7 Kwestia myśli

Usadowiona na materacu Elayne po raz setny przeciągnęła po włosach szczotką trzymaną w lewym ręku, po czym schowała ją do niewielkiego kuferka podróżnego, który następnie wsunęła pod wąskie łóżko. W oczach czuła tępy ból po całym dniu spędzonym na przenoszeniu i tworzeniu ter’angreala, czy może raczej na pełnych determinacji próbach stworzenia ter’angreala. Nynaeve, huśtająca się na rozklekotanym zydlu, dawno temu zdążyła wyszczotkować swe sięgające do pasa włosy, a teraz prawie już kończyła splatać je z powrotem w warkocz. Twarz jej lśniła od potu.

Mimo otwartego okienka, w izbie można się było udusić. Na rozgwieżdżonym czarnym niebie zawisł obrzmiały księżyc. Od ogarka świecy biła kapryśna, zmienna łuna. W Salidarze brakowało świec i lamp olejnych; nikomu nocą nie przysługiwało nic więcej prócz namiastki światła, chyba że musiał popracować z piórem i atramentem. Izba była zaiste zagracona; do poruszania się musiała im wystarczyć odrobina wolnej przestrzeni między dwoma krótkimi łóżkami. Większa część ich dobytku znajdowała się w dwóch poobijanych, okutych mosiądzem kufrach. Suknie Przyjętych i płaszcze, których obecnie z całą pewnością nie potrzebowały, wisiały na kołkach wbitych w pożółkłą ścianę, pełną pęknięć, w których prześwitywały drewniane listewki. Między łóżkami gnieździł się koślawy maleńki stolik, a na chwiejnej umywalce w rogu stał biały dzban i miska ze zdumiewającą liczbą szczerb. Nie rozpieszczano nawet takich Przyjętych, które, skądinąd, na każdym kroku głaskano po głowach.

Z żółtego wazonika z utłuczoną szyjką, stojącego między dwoma brązowymi kubkami, wystawał bukiecik przywiędłych polnych kwiatków, niebieskich i białych, które zakwitły mimo późnej pory, zaskoczone przez aurę. Poza kwiatami jedyną kolorową rzeczą była zamknięta w wiklinowej klatce jaskółka śpiewająca, z ubarwieniem w zielone prążki. Elayne opiekowała się nią, bo miała złamane skrzydło. Kiedyś wypróbowała nawet swe skromne umiejętności w dziedzinie Uzdrawiania na jakimś ptaku, ale te śpiewające były za małe, by przeżyć taką terapię.

Tylko bez biadolenia, przykazała sobie stanowczo. Aes Sedai mieszkały w nieco lepszych warunkach, nowicjuszki i służba w nieco gorszych, za to żołnierze Garetha Bryne’a spali przeważnie na ziemi. “Jak czegoś nie możesz zmienić, to musisz to ścierpieć”, zwykła bezustannie powtarzać Lini. Cóż, w Salidarze brakowało wygód, a luksusów nie było żadnych. I nie było też odrobiny chłodu.

Odciągnąwszy koszulę od ciała, dmuchnęła sobie za dekolt.

— Musimy koniecznie być tam przed nimi, Nynaeve. Wiesz dobrze, jak one się potem zachowują, jeśli się je zmusza do czekania.

Nie zerwał się ani jeden podmuch wiatru, a suche powietrze zdawało się wysysać pot z każdego skrawka skóry. Z tą pogodą na pewno coś można zrobić. Rzecz jasna, Poszukiwaczki Wiatru Ludu Morza prawdopodobnie dawno już by to zrobiły, gdyby tak było, niemniej jednak mógł jej jeszcze przyjść do głowy jakiś pomysł, gdyby tylko Aes Sedai dały jej dość wolnego czasu zamiast ciągłej pracy z ter’angrealami. Jako Przyjęta mogła rzekomo badać to, co chciała, a jednak...

“Niech jeszcze tylko dojdą do wniosku, że mogę równocześnie jeść i pokazywać im, jak się robi ter’angreal, to nie będę miała już nawet minuty dla siebie”.

Przynajmniej jutro będzie miała przerwę.

Nynaeve przeniosła się na łóżko i ze zmarszczonym czołem zaczęła majstrować przy opiętej na nadgarstku a’dam. Cały czas się upierała, że jedna z nich powinna nosić bransoletę, nawet podczas snu, mimo iż nawiedzały je wtedy zdecydowanie dziwne i nieprzyjemne sny. Prawie nie było takiej potrzeby; zawieszona na kołku a’dam trzymałaby Moghedien równie dobrze, a poza tym Przeklęta mieszkała razem z Birgitte w jednej maleńkiej klitce. Birgitte była najlepszą strażniczką, jaką można sobie wyobrazić, a na dodatek wystarczyło, że bodaj uniosła brew i Moghedien niemalże wybuchała płaczem. Miała najmniej powodów, by chcieć zachować Moghedien przy życiu, a najwięcej, by domagać się jej śmierci, o czym kobieta znakomicie wiedziała. Tej nocy bransoleta miała być jeszcze mniej potrzebna niż kiedykolwiek.

— Nynaeve, one będą czekać.

Nynaeve głośno pociągnęła nosem — niespecjalnie była gotowa do usług na każde zawołanie — ale wzięła dwa spłaszczone kamienne pierścienie ze stolika stojącego między dwoma łóżkami. Oba za duże, by je nosić na palcu, jeden prążkowany, upstrzony niebieskimi i brązowymi cętkami, drugi niebiesko-czerwony, a oba skręcone w taki sposób, że miały tylko jedną krawędź. Odwiązawszy rzemyk wiszący na szyi, Nynaeve nawlokła na niego niebiesko-brązowy pierścień obok innego, ciężkiego i złotego. Sygnet Lana. Z czułością dotknęła grubego złotego krążka, zanim schowała oba pod koszulą.

Elayne podniosła niebiesko-czerwony pierścień, patrząc nań krzywo.

Oba stanowiły imitacje ter’angreala, który obecnie znajdował się w posiadaniu Siuan, i mimo prostego wyglądu były skomplikowane ponad miarę. Kiedy się spało, a jeden z nich dotykał skóry, w efekcie trafiało się do Tel’aran’rhiod, Świata Snów, odbicia realnego świata. Albo nawet odbicia wszystkich istniejących światów; niektóre Aes Sedai twierdziły, że istnieje wiele światów, ponieważ muszą istnieć wszystkie warianty Wzoru, i że razem tworzą one jeszcze większy Wzór. W przypadku Tel’aran’rhiod istotne było to, że odzwierciedlał ten świat i że cechował się właściwościami nadzwyczaj użytecznymi. A na dodatek Wieża najprawdopodobniej nie miała pojęcia, jak się do niego wchodzi; przynajmniej dotychczas nie stwierdziły, że ktoś taką wiedzą włada.

Żaden z obu pierścieni nie funkcjonował tak sprawnie jak oryginał, ale ostatecznie jakoś tam działały. Elayne powoli, ale za to systematycznie nabywała coraz większej sprawności w ich tworzeniu; na cztery próby zrobienia kopii, tylko jedna zakończyła się porażką. Co stanowiło znacznie lepszy bilans w porównaniu z rezultatami, jakie osiągała na samym początku. Tylko co by się stało, gdyby próba wykorzystania któregoś z jej nieudanych dzieł pociągnęła za sobą konsekwencje bardziej poważne niźli tylko zwyczajny brak funkcji bądź zaburzenia prawidłowego funkcjonowania? Bywało, że Aes Sedai potrafiły same się ujarzmić podczas badania ter’angreala. Taki efekt, gdy dochodziło do niego przypadkiem, nazywano wypaleniem, ale ostatecznie był równie nieodwracalny jak intencjonalne ujarzmienie. Rzecz jasna, Nynaeve tak nie uważała, ale z kolei nie zamierzała spocząć, dopóki nie Uzdrowi kogoś, kto nie żył od trzech dni.

Elayne obróciła pierścień w palcach. Dość łatwo dawało się pojąć, jakie są skutki jego działania, nadal natomiast nie potrafiła się połapać, na czym owo działanie polega. Te pytania, “jak” i “dlaczego”, były w tym przypadku kluczowe. Uznała, że układ barw ma tyle samo wspólnego z pierścieniami co kształt — oprócz koślawych pierścieni inne przedmioty w ogóle nie działały, a na przykład pierścień całkowicie niebieski zsyłał potworne koszmary — ale nie bardzo wiedziała, jak odtworzyć czerwień, błękit i brąz oryginału. Niemniej jednak delikatna struktura jej kopii była dokładnie identyczna, identyczny był układ ich najmniejszych cząstek, tak małych, że bez Jedynej Mocy nie dałoby się ich ani zobaczyć, ani nawet wykryć. Dlaczego kolory są takie istotne? Mikroskopijne struktury ter’angreala najwyraźniej zawierał jeden wspólny wątek, niezbędny do samego przenoszenia, całkiem różny od tego, który wspomagał korzystanie z Mocy — to właśnie dzięki temu, że się potknęła na tej kwestii, mogła się w ogóle pokusić o stworzenie oryginalnego ter’angreala — ale poza tym tylu jeszcze rzeczy nie wiedziała, tylu jeszcze tylko się domyślała.

— Zamierzasz tak przesiedzieć całą noc? — spytała oschle Nynaeve, sprawiając, że Elayne aż podskoczyła. Nynaeve odstawiła jeden z kubków z powrotem na stół, po czym ułożyła się na łóżku, z dłońmi splecionymi na podołku. — Przecież to ty sama twierdziłaś, że nie wolno im kazać czekać. Ja ze swojej strony nie zamierzam dać tym wronom wymówki do wydziobania mi piór z ogona.

Elayne pospiesznie nanizała nakrapiany pierścień — właściwie to on już nie był kamienny, mimo iż z kamienia przecież pierwotnie go wykonała — na sznurek, który potem zawiązała sobie na szyi. Jej kubek również zawierał napar z ziół przygotowany przez Nynaeve, lekko osłodzony miodem dla osłabienia gorzkiego smaku. Elayne wypiła mniej więcej połowę, wiedząc na podstawie poprzednich doświadczeń, że tyle wystarczy, by zasnąć nawet z bólem głowy. To była jedna z tych nocy, podczas których nie mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu, niecierpliwie czekając na sen.

Wyciągnąwszy się na ciasnym łóżku, przeniosła szybko, by zgasić świecę, po czym pomachała koszulą, by wytworzyć odrobinę chłodu. Albo w każdym razie trochę rozruszać powietrze.

— Żeby tak Egwene nareszcie wydobrzała. Męczą mnie już te ochłapy, które podrzucają nam Sheriam i pozostałe. Chciałabym wiedzieć, co się dzieje!

Połapała się, że dotknęła niebezpiecznego tematu. Egwene została ranna półtora miesiąca temu w Cairhien, w dniu, w którym zginęły Moiraine i Lanfear. W dniu, w którym zniknął Lan.

— Mądre powiadają, że czuje się lepiej — rozległ się w ciemnościach senny pomruk Nynaeve. Raz przynajmniej nie zabrzmiało to tak, jakby w ten sposób próbowała zboczyć na temat Lana. — Tak właśnie twierdzi Sheriam i te najbliżej niej, a one nie miałyby powodu, żeby kłamać, nawet gdyby im było wolno.

— No to w takim razie szkoda, że nie będę mogła zajrzeć Sheriam przez ramię jutrzejszej nocy.

— Szkoda też... — Nynaeve przerwała, by ziewnąć. — Żałuj też, że Komnata nie wybierze ciebie na Amyrlin, mimo że stale się przy niej kręcisz. Bo do tego nie dojdzie, możesz być najzupełniej pewna. Do czasu zanim kogoś wybiorą, obie będziemy miały dość siwych włosów, by się nadawać na to stanowisko.

Elayne otwarła usta, żeby odpowiedzieć, ale, jakby za przykładem przyjaciółki, jej zamiar również stłumiło ziewnięcie. Nynaeve zaczęła chrapać, nie głośno, ale za to z nieubłaganym uporem. Elayne przymknęła powieki, ale wbrew jej woli umysł nadal starał się zachować jasność myśli.

Komnata z pewnością działała opieszale, Zasiadające spotykały się na krócej niż godzinę w niektóre dni, a czasami w ogóle. Z rozmowy z każdą z jej członkiń wynikało, że nie dostrzegają żadnych powodów do pospiechu, niemniej jednak Zasiadające sześciu Ajah — w Salidarze nie było, rzecz jasna, żadnych Czerwonych — nie mówiły pozostałym Aes Sedai, o czym rozmawiały w trakcie posiedzenia, a tym bardziej Przyjętym. A z pewnością powodów do pospiechu było dość. Nawet jeśli ich zamiary pozostawały tajemnicą, to z pewnością nie ich zgromadzenie w Salidarze. Elaida i Wieża nie mogły ich wiecznie lekceważyć. Poza tym Białe Płaszcze nadal przebywały w Amadicii, a więc w odległości zaledwie kilku mil, szerzyły się też plotki o Zaprzysięgłych Smokowi, którzy zgromadzili się właśnie tutaj, w Altarze. Światłość tylko wiedziała, do czego byliby zdolni Zaprzysięgli Smokowi, gdyby Rand nie miał nad nimi żadnej kontroli. Znakomitym — czy raczej przerażającym — tego przykładem był Prorok. Zamieszki, spalone domostwa i farmy, ludzie mordowani za to, że nie okazali dość żaru we wspieraniu Smoka Odrodzonego.

Chrapanie Nynaeve przypominało teraz odgłos rozdzierania tkaniny, na szczęście jednak dobiegało już jakby z oddalenia. Elayne trzasnęły szczęki od jeszcze jednego ziewnięcia; obróciła się na bok i wtuliła głowę w swoją chudą poduszkę. Powody do pospiechu. Sammael ulokował się w Illian, czyli w odległości zaledwie kilkuset mil od granicy; o wiele za blisko, jeden z Przeklętych. Światłość tylko wiedziała, gdzie są albo co knują pozostali. No i Rand; przecież on powinien budzić ich niepokój. Oczywiście nie stanowił dla nich żadnego zagrożenia. Nigdy go nie będzie stanowił. Niemniej jednak to on był kluczem do wszystkich problemów; świat naprawdę przekształcał się teraz według jego losu. Ale ona zwiąże go jakoś z sobą. Min. Misja poselska musiała pokonać już ponad połowę drogi do Caemlyn. Przecież nie spowalniają ich śniegi. Ale dotrą tam dopiero za miesiąc. Co wcale nie znaczyło, by przejmowała się wyprawą Min do Randa. Co ta Komnata zamierza? Min. Naszedł ją sen, wślizgnęła się do Tel’aran’rhiod...

...i trafiła na sam środek głównej ulicy cichego, spowitego w noc Salidaru, pod księżycem przechodzącym właśnie z kwadry do pełni. Widziała wszystko wyraźnie, nie tylko dzięki światłu księżyca. Świat Snów zawsze zdawał się wypełniony światłem padającym zewsząd i jednocześnie znikąd, jakby sama ciemność emanowała tu jakąś mroczną poświatą. Ale z kolei sny takie właśnie są, a to przecież był sen, nawet jeśli nie całkiem zwyczajny.

Wioska tutaj stanowiła odbicie prawdziwego Salidaru, ale było to dziwaczne odwzorowanie; bezruch panował znacznie większy, niźli mogła to sprawić nocna pora. We wszystkich oknach panowała ciemność i wyczuwało się dojmującą atmosferę pustki, jakby nikt nie zamieszkiwał żadnego z tych domów. Bo i nic dziwnego, tutaj rzeczywiście nikt ich nie zamieszkiwał. Piskliwemu okrzykowi nocnego ptaka odpowiedział drugi, i jeszcze jeden, a potem coś przemknęło przez to dziwaczne półświatło, wydając przy tym cichy, szeleszczący odgłos, jednak w stajniach, a także przy szeregach palików za wioską oraz na polanach, na których normalnie trzymano owce i bydło, było pusto. Wiele zwierząt wałęsało się tutaj samopas, ale żadne nie zaliczało się do domowych. Szczegóły zmieniały się między jednym rzutem oka a następnym; kryte strzechami budynki pozostawały takie same, a mimo to beczka z wodą potrafiła przenieść się w jakieś inne miejsce, albo wręcz zniknąć; otwarte drzwi zatrzaskiwały się znienacka. Im bardziej efemeryczna była dana rzecz w realnym świecie, tym większej zmianie mogło ulec jej położenie albo stan, tym słabsze było jej odbicie.

Co jakiś czas w głębi ciemnej ulicy coś błyskało, pojawiał się ktoś, ale zaraz po kilku krokach znikał albo unosił się nad ziemią, jakby frunął. Wiele ludzkich snów potrafiło dotknąć Tel’aran’rhiod, ale tylko przelotnie. I na całe szczęście dla tych ludzi. Na tym właśnie polegała jeszcze inna właściwość Świata Snów: to, co działo się z człowiekiem tutaj, było nadal realne po przebudzeniu. Jeśli się tutaj umarło, to się człowiek już się nie budził. Dziwne zaiste było to odbicie. Tylko upał panował taki sam.

Tuż obok Siuan i Leane czekała wyraźnie zniecierpliwiona Nynaeve, odziana w białą suknię Przyjętej, ozdobioną przy rąbku kolorowymi paskami. Włożyła ponadto srebrną bransoletę, mimo iż ona nie oddziaływała stąd na świat jawy; bransoleta nadal wprawdzie trzymała Moghedien, ale Nynaeve, przez to, że tutaj znajdowała się poza swoim ciałem, nie mogła nic przez nią poczuć. Leane była majestatycznie szczupła, aczkolwiek zdaniem Elayne ta niemalże przezroczysta suknia wedle mody Arad Doman, uszyta z cienkiego jedwabiu, ujmowała jej elegancji. Barwa sukni też stale się zmieniała; tak się działo dopóty, dopóki się człowiek nie nauczył, jak tutaj postępować. Siuan wyglądała lepiej. Miała na sobie prostą suknię z niebieskiego jedwabiu, z dekoltem, który ukazywał jedynie naszyjnik ze skręconym pierścieniem. Niemniej jednak przy sukni co jakiś czas wyrastał znienacka koronkowy rąbek, a proste srebrne ogniwa w naszyjniku zmieniały się w skomplikowane złote elementy, wysadzane rubinami, ognikami albo szmaragdami, dopasowane od razu do kolczyków, po czym na powrót stawały się zwyczajnym naszyjnikiem.

Pierścień na szyi Siuan był oryginalny, a ona sama wyglądała na równie materialną jak dowolny z budynków. Elayne sama dla siebie wyglądała równie materialnie, ale wiedziała, że dla innych jawi się jakby mgliście, podobnie zresztą jak Nynaeve i Leane. Człowiek myślał niemalże, że mógłby zobaczyć przez nie światło księżyca. Do tego właśnie prowadziło posługiwanie się kopią. Potrafiła wyczuć Prawdziwe Źródło, ale saidar sprawiał wrażenie jakby rozrzedzonego; mogła spróbować przenieść, ale to też wyszłoby jej słabo Z pierścieniem, który nosiła Siuan, tak by nie było, ale właśnie taką cenę płacisz, gdy posiadasz sekrety, które poznał ktoś inny, a ty za nic nie możesz dopuścić, by one wyszły na jaw. Siuan bardziej ufała oryginałowi niż kopiom Elayne i dlatego nosiła oryginał — czasami też zakładała go Leane — natomiast Elayne i Nynaeve, które mogły przecież użyć saidara, musiały wystarczyć kopie.

— Gdzie one są? — spytała rozdrażnionym tonem Siuan. Jej dekolt to się podnosił, to opadał. Suknia zrobiła się nagle zielona, a naszyjnik przemienił w sznur wielkich księżycowych kamieni. — Nie dość, że próbują wtykać wiosło do mojej roboty i obierać taki kurs, jaki im się podoba, to jeszcze zmuszają mnie do czekania.

— Nie rozumiem, dlaczego tak się denerwujesz, że ich jeszcze nie ma — odparła Leane. — Lubisz przecież patrzeć, jak popełniają błędy. One nie wiedzą nawet połowy tego, co im się wydaje. — Na krótką chwilę faktura jej szaty otarła się niebezpiecznie o przeźroczystość; na szyi pojawił się i zaraz zniknął naszyjnik z wielkich pereł. Niczego nie zauważyła. Miała w postępowaniu z tym światem jeszcze mniej doświadczenia niż Siuan.

— Potrzebuję trochę prawdziwego snu — mruknęła Siuan. — Bryne tak mnie pogania, jakby chciał, żebym dostała zadyszki. Ale ja tu muszę czekać, by sprawić przyjemność kobietom, które połowę nocy spędzają na przypominaniu sobie, na czym polega umiejętność chodzenia. Nie mówiąc już o tym, że trzeba jeszcze znosić towarzystwo tych dwóch. — Spojrzała krzywo na Elayne i Nynaeve, po czym wzniosła oczy ku niebu.

Nynaeve ścisnęła swój warkocz z całej siły, co stanowiło niechybną oznakę, że właśnie dał o sobie znać jej temperament. Przynajmniej tym razem Elayne zgadzała się z nią całym sercem. To jest bardziej niż trudne, jak się jest nauczycielką uczennic, którym się zdaje, że wiedzą więcej, niż w istocie wiedziały i w odróżnieniu od ich nauczycielki, której coś takiego nie uszłoby na sucho, mają na dodatek prawo ją zbesztać. Choć, po prawdzie, tamte były jeszcze gorsze od Siuan i Leane. No gdzie one są?

W tym momencie na ulicy dał się spostrzec jakiś ruch. Sześć otoczonych łuną .saidara kobiet, które nie znikały. Sheriam oraz członkinie jej rady jak zwykle wśniły się do własnych komnat sypialnych i wyszły z nich teraz na ulicę. Elayne nie była pewna, do jakiego stopnia pojęły już, czym się cechuje Tel’aran’rhiod. W każdym razie często upierały się, że będą coś robić po swojemu, nawet jeśli istniał lepszy sposób. Bo w końcu kto wiedział lepiej, jak postępować, niż Aes Sedai?

Te sześć Aes Sedai było rzeczywiście nowicjuszkami w Tel’aran’rhiod, toteż ich suknie zmieniały się za każdym razem, kiedy Elayne na nie spojrzała. Najpierw pierwsza nosiła haftowany szal Aes Sedai, obrzeżony frędzlami w barwach jej Ajah i z białym płomieniem Tar Valon w kształcie wyrazistej łzy na plecach, potem taki sam szal pojawił się u czterech innych, po czym nie miała go na sobie żadna. A niekiedy odziewały się w lekkie płaszcze podróżne, z Płomieniem na plecach i na lewej piersi, które miały rzekomo tylko je chronić przed kurzem. Na ich twarzach pozbawionych piętna upływu czasu naturalnie nie było znać ani śladu upału — po Aes Sedai nigdy go nie było znać — ani też śladu, że zdają sobie sprawę ze zmian, jakim ulega ich odzienie.

Były równie mgliste jak Nynaeve albo Leane. Sheriam i inne pokładały więcej zaufania w ter’angrealach snu, które wymagały przenoszenia, niż w pierścieniach. Zwyczajnie nie miały ochoty uwierzyć, że Tel’aran’rhiod nie ma nic wspólnego z Jedyną Mocą. Elayne w każdym razie nie była w stanie określić, która posługuje się sporządzoną przez nią kopią. Trzy spośród nich miały niewielkie dyski wykonane z czegoś, co kiedyś było żelazem, opasane po obu stronach ciasną spiralą i zasilane strumieniem Ducha, jedyną z Pięciu Mocy, którą można było przenieść podczas snu. W tym miejscu, w każdym razie. Inne trzy miały przy sobie niewielkie płytki, niegdyś z bursztynu, z wyrzeźbioną w środku śpiącą kobietą. Nawet gdyby miała przed sobą wszystkie sześć ter’angreali, nie byłaby w stanie wybrać dwóch oryginałów; te kopie nadzwyczaj się udały. A mimo to były to jednak tylko kopie.

Gdy Aes Sedai szły razem w dół ulicy, usłyszała fragment ich rozmowy, nie zrozumiawszy jednakże ani tego, o czym mówiły na początku, ani też jej końca.

— ...wzgardzą naszym wyborem, Carlinya — mówiła płomiennowłosa Sheriam — ale z kolei wzgardzą każdym wyborem, jakiego dokonamy. Równie dobrze mogłybyśmy poprzestać na naszej decyzji. Nie muszę wam ponownie wymieniać powodów.

Morvrin, krępa Brązowa siostra o włosach z pasmami siwizny, parsknęła.

— Tyle się już napracowałyśmy, że byłoby teraz ciężko zmusić Komnatę do zmiany decyzji.

— Czemu miałoby to nas obchodzić, dopóki żaden władca nie szydzi? — spytała z uniesieniem Myrelle. Najmłodsza z sześciu, Aes Sedai od niewielu lat, mówiła głosem zdecydowanie zirytowanym.

— Jaki władca byłby się odważył? — spytała Anaiya tonem, którym kobieta mogłaby zapytać, jakie dziecko odważyłoby się nanieść błoto na dywan. — W każdym razie każdy król czy królowa wie zbyt mało o tym, co się dzieje wśród Aes Sedai, by to zrozumieć. Nas powinny interesować wyłącznie opinie sióstr.

— Mnie natomiast martwi — odparła chłodno Carlinya — że skoro ona tak bez żadnych oporów pozwala, byśmy nią kierowały, to w takim razie z równą łatwością pozwoli na to innym. — Blada, o niemal czarnych oczach Biała siostra była zawsze chłodna, niektórzy powiedzieliby lodowata.

Niezależnie od przedmiotu ich rozmowy, nie było to coś, o czym chciały dyskutować w obecności Elayne albo pozostałych kobiet; zdążyły umilknąć, zanim do nich doszły.

Siuan i Leane dość gwałtownie odwróciły się do siebie plecami, jakby Aes Sedai swoim przybyciem przerwały im ostrą wymianę słów. Elayne ze swej strony szybko sprawdziła swoją suknię. Przepisowa biel obrzeżona paskami przy rąbku. Nie bardzo wiedziała, co właściwie czuje wobec faktu, że bez udziału myśli pojawiła się tutaj we właściwej sukni; gotowa była iść o zakład, że Nynaeve musiała zmienić swój strój. Ale z kolei Nynaeve była znacznie bardziej porywcza od niej, musiała się zmagać z ograniczeniami, na które ona przystała. Czy ona da sobie radę jako władczyni Andoru? O ile jej matka rzeczywiście nie żyła. O ile.

Sheriam, nieco zażywna, z charakterystycznie wystającymi kośćmi policzkowymi, skierowała spojrzenie skośnych zielonych oczu na Siuan i Leane. Przez chwilę nosiła szal obrzeżony niebieskimi frędzlami.

— Jeśli nie będziecie potrafiły dojść między sobą do zgody, to przysięgam, odeślę was obie do Tiany. — Miało to wydźwięk stwierdzenia powtarzanego często, i od dawna już nie wygłaszanego z należytą powagą.

— Pracowałyście razem dostatecznie długo — powiedziała Beonin z ciężkim taraboniańskim akcentem. Piękna Szara, z włosami barwy miodu zaplecionymi w nieprawdopodobną liczbę warkoczyków, miała niebieskoszare oczy, do których bezustannie zakradało się zdziwienie. Nic jednakże tak naprawdę nie potrafiło zaskoczyć Beonin. Nie uwierzyłaby, że słońce rzeczywiście wzeszło rankiem, dopóki go nie zobaczyła na własne oczy, Elayne wątpiła jednak, czy Beonin ruszyłaby bodaj włosem, gdyby któregoś ranka rzeczywiście nie wzeszło. Dla niej byłoby to tylko potwierdzenie, że miała słuszność, żądając dowodu. — Możecie i musicie pracować razem.

Beonin powiedziała to takim tonem, jakby również tę kwestię powtarzała tak często, że prawie przestała się zastanawiać nad jej właściwym znaczeniem. Wszystkie Aes Sedai dawno już temu przywykły do widoku Siuan i Leane. Zaczęły je traktować jak dwie małe dziewczynki, które się bezustannie sprzeczają. Aes Sedai miały to już w swoim zwyczaju, że potrafiły widzieć dziecko w kimś, kto nim wcale nie był. Patrzyły tak nawet na te dwie, które przecież były kiedyś siostrami.

— Odeślij je do Tiany albo i nie — żachnęła się Myrelle — tylko przestań już o tym gadać.

Zdaniem Elayne, w głosie Myrelle, kobiety o dziwnie mrocznej urodzie, nie zabrzmiała nawet nutka złości. Może wręcz nie potrafiła być w ogóle zła na nic ani na nikogo w szczególności. Miała jednak zmienne usposobienie wyróżniające ją nawet wśród Zielonych. Jej jedwabna suknia złotej barwy miała wysoki karczek, ale za to zdobiło ją owalne wycięcie, które odsłaniało górną część piersi; nosiła ponadto dziwny naszyjnik, podobny do szerokiego srebrnego kołnierza wspierającego trzy małe sztylety, których rękojeści spoczywały w zagłębieniu między piersiami. Czwarty sztylet pojawiał się i znikał tak szybko, że mógł stanowić jedynie twór wyobraźni. Zmierzyła Nynaeve od stóp do głów, jakby szukała jakiegoś błędu.

— Wybieramy się do Wieży, czyż nie? Skoro mamy to zrobić, to równie dobrze moglibyśmy dokonać czegoś użytecznego, zanim ruszymy w drogę.

Elayne teraz już wiedziała, dlaczego Myrelle jest rozdrażniona. Zanim ona i Nynaeve przybyły do Salidaru, spotykały się z Egwene w Tel’aran’rhiod raz na siedem dni, by podzielić się tym, czego się dowiedziały. Co nie zawsze było łatwe, ponieważ Egwene nieodmiennie towarzyszyła co najmniej jedna ze spacerujących po snach, u których pobierała nauki. Spotkanie się pod nieobecność jednej albo i dwu Mądrych nie obywało się bez kłopotów. W każdym razie wszystko to skończyło się, kiedy dotarły do Salidaru. Te sześć Aes Sedai, członkinie rady Sheriam, przejęły spotkania na siebie, ledwie weszły w posiadanie trzech oryginalnych ter’angreali i naprawdę znikomej wiedzy o samym Tel’aran’rhiod, ograniczającej się do tego, jak do niego się dostać. I wtedy właśnie Egwene została ranna, w wyniku czego teraz Aes Sedai stawały oko w oko z Mądrymi: dwie drużyny dumnych, rezolutnych kobiet, żywiących podejrzliwość wobec wszelkich zamierzeń tych drugich, nie chcące ustąpić ani na cal, ani też nie skłonić głowy o włos.

Elayne oczywiście nie miała pojęcia o tym, co się działo podczas tych spotkań, mogła jednak coś wywnioskować na podstawie własnych doświadczeń, a także rozmaitych strzępów informacji, podrzuconych tu i ówdzie przez Sheriam i pozostałe.

Aes Sedai zawsze żywiły przekonanie, iż są w stanie dowiedzieć się wszystkiego, a gdy już utwierdziły się, jakie informacje są im niezbędne, zazwyczaj wymagały wówczas i nieodmiennie oczekiwały, że z szacunkiem należnym królowym, to, czego się chciały dowiedzieć, zostanie im przekazane bez żadnej zwłoki albo wykrętów. Żądały odpowiedzi na każde pytanie, począwszy od tego, co planuje Rand, a skończywszy na tym, kiedy Egwene na tyle wydobrzeje, by powrócić do Świata Snów; chciały ponadto wiedzieć, czy można szpiegować cudze sny w Tel’aran’rhiod albo wchodzić do Świata Snów fizycznie, albo sprowadzać kogoś do snu wbrew jego woli. Pytały nawet, i to nie raz, czy można wpłynąć na prawdziwy świat tym, co się robiło we śnie, czyli o czystą niemożliwość, najwyraźniej powątpiewając w odpowiedź. Morvrin czytała trochę na temat Tel’aran’rhiod, dość, by zadawać mnóstwo pytań, aczkolwiek Elayne podejrzewała, że miała w tym swój udział Siuan. Uważała, że Siuan tak lawiruje, bo również chce uczestniczyć w tych spotkaniach, ale Aes Sedai zdawały się uważać, że idą już i tak na znaczne ustępstwo, pozwalając jej używać pierścienia jako wsparcia w jej pracy z siatkami agentów. Ingerowały zresztą w tę pracę, co Elayne bardzo niepokoiło.

Natomiast kobiety Aiel... Mądre, wiedziały mniej więcej wszystko, co należało wiedzieć na temat Świata Snów — w każdym razie te spacerujące po snach, o czym Elayne się przekonała z osobistych spotkań z nimi — niestety, traktowały go niemalże jak prywatne włości. Nie znosiły, jak przychodził tu ktoś, kto zasługiwał na miano ignoranta i obchodziły się brutalnie z wszystkim, co uważały za przejaw głupoty. A poza tym były skryte, bez cienia wątpliwości nad wyraz lojalne wobec Randa i nie chciały zdradzić nic więcej prócz tego, że żyje, albo że Egwene powróci do Tel’aran’rhiod, kiedy dostatecznie wydobrzeje, a z jeszcze mniejszą ochotą odpowiadały na pytania według nich — nie na miejscu. Czyli wtedy, gdy ich zdaniem pytający nie wiedział dostatecznie dużo, by zrozumieć odpowiedź, czy też wtedy, gdy albo pytanie, albo odpowiedź, albo jedno i drugie stanowiły pogwałcenie ich dziwacznej filozofii honoru i zobowiązania. Elayne wiedziała niewiele więcej o ji’e’toh prócz tego, że ono istnieje i że to nim należy tłumaczyć ich często osobliwe zachowanie i drażliwość.

Jeśli jednakże wszystko podsumować, był to znakomity przepis na klęskę i zdaniem Elayne przynajmniej Aes Sedai musiały być przekonane, że raz na tydzień odczują gorzki smak porażki.

Na samym początku Sheriam i pozostałe pięć żądały, by ich lekcje odbywały się co noc, ale teraz domagały się ich jedynie dwa razy w tygodniu. W noc poprzedzającą spotkanie z Mądrymi wyglądały zawsze tak, jakby chciały po raz ostatni przed walką przećwiczyć swe umiejętności. Zaś podczas następnej nocy, kiedy zazwyczaj uczestniczyły w lekcji z zaciśniętymi ustami, wyglądały, jakby się chciały koniecznie dowiedzieć, co poszło źle i jak temu w przyszłości zapobiec. Myrelle prawdopodobnie już się zżymała z powodu klęski, do jakiej miało dojść jutrzejszej nocy. Bo było to nieuchronne.

Morvrin właśnie odwróciła się w stronę Myrelle, otwierając usta, gdy nagle pomiędzy nimi pojawiła się jakaś kobieta. Elayne dopiero po chwili rozpoznała Gerę, jedną z kucharek, o rysach twarzy pozbawionych śladu upływu lat. Ubrana w szal z zielonymi frędzlami i Płomieniem Tar Valon na plecach, ważąca nie więcej jak połowę tego co normalnie, Gera pogroziła Aes Sedai palcem i zniknęła.

— A więc to takie są jej sny? — spytała chłodnym tonem Carlinya. Przy jej śnieżnobiałej jedwabnej sukni wyrosły nagle długie rękawy ozdobione koronkowymi mankietami, a pod brodą pojawił się wysoki karczek. — Ktoś powinien się z nią rozmówić.

— Zostaw ją, Carlinya — zaśmiała się Anaiya. — Gera to dobra kucharka. Niech sobie śni, co chce. Ja osobiście rozumiem, co ją tak pociąga. — Nagle stała się szczuplejsza i wyższa. Rysy jej twarzy nie zmieniły się — nadal pełne ciepłego, dobrotliwego, wręcz macierzyńskiego wyrazu. Śmiejąc się, przybrała z powrotem tę samą postać co zawsze. — Czy ciebie nigdy nic nie śmieszy, Carlinya?

Nawet pociągnięcie nosem Carlinyi zdawało się pełne chłodnego dystansu.

— Gera na pewno nas zobaczyła — powiedziała Morvrin — ale czy będzie o tym pamiętać? — W ciemnych stalowych oczach pojawił się wyraz zamyślenia. Pośród wszystkich sześciu jej suknia z prostej burej wełny najlepiej utrzymywała swą pierwotną postać. Szczegóły zmieniały się, ale tak subtelnie, że Elayne nie była w stanie określić dokładnie, na czym polegają różnice.

— To jasne, że będzie — odparła kwaśno Nynaeve. Już to wcześniej wyjaśniała. Sześć Aes Sedai spojrzało na nią, unosząc brwi, więc złagodziła ton głosu. Nieznacznie. Ona też nienawidziła szorowania garnków. — Jeśli zapamiętała ten sen, to już raz na zawsze. Ale tylko jako sen.

Morvrin zmarszczyła czoło. W nieugiętym żądaniu dowodów ustępowała tylko Beonin. Nynaeve natomiast, z wyrazem twarzy świadczącym o długotrwałych katuszach, miała lada chwila wpakować się w tarapaty, niezależnie od tonu głosu. Zanim Elayne zdążyła cokolwiek powiedzieć, by odwrócić uwagę Aes Sedai od przyjaciółki, przemówiła Leane, niemalże wdzięcząc się głupawo.

— Czy nie sądzicie, że powinnyśmy już pójść dalej?

Siuan skwitowała ten bojaźliwy ton wzgardliwym parsknięciem, za co Leane obrzuciła ją ostrym spojrzeniem.

— O tak, przecież chcecie chyba spędzić w Wieży tyle czasu, ile się tylko da — powiedziała Siuan, bezczelna dla odmiany, co Leane potraktowała głośnym pociągnięciem nosem.

To im naprawdę wychodziło znakomicie. Sheriam i pozostałe ani na moment nie nabrały podejrzeń, że Siuan i Leane to nie tylko dwie ujarzmione kobiety trzymające się kurczowo jakiegoś celu, dzięki któremu mogły nadal żyć, i ostatków tego, czym kiedyś były. Że nie są to tylko dwie kobiety, które skaczą sobie do gardeł zupełnie jak małe dziewczynki. Aes Sedai powinny były pamiętać, że Siuan cieszyła się reputacją bezwzględnej i podstępnej manipulatorki, i że podobnie było z Leane, aczkolwiek w mniejszym stopniu. Gdyby te dwie zaprezentowały jakiś wspólny front albo zdradziły swe prawdziwe oblicza, wówczas przypomniałyby sobie i bacznie słuchały wszystkiego, co one mówią. Ale jak były takie skłócone, jak pluły sobie jadem w twarz, jak płaszczyły się przed Aes Sedai, najwyraźniej nie zdając sobie z niczego sprawy... A to wszystko nabierało jeszcze dodatkowej wymowy, gdy jedna była zmuszona, mimo swej niechęci, zgodzić się z tym, co powiedziała druga. Albo gdy jedna wyrażała sprzeciw, jedynie kierując się jakimś kaprysem. Elayne wiedziała, że obie udają, w ten sposób chcąc nakłonić podstępnie Sheriam oraz pozostałe, by ostatecznie wsparły Randa. Żałowała tylko, że nie wie, do czego jeszcze tę technikę wykorzystywały.

— One mają rację — orzekła stanowczym głosem Nynaeve, patrząc z obrzydzeniem na Siuan i Leane. To ich udawanie bezgranicznie ją irytowało; ona sama nie płaszczyłaby się nawet wtedy, gdyby od tego zależało jej życie. — Do tej pory powinnyście już wiedzieć, że im więcej tu czasu spędzacie, tym mniej was czeka prawdziwego odpoczynku. Spanie w tym czasie, kiedy jesteście w Tel’aran’rhiod, nie przynosi takich samych efektów co normalny sen. I zapamiętajcie sobie: jeśli zobaczycie coś niezwykłego, to powinnyście koniecznie zachować ostrożność. — Naprawdę nie znosiła się powtarzać... który to fakt dobitnie zamanifestowała tonem głosu... jednak Elayne musiała przyznać, że w przypadku tych kobiet było to nader często konieczne. Żeby jeszcze Nynaeve nie mówiła takim głosem, jakby przemawiała do nierozgarniętych dzieci. — Jak się komuś śni koszmar i z nim wśni się do Tel’aran’rhiod, tak jak Gera, to zdarza się czasem, że ten koszmar żyje potem dalej i jest niezwykle niebezpieczny. Unikajcie wszystkiego, co wygląda niezwykle. I tym razem postarajcie się też kontrolować swoje myśli. To, o czym tutaj myślicie, może stać się realne. Tamten Myrddraal, który ostatnim razem wyskoczył nie wiadomo skąd, mógł być jakąś pozostałością koszmaru, ale moim zdaniem jedna z was pozwala, by jej umysł błąkał się po manowcach. O ile pamiętacie, dyskutowałyście wtedy o. tym, czy Czarne Ajah wpuszczają do Wieży Pomiot Cienia. — Po czym, jakby dotąd już nie posunęła się za daleko, dodała jeszcze: — Nie zrobicie jutro wrażenia na Mądrych, jeśli w samym środku rozmowy nasadzicie na nie jakiegoś Myrddraala.

Elayne skrzywiła się.

— Dziecko — odparła łagodnym głosem Anaiya, poprawiając szal z niebieskimi frędzlami, który nagle zapętlił się na jej ramionach — twoja praca jest nieoceniona, ale to jeszcze nie usprawiedliwia tego swarliwego tonu.

— Nadano ci cały szereg przywilejów — dodała Myrelle, bynajmniej nie łagodnie — ale ty zdajesz się zapominać, iż są to tylko przywileje. — Na widok marsa na jej czole Nynaeve powinna była zadygotać ze strachu. W ciągu minionych kilku tygodni Myrelle stawała się coraz mniej pobłażliwa względem Nynaeve. Ona też miała na sobie szal. Wszystkie go miały, a to stanowiło zły znak.

Morvrin prychnęła otwarcie.

— Kiedy ja byłam Przyjętą, każda dziewczyna, która odezwała się do Aes Sedai w taki sposób, spędziłaby cały miesiąc na szorowaniu podłóg, nawet jeśli następnego dnia miała być wyniesiona do szala.

Elayne odezwała się pospiesznie, w nadziei, że zapobiegnie ich wspólnej klęsce. Nynaeve zrobiła minę, najprawdopodobniej w jej mniemaniu pojednawczą, ale tak naprawdę ponurą i zaciętą.

— Jestem pewna, że ona nie powiedziała tego umyślnie, Aes Sedai. Bardzo ciężko pracujemy. Proszę, wybaczcie nam. — Włączenie w to swojej osoby mogło pomóc, ponieważ ona niczego nie zrobiła. I równie dobrze mogło sprawić, że obydwie będą szorować podłogi. Przynajmniej jednak zmusiła Nynaeve, żeby ta nareszcie na nią spojrzała. I chyba też zastanowiła się nad skutkami swojej postawy, ponieważ jej rysy wygładziły się, nabierając mniej więcej przepraszającego wyrazu, a potem dygnęła i wbiła wzrok w posadzkę, jakby się speszyła. Może rzeczywiście się speszyła. Może. Elayne pospiesznie mówiła dalej, jakby Nynaeve już przeprosiła Aes Sedai z należytym ceremoniałem i sprawiła, że te przeprosiny zostały przyjęte. — Wiem, że chcecie spędzić jak najwięcej czasu w Wieży, więc może nie powinnyśmy już dłużej zwlekać? Może wszystkie zechcecie wyobrazić sobie gabinet Elaidy takim, jakim go widziałyście ostatnim razem? — W Salidarze Elaida nigdy nie została nazwana Zasiadającą i na tej samej zasadzie zmieniono nazwę gabinetu Amyrlin w Białej Wieży. — Niech wszystkie skupią na nim swe umysły, to przeniesiemy się tam razem.

Anaiya pierwsza skinęła głową, ale nawet Carlinya i Beonin pozwoliły odwrócić swoją uwagę od winowajczyni całego tego niemiłego zamieszania.

Nie było jasne, czy to one poruszyły się, cała dziesiątka, czy raczej to Tel’aran’rhiod pomknął dookoła nich. Ze skromnej wiedzy, jaką Elayne posiadała w tej kwestii, wynikało, że mogło być i tak, i tak; Świat Snów był niemalże nieskończenie podatny na zmiany. W jednej chwili stały na ulicy w Salidarze, w następnej znajdowały się w jakiejś wielkiej paradnej komnacie. Aes Sedai z satysfakcją pokiwały głowami; brak doświadczenia nadal kazał im się cieszyć wszystkim, co ich zdaniem udało się tak, jak powinno.

Tak jak cały Tel’aran’rhiod odzwierciedlał świat jawy, tak ta komnata z podobną precyzją odzwierciedlała władzę kobiet, które ją zajmowały przez ostatnie trzy tysiące lat. Pozłacane stojące lampy nie paliły się, ale było jasno, ową dziwną jasnością charakterystyczną dla Tel’aran’rhiod i snów. Wysoki kominek został zbudowany z złotego marmuru z Kandoru, posadzkę wyłożono polerowanym czerwonym kamieniem z Gór Mgły. Panele osadzono w ścianach stosunkowo niedawno — zaledwie przed tysiącem lat — z jasnego drewna o dziwacznym układzie słojów, z płaskorzeźbami przedstawiającymi bajeczne zwierzęta i ptaki, które, Elayne była pewna, mogły się zrodzić jedynie w wyobraźni rzeźbiarza. Lśniące perłowe ramy otaczały wysokie łukowate okna wychodzące na balkon, pod którym rozciągał się prywatny ogród Amyrlin; kamień, z którego zbudowano balkon, pochodził z bezimiennego miasta zalanego podczas Pęknięcia Świata przez Morze Sztormów. Nikt potem nie znalazł takiego, który byłby doń podobny.

Wszystkie kobiety, które korzystały z tej izby, pozostawiły po sobie wyraźny, indywidualny ślad, choćby przebywały w niej jedynie w czasie ich rezydowania. Elaida nie postąpiła inaczej. Za masywnym biurkiem, zdobnie rzeźbionym we wzór z trzech złączonych pierścieni, stało ciężkie, podobne do tronu krzesło, z Płomieniem Tar Valon z kości słoniowej, wieńczącym wysokie oparcie. Na blacie stołu nie było nic prócz trzech altarańskich szkatułek krytych emalią, ustawionych w dokładnie takich samych odstępach. Pod jedną ze ścian, na białym, pozbawionym jakichkolwiek ozdób postumencie stał prosty biały wazon. Wazon wypełniały róże, których liczba i barwa zmieniały się przy każdym spojrzeniu, zawsze jednak ich ułożenie było równie surowe i niezmienne. Róże, o tej porze roku, przy takiej pogodzie! Zmarnowano Jedyną Moc dla ich wyhodowania. Elaida robiła to samo, kiedy była doradczynią matki Elayne.

Nad kominkiem wisiał współczesny obraz namalowany na płótnie; przedstawiał dwóch mężczyzn, którzy walczyli wśród chmur, ciskając błyskawice. Jeden z nich miał twarz z płomieni, drugim był Rand. Elayne była w Falme; obraz nie odbiegał dalece od rzeczywistości. Rozdarcie w płótnie, biegnące przez twarz Randa, jakby rzucono weń czymś ciężkim, zostało naprawione niemalże bez śladu. Najwyraźniej Elaida chciała, by obraz stale jej przypominał o Smoku Odrodzonym, lecz chyba nie była urzeczona tym, że na niego patrzy.

— Jeśli mi wybaczycie — rzekła Leane, nim skończyły się pełne satysfakcji potakiwania — muszę sprawdzić, czy moi ludzie dostali wiadomości ode mnie. — Wszystkie Ajah, z wyjątkiem Białych, jak również pojedyncze Aes Sedai, miały swoje siatki szpiegowskie, rozsiane po różnych krajach, ale Leane dokonała czegoś rzadkiego, być może unikalnego, jako że jeszcze w czasach, gdy była Opiekunką Kronik, stworzyła samodzielną agenturę w samym Tar Valon. Zniknęła zaraz po tym, jak to powiedziała.

— Nie powinna się tu błąkać samopas — stwierdziła rozdrażnionym głosem Sheriam. — Nynaeve, idź za nią. Będziesz jej dotrzymywała towarzystwa.

Nynaeve szarpnęła się za warkocz.

— Nie sądzę...

— Ty jakoś bardzo często zwykłaś powątpiewać — przerwała jej Myrelle. — Chociaż raz zrób, co ci się każe, Przyjęta.

Wymieniwszy krzywe spojrzenia z Elayne, Nynaeve przytaknęła, wyraźnie tłumiąc westchnienie, i zniknęła. Elayne nie bardzo jej współczuła. Gdyby Nynaeve nie pofolgowała swojej irytacji w Salidarze, to pewnie jakoś dałoby się wyjaśnić, że Leane może być gdziekolwiek w mieście, że raczej nie da się jej znaleźć, i że już od wielu tygodni zapuszczała się samotnie do Tel’aran’rhiod.

— No to sprawdźmy, czego tym razem możemy się dowiedzieć — powiedziała Morvrin, ale zanim którakolwiek zdążyła się poruszyć, za biurkiem pojawiła się Elaida i potoczyła w krąg wściekłym spojrzeniem.

Nieugięta kobieta o surowej twarzy, przystojna raczej niż piękna, ciemnowłosa i ciemnooka, miała na sobie suknię czerwoną jak krew, z prążkowaną stułą Zasiadającej na Tronie Amyrlin na ramionach.

— Tak jak Przepowiedziałam — zaczęła. — Biała Wieża zostanie ponownie zjednoczona za moich rządów. Za moich rządów! — Ostrym gestem wskazała posadzkę. — Klękajcie i proście o wybaczenie za swoje grzechy! — Powiedziawszy to, zniknęła.

Elayne głęboko odetchnęła i z satysfakcją stwierdziła, że nie ona jedna.

— Przepowiednia? — Beonin zmarszczyła czoło w zamyśleniu. Z tonu jej głosu nie wynikało wprawdzie, że się-przejęła, ale równie dobrze mogło być inaczej. Elaida rzeczywiście potrafiła Przepowiadać, wprawdzie nieregularnie, za to jej słowa zawsze się sprawdzały.

— To jakiś sen — odparła Elayne i zdziwiła się, że mówi tak pewnym głosem. — Ona spała i to jej się śniło. Nie ma w tym nic dziwnego, że ona śni o wszystkim, co jej się tylko podoba.

“Błagam, Światłości, spraw, żeby tak to było”.

— Zauważyłaś stułę? — spytała Anaiya, nie zwracając się do nikogo w szczególności. — Brakowało błękitnego paska. — Na stule Amyrlin powinno się znajdować siedem pasków symbolizujących poszczególne siedem Ajah.

— To był sen — stwierdziła obojętnie Sheriam. W jej głosie nie słyszało się strachu, ale znowu miała na sobie szal z błękitnymi frędzlami i mocno go przyciskała do ciała. Podobnie Anayia.

— Nieważne, jak jest — stwierdziła pojednawczym tonem Morvrin — myślę, że możemy zabrać się za to, po co tu przyszłyśmy. — Mało co mogło nastraszyć Morvrin.

Nagłe ożywienie, jakie wywołały słowa Brązowej siostry, zdradziło jednoznacznie, że widok Elaidy porządnie nimi wstrząsnął. Elayne, Carlinya i Anayia wślizgnęły się prędko do przedsionka, gdzie normalnie stał stół, przy którym pracowała Opiekunka. Za panowania Elaidy została nią Alviarin Freidhen, o dziwo, Biała, mimo iż zwyczajowo Opiekunka zawsze wywodziła się z tych samych Ajah co Amyrlin.

Siuan odprowadziła je rozdrażnionym wzrokiem. Twierdziła, że często więcej można się dowiedzieć z papierów Alviarin niż Elaidy, jako że Alviarin zdawała się niekiedy wiedzieć więcej niż ta kobieta, której rzekomo służyła, zaś Siuan znalazła dwukrotnie dowody na to, że Alviarin wydawała rozkazy sprzeczne z rozkazami Elaidy, co odbywało się bez żadnych dalszych reperkusji. Nie znaczyło to jednak, by miała ochotę zdradzić Elayne albo Nynaeve treść owych rozkazów. Istniały określone granice tego, czym Siuan była skłonna się dzielić.

Sheriam, Beonin i Myrelle zebrały się razem przy biurku Elaidy, otworzyły jedną z emaliowanych szkatułek i zaczęły wertować znajdujące się w środku papiery. Tu Elaida chowała ostatnio otrzymaną korespondencję i raporty. Szkatułka, ozdobiona złotymi jastrzębiami walczącymi wśród białych chmur na niebieskim ciebie, zwykła zatrzaskiwać się znienacka, gdy któraś z nich puściła wieko, dopóki nie nauczyły się, że powinny je cały czas przytrzymywać, same papiery zaś zmieniały się podczas czytania. Papier był zaiste bytem efemerycznym. Aes Sedai szukały wytrwale, to posykując ze zirytowania, to wzdychając z rozczarowania.

— Tu jest raport od Danelle — powiedziała Myrelle, pospiesznie omiatając stronicę wzrokiem.

Siuan próbowała się do nich przyłączyć — Danelle, młoda Brązowa, należała do tej koterii, która pozbawiła ją stanowiska — ale Beonin obdarzyła ją ostrym zmarszczeniem brwi, które sprawiło, że wróciła do kąta i tam coś do siebie burczała. Beonin ponownie skierowała uwagę na szkatułkę i zawarte w niej dokumenty, nim Siuan zdążyła zrobić trzy kroki; pozostałe dwie kobiety w ogóle niczego nie zauważyły. Myrelle nie przestawała mówić.

— Ona twierdzi, że Mattin Stepaneos udziela im pełnego poparcia, Roedran nadal próbuje wspierać wszystkie stronnictwa, natomiast Alliandre i Tylin żądają więcej czasu na przemyślenie swoich odpowiedzi. Jest tu notatka sporządzona ręką Elaidy. “Wywierać na nich presję!” — Zakląskała językiem, kiedy raport, który właśnie trzymała w ręku, znienacka rozpłynął się bez śladu. — Nie było tu powiedziane, czego to miało dotyczyć, ale widzę tylko dwie możliwości. — Mattin Stepaneos był królem Illian, Roedran królem Murandy, Alliandre królową Ghealdan, Tylin zaś władał Altarą. Dokument musiał dotyczyć Randa albo Aes Sedai pozostających w opozycji wobec Elaidy.

— Wiemy przynajmniej, że nasze emisariuszki nadal mają tyleż samo szans, co wysłanniczki Elaidy — stwierdziła Sheriam. Salidar oczywiście nie posłał żadnych do Mattina Stepaneosa; prawdziwą władzę w Illian sprawował lord Brend z Rady Dziewięciu, czyli Sammael. Elayne dałaby wiele, żeby się dowiedzieć, co takiego zaproponowała Elaida, że Sammael zechciał to wesprzeć, lub też pozwolił Mattinowi Stepaneosowi zapowiedzieć, że on to zrobi. Była przekonana, że trzy Aes Sedai byłyby tak samo zainteresowane, jednak one nadal zajmowały się wyciąganiem dokumentów z emaliowanej szkatułki.

— Nakaz aresztowania Moiraine nadal jest w mocy — powiedziała Beonin, kręcąc głową, kiedy arkusz papieru w jej dłoni nagle zmienił się w gruby plik listów. — Ona jeszcze nie wie, że Moiraine nie żyje. — Wypuściła kartki z ręki, obrzucając je krzywym spojrzeniem; zawirowały w powietrzu niczym liście, zdążyły się jednak rozpłynąć, nim dotknęły posadzki. — Poza tym Elaida nadal zamierza wybudować sobie pałac.

— I wybuduje — rzuciła oschle Sheriam. Ręka jej się zatrzęsła w trakcie czytania w milczeniu czegoś, co wyglądało jak krótka notatka. — Shemerin uciekła. Przyjęta Shemerin.

Wszystkie trzy zerknęły na Elayne i dopiero wtedy na powrót zajęły się szkatułką, którą znowu musiały otworzyć. Żadna nie skomentowała słów Sheriam.

Elayne omal nie zazgrzytała zębami. Ona i Nynaeve powiedziały im, że Elaida zdegradowała Shemerin, Żółtą siostrę, do rangi Przyjętej, ale oczywiście im nie uwierzyły. Aes Sedai mogła zostać zmuszona do odbycia pokuty albo wygnana, ale nie można jej było odebrać szala, o ile nie została wcześniej ujarzmiona. A jednak wychodziło na to, że Elaida postępuje wbrew prawu obowiązującemu w Wieży.

Te kobiety nie dawały wiary wielu informacjom, które od nich usłyszały. Ktoś tak młody jak Przyjęte nie mógł posiadać dostatecznej wiedzy o świecie, by wiedzieć, co może, a co nie może się zdarzyć. Młode kobiety są łatwowierne, naiwne; mogły zobaczyć i uwierzyć w coś, co nie istniało. Z dużym wysiłkiem się pohamowała, by nie tupnąć nogą. Przyjęta przyjmowała to, co jej dała Aes Sedai i nie prosiła o to, czego Aes Sedai nie chciała jej dać. Czyli na przykład o przeprosiny. Zachowała więc niewzruszoną twarz, ukrywając wrzące w środku emocje.

Siuan nie czuła się ograniczona niczym takim. Zazwyczaj. Kiedy Aes Sedai na nią nie patrzyły, kąpała je wszystkie w ponurych spojrzeniach. Rzecz jasna, gdy któraś z nich zerknęła w jej kierunku, w mgnieniu oka oblekała twarz w maskę pokornej akceptacji. W tym miała sporo wprawy. Lew uchodzi z życiem dzięki temu, że jest lwem, usłyszała od niej kiedyś Elayne, a mysz dzięki temu, że jest myszą. Siuan konsekwentnie starała się udawać mysz, jednak robiła to z przymusu i z widoczną niechęcią.

Elayne wydało się, że wychwyciła niepokój w oczach Siuan. To zadanie należało do Siuan, od czasu gdy dowiodła Aes Sedai, że potrafi bezpiecznie posługiwać się pierścieniem — po tajnych lekcjach, które Elayne i Nynaeve udzieliły jej i Leane — i stanowiła główne źródło informacji. Ponowne nawiązanie kontaktu ze szpiegami rozsianymi po różnych krajach i sprawienie, by kierowali swe raporty nie do Wieży, lecz do Salidaru, wymagało czasu. Gdyby Sheriam i pozostałe postanowiły przejąć to na siebie, wówczas Siuan stałaby się o wiele mniej użyteczna. W całej historii Wieży nie istniała taka siatka agentów, która byłaby prowadzona przez kogoś innego niż pełną siostrę, dopóki do Salidaru nie przybyła Siuan ze swoją wiedzą o wywiadzie Amyrlin oraz Niebieskich Ajah, którymi kierowała, zanim została Zasiadającą. Beonin i Carlinya wyrażały otwartą niechęć wobec uzależnienia się od kobiety, która nie była już jedną z nich, a pozostałe nie były od tego dalekie. Prawdę powiedziawszy, chodziło pewnie o to, że nie czuły się swobodnie w obecności kobiety, która została ujarzmiona.

Sama Elayne też nie bardzo miała co robić. Aes Sedai mogły nazywać to lekcją, mogły nawet tak o tym myśleć, ale na podstawie przeszłych doświadczeń wiedziała, że gdyby nie proszona próbowała im udzielić jakichś nauk, to wtedy przerwano by jej bezceremonialnie. Była tutaj tylko po to, by odpowiadać na ich ewentualne pytania i nic więcej. Pomyślała o stołku — pojawił się, z nogami rzeźbionymi w liście winorośli — i zasiadła na nim, przygotowując się na dłuższe oczekiwanie. Krzesło mogłoby być wygodniejsze, ale z pewnością sprowokowałoby to jakiś komentarz. Przyjętą usadowioną zbyt wygodnie często uważano za Przyjętą, której brakuje zajęcia. Po chwili Siuan zrobiła sobie podobny stołek. Uśmiechnęła się trochę przekornie do Elayne, kierując swe zawadiackie spojrzenie również w stronę pleców Aes Sedai.

Za pierwszym razem, gdy Elayne odwiedziła tę izbę w Tel’aran’rhiod, stał w niej z tuzin, może więcej, takich samych stołków, uszeregowanych w półkolu przed bogato rzeźbionym stołem. Od tego czasu przy każdej wizycie widziała ich coraz mniej, a obecnie nie było już żadnego. Była pewna, że to coś oznacza, aczkolwiek nie potrafiła tego odgadnąć. Była pewna, że Siuan też to dostrzegła i że najprawdopodobniej domyśliła się już powodu, ale nawet jeśli istotnie tak było, to nie podzieliła się swymi domysłami z Elayne albo Nynaeve.

— Walki w Shienarze i Arafel zamierają — mruknęła Sheriam na poły do siebie — ale znowu nie jest tu powiedziane, dlaczego w ogóle wybuchły. Zamieszki tylko, ale mieszkańcy Ziem Granicznych nie walczą przecież ze sobą. Mają Ugór. — Była Saldaeanką, a Saldaea stanowiła część Ziem Granicznych.

— Za to przynajmniej w Ugorze nadal panuje spokój — stwierdziła Myrelle. — Niemalże podejrzany. To nie może tak trwać. Dobrze, że Elaida ma mnóstwo agentów rozsianych po całych Ziemiach Granicznych. — Siuan udało się jednocześnie skrzywić i rzucić pełne nienawiści spojrzenie na Aes Sedai. Zdaniem Elayne spowodowane tym, że jak dotąd jeszcze nie nawiązała kontaktu z którymkolwiek z jej agentów w Ziemiach Granicznych; był to szmat drogi od Salidaru.

— Poczułabym się lepiej, gdyby to samo dało się powiedzieć o Tarabonie. — Kartka w ręku Beonin stała się dłuższa i szersza; zerknęła na nią, powąchała i cisnęła na bok. — Agentki w Tarabon nadal milczą. Wszystkie. Jedyne wieści, jakimi dysponuję na temat Tarabon, to plotki z Amadicii, jakoby Aes Sedai zaangażowały się tam w wojnę. — Pokręciła głową, komentując w ten sposób absurdalność przelewania takich pogłosek na papier. Aes Sedai nie angażowały się w wojny domowe. A w każdym razie nie tak jawnie, by to zostało wykryte. — I oprócz tego jest jeszcze nie więcej jak garść, całkiem mylących, jak się zdaje, doniesień z Arad Doman.

— Niebawem dowiemy się o Tarabon wystarczająco dużo na własną rękę — oznajmiła pocieszająco Sheriam. — Już za kilka tygodni.

Poszukiwania ciągnęły się godzinami. Na moment nawet nie zabrakło dokumentów; emaliowana szkatułka ani razu się nie opróżniła. Co więcej, sterta w jej wnętrzu rosła niekiedy po wyjęciu z niej jakiegoś papieru. Naturalnie tylko te najkrótsze trwały nie zmienione dostatecznie długo, by dać się przeczytać w całości, a poza tym co jakiś czas ze szkatułki wypadał list albo raport, który został przejrzany już wcześniej. Długie chwile upływały w milczeniu, aczkolwiek niektóre dokumenty wywoływały komentarz; nad nielicznymi Aes Sedai odbywały dyskusje. Siuan oplotła palce sznurkiem, po czym zaczęła się bawić w kocią kołyskę, najwyraźniej nie zwracając na otaczające je kobiety żadnej uwagi. Elayne żałowała, że nie może zrobić tego samego, albo jeszcze lepiej, poczytać sobie — na posadzce, tuż obok jej stóp pojawiła się książka, Podróże Jaina Daleki Krok, ale czym prędzej sprawiła, że zniknęła — niemniej jednak kobietom, które nie były Aes Sedai przyznawano więcej swobody działania niż tym, które się szkoliły na Aes Sedai. Dowiedziała się zresztą paru rzeczy z samego słuchania.

Zaangażowanie Aes Sedai w Tarabon nie było jedyną pogłoską, jaka znalazła drogę do biurka Elaidy. Plotkowano, iż Pedron Niall zbiera Białe Płaszcze, mogąc mieć na celu właściwie wszystko, począwszy od przejęcia tronu Amadicii — mimo iż z całą pewnością go nie potrzebował — przez tłumienie wojen i anarchii w Tarabon i Arad Doman, po udzielenie poparcia Randowi. Elayne uwierzyłaby prędzej w to, że słońce wzeszło na zachodzie. Były też doniesienia o dziwnych zdarzeniach w Illian i Cairhien — tych raportów mogło być więcej, ale tylko takie wpadły im w ręce — wsie opętane szaleństwem, wcielenia nocnych koszmarów spacerujące w biały dzień, gadające dwugłowe cielęta, Pomiot Cienia pojawiający się znikąd. Sheriam i pozostałe dwie potraktowały je całkiem beztrosko; takie same opowieści napływały do Salidaru z różnych części Altary, Murandy, a także z Amadicii, przez rzekę. Aes Sedai zbywały je jako objaw histerii, która wybuchała wśród ludzi dowiadujących się o Smoku Odrodzonym. Elayne nie była pewna, czy rzeczywiście mają rację. Widziała rzeczy, których one nie widziały, mimo ich lat i doświadczenia. O jej matce krążyły pogłoski, jakoby organizowała armię na zachodzie Andoru — pod starożytną flagą Manetheren, na domiar wszystkiego! — a równocześnie, że znalazła się w niewoli Randa, z której uciekała do wszystkich państw, jakie można było sobie wyobrazić, łącznie z Ziemiami Granicznymi i Amadicią, co było wręcz absurdalnym pomysłem. Wieża najwyraźniej nie wierzyła w nic z tych pogłosek. Elayne natomiast bardzo żałowała, że nie ma pojęcia, w co właściwie sama powinna wierzyć.

Właśnie przestała zastanawiać się, gdzie tak naprawdę mogłaby przebywać jej matka, kiedy usłyszała, jak Sheriam wymienia jej imię. Nie mówiła do niej; pospiesznie czytała zapis z kwadratowego arkusza papieru, który nagle zmienił się w długi pergamin opatrzony u dołu trzema pieczęciami. Elayne Trakand miała zostać za wszelka cenę odnaleziona i przekazana Białej Wieży. Jeśli sprawa zostanie załatwiona nieudolnie, wówczas te, które zawiodą, będą “zazdrościć tej Macurze”. Elayne, słysząc to, zadygotała; po drodze do Salidaru pewna kobieta, która nazywała się Ronde Macura o mały włos nie posłała jej i Nynaeve z powrotem do Wieży, skrępowanych niczym tobołki z bielizną do pralni. Panujący dom Andoru, czytała Sheriam, stanowił jakiś “klucz”, ale to niewiele tłumaczyło. Klucz do czego?

Żadna z trzech Aes Sedai nawet nie spojrzała w jej stronę. Tylko wymieniły spojrzenia i dalej oddawały się swemu zajęciu. Może zapomniały o niej, ale z drugiej strony, być może wcale nie. Aes Sedai robiły to, co miały zrobić. To od ich decyzji zależało, czy będzie chroniona przed Elaidą i również one mogły postanowić, że się ją odda Elaidzie, związaną postronkami jak prosię.

“Szczupak nie prosi żaby o pozwolenie na spożycie wieczerzy”, przypomniała sobie jedno z porzekadeł Lini.

Stan raportu wskazywał niezbicie, jak zareagowała Elaida na amnestię zarządzoną przez Randa. Elayne niemalże widziała ją, jak najpierw zgniata arkusz papieru w garści, potem zaczyna go drzeć na strzępy, aż wreszcie, na chłodno, wygładza go i chowa do szkatułki. Atakom wściekłości Elaidy niemal zawsze towarzyszył chłód. Nie napisała niczego na tym dokumencie, ale za to nagryzmoliła uszczypliwe słowa na innym, zawierającym wykaz wszystkich Aes Sedai przebywających w Wieży; wynikało z nich niezbicie, że jest niemalże gotowa oświadczyć publicznie, iż każda, która nie usłucha jej rozkazu powrotu, to zdrajczyni. Sheriam i pozostałe dwie omówiły taką ewentualność z całkowitym spokojem. Niezależnie od tego, ile sióstr zamierzało rozkazu usłuchać, niektóre czekałaby długa podróż, a do innych wezwanie mogło jeszcze nie dotrzeć. W każdym razie taki dekret stanowiłby dla całego świata potwierdzenie, iż wszelkie pogłoski o rozłamie w Wieży są prawdziwe. Elaida musiała być bliska paniki albo wręcz rozjuszona ponad miarę, że w ogóle wzięła coś takiego pod uwagę.

Elayne miała wrażenie, że po jej kręgosłupie sunie grudka lodu i nie miało to nic wspólnego z kwestią, czy Elaida była przestraszona czy też rozwścieczona. Dwieście dziewięćdziesiąt cztery Aes Sedai w Wieży, wszystkie wspierały Elaidę. Blisko jedna trzecia wszystkich Aes Sedai, niemal tyle samo, ile zebrało się w Salidarze. Być może w najlepszym przypadku można się było spodziewać, że reszta też się podzieli mniej więcej równo. W rzeczy samej, byłaby to najlepsza rzecz, jakiej się można było spodziewać. Po wielkiej gorączce na samym początku rzesze napływających do Salidaru zmalały do lichego strumyczka. Może ich napływ do Wieży też się zmniejszył. Można było mieć taką nadzieję.

Przez jakiś czas kontynuowały swoje poszukiwania w milczeniu, po czym nagle Beonin zakrzyknęła:

— Elaida wysłała emisariuszki do Randa al’Thora!

Elayne poderwała się na równe nogi i ledwie zdążyła pohamować język, kiedy Siuan dała jej znak, że ma milczeć; mało zresztą brakowało, a gest ten byłby zupełnie nieczytelny, zapomniała bowiem wyplątać dłonie z kociej kołyski.

Sheriam wyciągnęła rękę w stronę pojedynczego arkusza papieru, ale ten roztroił się, nim zdążyła go dotknąć.

— Dokąd ona je wysyła? — spytała w tym samym momencie, w którym Myrelle zapytała:

— Kiedy wyjeżdżają z Tar Valon?

W tym momencie cały spokój zawisł na włosku.

— Do Cairhien — odparła Beonin. — Ale nie zauważyłam kiedy, o ile to w ogóle zostało wspomniane. Ale z pewnością potem wybiorą się do Caemlyn, kiedy już się dowiedzą, gdzie on jest.

Tak czy inaczej, była to dobra wiadomość; podróż z Cairhien do Caemlyn mogła potrwać miesiąc. Misja poselska z Salidaru dotrze do niego pierwsza, z całą pewnością. Elayne miała w Salidarze schowaną pod materacem sfatygowaną mapę i codziennie na niej zaznaczała, ile drogi do Caemlyn jej zdaniem mogli już pokonać.

Szara siostra nie skończyła mówić.

— Jak się zdaje Elaida zamierza ofiarować mu swe poparcie. A także eskortę do Wieży.

Sheriam podniosła brwi.

— To niedorzeczność. — Oliwkowe policzki Myrelle pocięmniały. — Elaida należała do Czerwonych. — Amyrlin należała do wszystkich Ajah i jednocześnie do żadnej, ale nie mogła tak zwyczajnie wyprzeć się tej, z której się wywodziła.

— Ta kobieta jest gotowa na wszystko — odparła Sheriam. — A on być może uzna poparcie ze strony Białej Wieży za kuszące.

— Może mogłybyśmy przekazać wiadomość Egwene za pośrednictwem kobiet Aielów? — zasugerowała Myrelle bez przekonania.

Siuan kaszlnęła, bardzo głośno i bardzo sztucznie, a Elayne ze swej strony poczuła, że osiągnęła już kres wytrzymałości. Koniecznie należało ostrzec Egwene, to oczywiste — ludzie Elaidy z pewnością zawlekliby ją z powrotem do Wieży, gdyby ją znaleźli w Cairhien, a tam nie spotkałaby się z miłym przyjęciem — ale reszta...!

— Na jakiej podstawie uważacie, że Rand posłuchałby czegokolwiek, co powie Elaida? Czy waszym zdaniem on nie ma pojęcia, że należała kiedyś do Czerwonych Ajah, oraz co ten fakt oznacza? One nie zamierzają zaofiarować mu poparcia i wy o tym dobrze wiecie. Musimy go ostrzec! — Elayne zdawała sobie sprawę, że uwikłała się w sprzeczności, zdenerwowanie zaćmiło jasność myśli. Jeśli Randowi coś się stanie, to ona umrze.

— A czy podpowiesz nam, w jaki sposób mamy to zrobić, Przyjęta? — spytała chłodnym tonem Sheriam.

Elayne pomyślała, że musi pewnie przypominać rybę, bo tak szeroko miała otwarte usta. Nie miała pojęcia, jakiej odpowiedzi udzielić. Nagle z opresji uratował ją jakiś daleki wrzask, po którym rozległy się niezrozumiałe okrzyki z przedsionka. Stała wprawdzie najbliżej drzwi, ale przebiegła przez nie pospołu z innymi, depczącymi jej po piętach.

W przedsionku nie było nic prócz stołu Opiekunki, na którym leżały równo ułożone stosy papierów, sterty zwojów i dokumentów, oraz rzędu krzeseł po jedną ze ścian, na których zwykły siadywać Aes Sedai oczekujące na posłuchanie u Elaidy. Anayia, Morvrin i Carlinya gdzieś zniknęły, ale jedne z wysokich zewnętrznych drzwi właśnie się zatrzaskiwały. To zza nich dobiegały oszalałe wrzaski jakiejś kobiety. Sheriam, Myrelle i Beonin omal nie przewróciły Elayne, gdy pędem wypadły na korytarz. Mogły wydawać się mgliste, ale w dotyku były dostatecznie materialne.

— Uważajcie! — krzyknęła Elayne, ale nie mogła zrobić nic innego, jak tylko podkasać spódnice i popędzić za nimi równie szybko w towarzystwie Siuan. Wypadły na scenę rodem z koszmaru. Dosłownie.

Po ich prawej stronie, w odległości około trzydziestu kroków, obwieszony gobelinami korytarz rozszerzał się nagle, przechodząc w kamienną grotę, zdającą się rozciągać w nieskończoność i rozświetloną plamami mrocznych, czerwonych łun rozproszonych ognisk oraz koszy z płonącymi węglami. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, były trolloki, wielkie, człekopodobne kształty, o ludzkich rysach twarzy zniekształconych zwierzęcymi pyskami, ryjami i dziobami, z rogami, kłami albo pierzastymi grzebieniami. Te w oddali wydawały się bardziej zamazane od tych, które znajdowały się bliżej, jakby ukształtowane jedynie w połowie, natomiast te najbliższe były gigantami dwakroć większymi od człowieka, większe nawet od prawdziwych trolloków, jednako odziane w skóry i czarne kolczugi z kolcami; wszystkie wyły i pląsały dziko wokół ognisk i kotłów, drewnianych stelaży, dziwacznych kolczastych ram i metalowych potwornych konstrukcji.

To był prawdziwy koszmar, gorszy jeszcze od tych wszystkich, o jakich Elayne słyszała z ust Egwene albo od Mądrych. Coś takiego, gdy już raz się wydostało z umysłu, który to stworzył, dryfowało niekiedy po Świecie Snów, tudzież uczepiało się jakiegoś szczególnego miejsca. Spacerujące po snach Aielów niszczyły każdy taki napotkany koszmar, powiedziały jej jednak, a Egwene to potwierdziła, że gdy coś takiego napotka, to ma starać się jak najszybciej od tego uciec. Niestety, Carlinya najwyraźniej nie słuchała, kiedy ona i Nynaeve o tym wspominały.

Biała siostra została związana i powieszona za kostki na łańcuchu, którego koniec ginął gdzieś w ciemnościach nad jej głową. Elayne nadal widziała otaczającą ją łunę saidara, ale Carlinya miotała się jak oszalała i wrzeszczała, kiedy powoli opuszczano ją głową w dół, w stronę wielkiego czarnego kotła, w którym bulgotał olej.

W momencie gdy Elayne dopiero wybiegała na korytarz, Anayia i Morvrin zatrzymały się tuż przed miejscem, w którym korytarz zamieniał się w grotę. Zatrzymały się, ale tylko na mgnienie oka, po czym ich mgliste sylwetki znienacka wydłużyły się jakby w stronę tego pasa granicznego, na podobieństwo dymu wsysanego do komina. Dotknęły go ledwie i już były wewnątrz. Morvrin rozkrzyczała się wniebogłosy, kiedy dwa trolloki jęły obracać wielkie żelazne obręcze, z coraz większą siłą rozciągając jej ciało, Anayia zaś zawisła w powietrzu, pochwycona za nadgarstki, a trolloki podskakiwały wokół niej dziko i chłostały ją metalowymi biczami, rozdzierając w jej sukni podłużne dziury.

— Musimy się połączyć — zarządziła Sheriam i otaczająca ją łuna zmieszała się z łunami otaczającymi Myrelle i Beonin. A mimo to nawet wtedy nie była to łuna tak jasna jak ta, która biłaby z jednej tylko kobiety w świecie jawy, z kobiety, która nie była tylko mglistą postacią ze snu.

— Nie! — krzyknęła z naciskiem Elayne. — Nie wolno wam się godzić, że to coś istnieje realnie. Musicie to traktować jako... — Chwyciła Sheriam za rękę, ale strumień Ognia, utkany przez te trzy, rozrzedzony, mimo iż były połączone, dotknął linii oddzielającej sen od koszmaru. Splot natychmiast tutaj zaniknął, jakby ta zmora go wchłonęła i w tej samej chwili trzy Aes Sedai zostały wessane do groty, niczym mgła pochwycona przez wiatr. Krzyknęły zaskoczone i w tym momencie zniknęły. Po chwili Sheriam pojawiła się ponownie, a raczej jej głowa, która wystawała z dzwonu odlanego z jakiegoś ciemnego metalu. Stojące obok trolloki kręciły korbami i podnosiły dźwignie; Sheriam krzyczała coraz głośniej, potrząsając gwałtownie rudymi włosami. Po pozostałych dwóch nie było ani śladu, ale Elayne wydało się, że znowu słyszy dobiegające ją z oddali krzyki, płaczliwe “Nie!” i czyjeś błaganie o pomoc.

— Czy pamiętasz, co ci mówiłyśmy o przeganianiu koszmarów? — spytała Elayne.

Siuan, z oczyma utkwionymi w rozgrywającej się przed nią scenie, przytaknęła.

— Trzeba zaprzeczać ich realności. Postarać się umocnić w umyśle taki obraz rzeczy, jaki w rzeczywistości zazwyczaj oglądamy.

Na tym polegał błąd Sheriam, błąd wszystkich Aes Sedai prawdopodobnie. Chcąc walczyć z koszmarem, próbowały przenosić i tym samym zaakceptowały go jako coś realnego. I przez tę akceptację dały się do niego wciągnąć, co miało ten sam skutek, jakby zwyczajnie do niego weszły, stawały się bowiem całkiem bezradne aż do czasu, zanim nie przypomną sobie tego, o czym zapomniały. Jak dotąd, nie zdradzały śladu choćby oznak, by im się to miało udać. Coraz głośniejsze okrzyki zdawały się wwiercać w głąb czaszki Elayne.

— Korytarz — mruknęła, starając się uformować w głowie jego obraz, dokładnie tak jak wyglądał, gdy go widziała po raz ostatni. — Myśl o korytarzu w taki sposób, w jaki go zapamiętałaś.

— Staram się, dziewczyno — warknęła Siuan. — Ale mi nie wychodzi.

Elayne westchnęła. Siuan miała rację. W roztaczającej się przed nimi scenerii nie zachwiała się nawet jedna kreska. Głowa Sheriam omalże wibrowała nad metalowym całunem, który okrywał resztę jej ciała. Wycie Morvrin przerodziło się w wymuszone rzężenie; Elayne wydawało się niemalże, że słyszy, jak rozrywane są jej stawy. Włosy Carlinyi, zwisające poniżej jej głowy, dotykały już prawie skłębionej powierzchni wrzącego oleju. Dwie kobiety to za mało. Koszmar był zbyt przemożny.

— Potrzebujemy innych — stwierdziła.

— Leane i Nynaeve? Dziewczyno, żebym to ja wiedziała, gdzie je znaleźć. Przecież Sheriam i reszta mogą umrzeć, zanim... — Zawiesiła głos, zagapiona na Elayne. — Nie masz na myśli Leane i Nynaeve, prawda? Mówisz o Sheriam i... — Elayne tylko skinęła głową; była zbyt przerażona; by coś powiedzieć. — One nas stamtąd, moim zdaniem, ani nie słyszą, ani nie widzą. Te trolloki nawet nie zerknęły w naszą stronę. To oznacza, że musimy spróbować od wewnątrz. — Elayne znowu przytaknęła. — Dziewczyno — powiedziała Siuan głosem pozbawionym barwy — masz odwagę lwa i być może rozum rybołowa. — Ciężko westchnąwszy, dodała: — Ale sama też nie widzę innego sposobu.

Elayne zgadzała się z nią w każdej z tych kwestii, wyjąwszy odwagę. Gdyby tak silnie nie zwarła kolan, to zapewne padłaby jak nieżywa na tę posadzkę wyłożoną płytkami we wzory z barw wszystkich Ajah. Dotarło do niej, że w ręku trzyma miecz, wielki połyskujący kawał stali, absolutnie bezużyteczny, nawet gdyby wiedziała, jak nim władać. Wypuściła go z ręki i miecz zniknął, zanim dotknął posadzki.

— Czekanie w niczym nie pomoże — mruknęła. Minie jeszcze trochę czasu i ta odrobina odwagi, którą jakoś w sobie znalazła, z całą pewnością wyparuje.

Razem z Siuan podeszła w stronę pasa granicznego. Dotknęła go stopą i nagle poczuła, że coś ją wciąga, zasysa niczym wodę przez słomkę.

W jednej chwili stała w korytarzu, wpatrzona w okropieństwa, w następnej leżała na brzuchu, na szorstkim szarym kamieniu, z rękoma i nogami związanymi ciasno razem z tyłu ciała i te wszystkie okropieństwa ją otaczały. Grota ciągnęła się w nieskończoność, we wszystkich kierunkach; korytarz Wieży jakby przestał istnieć. Powietrze wypełniały wrzaski odbijające się echem od skalnych ścian i sklepienia naszpikowanego stalaktytami. W odległości kilku kroków od niej, na buzującym ognisku stał ogromny czarny kocioł. Trollok z ryjem i kłami dzika wrzucał do ognia bulwy jakichś korzeni. Kocioł do gotowania. Trolloki jadły wszystko. Łącznie z ludźmi. Pomyślała o swych rękach i nogach jako wolnych, ale szorstki sznur nadal wpijał się w jej ciało. Zniknął nawet blady cień saidara; Prawdziwe Źródło nie istniało już dla niej, nie tutaj. Koszmar, który dział się naprawdę, a ona dała się przezeń pochwycić, i to na dobre.

W chór panicznych wrzasków wcięły się zbolałe pojękiwania Siuan.

— Sheriam, posłuchaj mnie! — Światłość tylko wiedziała, co z nią robiono; Elayne nie widziała pozostałych. Tylko je słyszała. — To jest sen! Aah... aaaaaaaah! P-pomyśl, jak powinno być naprawdę!

Elayne podjęła jej wołanie.

— Sheriam, Anaiya, posłuchajcie mnie wszystkie! Musicie przywołać w myślach taki obraz korytarza, jakim był przedtem! Jaki jest naprawdę! Będzie realny tak długo, jak będziecie w to wierzyć! — Z całą stanowczością nakierowała umysł na obraz korytarza, na idealnie równe rzędy kolorowych płytek, na pozłacane lampy i pełne przepychu gobeliny. Nic się nie zmieniło. Grotę nadal wypełniały echa przeraźliwych krzyków. — Musicie myśleć o korytarzu! Utrzymajcie go w myślach, a stanie się realny! Spróbujcie, na pewno wam się uda! — Trollok spojrzał na nią; w ręku trzymał teraz gruby nóż z ostrym końcem. — Sheriam, Anaiya, musicie się skupić! Myrelle, Beonin, skupcie się na korytarzu! — Trollok przewrócił ją na bok. Usiłowała się wyrwać, ale ciężkie kolano przytrzymało ją bez wysiłku i stwór zaczął ciąć jej ubranie na pasy, niczym myśliwy obdzierający ze skóry martwego jelenia. Desperacko przywarła do obrazu korytarza. — Carlinya, Morvrin, na miłość Światłości, skupcie się! Pomyślcie o korytarzu! Korytarz! Wszystkie! Myślcie o nim, ile wam starczy sił!

Trollok, powarkujący coś w twardo brzmiący narzeczu, który nigdy nie powstał z myślą o ludzkich narządach mowy, rzucił ją na twarz, a potem ukląkł na niej, przyciskając grubymi kolanami jej ręce do pleców.

— Korytarz! — wrzasnęła przeraźliwie. Stwór wplątał grube palce w jej włosy, szarpnął głowę w tył. — Korytarz! Myślcie o korytarzu! — Ostrze trolloka dotknęło jej napiętego karku pod lewym uchem. — Korytarz! Korytarz! — Ostrze zaczęło sunąć po skórze.

I nagle tuż przed nosem zobaczyła kolorową posadzkę. Przycisnęła dłonie do gardła, zdziwiona, że mogą się ruszać, poczuła wilgoć; podniosła palce do oczu, żeby im się przyjrzeć. Krew, ale tylko maleńka plamka. Przeszył ją dreszcz. Gdyby tamtemu trollokowi udało się poderżnąć jej gardło... Żadne Uzdrawianie nie mogłoby tego uleczyć. Znowu zadygotała, po czym powoli podniosła się na nogi. Znajdowała się na korytarzu w Wieży, przed gabinetem Amyrlin. Nie było ani śladu po trollokach czy grocie.

Zobaczyła Siuan, która badała rozliczne siniaki wyzierające spod jej podartej sukni i Aes Sedai, mgliste sylwetki w stanie bliskim całkowitej destrukcji. W najlepszej kondycji była Carlinya, która stała cała roztrzęsiona i z wytrzeszczonymi oczyma gładziła palcami ciemne włosy urywające się teraz w odległości dłoni od jej czaszki. Rozszlochane Sheriam i Anaiya przypominały sterty zakrwawionych łachmanów. Myrelle obejmowała się ramionami, ze zbielałą twarzą, całkiem naga i od stóp do głów pokryta długimi, czerwonymi szramami i pręgami. Morvrin jęczała przy każdym ruchu, wykonywanym zresztą w tak nienaturalny sposób, jakby jej stawy przestały funkcjonować jak należy. Beonin, w sukni rozdartej na strzępy przez jakieś pazury, dyszała ciężko na klęczkach, z oczyma wytrzeszczonymi do granic niemożliwości, przytrzymując się ściany, żeby się nie przewrócić.

Nagle Elayne zorientowała się, że suknia i bielizna zaraz zsuną jej się z ramion, rozcięte od przodu na dwie równe połowy. Myśliwy obdzierający ze skóry upolowanego jelenia. Zadygotała tak gwałtownie, że mało co, a byłaby upadła. Z naprawą odzienia pójdzie łatwo, wystarczy tylko pomyśleć, nie była jednak pewna, ile czasu potrwa leczenie wspomnień.

— Musimy wracać — powiedziała Morvrin, niezdarnie klękając między Sheriam i Anaiyą. Mimo zesztywnienia i bolesnych postękiwań, mówiła jak zawsze powściągliwym tonem. — Potrzebne jest Uzdrawianie, a w takim stanie żadna z nas nie jest w stanie tego zrobić.

— Tak. — Carlinya znowu dotknęła swoich włosów. — Tak, chyba będzie najlepiej, jak wrócimy do Salidaru. — Jej głos stracił niewątpliwie domieszkę lodowatego zazwyczaj tonu.

— Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu, to ja tu jeszcze zostanę trochę — oznajmiła Siuan. Czy raczej zasugerowała tym nie pasującym do niej pokornym głosem. Jej suknia znowu była cała, ale siniaki zostały. — Może uda mi się dowiedzieć czegoś użytecznego. Oberwałam tylko kilka guzów, a wszak miewałam już gorsze od przewracania się na łodzi.

— Wyglądasz raczej tak, jakby ktoś rzucił w ciebie łodzią — powiedziała jej Morvrin — ale ostatecznie wybór należy do ciebie.

— Ja też zostanę — oznajmiła Elayne. — Mogę pomóc Siuan, a poza tym w ogóle nie odniosłam żadnych obrażeń. — Za każdym razem, gdy przełykała ślinę, czuła nacięcie na gardle.

— Nie potrzebuję żadnej pomocy — odparła Siuan w tym samym momencie, w którym Morvrin, tym razem o wiele silniejszym głosem, powiedziała:

— Tej nocy udało ci się nie stracić głowy, dziecko. Nie trać jej więc teraz. Idziesz z nami.

Elayne posępnie przytaknęła. Wykłócanie się nie zawiodłoby jej donikąd, wyjąwszy szmatę i wiadro z gorącą wodą. Wręcz można było pomyśleć, że Brązowa siostra jest tutaj nauczycielką, a Elayne uczennicą. Prawdopodobnie uważały, że ona wpadła do koszmaru w taki sam sposób jak one.

— Pamiętajcie, że możecie wyjść ze snu prosto do swych ciał. Nie musicie najpierw wracać do Salidaru.

Nie było jak orzec, czy ją usłyszały. Morvrin natychmiast się odwróciła, ledwie skinęła głową.

— Uspokój się już, Sheriam — powiedziała pocieszającym tonem krępa kobieta. — Wrócimy do Salidaru za kilka chwil. Ty też się uspokój, Anaiya. — Sheriam przynajmniej przestała płakać, aczkolwiek nadal pojękiwała z bólu. — Carlinya, czy możesz pomóc Myrelle? Jesteś gotowa, Beonin? Beonin?

Szara podniosła głowę i przez chwilę wpatrywała się w Morvrin, zanim przytaknęła.

Sześć Aes Sedai zniknęło. Obejrzawszy się po raz ostatni na Siuan, Elayne pozostała na chwilę z tyłu, ale nie wróciła do Salidaru. Któraś zapewne do niej przyjdzie, żeby Uzdrowić zadrapanie na szyi, o ile w ogóle je dostrzegły, ale na razie będą się przejmowały sześcioma Aes Sedai, które po przebudzeniu będą wyglądały tak, jakby zostały przepchnięte przez tryby jakichś monstrualnie wielkich zegarów. Elayne zamierzała wykorzystać właśnie te kilka minut, po to, by udać się w całkiem inne miejsce.

Wielka Sala pałacu jej matki w Caemlyn pojawiła się wokół niej w końcu, ale nie jak zazwyczaj — bez trudu. Czuła opór, zanim wreszcie stanęła na czerwono-białych płytkach posadzki pod wielkim sklepionym dachem, między rzędami masywnych białych kolumn. I tutaj światło zdawało się docierać jakby zewsząd i jednocześnie znikąd. Ogromne witraże w sklepieniu, przedstawiające Białego Lwa na przemian z portretami najwcześniejszych królowych Andoru oraz scenami wielkich andorańskich zwycięstw, na tle panującej na zewnątrz nocy były niewidoczne.

Natychmiast zauważyła różnicę; zorientowała się, że to właśnie ona utrudniła jej przybycie do pałacu. Na podium w końcu sali, zamiast Tronu Lwa, stało monstrum, majestatyczne i pretensjonalne, wykonane ze smoków iskrzących się złotem i czerwienią emalii, ze słonecznymi kamieniami osadzonymi w oczodołach. Nie usunięto tronu jej matki z komnaty. Stał na czymś w rodzaju piedestału, wyższego od tego paskudztwa i częściowo za nim skrytego.

Elayne przeszła powoli przez salę i wspięła się po białych marmurowych stopniach, by popatrzeć na pozłacany tron andorańskich królowych. Biały Lew Andoru, z kamieni księżycowych na tle rubinowego pola, zwykł wieńczyć głowę jej matki.

— Co ty wyprawiasz, Rand? — spytała ochryple. — Czy zdajesz sobie sprawę, co ty wyprawiasz?

Strasznie się bała, że on pokpił sprawę; jej tutaj nie było, więc nie miał go kto przeprowadzić przez labirynt pułapek. Prawda, z Tairenianami poradził sobie całkiem nieźle i z Cairhienianami najwyraźniej też, ale jej lud był inny, szczery i prostoduszny, nie godził się być przedmiotem manipulacji albo wulgarnych oszustw. To, co udało się w Łzie albo Cairhien, tutaj mogło wybuchnąć mu prosto w twarz niczym pokaz sztucznych ogni jakiegoś iluminatora.

Żeby tak mogła być z nim. Żeby tak mogła go ostrzec przez misją poselską z Wieży. Elaida na pewno przemyciła jakąś sztuczkę, która zadziała, kiedy będzie się tego najmniej spodziewał. Czy będzie dość spostrzegawczy, by ją wychwycić? A skoro już o tym mowa, to nie miała pojęcia, jakie rozkazy otrzymała misja poselska Salidaru. Wbrew wysiłkom Siuan większość Aes Sedai z Salidaru nadal zdawała się mieć podzielone zdanie co do Randa al’Thora; był Smokiem Odrodzonym, zbawcą ludzkości zgodnie z proroctwami, ale poza tym również mężczyzną, który potrafił przenosić, skazanym na obłęd, śmierć i destrukcję.

“Zajmij się nim, Min — pomyślała — Dotrzyj do niego jak najszybciej i zaopiekuj się nim”.

Poczuła ukłucie zazdrości; Min będzie tutaj i zrobi, co zechce. Być może będzie musiała się nim podzielić, ale jakąś jego część zachowa wyłącznie dla siebie. Zwiąże go więzią jako Strażnika, niezależnie od kosztów.

— Niechaj tak się stanie. — Wyciągnęła rękę w stronę Tronu Lwa, by złożyć przysięgę w taki sposób, w jaki przysięgały królowe przez wszystkie lata istnienia Andoru. Piedestał był za wysoki, więc nie mogła go dotknąć, ale powinna liczyć się intencja. — Niechaj tak się stanie.

Jej czas dobiegał końca. W Salidarze zaraz miały przyjść do niej Aes Sedai, żeby ją zbudzić i żeby Uzdrowić to żałosne zadrapanie na szyi. Westchnęła i wyszła ze snu.


Demandred wyszedł zza rzędu kolumn Wielkiej Komnaty i przeniósł wzrok z dwóch tronów na miejsce, w którym zniknęła dziewczyna. Elayne Trakand, chyba że zgadywał wyjątkowo nietrafnie, która, sądząc po jej rozmytej sylwetce, posługiwała się jakimś kiepskim ter’angrealem, jednym z takich, które wykonano dla początkujących. Wiele by oddał, żeby wiedzieć, co kryło się w jej głowie, aczkolwiek wypowiedziane przez nią słowa, a także wyraz twarzy mówiły o tym dość jasno. Nie podobało jej się to, co robił tutaj al’Thor, ani trochę, i zamierzała coś z tym zrobić. Zdeterminowana młoda kobieta, domyślał się. A w każdym razie na pewno jeszcze jeden wątek wplątany do tej gmatwaniny, nawet jeśli siła jego przyciągania okaże się niezwykle słaba.

— Niech zapanuje Władca Chaosu — powiedział w stronę tronów, nadal żałując, że nie wie, dlaczego właściwie tak miałoby się stać, po czym otworzył bramę, przez którą opuścił Tel’aran’rhiod.

Загрузка...