PIĘTNAŚCIE

Rano Sula musiała zrealizować kilka dostaw w Górnym Mieście, a przy okazji postanowiła posłuchać klubowych plotek. Znała gnuśność P.J., więc poczekała, aż słońce wzejdzie wysoko na zielononiebieskie niebo Zanshaa i dopiero potem zadzwoniła do niego z publicznego terminalu. Ufała jego intencjom, ale nie inteligencji, więc nie dała mu żadnego kontaktu do siebie ani nic, co by mógł zdradzić wrogom. To P.J. musiał czekać, aż ona się do niego odezwie.

— Tak? — zgłosił się. Oczy miał zamglone, przerzedzone włosy w nieładzie. Albo został obudzony, albo dopiero niedawno wstał.

— Cześć, P.J.! — zawołała radośnie. — Jak chłopak ma się dzisiaj?

Rozpoznał jej głos i oczy nagle mu pojaśniały, gdy spojrzał na obraz na displeju.

— Och! Wszystko wspaniale. Po prostu wspaniale.

Gdyby powiedział „pierwszorzędnie” zamiast „wspaniale”, oznaczałoby to, że Naksydzi go przyłapali i Sula powinna zignorować wszystkie jego słowa, zwłaszcza prośbę o spotkanie.

— Właśnie, lady… to znaczy panno… jest ktoś, kogo powinnaś poznać. Natychmiast.

— Za pół godziny?

— Tak, tak! — Zamyślił się, skubiąc podbródek. — Gdybyś zaszła do pałacu, pojechalibyśmy do jego… tam, gdzie ma firmę.

— Bądź ostrożny, jeśli chodzi o…

O to, że jestem rządem podziemnym — pomyślała.

— Oczywiście. — Mrugnął. — Nie będzie żadnych kłopotów. On nawet nie wie, że przyjedziemy.

O rany, P.J. zaraził się zapałem do działania — pomyślała Sula. Mam tylko nadzieję, że nie planuje wysadzenia czegoś w powietrze bez mojej rady.

Zespół 491 zrealizował ostatnią dostawę — cygara i próżniowo pakowane ziarna kawy — zebrał trochę nieistotnych informacji od pracowników klubu, a potem udał się do pałacu Ngenich. P.J. otworzył już bramę przy wjeździe gospodarczym i czekał przed rozrośniętym starym banianiem, ocieniającym jego domek. Stał w typowej dla siebie leniwej pozycji i palił papierosa.

— Panno Ardelion! Panie Sterling! — powitał energicznie Spence i Macnamarę, po czym zwrócił się do Suli: — Lady eee… panno Lucy!

— O co chodzi? — spytała Sula.

Pojaśniał.

— Za chwilę zobaczycie, co Sidney ma u siebie w sklepie. Będziecie skakać z radości.

Zgasił papierosa, wyprowadził ich na zewnątrz i zamknął bramę na zamek kodowy, a potem ruszyli przez ulice, mniej więcej po przekątnej Górnego Miasta. P.J. niemal podskakiwał z podniecenia. Ulice były prawie puste, na niektórych skrzyżowaniach stały samochody z naksydzkimi żandarmami. Gdy Sula czuła na sobie spojrzenia ich ciemnych oczu, odwracała wzrok, świadoma, że pod kurtką ma zatknięty za pas pistolet. Potem pomyślała, że nie powinna odwracać wzroku, gdyż wzbudza w ten sposób podejrzenia. Wreszcie doszła do wniosku, że prawdopodobnie i tak nikt na nich nie patrzy. Wszyscy wydają się równie podejrzani.

Żaden z Naksydów nie zrobił najmniejszego ruchu, by ją zatrzymać.

Z połowy sklepów dobiegał odgłos aejai. Upalnego dnia nie chłodził nawet najdelikatniejszy podmuch wiatru i wszyscy czworo błyszczeli od potu, gdy stanęli przed warsztatem mieszczącym się w uliczce, przy której znajdowały się sklepiki handlujące antykami, delikatnym mięsem, mundurami na miarę czy delicjami dla Daimongów.

DOSKONAŁA BROŃ SIDNEYA — głosiła tablica. Drzwi przecinała taśma z napisem: ZAMKNIĘTE Z ROZKAZU LORDA UMMIRA, MINISTRA POLICJI.

Sula poczuła w nerwach elektryczne buczenie. Ekstra — pomyślała. Muszę pamiętać, żeby dać P.J. coś bardzo ładnego na urodziny.

— Dowiedziałem się w klubie, że Sidney zamyka interes — wyjaśnił P.J. Zaprowadził ich na tył budynku. — Zaszedłem tu wczoraj, pogadać z nim i od tej pory czekałem, aż się zgłosisz.

P.J. stanął przed zielonkawymi metalowymi drzwiami i mocno zastukał. Czekali chwilę w gorącej ciszy. Między szarymi gumowymi kubłami na śmieci Sula zauważyła ciało kanamida — zwierzę leżało sześcioma zakrzywionymi nogami do góry; prawdopodobnie zabił go jakiś kot.

Metalowe drzwi odsunęły się z elektrycznym szumem. Osłoniwszy ręką oczy przed oślepiającym słońcem, Sula zobaczyła, stojącego w cieniu za drzwiami chudego mężczyznę. Miał białe włosy, brodę i wywoskowane zakręcone wąsy — podobne nosili podoficerowie Floty. Z otwartych drzwi dobiegał dymny zapach.

— Milordzie, czy to pańscy przyjaciele? — spytał mężczyzna szorstkim głosem.

— Tak, panie Sidney — odparł P.J. lekko triumfalnym tonem. — To panna Lucy, panna Ardelion i pan Sterling.

Oczy mężczyzny o źrenicach szerokich jak wlot śrutówki patrzyły uważnie na Sulę i jej towarzyszy.

— Proszę wejść — powiedział i odsunął się.

Na tyłach sklepu znajdował się świetnie urządzony warsztat. Stały tam sterowane komputerowo obrabiarki, na stojakach błyszczały narzędzia, lupy i manipulatory, w szafkach leżały zabezpieczone kawałki egzotycznego drewna i kości słoniowej, na półkach świeciły lufy strzelb. Sula z radością patrzyła na panujący wszędzie nienaganny porządek.

Jednak zbił ją z tropu zapach haszyszu i kłąb dymu unoszący się z błyszczącej metalowej fajki, którą Sidney wziął ze stołu narzędziowego.

— Chodźmy do sklepu — zaprosił. Weszli do wąskiego pomieszczenia od frontu. Na stojakach i w politurowanych zamykanych szafkach lśniła broń. Sidney zatrzymał się przed czarną jak węgiel metalową kasetą z długolufową strzelbą myśliwską. Wyjął ją i uniósł w powietrze. Lufę zbudowano z damasceńskiej mieszanki kontrastujących metali, cudownie razem kutych; srebro i czerń goniły się wzdłuż lufy jak węże. Kolba zrobiona była z ciemnoczerwonego polerowanego drewna, inkrustowanego wzorem kwiatowym z hebanu. Strzelba miała powiększający displej barwy ciemnego bursztynu, wygodny dla oka w nocy, oraz żelazny celownik dla osób wolących klasykę.

— Skonstruowałem to dla lorda Richarda Li — powiedział, trzymając fajkę między zębami.

Sula drgnęła na dźwięk tego imienia. Lord Richard był jej kapitanem, zginął wprowadzając „Nieustraszonego” do akcji pod Magarią. Był zaręczony z Terzą Chen, kobietą — nie, z przebiegłą dziwką — która potem poślubiła Martineza.

Sula z trudem wydobyła się ze wspomnień przesłaniających jej umysł.

— Naksydzi zamknęli pana sklep? — spytała.

Było to niezbyt błyskotliwe pytanie, ale przynajmniej udało jej się wykrztusić jakieś zdanie.

— Nawet się dziwię, że tak się ociągali — odparł Sidney. — Chyba mieli na głowie inne sprawy, nowy rząd. Nie wiem. — Włożył strzelbę do kasety i w zadumie pykał fajkę. — Mógłbym starać się o ponowne otwarcie sklepu, gdybym się zgodził, że będę sprzedawać tylko Naksydom, ale nie chcę, żeby ci dranie używali moich karabinów do zabijania zakładników, a broń skonfigurowana dla innych gatunków i tak nie będzie się sprzedawać.

Zamknął kasetę i odwrócił się. Patrzył na nich twardo.

— Problem polega na tym, że nie mogę sprzedać tej broni. Ale nowe przepisy nic nie mówią o rozdaniu jej za darmo.

Sula patrzyła na Sidneya zaskoczona. Miał jakąś nieśmiałość w wyrazie twarzy. Wyjął fajkę z ust.

— Zaniedbałem gości — powiedział. — Czy ktoś z państwa ma ochotę zapalić?

— Uhm… — zaczął P.J., gotów przyjąć zaproszenie, ale Sula odpowiedziała za wszystkich:

— Teraz nie, dziękujemy. Chce pan dać nam całą tę broń?

Spojrzał na nią twardo.

— Jeśli ją pani dobrze wykorzysta.

— Jest pan bardzo… — Suli zaschło w ustach — …hojny.

Sidney wzruszył ramionami.

— Teraz jest bezużyteczna. Nie mogę zwrócić jej producentom, im też zabroniono prowadzenia interesów. Muszę zwolnić lokal, nie mogę sobie pozwolić na zatrzymanie tego sklepu, na składowanie broni. Mógłbym czekać, aż rząd mi to skonfiskuje, ale po co? — Znów wzruszył ramionami. — Wolę, żeby zrobiono z niej użytek. — Pokręcił głową i włożył fajkę między zęby. — Oczywiście nie chcę wiedzieć, jak pani jej użyje. — Odwrócił się i położył dłoń na leżącej na ladzie metalowej kasecie. — Tylko kilku rzeczy nie mogę oddać, to indywidualne prace. Gdyby którąś z nich znaleziono po jakimś… nieszczęśliwym wypadku… ślad prowadziłby prosto do mnie.

Cofnął się o krok i zatoczył ręką, wskazując na szafki z rzędami lśniących pistoletów dostosowanych do ręki Lai-ownów.

— To broń naturalnie sportowa — wyjaśnił. — Ma ograniczone zastosowanie wojskowe, ale we właściwych rękach…

Possał fajkę i wypuścił gęsty kłąb dymu. Sula popełniła błąd, wciągając powietrze, i rozkasłała się.

— Przepraszam — powiedział uprzejmie Sidney.

Kaszel ustał i Sula usiłowała zebrać myśli, które krążyły jej po głowie. Wiedziała, że wkrótce będzie jej potrzebne świeże powietrze.

— Panie Sidney — powiedziała wreszcie — czy dobrze rozumiem, że pan sam projektuje broń?

— Tak jest — odparł. Znowu wypuścił dym i Sula cofnęła się o krok.

— Chyba mógłby mi pan pomóc — rzekła i znów zakasłała. Po chwili odzyskała głos, ale łzy nadal ją oślepiały. — Rozglądam się za szczególnym rodzajem strzelb.

Oczy Sidneya błysnęły zainteresowaniem.

— Tak?

— To nie jest broń, jaką pan zwykle robi. Przeciwnie, chodzi o coś, co można złożyć bez większych kosztów z części, które łatwo można dostać.

Sidney parsknął, rozbawiony, ale po chwili zaczął się zastanawiać.

— Obrabiarki sterowane komputerowo potrafią wykonywać zadziwiające rzeczy, jeśli zostaną odpowiednio zaprogramowane.

— Przyznaję, że moje umiejętności programowania obrabiarek są ograniczone.

Sidney uśmiechnął się.

— Aktualnie mam dużo wolnego czasu. Pozwolę sobie zająć swój umysł tym zagadnieniem, a potem, panno… Lucy, prawda?

— Tak, Lucy.

— Jeśli pani zadzwoni do mnie za kilka dni, może będę coś dla pani miał.


* * *

— Fantastyczne! — powiedziała Spence, gdy odebrali pierwszą partię broni od Sidneya i wieźli ją do domu P.J., by złożyć ją w piwnicy. — Nie mogę uwierzyć, że dał nam to wszystko. I do tego amunicję!

— Prawda, że jest odważny? — spytał P.J. Przez godzinę nosił skrzynki w chmurze dymu z fajki Sidneya i teraz uśmiechał się bardziej głupkowato niż zwykle.

— Nie jest odważny — stwierdziła Sula. — Jest samobójcą.

Głupi uśmiech zniknął z twarzy P.J.

— Milady? To znaczy… Lucy, to znaczy… — Otwierał usta jak ryba, bezskutecznie szukając słów.

— Czy myślisz, że producenci nie zarejestrowali numerów seryjnych tych karabinów? A obowiązkowe testy balistyczne, które musi przejść każda sztuka broni, nim opuści fabrykę? Jak tylko użyjemy którejś z tych strzelb, Naksydzi znajdą ślad do Sidneya i powieszą go za żebra, żeby się dowiedzieć, komu to przekazał. A to zaprowadzi ich do ciebie, P.J.

P.J. zbladł.

— Och — powiedział tylko.

— Może Sidney ma nadzieję, że zabierze ze sobą kilku Naksydów. Może nie dba ani o siebie, ani o ciebie. Albo może sądzi, że uda mu się ukryć. Nie dowiemy się, jakie są jego zamiary, więc będziemy trzymać te karabiny u ciebie w piwnicy i nie użyjemy ich, dopóki nie będziemy mieli gwarancji, że Sidney jest bezpieczny.

Sula obserwowała drogę i Macnamarę, który jechał bardzo ostrożnie — dym haszyszu podziałał na niego tak samo, jak na pozostałych.

— Ponadto w stosunku do naszego pana Sidneya mam pewne plany, które się pokrzyżują, jeśli popełni samobójstwo.


* * *

Przed końcem dnia udało jej się namówić Sidneya, by otworzył sklep wyłącznie dla naksydzkiej klienteli.

— I tak tylko elita może sobie pozwolić na pana strzelby — stwierdziła.

Każda jednostka broni była obłożona podatkiem stu zenitów — to półroczne zarobki zwykłego człowieka. W ten sposób broń stała się niedostępną dla zwykłego konsumenta.

— Jeśli będzie pan zaopatrywał w broń nowych odbiorców, przejdzie pan przez ich systemy zabezpieczeń — kontynuowała.

Sidney uśmiechnął się ponuro.

— Przewiduje pani dla mnie rolę zabójcy?

— Nie, do tego mamy innych ludzi — odparła Sula, Mam nadzieję — pomyślała.

— Proszę pana natomiast o uważne obserwowanie jak jest z dostępem do nich, jacy strażnicy stoją i gdzie, jakie są procedury, wszystko, co mogłoby się przydać.

— Zgoda. Jak się z panią skontaktować?

Sula zawahała się. Przedtem odmówiła P.J. podania swoich namiarów w obawie, że mógłby ją przypadkowo zdradzić. Gdyby teraz w obecności P.J. podała te informacje Sidneyowi, mógłby się obrazić. Choć niezbyt się przejmowała uczuciami P.J., nie chciała go czymś zniechęcić.

— Później damy panu znać — powiedziała. — Tymczasem my będziemy się z panem kontaktować.

Na razie przekazała mu prosty zestaw sygnałów, jakiego używali z P.J. Słowa „pierwszorzędnie” miał użyć, gdyby pojawiło się jakiekolwiek zagrożenie ze strony Naksydów. Skinął głową z mądrą miną, choć pamiętając, ile haszyszu wypalił tego dnia, Sula miała pewne wątpliwości, czy Sidney potrafi zachować pion, a co dopiero zrozumieć instrukcję.

Była pewna, że wkrótce się o tym przekona.

Gdy wróciła do wspólnego mieszkania, sprawdziła jednostkę komunikacyjną Gredel, Casimir dzwonił trzy razy, proponując jej wieczorne wyjście. Sula długo, z rozkoszą pławiła się w wodzie z olejkiem bzowym i zastanawiała się nad odpowiedzią. Potem wyłączyła kamerę, by nie przekazywała obrazu jej twarzy, wzięła ręczny kom i oddzwoniła do Casimira.

— Niezły pomysł — powiedziała do ponurego oblicza. — Chyba że masz już inne palny.

Ponura mina zniknęła — Casimir wpatrywał się w displej mankietowy, próbując odnaleźć obraz.

— Czy to ty, Gredel? — spytał. — Dlaczego cię nie widzę?

— Jestem w wannie.

— Też wziąłbym kąpiel — powiedział z przebiegłą miną. — Może dołączę do ciebie?

— Spotkajmy się w klubie. Powiedz tylko, o której godzinie.

Umówili się.

Zdążę się jeszcze trochę pomoczyć, a potem przespać ze dwie godziny — pomyślała.

— Jak powinnam się ubrać?

— Wystarczy to, co masz teraz na sobie.

— Ha, ha. A to, co miałam ostatnio na sobie?

— Tak. Dobrze.

— Więc do zobaczenia.

Skończyła rozmowę i kazała kranom napełnić wannę gorącą wodą. Czujnik audio w łazience nie był zbyt dobry, więc musiała się pochylić i odkręcić kurek ręcznie. Woda napływała, para unosiła się i Sula zamknęła oczy; powoli odprężała się, wchłaniając zapach bzu.

W wyobraźni widziała czyste porcelanowe powierzchnie. Celadon, fajans, różowa Pompadour; głaskała palcami zapamiętaną krakelurę wazonu Yu-yao.

Dzień dobrze się zaczął. Pomyślała, że może być tylko lepiej.


* * *

Poprawiła żakiet, wychylając się przez okno. Kramarze zamykali stoiska albo już odjeżdżali małymi trójkołowymi pojazdami załadowanymi z tyłu towarem. Zarządzone przez Naksydów zaciemnienie — nie mówiąc o łapankach — bardzo źle wpływało na interesy; po zmroku na ulicach było mało ludzi.

— Powinienem pójść z tobą — upierał się Macnamara.

— Na randkę?

Wydął usta jak nadąsane dziecko.

— To niebezpieczne. Wiesz, kim on jest. Roztrzepała palcami czarne farbowane włosy.

— To zło konieczne. Wiem, jak z nim postępować.

Macnamara chrząknął pogardliwie. Sula spojrzała na Spence: siedziała na kanapie i udawała, że nic nie słyszy.

— To przestępca — rzekł Macnamara. — Z tego, co wiem, może być nawet zabójcą.

Najprawdopodobniej zabił znacznie mniej ludzi niż ja — pomyślała. Pamiętała pięć naksydzkich statków pod Magarią, zmienionych w płachty oślepiającego białego światła, ale postanowiła nie przypominać o tym Macnamarze.

Odwróciła się od okna i spojrzała na niego.

— Powiedzmy, że chcesz zacząć jakiś interes i nie masz pieniędzy. Co byś zrobił? — spytała.

Patrzył podejrzliwie, jakby był pewien, że wciąga go w pułapkę.

— Poszedłbym do szefa swojego klanu — odparł.

— A gdyby szef klanu ci nie pomógł?

— Zwróciłbym się do kogoś z klanu patronackiego. Na przykład do para.

Sula skinęła głową.

— A jeśli bratanek para prowadzi podobny interes i nie chce mieć konkurencji?

Macnamara znów zrobił nadąsaną minę.

— Nie poszedłbym do Małego Casimira, to pewne.

— Ty może byś nie poszedł, ale wielu ludzi zwraca się do takich jak on. I rozkręcają interesy, a Casimir proponuje im ochronę przed zemstą bratanka para i ich klanu. W zamian dostaje pięćdziesiąt albo sto procent odsetek od pożyczki i klient świadczy mu inne przysługi.

Macnamara miał taką minę, jakby się wgryzał w cytrynę.

— A jeśli klient nie chce płacić stuprocentowych odsetek, zostaje zabity.

— Prawdopodobnie nie — odparła Sula po namyśle — chyba że będzie próbował oszukać Casimira. Wtedy on zapewne przejmie firmę i wszystkie aktywa i przekaże to innemu klientowi, a dłużnik zostanie na ulicy, obciążony długami. — Macnamara już chciał dyskutować, ale Sula powstrzymała go gestem. — Nie twierdzę, że to uosobienie cnoty. Robi wszystko dla pieniędzy i władzy. Krzywdzi ludzi. Ale w naszym systemie, gdzie parowie mają wszystkie pieniądze i całe prawo za sobą, potrzebni są tacy ludzie jak klika z Nabrzeża.

— Nie rozumiem — powiedział. — Jesteś parem, a wypowiadasz się przeciwko nim.

— Aaa, tam. — Wzruszyła ramionami. — Są tacy parowie, że w porównaniu z nimi Casimir to nieudolny amator.

Na przykład nieżyjący już lord i lady Sula.

Kazała ścianie wideo włączyć kamerę. Obejrzała się na ekranie. Włożyła zgnieciony aksamitny kapelusz i przekrzywiła go pod właściwym kątem. Tak, wygląda zawadiacko, jeśli nie zwraca się uwagi na jej przenikliwe, krytyczne spojrzenie.

— Idę z tobą — upierał się Macnamara. — Nie jest bezpiecznie na ulicach.

Sula westchnęła i postanowiła się poddać.

— Dobrze. Możesz iść za mną do klubu, sto kroków z tyłu, ale jak tylko wejdę do środka, nie chcę cię widzieć przez resztę wieczoru.

— Tak jest — odparł i dodał: — milady.

Zastanawiała się, czy opiekuńczość Macnamary nie jest w istocie zaborczością i czy nie kierują nim względy emocjonalne lub erotyczne.

Przypuszczała, że tak. Takie było jej doświadczenia z większością mężczyzn, więc dlaczego w przypadku Macnamary miałoby być inaczej?

Obym tylko nie musiała potraktować go surowo — pomyślała.

Jak posłuszny ciężkozbrojny duch podążał za nią mrocznymi ulicami do klubu przy Kociej. Żółte światło wylewało się z drzwi wraz z odgłosami muzyki, śmiechu i zapachem tytoniu. Sula rzuciła Macnamarze przez ramię ostrzegawcze spojrzenie: ani kroku dalej. Potem wskoczyła na schodek, na czarno-srebrne kafelki, i przechodząc przez drzwi, skinęła dwóm bramkarzom.

Casimir czekał w swoim gabinecie z dwoma innym osobami. Miał na sobie stalowoszarą jedwabną koszulę ze stojącym kołnierzem, który otaczał szyję warstwami materiału, dając brodzie dumne wsparcie, nogi w lśniących ciężkich butach oraz długi do kostek płaszcz z miękkiego czarnego materiału z wmontowanymi maleńkimi trójkątnymi lusterkami. W jednej ręce trzymał hebanową laskę zakończoną srebrnym pazurem obejmującym kulę z kryształu górskiego.

Uśmiechnął się i na powitanie wykonał skomplikowany ukłon. Laska przydała temu gestowi dziwnie dworskiego charakteru. Sula spojrzała na jego strój.

— Bardzo oryginalny — powiedziała.

— Projekty Chesko — wyjaśnił. — Za rok będzie wszystkich ubierać. — Zwrócił się do swoich dwóch znajomych. — To Julien i Veronika. Dołączą do nas, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Julien był młodym mężczyzną o szpiczastym podbródku; Veronika, szczebiocząca blondynka ubrana w brokaty, miała na kostce łańcuszek z błyszczącymi kamieniami.

To ciekawe, że Casimir zaprosił jeszcze jedną parę, pomyślała Sula. Może chce mnie uspokoić, zapewnić, że nie będę całą noc przebywać sam na sam z drapieżcą.

— Miło mi państwa poznać. Mam na imię Gredel. Casimir strzelił dwa razy palcami i w ścianie rozwarł się panel, za którym znajdował się dobrze zaopatrzony bar. W butelkach o dziwnych kształtach stały bursztynowe, zielone i rubinowe płyny.

— Napijmy się przed kolacją — zaproponował Casimir.

— Ja nie piję, ale państwo… proszę bardzo — powiedziała Sula.

Casimir zatrzymał się w połowie drogi do baru.

— A może co innego? Haszysz lub…

— Proszę tylko o wodę gazowaną — odparła.

— Dobrze — powiedział po chwili wahania i podał jej ciężki kryształowy kielich napełniony wodą ze srebrnego kurka.

Zrobił drinki dla siebie i gości, po czym wszyscy usiedli w szerokich i bardzo miękkich fotelach. Sula usiłowała nie rozkładać się zbyt swobodnie.

Rozmawiano o muzyce, o autorach tekstów i kompozytorach, których Sula nie znała. Casimir kazał pokojowi grać różne utwory — lubił muzykę szarpaną, agresywną.

— A pani co lubi? — spytał Julien.

— Derivoo.

Veronika zachichotała, a Julien zrobił dziwną minę.

— Dla mnie jest zbyt intelektualna — powiedział.

— Wcale nie jest intelektualna — zaprotestowała Sula. — To czyste emocje.

— Wszystko dotyczy śmierci — zauważyła Veronika.

— A czemu nie? Śmierć to element uniwersalny. Wszyscy ludzie cierpią i umierają. Derivoo wcale tego nie ukrywa.

Zapadła krótka cisza i Sula uświadomiła sobie, że problem nieuchronności bólu i śmierci to chyba nie najlepszy temat na pierwszą rozmowę z tymi akurat osobami. Spojrzała na Casimira i w jego ciemnych oczach dostrzegła szelmowskie rozbawienie. Wziął laseczkę i wstał.

— Chodźmy. Weźcie swoje drinki, jeśli ktoś nie dopił.

W olbrzymiej limuzynie marki Victory lakier i tapicerka były w przynajmniej jedenastu odcieniach barwy morelowej. Z przodu siedzieli dwaj ochroniarze-Torminele; ich wielkie, zdolne do nocnego widzenia oczy znakomicie się sprawdzały w miejskich ciemnościach. Wnętrze restauracji wyłożono boazerią ze starego ciemnego drewna. Na stołach leżały świeżo uprasowane obrusy z gęstej tkaniny, na ozdobnych detalach z mosiądzu delikatnie igrało przygaszone światło. Przez misternie rzeźbiony drewniany parawan Sula widziała drugą salę, w której kilku Lai-ownów siedziało na specjalnie dostosowanych krzesłach, które podtrzymywały ich długie mostki.

Casimir wybrał kilka potraw z menu, ale starszy kelner, którego, krytyczna mina sugerowała, że widział w swoim życiu wielu takich jak Casimir, polecił co innego. Sula zamówiła jedno z dań zaproponowanych przez Casimira; stek ze strusia okazał się delikatny i wyborny, puree z bulw krekowych z truflami było nieco za tłuste, ale pełne rozmaitych smaków, które długo zostawały na podniebieniu.

Casimir i Julien zamawiali różne drinki, przystawki, desery, ścigając się w wydawaniu pieniędzy. Połowy dań nawet nie tknięto. Julien zachowywał się wylewnie i krzykliwie, a Casimir okazywał przebłyski sardonicznego humoru. Veronika, wybałuszając oczy jak stale zdziwione dziecko, prawie przez cały czas chichotała.

Z restauracji pojechali do klubu znajdującego się na szczycie wysokiego budynku w Grandview — w tej dzielnicy Sula miała kiedyś mieszkanie, które musiała wysadzić w powietrze wraz z oddziałem naksydzkiej policji w środku. Granitowa kopuła Wielkiego Azylu — najwyższy punkt Górnego Miasta — wznosiła się za szklanymi ścianami nad barem. Casimir i Julien znowu szastali pieniędzmi — kupowali drinki, dawali napiwki kelnerom, barmanom i muzykom. Nic nie wskazywało na to, żeby naksydzka okupacja szkodziła ich interesom.

Sula wiedziała, że obaj chcieli jejzaimponować. Ale nawet wiele lat temu, gdy była dziewczyną Kulasa, nie imponowało jej, gdy trwonił pieniądze, gdyż dobrze znała ich pochodzenie.

Większe wrażenie zrobił na niej Casimir w tańcu. Dłońmi o długich palcach obejmował ją łagodnie, choć pod tą łagodnością czuła solidne muskuły. Traktował ją z najwyższą uwagą, jego posępne ciemne oczy patrzyły w jej twarz, reagował ciałem na każdy jej ruch.

On myśli! — stwierdziła z zaskoczeniem Sula. To mogłoby wiele ułatwić. Albo przeciwnie — utrudnić. W każdym razie utrudniało przewidywanie.

— Skąd jesteś? — spytał, gdy wrócili do stolika. — Jak to się stało, że nie spotkałem cię wcześniej?

Julien i Veronika nadal tańczyli; dziewczyna wirowała z wdziękiem wokół energicznego, choć niezdarnego mężczyzny.

— Mieszkałam na pierścieniu, zanim go wysadzili.

— Co tam robiłaś?

— Uczyłam matematyki. Lekko wytrzeszczył oczy.

— Daj mi zadanie matematyczne i mnie wypróbuj — zachęciła go, ale nic nie odpowiedział. Czyżby jej fikcyjne zajęcie tak go zaszokowało?

— W szkole nie miałem takich jak ty nauczycieli matematyki.

— Nie podejrzewałeś, że nauczyciele chodzą do klubów? Widać było, że myśli. Pochylił się ku niej, mrużąc oczy.

— Nie rozumiem tylko dlaczego — jeśli jesteś z pierścienia — mówisz z takim akcentem, jakbyś całe życie spędziła na Nabrzeżu.

Nerwy Suli napięły się ostrzegawczo. Zaśmiała się.

— Przecież nie twierdziłam, że całe życie spędziłam na pierścieniu.

— Mogę sprawdzić twoje dokumenty. — Patrzył na nią uważnie. — Ale to nic nie da, bo przecież sprzedajesz fałszywe papiery.

Teraz zapanowało między nimi wielkie napięcie — rzekłbyś, że zwinięty wąż szykuje się do ataku. Sula uniosła brwi.

— Nadal myślisz, że jestem prowokatorem? Przez cały wieczór ani razu nie poprosiłam cię o zrobienie czegoś nielegalnego.

Wybijał palcem wskazującym wolny rytm na matowej powierzchni stolika.

— Uważam, że jesteś niebezpieczna.

Sula wytrzymała jego wzrok.

— Masz rację.

Westchnął i opadł na poduszki pokryte skórą aesa.

— Dlaczego nie pijesz?

— Wychowałam się wśród pijaków i nie chcę taka być. Nigdy. Powiedziała prawdę i chyba Casimir to wyczuł, gdyż skinął głową.

— I mieszkałaś na Nabrzeżu?

— Do czasu egzekucji moich rodziców mieszkałam w Zanshaa. Spojrzał ostro.

— Egzekucji? Za co?

Wzruszyła ramionami.

— Za wiele rzeczy, jak sądzę. Byłam mała i nie pytałam. Spojrzał niespokojnie na parkiet.

— Mój ojciec też został stracony. Uduszony.

Sula skinęła głową.

— Zorientowałam się, że rozumiałeś, co miałam na myśli, mówiąc o derivoo.

— Rozumiałem. — Nadal obserwował tańczących. — Uważam jednak, że derivoo przytłacza.

Twarz Suli rozjaśnił uśmiech.

— Musimy zatańczyć — powiedziała.

— Tak — odpowiedział jej z uśmiechem — musimy. Tańczyli tak długo, aż obojgu zabrakło tchu. Potem Casimir zabrał wszystkich do innego klubu w Hotelu Mnogich Błogosławieństw. Tam znów były tańce i szastanie pieniędzmi. Wreszcie Casimir stwierdził, że należy odpocząć; zaprosił ich do windy wyłożonej tworzywem bardzo przypominającym macicę perłową i kazał windzie jechać do penthouse'u.

Tam przyłożył kciuk i drzwi apartamentu się otworzyły. We wnętrzu udrapowanym lśniącymi tkaninami stały niskie, wygodne meble. Na stole czekały chłodne przekąski — mięsa, sery, płaski chlebek wroncho, pikle, czatni, wyszukane tarty i ciasta. Na tacy wyłożonej strużynami lodu leżały butelki. Widocznie wcześniej zaplanowano, że wieczór tutaj się zakończy.

Sula zrobiła sobie kanapkę. Piękne talerze vigo, czyste, nowoczesne wzornictwo, zauważyła. Jedząc, przygotowywała sobie słowa na pożegnanie. To oczywiście nie przypadek, że z salonu były wejścia do dwóch sypialni.

„Muszę pracować od samego rana” brzmiało bardziej wiarygodnie niż „muszę organizować ruch oporu”.

Casimir wstawił laskę do specjalnego stojaka i sięgnął po dwie małe paczuszki w lśniącym opakowaniu, obwiązane szkarłatną wstążeczką. Jedną paczuszkę podał Suli, drugą — Veronice.

— Z podziękowaniami za cudowny wieczór.

Sula dostała kryształowy flakonik z perfumami sengra na bazie piżma rzadkich samotniczych pełzaczy atauba z Paycahpu. Ta mała buteleczka musiała kosztować Casimira co najmniej dwadzieścia zenitów — a prawdopodobnie więcej, ponieważ sengra to jedna z tych rzeczy, które przez lata nie będą importowane na Zanshaa, gdy nie ma pierścienia.

Veronika otworzyła swój prezent i wybałuszyła oczy. Sula pomyślała, że taka mina będzie wyglądała głupio u pięćdziesięcioletniej Veroniki. Dziewczyna pisnęła z radości. Sula natomiast wybrała bardziej umiarkowany sposób podziękowania: pocałowała Casimira w policzek.

Poczuła na wargach ukłucie zarostu. Casimir spojrzał na nią badawczo. Pachniał bardzo męsko.

Już miała wspomnieć o pracy, która czeka na nią z samego rana, gdy odezwał się displej mankietowy Casimira. Ten zrobił poirytowaną minę i odebrał rozmowę.

— Casimirze — dobiegł dziwny głos — coś się dzieje.

— Zaczekaj. — Casimir wyszedł z salonu, zamykając za sobą drzwi. Sula pogryzała pikle, a Veronika i Julien czekali w milczeniu.

Casimir wrócił nachmurzony. Spojrzał na Sulę i Veronikę i nie tłumacząc się, oznajmił:

— Przepraszam, ale kończymy zabawę. Wynikła pewna sprawa. Veronika wydęła wargi i sięgnęła po żakiet. Casimir ujął Sulę za ramię i poprowadził ją do drzwi.

— Co się stało? — spytała.

Spojrzał na nią z niecierpliwością — przecież to nie jej sprawa. Potem jednak zmienił zdanie.

— Nie chodzi o to, co się stało — wzruszył ramionami — ale o to, co się stanie za kilka godzin. Naksydzi ogłoszą racjonowanie żywności.

— Co takiego? — Pierwszą reakcją Suli było oburzenie. Casimir otworzył drzwi, by ją wypuścić, ale zatrzymała się, mimo że mężczyzna aż drżał z niecierpliwości.

— Gratulacje — powiedziała. — Naksydzi właśnie zrobili z ciebie bogacza.

— Zadzwonię do ciebie.

— Ja też zostanę bogata. Kartki żywnościowe będą cię kosztowały sto za sztukę.

— Sto? — Teraz Casimir był oburzony.

— Weź pod uwagę, ile będą dla ciebie warte. Wytrzymali przez chwilę swoje spojrzenia, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.

— Cenę uzgodnimy później — powiedział Casimir i zaczął ponaglać Sulę i Veronikę do wyjścia.

Veronika pokazała Suli monetę pięciozenitową.

— Julien dał mi na taksówkę — oznajmiła triumfalnie. — Resztę mamy sobie wziąć.

— Miejmy nadzieję, że taksówkarz będzie miał resztę z piątaka — zauważyła Sula.

— Rozmienimy u portiera — powiedziała Veronika po chwili zastanowienia.

Nocny portier — Daimong — miał drobne. Czując jego trupi zapach, Veronika pokręciła nosem. W drodze do jej domu Sula dowiedziała się, że dziewczyna była modelką, a teraz okazjonalnie pracuje jako hostessa w klubie.

— Ja jestem bezrobotną nauczycielką matematyki — powiedziała Sula.

Oczy Veroniki znów się rozszerzyły.

— Ojej!

Veronika wysiadła, a Sula pojechała dalej. Zatrzymała taksówkę dwie przecznice przed wspólnym mieszkaniem na Nabrzeżu i w świetle gwiazd ruszyła pieszo do domu. Na niebie zniszczone łuki pierścienia tworzyły ciemne linie na tle lekko rozświetlonego nieba. Przed domem spojrzała w okno od frontu: pozycja białej doniczki sygnalizowała, że „ktoś jest w mieszkaniu i jest bezpiecznie”.

Drzwi do budynku, działające po przyłożeniu kciuka Suli, funkcjonowały zwykle dość kapryśnie, ale tym razem natychmiast się otwarły. Sula weszła na piętro i otworzyła kluczem mieszkanie.

Macnamara spał na kanapie, obok na stole leżała para pistoletów i granat.

— Cześć, tato — przywitała go, gdy otworzył oczy. — Młody przyprowadził mnie do domu zgodnie z obietnicą.

Macnamara był speszony.

— Co zamierzałeś zrobić z tym granatem? — spytała Sula ze śmiechem.

Nie odpowiedział. Zdjęła żakiet i wywołała komputer rezydujący w biurku.

— Muszę coś zrobić — powiedziała. — Prześpij się, ponieważ z samego rana mam dla ciebie zadanie.

— Co takiego? — Macnamara wstał z kanapy, przygładzając potargane włosy.

— Rynek otwierają o 0727, tak?

— Tak.

Sula usiadła na blacie biurka.

— Kup tyle jedzenia, ile tylko uniesiesz. W puszkach, suszonego, liofilizowanego. Weź największy worek mąki i worek grochu. Mleko skondensowane. Niech Spence ci pomoże.

— Co się dzieje? — Macnamara był oszołomiony.

— Racjonowanie żywności.

— Co? — wywołując program tekstowy, Sula słyszała w jego głosie oburzenie.

— Przychodzą mi do głowy dwa powody — powiedziała. — Pierwszy: wydanie każdej osobie kartek żywnościowych to sposób na przegląd wszystkich dowodów osobistych na planecie… dzięki temu Naksydzi mogliby wyplenić wichrzycieli i sabotażystów. Drugi… — Sula uniosła rękę i wykonała ogólnie zrozumiały gest obracania monety w dłoni — sztuczne niedobory sprawią, że pewni Naksydzi staną się bardzo, bardzo bogaci.

— Niech ich cholera! — szepnął Macnamara.

— My znakomicie damy sobie radę. Zwiększymy czterokrotnie ceny wszystkiego, co będzie racjonowane — chyba nie sądzisz, że wpadną na pomysł racjonowania tytoniu? — i zbijemy fortunę.

— Niech ich cholera! — powtórzył Macnamara.

Sula spojrzała na niego ostro.

— Dobranoc… tato.

Zaczerwienił się i poszedł do łóżka, a Sula wróciła do pracy.

— A jeśli alkohol również będzie na kartki? — spytała na głos, bo właśnie przyszła jej do głowy taka możliwość. W co drugim mieszkaniu będą pędzić w łazience bimber z kartofli, obierek taswy, ogryzków jabłek, ze wszystkiego, co się da.

Przez kilka godzin pisała artykuł do „Bojownika”, potępiający racjonowanie żywności. Zanim przystała na ochotnika do partyzantów, pracowała w Zarządzie Konsolidacji Logistycznej, gdzie katalogowano i rozmieszczano różne zasoby. Wiedziała, że — zgodnie z wymogami Praxis — Zanshaa jest samowystarczalna, jeśli chodzi o żywność, wprowadzanie racjonowania jest nonsensem. Cytowała z pamięci wiele liczb, a pozostałe dane mogła wyciągnąć z publicznie dostępnych baz danych.

Gdy skończyła pisać artykuł, poranek zielenił się już na wschodzie. Wzięła prysznic, by zmyć z włosów zapach dymu papierosowego, i padła na łóżko, słysząc budzik zegarka Macnamary.

Wstała w południe. Mieszkanie było już nagrzane silnym letnim słońcem. Przecierając opuchnięte powieki i mrużąc oczy przed światłem zalewającym pokój, wspominała, jak to jest być dziewczyną członka gangu.

A potem uzmysłowiła sobie, że do tej pory zespół 491 rozwoził ciężarówką i sprzedawał towar — jej własność — i była to działalność nierejestrowana, lecz legalna. Ale z chwilą wprowadzenia racjonowania żywności sprzedaż kakao i kawy poza przydziałem będzie wbrew prawu. Handel przestanie być tylko nieformalną działalnością ekonomiczną, stanie się przestępstwem.

A ludzie, którzy popełniają przestępstwo, potrzebują ochrony. Casimir bardzo się przyda.

— Niech to cholera! — powiedziała Sula.

Загрузка...