.

Wziął teraz pudełko opatrzone napisem „Thuc, H.O, główny inżynier (zmarły)” i od razu na wierzchu znalazł to, czego szukał.

Mały emaliowany wisiorek w kształcie drzewa z zielonymi i czerwonymi kwiatami, umieszczony na łańcuchu o ogniwach z jasnego metalu.


* * *

— Według mnie, na „Prześwietnym” była grupa narayanistów — powiedział Martinez do Michi Chen. — Należał do nich kapitan Fletcher. Nosił na szyi symbol narayanistów, a w kabinie sypialnej miał wielką rzeźbę Narayanguru. Sądzę, że wyrobił sobie pozycję kolekcjonera religijnych dzieł sztuki, i dlatego mógł legalnie zbierać przedmioty związane z narayanizmem, a dla niepoznaki zbierał również artefakty innych sekt.

— Jeśli będzie pan obstawał przy tej teorii, spotkają pana kłopoty ze strony Gombergów i Fletcherów — ostrzegła go Michi. — Może nawet proces cywilny.

— Nie, o ile mam rację. Jeśli w którejś z tych rodzin są narayaniści, w ogóle się nie odezwą.

Michi bez słowa przytaknęła.

Martinez zaprosił ją do swojego gabinetu na poufną rozmowę, i gdy tam przybyła, zastała już Marsdena i Jukesa. Kapitan kazał Perry’emu przynieść kawę i przekąski. Marsdenowi polecił nagrywać rozmowę i robić notatki.

— Uważam, że na statku byli i może nadal są narayaniści — powiedział Martinez. — Kapitan Fletcher ich chronił. Kosinic w jakiś sposób poznał część prawdy, choć przypuszczalnie nie wiedział, że kapitan Fletcher należy do grupy. Ponieważ Kosinic stał się zagrożeniem dla członków sekty, jeden z nich — Thuc — zabił go.

— Rozumiem. — Michi skinęła głową.

— Morderstwo popełniono bardzo fachowo i nigdy byśmy się nie domyślili prawdy, gdyby potem w ten sam sposób nie zabito kapitana Fletchera. Wtedy nabraliśmy podejrzeń.

Perry i Alikhan przynieśli kawę i trójkątne ciasteczka. Gdy podawali gościom poczęstunek, Martinez milczał. W głowie kłębiły mu się różne teorie, które chciał przedstawić dlatego, niecierpliwił się i ledwie podziękował Perry'emu za kawę.

— Wiemy, że Thuc był narayanistą — kontynuował Martinez, gdy służący wyszli — bo on też nosił narayanistyczny wisior. Gdy Kosinica zabito, kapitan Fletcher uświadomił sobie, że znalazł się w kropce. Wystarczyło, że któryś z podoficerów się wygada, i kapitanowi zarzucą związek z zabójstwem oficera, i to nie byle jakiego oficera, tylko członka sztabu dowódcy eskadry. Nie mógł oskarżyć Thuca, ponieważ w czasie publicznego dochodzenia wyszłoby na jaw, że on sam jest członkiem sekty. Kapitan skorzystał więc ze swego oficerskiego przywileju i podczas inspekcji dokonał egzekucji Thuca.

Martinez wzruszył ramionami.

— Do tej pory wszystko jest czystą spekulacją — rzekł. — Myślę, że kapitan Fletcher zamierzał zlikwidować wszystkich członków sekty, żeby chronić siebie, ale być może chodziło mu wyłącznie o Thuca. W każdym razie jeden lub kilku innych członków sekty doszło do wniosku, że Fletcher będzie chciał ich dopaść, więc postanowili działać i zabić go wcześniej. Michi słuchała spokojnie.

— Czy podejrzewa pan, kto może należeć do sekty?

Martinez pokręcił głową.

— Nie, milady. Wykluczyłbym zbrojeniowca Gulika i załogę trzeciej baterii pocisków. W dniu swojej śmierci Fletcher przeprowadził tam inspekcję i nikogo nie zabił.

— I tak zostaje około trzystu ludzi.

— Zacząłbym jednak od tych, którzy pochodzą z Sandamy, jak lord kapitan, albo są klientami rodziny Fletcherów. Na przykład doktor Xi.

— Xi? — spytała Michi zaskoczona. — Ale przecież on był pomocny w prowadzeniu śledztwa.

— Owszem, wyjaśnił, skąd się wzięły odciski palców w gabinecie denata.

— Ale to on pierwszy dowiódł, że kapitan został zamordowany. Gdyby należał do spisku, siedziałby cicho.

Martinez coś chciał powiedzieć, ale zaraz zamknął usta. Nie jestem doktorem An-ku — pomyślał.

— W takim razie nie zaczynajmy od doktora Xi — rzekł po chwili.

Michi wytrzymała jego wzrok, ale po chwili przygarbiła się, jakby uszło z niej powietrze.

— Jesteśmy nadal w tym samym miejscu dochodzenia. Przedstawił pan ciekawą teorię, ale nawet jeśli jest prawdziwa, to co z tego?

Martinez wziął w dużą dłoń dwa wisiory.

— Przeszukaliśmy statek, ale nie wiedzieliśmy, na co mamy zwracać uwagę. Teraz już wiemy. Szukamy tego. W szafkach i na szyjach.

— Milordzie. — Martinez i Michi obejrzeli się na dźwięk, gniewnego głosu Marsdena. — Powinien pan zacząć ode mnie, milordzie. Pochodzę z Sandamy i byłem jednym z klientów Fletchera. Zatem jestem podwójnie podejrzany.

Martinez patrzył na sekretarza i rosło w nim rozdrażnienie. Marsden był obrażony w imieniu Fletchera i widocznie również w imieniu załogi. Przeszukanie rzeczy osobistych to zniewaga i Marsden wziął to sobie do serca. Zamierzał wywrzeć presję: skoro Martinez chce naruszyć czyjąś godność, niech zrobi to osobiście, teraz.

— Dobrze. — Martinez nie miał wyboru. — Proszę o zdjęcie bluzy, rozpięcie koszuli i opróżnienie kieszeni.

Marsden wykonał rozkaz. Tłumił wściekłość — żyła na jego skroni cały czas pulsowała. Martinez przejrzał zawartość kieszeni, a sekretarz wykonał obrót z rękami za głową, by pokazać, że nie ma nic do ukrycia. Żadnego przedmiotu kultu nie znaleziono.

Martinez zacisnął zęby. Znieważył człowieka, i to za nic.

A najgorsze, że sam czuł się znieważony, że to zrobił.

— Dziękuję, Marsden — powiedział. Ty draniu — dodał w duchu.

Sekretarz bez słowa odwrócił się do niego plecami i zaczął wkładać bluzę. Gdy ją zapiął, wrócił na swoje krzesło, położył kompnotes na kolanach i wziął pisak.

— Ostatni przegląd był zbyt chaotyczny — stwierdziła Michi. — Trwał za długo. Teraz musimy to zrobić skuteczniej.

Przez chwilę omawiała tę sprawę z Martinezem, po czym wstała. Pozostali też się podnieśli i stanęli na baczność.

— Idę na obiad — powiedziała. — Po obiedzie wydamy rozkaz, by załoga została w swoich kwaterach, i zaczniemy rewizję. Na pierwszy ogień pójdą oficerowie.

— Tak jest, milady.

Spojrzała na Marsdena i Jukesa, który przez cały czas popijał kawę i zajadał się ciasteczkami.

— Musi pan zjeść obiad razem z tymi dwoma. Nie chcę, żeby informację o naszym spotkaniu przekazywano sobie w mesie przy jedzeniu.

Martinez stłumił westchnienie. Marsden nie będzie wesołym kompanem.

— Tak, milady — odparł.

Michi już szła do drzwi, ale nagle się zatrzymała. Marszcząc brwi, spojrzała na Jukesa.

— Panie Jukes, co pan tu właściwie robi?

Martinez odpowiedział za niego.

— Był akurat w moim gabinecie, gdy doznałem olśnienia.

Michi skinęła głową.

— Rozumiem. — Odwróciła się, ale znów się zawahała i spojrzała na malarza.

— Panie Jukes, ma pan okruszki na mundurze — powiedziała.

Jukes zamrugał.

— Tak, milady.


* * *

Najpierw przeszukano kwatery oficerów; robiła to ekipa złożona z Martineza, Michi i poruczników ze sztabu Michi. Przeprowadzono również osobiste rewizje oficerów, z których wyłączono tylko lorda Phillipsa, gdyż miał wachtę w sterowni.

— Tego macie szukać. — Martinez pokazał porucznikom dwa wisiory. — To obiekty kultu religijnego, przedstawienia drzewa ayaca. Nie muszą być noszone na szyi, mogą się pojawiać na pierścieniach, bransoletach, filiżankach, talerzach, na ramach obrazów. Praktycznie na wszystkim, dlatego wszystko musi być sprawdzone. Rozumiecie?

— Tak, milordzie — odpowiedzieli.

Kazakov i Mersenne mieli zdecydowane miny, Husayn i Mokgatle — niepewne. Corbigny wydawała się mocno zaniepokojona.

— A więc idziemy.

W wyniku rewizji chorążych i ich kwater nie znaleziono drzewa ayaca ani na biżuterii, ani na żadnym z ludzi. Teraz cała grupa, wzmocniona przez chorążych, przeszła do kwater podoficerów.

Podoficerowie stali w korytarzu na baczność i starali się zachować obojętne miny. Podczas gdy oficerowie zaczęli przeglądać szafki, lady Juliette Corbigny trzymała się z tyłu. Białymi równymi zębami nerwowo przygryzała dolną wargę. Martinez bezszelestnie przysunął się do niej.

— Jakiś problem, poruczniku?

Drgnęła, jakby wyrwana z głębokiej zadumy, i zwróciła ku niemu szeroko rozwarte brązowe oczy.

— Lordzie kapitanie, czy mogłabym z panem pomówić na osobności?

— Oczywiście. — Corbigny wyszła za nim na korytarz. — O co chodzi?

Znów nerwowo przygryzała dolną wargę, ale w końcu niepewnie spytała:

— Czy to jest zła religia?

Martinez zastanowił się przez chwilę.

— Nie jestem ekspertem w sprawach kultów, ale uważam, że to sekciarze są odpowiedzialni za śmierć Fletchera.

Corbigny znów przygryzła wargę. Martinez niecierpliwił się, ale instynkt kazał mu milczeć i czekać.

— A więc — odezwała się wreszcie — widziałam na kimś taki wisior.

— Tak? To ktoś z pani dywizjonu?

— Nie. To oficer. Lord Phillips.

Phillips? To niemożliwe. To pierwsza myśl, jaka mu przyszła do głowy. Nie wyobrażał sobie drobnego Palermo Phillipsa, który wali głową Fletchera o biurko.

Potem pojawiła się druga myśl: może miał pomocnika.

— Jest pani pewna?

Corbigny nerwowo szarpnęła głową.

— Tak, milordzie. Dobrze się przyjrzałam. To było tego dnia, gdy pan go przywołał, żeby przeprowadzić inspekcję jego oddziału. Wybiegł spod prysznica i pośpiesznie wkładał bluzę, i łańcuch zaczepił mu się o guzik. Pomogłam mu go wyplątać.

— Jasne. Dziękuję — rzekł Martinez. — Może pani dołączyć do innych.

Wezwał kadeta Ankleya, który był upoważniony do sprawowania wachty, oraz Espinozę, poprzednio swego służącego, którego przeniósł do żandarmerii, i we trójkę pomaszerowali prosto do sterowni.

— Lord kapitan jest w sterowni — rzekł lord Phillips, gdy weszli do pomieszczenia, i wstał z fotela, by umożliwić Martinezowi zajęcie miejsca, gdyby wyraził taką ochotę.

Kapitan podszedł do Phillipsa, który nawet stojąc na baczność, sięgał mu do brody.

— Milordzie — powiedział — byłbym zobowiązany, gdyby rozpiął pan bluzę.

— Milordzie? — Phillips patrzył w górę ze zdziwieniem.

Nagle Martinez pomyślał, że nie chce tutaj być. Że to wszystko to pomyłka. Ale był tutaj, do swego stanowiska kapitana dodał rolę detektywa i teraz mógł tylko iść wytyczoną przez siebie ścieżką, bez względu na to, dokąd go zaprowadzi.

— Proszę rozpiąć bluzę, poruczniku.

Phillips odwrócił wzrok i powoli zaczął rozpinać srebrne guziki. Martinez widział szybkie pulsowanie krwi na szyi Phillipsa, gdy w rozpięciu kołnierzyka pojawiły się złote ogniwa łańcucha.

Nagle w Martinezie zagotowała się wściekłość. Chwycił łańcuch i brutalnie go pociągnął, aż pojawił się wisior: drzewo ayaca z migoczącymi czerwonymi i zielonymi kamieniami.

Spojrzał w dół na Phillipsa, który stał na palcach, a łańcuch wpijał się w jego szyję. Wreszcie puścił łańcuch.

— Proszę za mną, poruczniku. Jest pan zwolniony — rzekł i zwrócił się do wszystkich w sterowni: — Teraz Ankley obejmuje dyżur oficerski na wachcie!

— Jestem zwolniony, milordzie! — powtórzył Phillips. — Ankley obejmuje dyżur oficerski na wachcie!

Gdy Ankley podszedł bliżej, Martinez powiedział mu do ucha:

— Niech pan nikogo stąd nie wypuszcza. Wszyscy mają czekać w sterowni, aż przyjdzie grupa i przeprowadzi rewizję.

Ankley oblizał nerwowo usta.

— Tak jest, milordzie.

Złe przeczucia osadzały się zimnem w kościach Martineza, gdy maszerował do statkowego aresztu. Phillips szedł za nim w milczeniu, zapinając po drodze bluzę. Pochód zamykał Espinoza, trzymający dłoń na paralizatorze.

Martinez wszedł do pokoju przyjęć aresztu. Uderzył go znajomy zapach. Wszystkie więzienia pachniały podobnie: kwaśnym zapachem ciała i środkami dezynfekującymi, nudą i rozpaczą.

— Proszę zdjąć bluzę, pas, buty i oddać klucz porucznika — polecił. — Proszę wyjąć wszystko z kieszeni na stół. — Był oficerem żandarmerii na „Koronie” i znał procedury.

Phillips wyłożył przedmioty z kieszeni na blat z nierdzewnej stali, a potem ściągnął z nadgarstka gumkę z kluczem i wręczył go Martinezowi.

Poczucie, że to, co teraz robi, jest okropną pomyłką, wisiało nad głową Martineza jak ciężka szara chmura. Nie mógł sobie wyobrazić drobnego Phillipsa kradnącego batonik, a co dopiero popełniającego morderstwo.

Jednak to ja wysunąłem hipotezę, że śmiertelne wypadki są związane z sektą i że symbole religijne wskażą zabójców — myślał. Ja zacząłem, a teraz los to dokończy.

— Proszę całą biżuterię — powiedział.

Z pewnym wysiłkiem Phillips zdjął pierścień akademii, potem odpiął koszulę i obiema rękami ujął łańcuch. Spojrzał na Martineza.

— Mogę spytać, o co tu chodzi?

— Zginęli dwaj ludzie, którzy nosili takie wisiory.

— Dwaj? — Phillips wpatrywał się w niego z rozwartymi ustami.

Odezwał się komunikator mankietowy Martineza i na kameleonowym rękawie pojawiła się twarz Marsdena.

— Lady dowódca eskadry pyta, gdzie pan jest.

— Jestem w areszcie i za chwilę złożę jej raport. Czy coś się wydarzyło?

— Nic. Już tu kończymy.

— Proszę powiedzieć lady Michi, że zaraz tam idę. Martinez skończył rozmowę i spojrzał na Phillipsa — jego twarz ciągle wyrażała oszołomienie.

— Nie rozumiem — powiedział Phillips.

— Pańska biżuteria, poruczniku.

Oficer powoli zdjął z szyi łańcuch i wręczył go Martinezowi. Kapitan wręczył mu parę miękkich aresztanckich kapci i zaprowadził go do wąskiej celi. Metalowe ściany pokryte były wieloma warstwami zielonej farby, z sufitu świeciła pojedyncza lampa osłonięta drucianym koszem. Niemal całe pomieszczenie zajmowały fotel akceleracyjny spełniający rolę łóżka, sedes i mała umywalka.

Martinez zamknął ciężkie drzwi z judaszem i kazał Espinozie stać na warcie. Włożył wisior z drzewem ayaca do przezroczystego plastikowego pudełka i wrócił do kwater podoficerów. Kabiny już sprawdzono i teraz przeprowadzano rewizję osobistą. Kobiety były przeszukiwane przez kobiety w mesie, a mężczyzn rewidowano w korytarzu.

Niczego nie znaleziono. Martinez podszedł do Michi i wręczył jej pudełko z wisiorem. Spojrzała na niego pytająco.

— Lord Phillips — wyjaśnił.

Michi najpierw okazała zdziwienie, ale zaraz potem jej wzrok stwardniał.

— Szkoda, że Fletcher go nie zabił — powiedziała.

Wyraz jej twarzy nie zmieniał się i Martinez wiedział, że kobieta intensywnie myśli, zwłaszcza, że przeszukania wśród szeregowców i ludzi pełniących służbę w sterowni i maszynowni nie dały rezultatu — nie znaleziono żadnych symboli kultu, żadnych narzędzi zbrodni, żadnych podejrzanych.

— Przywołać doktora Xi do aresztu — powiedziała wreszcie do displeju mankietowego i spojrzała na Martineza. — Czas przesłuchać Phillipsa.

— Nie sądzę, żeby to on zabił Fletchera.

— Ja też nie, ale on wie, kto to zrobił. Zna innych członków sekty. — Wargi Michi uniosły się, odsłaniając zęby, jakby warczała. — Zamierzam poprosić doktora Xi, żeby zaaplikował mu serum prawdy. Chcę wydostać z niego wszystkie nazwiska.

Martinez stłumił dreszcz.

— Serum prawdy nie zawsze prowadzi do prawdy — zauważył. — Osłabia zapory obronne, ale potrafi również zamącić więźniowi w głowie. Phillips może wymieniać jakieś przypadkowe nazwiska.

— Zorientuję się. Może nie podczas pierwszej próby, ale będziemy co dzień prowadzić przesłuchania i w końcu będę wiedziała. Prawda zawsze wychodzi na wierzch.

— Miejmy nadzieję.

— Proszę przywołać tu Corbigny. Zabiorę ją ze sobą do aresztu. Pan i… — zerknęła na Marsdena — pana sekretarz wracajcie do spraw statku.

Martinez był zaskoczony.

— Ja… — zaczął. — Phillips jest moim oficerem i…

Chcę obserwować, jak za pomocą chemii odzierasz go z godności i wydobywasz z niego wszystkie tajemnice — pomyślał. W końcu to z mojej winy chcesz go przez to przepuścić.

— Już nie jest pana oficerem — odparła obojętnie Michi. — To chodzący trup. A szczerze mówiąc, nie sądzę, by dobrze zniósł pańską obecność. — Spojrzała na Martineza i jej wzrok zmiękł. — Kapitanie, dowodzi pan statkiem.

— Tak, milady — odparł i stanął na baczność.

Resztę dnia spędził wraz z Marsdenem w swoim gabinecie, gdzie zajmowali się szczegółowymi sprawami statku. Marsden był milczący i wrogi; Martinez nie mógł się skoncentrować na pracy, gdyż jego myśli cały czas błądziły ślepymi uliczkami.

Zjadł samotnie kolację, wypił pół butelki wina i poszedł poszukać doktora.

W pobliżu apteki spotkał lady Juliette Corbigny, która stamtąd wychodziła. Była blada, oczy miała większe niż zwykle.

— Proszę wybaczyć, lordzie kapitanie — powiedziała i pognała. Martinez wszedł do apteki, gdzie zastał rozwalonego na stole doktora Xi. Mężczyzna podpierał pięścią brodę i wpatrywał się w szklanicę wypełnioną do połowy jakimś przezroczystym płynem. Oddychając, wydzielał ostry zapach spirytusu zbożowego.

— Przypuszczam, że porucznik Corbigny nie czuje się dobrze — stwierdził. — Musiałem dać jej coś na uspokojenie żołądka. Podczas przesłuchania zwymiotowała na podłogę. — Xi podniósł szklankę i spojrzał na nią poważnie. — Obawiam się, że nie jest stworzona do pracy w policji.

W Martinezie wzbierał dziki gniew.

— Czy cośsię udało ustalić? — spytał.

— Przesłuchanie nie było szczególnie owocne — odparł Xi. — Phillips zeznał, że nie zabił kapitana i nie wie, kto to zrobił. Powiedział, że nie należy do sekty. A wisior z drzewem ayaca dostał jako dziecko od swej dobrej starej niani, czego, nawiasem mówiąc, nie da się potwierdzić, bo kobieta nie żyje. Stwierdził, że nie miał pojęcia, iż ayaca ma jakieś znaczenie symboliczne, poza tym że to ładne drzewo i ludzie często sadzą je w ogrodach. Xi osunął się na stół i popił ze szklanki.

— Gdy serum zaczęło działać, podtrzymywał swoją wersję, ale potem umysł mu się zamglił i Phillips zaczął śpiewać. Garcia, dowódca eskadry i Corbigny — kiedy nie rzygała — usiłowali naprowadzić go na zasadniczy temat, ale on ciągle to samo śpiewał. Albo może to były inne recytacje, nie wiem.

— Co śpiewał?

— Nie wiem. W jakimś starym języku, którego nikt nie rozpoznał, ale dobrze słyszeliśmy słowo „Narayanguru”, więc to musiał być rytualny język sekty. Gdy służba śledcza dostanie nagrania, znajdą kogoś, kto zidentyfikuje język, i to będzie koniec lorda Phillipsa. A jeśli śledczy akurat będą w dobrych stosunkach z Legionem i przekażą im informacje, Legion prawdopodobnie aresztuje połowę klanu Phillipsów i to będzie ich koniec. Legion ma do dyspozycji znacznie więcej metod śledztwa niż my i znacznie wredniejszych ode mnie lekarzy; oni są bardzo dumni z tego, że u nich prawie sto procent aresztantów się przyznaje. — Znów spojrzał na szklankę, potem uniósł wzrok na Martineza.

— Kapitanie, zaniedbałem pana. Jestem złym lekarzem i złym gospodarzem. Napije się pan ze mną na pocieszenie?

— Nie, dziękuję, już dość piłem. A pan będzie miał strasznego kaca.

Xi przesłał mu znużony uśmiech.

— Nie, nie będę. Kropelka tego, kropelka tamtego i rano wstanę jak nowo narodzony. — Głowa mu opadła. — A potem dowódca eskadry znów zmieni mnie we wrednego lekarza i każe, żebym dał zastrzyk w szyję niewinnemu małemu człowiekowi, który nikogo nie skrzywdził, gdyby mnie kto pytał, ale nikt mnie nie pytał. On i tak umrze, a ja żałuję, że nie trzymałem swojej cholernej gęby na kłódkę w sprawie obrażeń kapitana. — Dolał sobie alkoholu. — Myślałem, że będę błyskotliwym detektywem, który znajduje ślady przestępstwa jak policja na wideo, a tymczasem zostałem wplątany w coś brudnego, odrażającego i wstrętnego, i szczerze mówiąc, chciałbym móc rzygać jak Corbigny.

— Niech pan dalej tak pije, a będzie pan rzygał — powiedział Martinez.

— Postaram się — odparł Xi i wzniósł szklankę. — Do dna!

Martinez poczuł na języku gorzki smak porażki. Gdy wychodził z apteki, przysiągł sobie, że gdy następnym razem dozna olśnienia, zatrzyma wnioski dla siebie.


* * *

Wezwanie od Garcii wyrwało Martineza z łóżka. Biegł do aresztu, zapinając bluzę na piżamie.

— Lordzie kapitanie, całą noc był tu strażnik. — Garcia zaczął mówić, gdy tylko Martinez wszedł do aresztu. — W żaden sposób nikt nie mógł się do niego dostać.

Kapitan podszedł do celi lorda Phillipsa, zajrzał do środka i zaraz tego pożałował.

W nocy Phillips rozerwał fotel akceleracyjny, który spełniał tu rolę łóżka, wyciągnął całe garście pianki wyściełającej i napełnił nią usta, aż się udławił.

Teraz zwisał częściowo z fotela, usta miał pełne pianki, twarz mu sczerniała. Jego otwarte oczy, wpatrywały się w sufit, w osłoniętą koszem lampę. Strzępy pianki unosiły się w powietrzu jak kłaczki kurzu.

Doktor Xi klęczał przy nim. Wokół oczu miał czerwoną obwódkę, ręce mu się trzęsły, gdy przeprowadzał pobieżne badanie.

Przyszła Michi.

— Wiedział, że się załamie — oświadczyła. — Wiedział, że wcześniej czy później wyda nam nazwiska. Postanowił umrzeć, by chronić przyjaciół. — Pokręciła głową. — Nigdy bym nie pomyślała, że będzie miał odwagę to zrobić.

Martinez spojrzał na nią, wściekły. Zaraz jednak odwrócił się do niej plecami.

— Nadal nie wiemy więcej niż wiedzieliśmy! — wrzasnęła Michi i uderzyła pięścią w metalowe drzwi.

Później tego ranka Martinez przeprowadził bezwzględną inspekcję w pierwszej baterii pocisków i w składach mechaników, ale wcale nie poczuł się przez to lepiej.

Загрузка...