Sammael stanął ostrożnie na jedwabnych dywanach w kwietne wzory, pozostawiając bramę otwartą na wypadek, gdyby musiał się natychmiast wycofać, poza tym w mocnym uścisku dzierżył saidina. Zazwyczaj odmawiał udziału w tych spotkaniach, chyba że odbywały się na jakimś neutralnym terenie, albo u niego, ale tutaj przybył już po raz drugi. Kwestia konieczności. Nigdy nie był człowiekiem specjalnie ufnym, a stał się takowym w jeszcze mniejszym stopniu po usłyszeniu strzępków rozmowy, jaką odbył Demandred z tymi trzema kobietami, Graendal zaś z pewnością przekazała mu tyle tylko, ile mogło okazać się dla niej samej korzystne. Co on zresztą rozumiał; też miał własne plany, o których pozostali Wybrani nic nie wiedzieli. Nae’blis będzie tylko jeden, a to stanowiło nagrodę wartą tyleż samo co nieśmiertelność.
Stał na przestronnym podium, z jednej strony otoczonym marmurową balustradą, na którym ustawiono pozłacane i inkrustowane kością słoniową stoły i krzesła, niektóre budzące obrzydzenie swymi szczegółami, tak uszeregowane, by dominowały nad dolnym poziomem tej podłużnej, otoczonej kolumnami komnaty, znajdującym się dziesięć stóp niżej. Nie wiodły doń żadne stopnie; była to wielka, przepastna jama, w której prezentowano pokazy rozrywkowe. Przez wysokie okna, wypełnione kolorowym szkłem o skomplikowanych wzorach, wpadały iskry słonecznego światła. Prażący skwar nie docierał do wnętrza; powietrze było tutaj chłodne, ale on czuł to jakby z oddalenia. Graendal nie musiała wcale starać się o to bardziej niż on, ale rzecz jasna postarała się. Aż dziw brał, że nie rozciągnęła sieci na cały pałac.
W dolnej części komnaty coś się zmieniło od czasu jego ostatniej wizyty, ale nie potrafił określić, co takiego. Na samym jej środku znajdowały się trzy podłużne, płytkie baseny, każdy wyposażony w fontannę — gładkie kształty, ruch zastygły w kamieniu — tryskające strumieniami wody, która docierała prawie do rzeźbionych w marmurze żeber sklepionego sufitu. W tych basenach wykonywali ćwiczenia akrobatyczne mężczyźni i kobiety, ubrani w skrawki jedwabiu albo jeszcze skąpiej; z boku prezentowali swe umiejętności artyści odziani mniej wyzywająco: akrobaci i żonglerzy, wykonawcy tańców najrozmaitszych stylów oraz muzycy grający na fletach i rogach, bębnach i wszelkiego typu instrumentach strunowych. Ludzie najrozmaitszej postury, barwy skóry, włosów i oczu, a jeden fizycznie doskonalszy od drugiego. Wszystko ku rozrywce tych, którzy znajdowali się na podium. Idiotyzm. Strata czasu i pieniędzy. Typowe dla Graendal.
Na podium nie było nikogo, kiedy tam wszedł, ale przepełniał go saidin, toteż zawczasu wyczuł słodkawą woń perfum Graendal, niczym powiew powietrza z ogrodu kwiatowego, i usłyszał odgłos, jaki wydawały jej kamasze sunące cicho po dywanach, zanim się odezwała za jego plecami:
— Czy moi ulubieńcy nie są piękni?
Stanęła obok niego przy balustradzie, śląc uśmiech w stronę widowiska w dolnej części komnaty. Cienka suknia z Arad Doman oblepiała ściśle jej ciało, sugerując trochę więcej, niż pozwalała przyzwoitość. Jak zwykle na każdym palcu nosiła pierścień, każdy z innym kamieniem, po cztery albo pięć wysadzanych klejnotami bransolet na obu nadgarstkach, ponadto szeroki kołnierz z naszytymi olbrzymimi szafirami zdobił wysoki karczek u sukni. Nie znał się na takich sprawach, ale podejrzewał, że wiele godzin trwało układanie tych słonecznych loków spadających jej na ramiona, delikatnie, jakby od niechcenia posypanych drobniutkimi księżycowymi kamieniami; w całym nieładzie było coś takiego, co wskazywało na wielką precyzję towarzyszącą jego tworzeniu.
Sammaelowi zdarzało się czasem rozmyślać o niej. Nie spotkał jej wcześniej, zanim postanowił porzucić przegraną sprawę i pójść za Wielkim Władcą, chociaż najwyraźniej znali ją wszyscy; była sławną i otaczaną zaszczytami zaprzysięgłą ascetyczką; leczyła ludzi o zmąconych umysłach, którym nie pomagało Uzdrawianie. Podczas tamtego pierwszego spotkania, w trakcie którego złożyli wstępne przysięgi Wielkiemu Władcy, wyzbyła się wszystkich cech osoby cnotliwej, czyniącej powszechne dobro, jakby z rozmysłem stając się absolutnym przeciwieństwem tego, co reprezentowała wcześniej. Pozornie można było wnosić, że jest opętana manią dążenia do przyjemności, manią, która u niej łączyła się na dodatek z pragnieniem, aby pozbawić władzy każdego, kto dysponował bodaj jej cząsteczką. Pod czym z kolei kryła się jej prawdziwa żądza władzy, bardzo rzadko okazywana otwarcie. Graendal zawsze znakomicie ukrywała różne rzeczy. Uważał, że zna ją lepiej niż pozostali Wybrani — towarzyszyła mu do Shayol Ghul, kiedy składał swoje śluby posłuszeństwa — ale nawet on nie znał wszystkich ukrytych w niej pokładów. Miała tyle odcieni co jegal łusek; jedne ustępowały drugim miejsca tak szybko jak błyskawice. W tamtych czasach ona była mistrzynią, on akolitą; mimo wszystkich jego osiągnięć. Ale ta sytuacja uległa potem zmianie:
Żaden z brodzących w basenach ani też żaden z artystów nie podniósł wzroku, a mimo to, kiedy się pojawiła, nabrali więcej życia, jeszcze więcej wdzięku, o ile to było możliwe, starając się pokazać od jak najlepszej strony; istnieli po to tylko, żeby przysparzać jej radości. Graendal potrafiła o to należycie zadbać,
Wskazała czworo akrobatów: ciemnowłosego mężczyznę wspierającego trzy szczupłe kobiety, wszyscy o skórach miedzianej barwy, naoliwionych i błyszczących.
— To są chyba moi faworyci. Ramsid jest bratem króla Arad Doman. Kobieta stojąca na jego ramionach to żona Ramsida; pozostałe dwie to najmłodsza siostra i najstarsza córka króla. Czy nie uważasz, że to niezwykłe, jak wiele potrafią nauczyć się ludzie, gdy ich zachęcić odpowiednimi bodźcami? Pomyśl tylko, ile talentów się marnuje. — Była to jedna z jej ulubionych koncepcji. Miejsce dla każdego i każdy na swoim miejscu, zdecydowanym podle jego talentów, a także potrzeb społeczeństwa. Które to potrzeby zawsze pokrywały się z jej osobistymi wymaganiami. Wszystko to nudziło Sammaela; nawet gdyby te jej absurdalne wymysły zastosować do niego, to i tak zostałby na swojej obecnej pozycji.
Mężczyzna wykonujący akrobacje obrócił się powoli, by mogli go sobie dobrze obejrzeć; w wyciągniętych na boki rękach trzymał dwie kobiety uwieszone jedną dłonią na jego ramieniu. Graendal zdążyła już przejść dalej, do mężczyzny o wyjątkowo ciemnej skórze i kobiety z kręconymi włosami; oboje cechowali się nadzwyczajną urodą. Ta smukła para grała na dziwnych, wydłużonych harfach, wyposażonych w dzwoneczki, które rezonowały krystalicznym echem.
— Moje najnowsze nabytki, z ziem położonych za Pustkowiem Aiel. Powinni mi dziękować za to, że ich uratowałam. Chiape była Shboan, rodzajem monarchini; świeżo owdowiała, zaś Shaofan miał się z nią ożenić i zostać Shbotay. Przez siedem lat sprawowałaby władzę absolutną, a potem by umarła. Wówczas on wybrałby nową Shboan i sam sprawowałby władzę absolutną przez kolejne siedem lat. Oni żyją według takich cykli od blisko trzech tysięcy lat, bez żadnej przerwy. — Zaśmiała się cicho i z niedowierzaniem pokręciła głową. — Shaofan i Chiape upierają się, że ich śmierci są naturalne. Wola Wzoru, tak to nazywają. Dla nich wszystko dzieje się z Woli Wzoru.
Sammael nie odrywał wzroku od ludzi w dolnej części komnaty. Graendal paplała jak idiotka, ale tylko prawdziwy głupiec wziąłby ją za takową. Czasami coś jej się wymykało podczas tej paplaniny, niby przypadkiem, ale tak naprawdę to umieszczała wszystkie te pozorne przejęzyczenia z równą precyzją, jakby to była igła conje. Cała trudność polegała wówczas na odgadnięciu, dlaczego to zrobiła i co zamierzała tym zyskać. Dlaczego, ni stąd ni zowąd, zaczęła sprowadzać ulubieńców z aż tak daleka? Rzadko kiedy zbaczała z obranej przez siebie drogi. Czy próbowała skierować jego uwagę na ziemie położone za Ugorem po to, by myślał, że jest nimi zainteresowana? Tam znajdowało się pole bitwy. To tam właśnie sięgnie najpierw Wielki Władca, kiedy już odzyska wolność. Reszta świata zostanie wychłostana przez macki dalekich burz, może nawet zostanie całkiem przez nie zniszczona, ale te burze będą miały swoje źródło właśnie na tych ziemiach.
— Dziwię się, że oprócz sporej części rodziny królewskiej, nic więcej z Arad Doman nie zasłużyło na twoją aprobatę — stwierdził oschle. Jeżeli koniecznie chciała zwrócić jego uwagę na jakąś kwestię, bez wątpienia znajdzie sposób, żeby jakoś przemycić ją do rozmowy. Do niej w ogóle nie docierało, że ktoś dostatecznie dobrze poznał się na jej sztuczkach, by móc przejrzeć je na wylot.
Obok jego łokcia wyrosła nagle szczupła, ciemnowłosa kobieta, nie młoda, ale obdarzona tym rodzajem bladej urody i elegancji, które miała zachować do końca życia; w obu dłoniach tuliła kryształowy kielich pełen ponczu z ciemnego wina. Przyjął kielich, mimo iż nie zamierzał pić; nowicjusze wypatrywali jakiejś wielkiej zasadzki, aż ich piekły oczy, a tymczasem zachodził ich od tyłu samotny skrytobójca. Alianse, nawet jeśli tylko tymczasowe, były jak najlepiej widziane, jednak im mniej Wybranych miało zostać przy życiu w Dniu Powrotu, tym większe szanse mieli ci, którzy przeżyją, na uzyskanie tytułu Nae’blis. Wielki Władca zawsze zachęcał do takiego... współzawodnictwa; jedynie ci najlepiej przystosowani do walki byli godni służyć. Sammael wierzył niekiedy, że tym, który zostanie wybrany, by na zawsze władać światem, będzie ostatni z Wybranych zdolny o własnych siłach utrzymać się na nogach.
Kobieta odwróciła się z powrotem do muskularnego młodzieńca, który trzymał złotą tacę z jeszcze jednym kielichem i wysokim dzbanem. Oboje nosili przezroczyste białe szaty i żadne nawet nie łypnęło okiem w stronę bramy otwartej na jego apartamenty w Illian. Twarz kobiety, w trakcie usługiwania Graendal, mogła posłużyć za wzorzec uwielbienia. Z rozmowami w obecności służby i ulubieńców nigdy nie było problemów, mimo iż w ich szeregach nie było ani jednego Sprzymierzeńca Ciemności. Graendal nie ufała Sprzymierzeńcom Ciemności, twierdząc, że są zbyt chwiejni, ale tak czy inaczej zakres, w jakim stosowała Przymus wobec członków swej osobistej służby, pozostawiał niewiele miejsca na cokolwiek innego prócz adoracji.
— Niemalże spodziewam się, że zobaczę tu samego króla podającego wino — ciągnął.
— Wiesz, że zawsze wybieram tylko to, co najprzedniejsze. Alsalam nie spełnia moich wymogów. — Graendal przyjęła wino z rąk kobiety, ledwie na nią zerknąwszy, Sammael zaś nie po raz pierwszy zastanowił się, czy ci ulubieńcy stanowią kolejny parawan, podobnie jak jej paplanina. Mała sonda być może coś ujawni.
— Prędzej czy później się poślizgniesz, Graendal. Jeden z twoich gości rozpozna tego, kto poda mu wino albo sprzątnie łóżko i będzie miał dość rozumu trzymać język za zębami. Co zrobisz, jeśli ktoś zaatakuje ten pałac w towarzystwie armii, przychodząc na ratunek czyjemuś mężowi albo siostrze? Strzała nie jest być może tym samym co lanca szturmowa, a mimo to może cię zabić.
Odrzuciła głowę w tył i zaczęła się śmiać, trelem beztroskiego rozbawienia, pozornie zbyt głupia, by dostrzec w jego wypowiedzi zamierzoną zniewagę. Były to wszak pozory, które zwiodłyby tylko kogoś, kto jej nie znał.
— Och, Sammaelu, czemuż miałabym pozwolić, by zobaczyli więcej, niż będę chciała? Przecież nie każę moim ulubieńcom im usługiwać, to wykluczone. Poplecznicy i oponenci Alsalama, a nawet Zaprzysięgli Smokowi, odchodzą stąd przekonani, że ja wspieram ich właśnie i nikogo innego. A poza tym nie zechcą przecież niepokoić ułomnej. — Skóra zaswędziała go lekko, kiedy przeniosła, i na krótką chwilę jej wygląd uległ zmianie. Karnacja nabrała miedzianej, a przy tym matowej barwy, włosy i oczy pociemniały, tracąc jednak cały blask; wyglądała na zmizerniałą i kruchą, piękną niegdyś mieszkankę Arad Doman, która powoli przegrywa walkę z chorobą. Z trudem się powstrzymał, by nie wykrzywić ust z obrzydzeniem. Jednym dotknięciem dowiódłby, że te kanciaste kontury twarzy nie należą do niej — taki sprawdzian byli w stanie przejść jedynie ci, którzy do perfekcji opanowali najsubtelniejsze zastosowania Iluzji — ale Graendal zawsze zdawało się zależeć przede wszystkim na efekcie. W następnej chwili znowu była sobą i uśmiechała się. Bardzo krzywym uśmiechem.
— Nie uwierzyłbyś, jak oni wszyscy mi ufają, jak mnie słuchają.
Nigdy nie przestało go dziwić, że postanowiła zostać tutaj, w pałacu dobrze znanym w całym Arad Doman, ze wszystkich stron otoczona zamętem wojny domowej i anarchii. Wcale, oczywiście, nie sądził, że powiadomiła pozostałych Przeklętych, gdzie się osiedliła. Fakt, że jemu udzieliła takiej informacji, sprawił, iż nabrał czujności. Lubiła wygody i jednocześnie nigdy nie chciało jej się wkładać należytego wysiłku w ich utrzymanie, a tymczasem ten pałac był doskonale widoczny z Gór Mgły i trzeba się było nieźle natrudzić, by ją odgrodzić od wszelkich zamieszek, by nikt nie pytał, gdzie podział się były właściciel, razem z rodziną i służbą. Sammael nie byłby zdziwiony, gdyby każdy mieszkaniec Arad Doman, który bywał tu gościem, odchodził przekonany, że tę ziemię nadano jej rodzinie tuż po samym Pęknięciu. Bardzo często sposób, w jaki posługiwała się Przymusem, przywodził na myśl walenie młotem, dlatego nie trudno było zapomnieć, iż potrafiła również bardzo delikatnie władać jego łagodniejszymi formami, wykręcając ścieżkę czyjegoś umysłu tak subtelnie, że nawet przy najdokładniejszym zbadaniu można było przeoczyć najlżejszy z ewentualnie zostawionych przez nią śladów. W istocie była w tym prawdopodobnie najlepsza spośród żyjących.
Pozwolił bramie zniknąć, ale trzymał saidina; te sztuczki nie działały na kogoś otulonego w Moc Źródła. Zresztą prawdę mówiąc, uwielbiał tę walkę o przetrwanie., mimo iż obecnymi czasy ta walka toczyła się w nieświadomości; jedynie najsilniejsi zasługiwali na przeżycie, a on każdego dnia tej bitwy dowodził sobie samemu, jaki jest wprawny. Graendal żadnym sposobem nie mogła wiedzieć, że nadal obejmuje saidina, ale uśmiechnęła się przelotnie do swego pucharu, jakby o tym wiedziała. Nie przepadał za ludźmi, którzy udawali, że coś wiedzą, podobnie zresztą jak tych, którzy wiedzieli coś, czego on nie wiedział.
— Co masz mi do powiedzenia? — spytał bardziej szorstkim tonem, niż zamierzył.
— Na temat Lewsa Therina? Ty chyba zupełnie pozbawiony jesteś innych zainteresowań. Otóż on zostanie moim ulubieńcem. Uczynię z niego główną atrakcję każdego pokazu. Nie jest, co prawda, dostatecznie przystojny, ale nada się dzięki temu, kim jest. — Uśmiechnąwszy się znowu do swego kielicha, dodała mrucząc tak niesłyszalnie, że usłyszał to jedynie dzięki saidinowi. — A poza tym ja naprawdę lubię wysokich.
Udało mu się opanować zesztywnienie mięśni, ale kosztowało go to mnóstwo wysiłku. Nie był niski, jednak fakt, że jego wzrost nie dostawał do umiejętności, napawał go goryczą. Lews Therin przewyższał go o głowę, podobnie al’Thor. Zawsze istniało domniemanie, że wyższy mężczyzna jest lepszy. Kolejny wysiłek kosztowało nie dotykanie blizny, która przecinała mu ukośnie twarz, od linii włosów po przyciętą w kwadrat bródkę. To Lews Therin był jej sprawcą; zachował ją na pamiątkę. Podejrzewał, że chciała mu dopiec i dlatego celowo źle zrozumiała jego pytanie.
— Lews Therin już od dawna nie żyje — powiedział ostrym tonem. — Rand al’Thor to tylko pyszałkowaty, młody wieśniak; przypomina gracza w choss, któremu dopisało szczęście.
Graendal zamrugała oczyma, udając zdziwienie.
— Naprawdę tak myślisz? Jego na pewno wspomaga coś więcej prócz szczęścia. Dzięki szczęściu nie osiągnąłby aż tyle i to w tak krótkim czasie.
Sammael nie przybył tu, by rozmawiać o al’Thorze, a mimo to miał wrażenie, że u podstawy kręgosłupa gromadzi mu się lód. Znowu zalały go myśli, których dotychczas usilnie starał się unikać. Al’Thor nie był Lewsem Therinem, ale odrodziła się w nim dusza Lewsa Therina, ta dusza, która kiedyś w podobny sposób odrodziła się w samym Lewsie Therinie. Sammael nie był ani filozofem, ani teologiem, jak na przykład Ishamael, który twierdził, że za tym faktem kryją się iście prorocze tajemnice. Ishamael umarł szalony, prawda, ale nawet wtedy, kiedy jeszcze pozostawał przy zdrowych zmysłach, w czasach, gdy zdawało się, że z całą pewnością pokonają razem Lewsa Therina Telamona, utrzymywał, że ta walka trwa od czasu Stworzenia, że to nie kończąca się wojna między Wielkim Władcą a Stwórcą, wysługującym się ludzkimi zastępcami. Co więcej, zaklinał się, że Wielki Władca równie mocno pragnąłby nawrócenia Lewsa Therina na Cień jak odzyskania wolności. Może Ishamael był już wtedy nieco szalony, ale istotnie, poczyniono wysiłki zmierzające ku nawróceniu Lewsa Therina. I Ishamael twierdził też, że tak już się zdarzało w przeszłości, kiedy najlepszy z tworów Stwórcy stawał się istotą podległą Cieniowi, po czym odradzał się jako najlepszy z tworów Cienia.
Z tych stwierdzeń wynikały niepokojące wnioski, wątki, których Sammael nie chciał roztrząsać, niemniej jednak do jego umysłu stale wdzierała się myśl, że Wielki Władca mógłby naprawdę zechcieć uczynić al’Thora Nae’blis. Wszystko przecież nie mogło realizować się w zupełnej próżni. Al’Thor będzie potrzebował pomocy. Pomocy... to mogło wyjaśniać, skąd to szczęście, które rzekomo dotychczas mu dopisywało.
— Czy dowiedziałaś się, gdzie al’Thor ukrywa Asmodeana? Względnie coś o miejscu pobytu Lanfear? Albo Moghedien? — Pajęczyca wiecznie się gdzieś skrywała; dawała o sobie znać zupełnie znienacka, gdy człowiek nabrał już pewności, że nie żyje.
— Wiesz tyle samo co ja — odparła Graendal z zadowoleniem, po czym urwała, by upić łyk ze swego pucharu. — Ja osobiście uważam, że Lews Therin ich zabił. Och, nie patrz na mnie tak krzywo. Al’Thor, skoro tak się upierasz. Ta myśl bynajmniej nie zdawała się jej niepokoić, ale z kolei ona nigdy nie wdałaby się w otwarty konflikt z al’Thorem. Nigdy nie posługiwała się takimi metodami. Gdyby al’Thor ją kiedykolwiek odkrył, zwyczajnie porzuciłaby wszystko i zainstalowała się na nowo w jakimś innym miejscu, albo poddała się, zanim on zadałby cios, po czym zaczęłaby go przekonywać, że jest niezastąpiona. — Z Cairhien docierają pogłoski, jakoby Lanfear zginęła z rąk Lewsa Therina w tym samym dniu, w którym on zabił Rahvina.
— Pogłoski! Lanfear wspomagała al’Thora od samego początku, jeśli chcesz wiedzieć. Zdobyłbym jego głowę w Kamieniu Łzy, gdyby ktoś tam nie posłał Myrddraali i trolloków jemu na odsiecz! To była Lanfear; jestem pewien. Mam jej dosyć. Zabiję ją następnym razem, gdy ją spotkam! Ale czemu zabił Asmodeana? Ja bym go zabił, gdybym umiał go znaleźć, ale przecież przeszedł na jego stronę. On go uczy!
— Zawsze znajdziesz usprawiedliwienie dla swoich porażek — szepnęła do swego ponczu, znowu tak cicho, że nie usłyszałby bez saidina. Po czym dodała głośniej: — Znajdź sobie własne wytłumaczenia, jeśli chcesz. Może nawet masz rację. Ja tylko wiem, że wygląda to, jakby Lews Therin eliminował nas z gry, jedno po drugim.
Sammaelowi dłoń zadrżała z gniewu, przez co omal nie wylał ponczu, zanim odzyskał władzę w ręce, w której trzymał kielich. Rand al’Thor nie był Lewsem Therinem. On sam przeżył wielkiego Lewsa Therina Telamona, rezygnując z pochwał za zwycięstwo, którego w pojedynkę nie był w stanie odnieść, przekonany, że inni będą się w tych pochwałach pławić. Żałował tylko, że ten człowiek nie pozostawił po sobie grobu, na który można-by napluć.
Graendal, przebierając upierścienionymi palcami w takt strzępków melodii dobiegającej ich z dołu, przemówiła nieobecnym głosem; całą swoją uwagę zdawała się skupiać na muzyce.
— Tylu nas już zginęło w konfrontacji z nim. Aginor i Balthamel. Ishamael, Belal i Rahvin. I Lanfear, i Asmodean, w cokolwiek byś wierzył. Prawdopodobnie też Moghedien, ale całkiem możliwe, że pełza teraz gdzieś w cieniach i czeka na upadek nas wszystkich, którzy jeszcze pozostaliśmy przy życiu; jest do tego zdolna przez swoją głupotę. Naprawdę mam nadzieję, że przygotowałeś sobie jakąś kryjówkę, do której będziesz mógł uciec. Raczej nie ma wątpliwości, że to ciebie zaatakuje w następnej kolejności. I to już raczej niedługo, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie. Ja tutaj nie doczekam się żadnych armii, za to Lews Therin zgromadził już całkiem sporą, po to, by ją posłać przeciwko tobie. To cena, jaką zapłacisz za to, że nie wystarcza ci sama władza, tylko koniecznie chcesz, by widziano, jak ją dzierżysz.
Tak się składało, że przygotował już sobie drogi odwrotu — tak nakazywała przezorność — ale to jej przekonanie, że znalazł się w potrzebie, sprawiło, że wpadł w furię.
— I nie pogwałcę żadnego z rozkazów Wielkiego Władcy, jeśli zniszczę wtedy al’Thora. — Nie rozumiał Wielkiego Władcy, ale nie rozumienia od niego wymagano, a tylko posłuszeństwa. — To wynika z tego, co mi powiedziałaś. A jeżeli ukryłaś...
Oczy Graendal stwardniały, wypełniając się niebieskim lodem. Mogła unikać konfrontacji, ale nie lubiła pogróżek. W następnej chwili już była cała w uśmiechach. Zmienna jak pogoda w Mjinn.
— Przekazałam ci wszystko, co Wielki Władca powiedział Demandredowi, Sammaelu. Co do słowa. Wątpię, czy on odważyłby się skłamać w imieniu Wielkiego Władcy.
— Ale za mało mi powiedziałaś o planach Demandreda — odparł cicho Sammael. — O planach jego, Semirhage albo Mesaany. Praktycznie nic.
— Powiedziałam ci wszystko, co wiem. — Westchnęła z irytacją. Być może mówiła prawdę. Zdawała się żałować, że nie wie nic więcej. Być może. W jej przypadku wszystko mogło być robione na pokaz. — Co do reszty... Pomyśl, Sammaelu. Zwykliśmy spiskować przeciwko sobie niemalże równie zajadle, jak walczyliśmy z Lewsem Therinem, a mimo to już przecież wygrywaliśmy, zanim on nas dopadł, zgromadzonych w Shayol Ghul. — Zadrżała i przez chwilę jej twarz wyglądała na wynędzniałą. Sammael też wolał nie przypominać sobie tego dnia, albo tego, co stało się potem, tego snu bez snów, podczas którego świat zmienił się nie do poznania i wszystko, co on stworzył tak misternie, zniknęło. — Przebudziliśmy się w świecie, w którym powinniśmy stać wyżej od zwykłych śmiertelników i dać początek nowemu gatunkowi, a giniemy. Zapomnij na chwilę, kto zostanie Nae’blis. Al’Thor... skoro już tak musisz go nazywać... al’Thor był bezbronny jak niemowlę, kiedy się przebudziliśmy.
— Ishamael go takim nie znalazł — odparł. Prawda, Ishamael był wtedy szalony, niemniej jednak Graendal mówiła dalej, jakby on w ogóle się nie odezwał.
— Zachowujemy się tak, jakby to był ten świat, który kiedyś znaliśmy, a tymczasem nic nie jest takie jak kiedyś. Umieramy jedno po drugim, al’Thor zaś jest coraz silniejszy. Krainy i ludzie przyłączają się do niego. A my umieramy. Nieśmiertelność musi się stać moim udziałem. Ja nie chcę umierać.
— No to zabij go, skoro tak cię zatrważa. — Połknąłby te słowa, gdyby mógł, jeszcze zanim na dobre opuściły jego usta.
Twarz Graendal wykrzywiła się z niedowierzaniem i pogardą.
— Służę i okazuję posłuszeństwo Wielkiemu Władcy, Sammaelu.
— Tak jak ja. Tak jak każdy.
— Jak to dobrze, że raczysz łaskawie korzyć się przed naszym Panem. — Głos miała równie lodowaty jak uśmiech, a jej twarz nabrała ciemniejszej barwy. — Ja tylko twierdzę, że Lews Therin jest równie niebezpieczny teraz, jak za naszych czasów. Zatrwożona? Tak, jestem zatrwożona. Zamierzam żyć wiecznie, a nie podzielić los Rahvina!
— Tsag! — Przekleństwo sprawiło przynajmniej, że zamrugała i naprawdę spojrzała na niego. — Al’Thor. Al’Thor, Graendal! Młody ignorant, czegokolwiek by Asmodean go nauczył! Prymitywny prostak, który prawdopodobnie nadal wierzy, że dziewięć dziesiątych rzeczy, które ty i ja bierzemy za oczywiste, jest niemożliwa! Al’Thor zmusza garstkę lordów do ukłonów i od razu nabiera przekonania, że podbił cały naród. Brak mu woli, by zacisnąć pięść i naprawdę ich podbić. Z wyjątkiem Aielów... Bajad drovja! Kto by pomyślał, że tak się zmienią? — Musiał wziąć się w garść; nigdy w życiu tak nie przeklinał; to był przejaw słabości. — Tylko oni naprawdę za nim idą, ale też nie wszyscy. Jego los zawisł na włosku, który kiedyś się przerwie, w taki czy inny sposób.
— Czyżby? A jeśli on...? — Umilkła, podnosząc puchar tak gwałtownym ruchem, że aż polała sobie dłoń ponczem, po czym zaczęła pić, opróżniając naczynie prawie do samego końca. Natychmiast podbiegła do niej elegancka służka z kryształowym dzbanem w ręku. Graendal podstawiła puchar do napełnienia i mówiła dalej, nawet nie zaczerpnąwszy oddechu: — Ilu z nas umrze, zanim to się skończy? Musimy być solidarni jak nigdy przedtem.
Wcale nie o tym zaczęła mówić. Zlekceważył tępe okowy lodu, które znowu skuły mu kręgosłup. Al’Thor nie zostanie Nae’blis. Nie zostanie! Więc ona uważa, że powinni być solidarni, czy tak?
— W takim razie połącz się ze mną. Jeżeli się połączymy, to pokonamy al’Thora. Niech to będzie początek tej naszej nowej solidarności. — Jego blizna napięła się, kiedy się uśmiechnął do nagle pozbawionej wyrazu twarzy kobiety. To ona musiała dać początek połączeniu, ale gdyby wzięli w nim udział tylko oni dwoje, wówczas byłaby zmuszona jemu oddać kontrolę i zaufać, że zadecyduje, kiedy je przerwać. — No cóż... Wychodzi na to, że będziemy postępowali jak dotąd. — Tak naprawdę nigdy przedtem nie zaistniała taka kwestia; zaufanie nie należało do ich obowiązków. — Co masz mi jeszcze do powiedzenia? — To był właściwy powód, dla którego tu przybył, a nie wysłuchiwanie paplaniny na temat Randa al’Thora. Kwestia al’Thora zostanie rozwiązana. Bezpośrednio albo pośrednio.
Wpatrywała się w niego, zbierając się w sobie, z oczyma połyskującymi wrogością. W końcu powiedziała:
— Raczej niewiele.
Ona nie zapomni, że widział, jak straciła panowanie nad sobą. Nie zdradziła gniewu tonem głosu; jej słowa brzmiały bezpośrednio, wręcz bezceremonialnie.
— Semirhage nie stawiła się na ostatnim spotkaniu; nie wiem dlaczego i nie sądzę, by Mesaana albo Demandred znali powód. Szczególnie Mesaana była rozzłoszczona, mimo iż usiłowała to ukryć. Jej zdaniem Lews Therin niebawem wpadnie w nasze ręce, ale ona to powtarza za każdym razem. Była pewna, że Belal zabije albo weźmie go do niewoli w Łzie; była dumna z tamtej pułapki. Demandred ostrzega cię, że masz uważać.
— A zatem Demandred wie, że ty i ja się spotykamy — zauważył spokojnie. Na jakiej podstawie spodziewał się kiedykolwiek, że usłyszy od niej coś więcej prócz jakichś ochłapów?
— Jasne, że wie. Wie, że coś ci mówię, nie wie tylko, ile. On próbuje nas zjednoczyć, Sammael, zanim będzie za...
Wszedł jej brutalnie w słowo.
— Dostarczysz Demandredowi wiadomość ode mnie. Powiesz mu, że wiem, do czego on dąży. — Zdarzeniom na południu towarzyszyły całe mnóstwa śladów Demandreda. Demandred zawsze lubił wysługiwać się agentami. – Przekaż mu, że to sam ma uważać. Nie pozwolę, by on albo jego sługusy wtrącali się do moich planów. — Być może tam mógłby skierować uwagę al’Thora; tym sposobem najprawdopodobniej by go wreszcie dopadł. Jeśli zawiodą inne środki. — Jego sługusy mogą klecić to, co on im każe, dopóki będą trzymać się ode mnie z daleka, ale jeśli nie będą, to on za to zapłaci. — Po otwarciu Szybu wiodącego do więzienia Wielkiego Władcy wywiązała się wieloletnia walka, która trwała aż do czasu, gdy zgromadzili dość sił, by móc wykonać otwarty ruch. Tym razem, kiedy już zostanie strzaskana ostatnia pieczęć, on sprezentuje Wielkiemu Władcy narody gotowe za nim pójść. Co z tego, że nie będą wiedzieć, za kim idą? On nie zawiedzie tak jak Belal albo Rahvin. Wielki Władca zobaczy, kto mu służy najlepiej. — Przekaż mu to!
— Jeśli tak sobie życzysz — odparła, krzywiąc się z niechęcią. Chwilę potem na jej twarz znowu wypełzł ten sam leniwy uśmieszek. Zmienny uśmieszek. — Męczą mnie już te wszystkie pogróżki. No co z tobą? Posłuchaj sobie muzyki i uspokój się. — Zaczął jej mówić, że muzyka go nie interesuje, o czym bardzo dobrze wiedziała, ale odwróciła się do marmurowej balustrady. — Proszę bardzo, są tutaj. Posłuchaj tylko.
Mężczyzna i kobieta, oboje obdarzeni bardzo ciemnymi karnacjami, podeszli do stóp podium ze swymi dziwacznymi harfami. Sammael podejrzewał, że te dzwoneczki wnoszą coś jeszcze do wygrywanej przez nich melodii; co, nie umiał określić. Kiedy zauważyli, że Graendal ich obserwuje, rozpromienili się z uwielbieniem.
Wbrew własnej radzie Graendal mówiła dalej, zamiast słuchać:
— Pochodzą z osobliwego miejsca. Kobiety, które potrafią przenosić, zmusza się tam, by poślubiały synów kobiet, które potrafią przenosić, i każdy z tej linii krwi jest przy narodzinach naznaczany tatuażem na twarzy. Nikt z takimi piętnami nie może poślubić kogoś, kto ich nie ma; dziecko z takiego związku jest zabijane. W każdym razie wytatuowani mężczyźni są zabijani w dwudziestym pierwszym roku życia, a przedtem zamykani w klasztorach, gdzie trzyma się ich w takiej ignorancji, że nie potrafią nawet czytać.
A więc jednak znowu zaczęła. Chyba naprawdę wierzyła, że on jest taki naiwny. Postanowił wbić własny cierń.
— Czy oni też składają śluby posłuszeństwa tak samo jak zbrodniarze?
Przez jej twarz przemknął wyraz zdumienia, skryty pospiesznie. Najwyraźniej nie zrozumiała, o czym on mówi; nie miała zresztą po temu żadnych podstaw. Za ich czasów niewielu ludzi popełniało bodaj jedno przestępstwo z użyciem przemocy, a co dopiero mówić o większej liczbie. W każdym razie przed powstaniem Szybu. Oczywiście nie przyznała się do swojej niewiedzy. Bywały takie momenty, kiedy lepiej było ukrywać brak wiedzy, ale Graendal często stosowała tę praktykę aż do przesady. Dlatego właśnie o tym wspomniał; wiedział, że tym jej dopiecze i należycie odpłaci za te bezużyteczne strzępki informacji, jakimi raczyła go obdarować.
— Nie — odparła, jakby zrozumiała. — Ayyadowie, jak siebie sami nazywają, zamieszkują swe małe miasteczka, unikając innych ludzi i rzekomo nigdy nie przenoszą bez pozwolenia albo rozkazu od Shbotay albo Shboan. W rzeczy samej to oni sprawują rzeczywistą władzę i jest to powód, dla którego Shbotay albo Shboan władają tylko przez siedem lat. — Przez chwilę zanosiła się głośnym śmiechem. — Tak, to fascynująca kraina. Oczywiście zbyt oddalona od centrum, by się przydawać do czegoś przez wiele lat. — Wykonała lekceważący gest, trzepocząc upierścienionymi palcami. — Gdy już nastanie Dzień Powrotu, będzie mnóstwo czasu, żeby sprawdzić, jak można by ją wykorzystać.
Tak, wyraźnie pragnęła, by on myślał, że ją wiążą z tym miejscem jakieś interesy. Przecież gdyby tak rzeczywiście było, to ani słowem by o nim nie wspomniała. Odstawił nie tknięty kielich na tacę, którą muskularny osobnik zdążył podsunąć, jeszcze zanim jego ręka znieruchomiała. Graendal istotnie dobrze szkoliła swą służbę.
— Jestem pewien, że ich muzyka jest fascynująca... — pod warunkiem, że ktoś lubił coś takiego jak muzyka — ...ale muszę dopilnować przygotowań.
Graendal dotknęła delikatnie dłonią jego ramienia.
— Starannych przygotowań, jak mniemam? Wielki Władca nie będzie zadowolony, jeśli zakłócisz realizację jego planów.
Sammael zacisnął usta.
— Zrobiłem wszystko; nie wyraziłem tylko zgody na utwierdzanie al’Thora w przekonaniu, że nie stanowię dla niego żadnego zagrożenia, ale, tak czy inaczej, ten człowiek wyraźnie żywi jakąś obsesję na moim punkcie.
— Mógłbyś porzucić Illian, zacząć gdzieś indziej.
— Nie! — Nigdy nie uciekał przed Lewsem Therinem, więc tym bardziej nie uciekałby przed tym prowincjonalnym bufonem. To niemożliwe, by Wielki Władca chciał postawić takiego jak on ponad Wybranymi. Ponad nim! — Czy przekazałaś mi całość rozkazów Wielkiego Władcy?
— Nie znoszę się powtarzać, Sammaelu. — W jej głosie dała się słyszeć nuta rozdrażnienia, w oczach pojawił się cień gniewu. — Jeśli nie uwierzyłeś mi za pierwszym razem, to teraz też nie uwierzysz.
Wpatrywał się w nią chwilę dłużej, po czym przytaknął krótko. Najprawdopodobniej w tym momencie powiedziała prawdę; kłamstwo wymierzone przeciwko Wielkiemu Władcy mogło się zemścić z okrutną siłą.
— Nie widzę powodu, by spotykać się znowu, dopóki nie będziesz miała mi do powiedzenia czegoś więcej prócz tego, czy Semirhage była na spotkaniu czy nie. — Przelotny grymas, skierowany w stronę harfistów, powinien był ją przekonać, że jednak wprowadziła go w błąd; przeniósł pełne dezaprobaty spojrzenie na ludzi pluskających się w basenach, na akrobatów i całą resztę, by to nie zdawało się takie oczywiste. Tyle zmarnowanego wysiłku, cała ta wystawa ciał... to wszystko rzeczywiście napawało go obrzydzeniem. — Następnym razem ty możesz przybyć do Illian.
Wzruszyła ramionami, jakby to nie miało znaczenia, ale jej wargi drgnęły lekko, a jego wzmocniony przez saidin słuch wychwycił:
— O ile jeszcze tam będziesz.
Z lodowatą miną otworzył bramę wiodącą z powrotem do Illian. Muskularny młodzieniec nie wykonał dostatecznie szybkiego ruchu; nie starczyło mu nawet czasu, by krzyknąć przeraźliwie, gdy został przecięty w samym środku na dwie połowy, on, taca i kryształowy dzban. W porównaniu z krawędzią bramy brzytwa była tępa. Na widok utraty jednego ze swych ulubieńców Graendal z irytacją wydęła wargi.
— Jeśli rzeczywiście chcesz się przyczynić do tego, abyśmy uszli z życiem — powiedział jej Sammael — to dowiedz się, w jaki sposób Demandred i inni zamierzają realizować polecenia Wielkiego Władcy. — Przeszedł przez bramę, na moment nie odrywając oczu od jej twarzy.
Twarz Graendal zdradzała rozdrażnienie tylko do momentu, dopóki brama nie zamknęła się za Sammaelem, wtedy postukała w zamyśleniu paznokciami po marmurowej balustradzie. Dzięki włosom złotawej barwy Sammael był dostatecznie przystojny, by ewentualnie wyróżniać się wśród jej ulubieńców, ale najpierw musiałby się zgodzić, żeby Semirhage usunęła tę bruzdę wypaloną na skroś jego twarzy; tylko Semirhage potrafiłaby to zrobić, mimo iż niegdyś uważano, że to mało skomplikowany zabieg. Ale to były jałowe rozważania. Właściwe pytanie brzmiało, czy jej wysiłek się opłacił.
Shaofan i Chiape z wdziękiem wygrywali ich niezwykłą, atonalną muzykę, pełną złożonych harmonii i dziwnych dysonansów; twarze im promieniały z radości, że mogą jej sprawić przyjemność. Skinęła głową i niemalże poczuła ich zachwyt. Byli znacznie szczęśliwsi teraz, niż gdyby im dać wolność. Tyle wysiłku z ich sprowadzeniem i to wyłącznie dla tych kilku chwil z Sammaelem. Oczywiście mogła sobie nie zadawać takiego trudu — wystarczyłby pierwszy lepszy mieszkaniec ich ziem — ale ona miała swoje wymagania, nawet jeśli przygotowywany przez nią fortel miał odnieść jedynie chwilowy skutek. Dawno temu postanowiła gonić za każdą przyjemnością, nie odmawiać sobie niczego, co nie stanowiło zagrożenia dla jej pozycji przy Wielkim Władcy.
Z irytacją zmarszczyła nos, gdy jej wzrok padł na wnętrzności plamiące dywan. Da się go uratować, ale złościło ją, że będzie musiała usuwać krew sama. Prędko wydała rozkazy i Osana pobiegła dopatrzyć, by usunięto dywan. I by pozbyto się szczątków Rashana.
Sammael był całkowicie czytelnym durniem. Nie, nie durniem. Potrafił być śmiertelnie groźny, gdy mógł walczyć z czymś bezpośrednio, z czymś, co widział wyraźnie, ale potrafił być także ślepy, kiedy chodziło o subtelności. Najprawdopodobniej uwierzył, że jej fortel ma zamaskować to, do czego w istocie ona i inni zmierzają. Ani przez chwilę nie wziął pod uwagę jednej rzeczy, a mianowicie, że ona zna każde drgnienie jego umysłu, każde drgnienie jego myśli. Ostatecznie spędziła blisko czterysta lat na badaniu, jak funkcjonują umysły znacznie bardziej skomplikowane. Całkiem przezroczysty, taki właśnie był. A także opętany, jakby nie starał się tego ukryć. Dał się złapać w pułapkę własnego pomysłu, pułapkę, której zamierzał bronić aż do śmierci, zamiast ją porzucić, pułapkę, w której najpewniej przyjdzie mu umrzeć.
Upiła łyk wina, marszcząc jednocześnie czoło. Być może już osiągnęła swój cel w związku z nim, choć spodziewała się, że będzie potrzebować czterech albo pięciu takich wizyt. Będzie musiała znaleźć pretekst do odwiedzenia go w Illian; pacjenta należy obserwować nawet wtedy, gdy z pozoru obrana została jak najbardziej stosowna kuracja.
Ten chłopiec, nieważne, czy to zwykły prostak ze wsi, czy to rzeczywiście powrócił sam Lews Therin — tej kwestii nie potrafiła rozstrzygnąć — dowiódł, że jest zbyt niebezpieczny. Służyła Wielkiemu Władcy Ciemności, ale nie zamierzała umrzeć, nawet dla Wielkiego Władcy. Będzie żyła wiecznie. Rzecz jasna, nikt się nie sprzeciwiał nawet najdrobniejszym życzeniom Wielkiego Władcy, chyba że chciał spędzić całą wieczność na umieraniu i jeszcze jedną wieczność na życzeniu sobie, by tej długiej śmierci towarzyszyła łagodniejsza agonia. A mimo to Randa al’Thora należało usunąć, ale to będzie Sammael, na którego spadnie cała wina. Bardzo by się zdziwiła, gdyby do niego dotarło, że został napuszczony na Randa al’Thora niczym dornat wystawiony na polowanie. Nie, to nie był człowiek zdolny do rozpoznania subtelności.
Dalece mu jednakże było do miana głupiego. Ciekawe, skądinąd, gdzie on się dowiedział o ślubach posłuszeństwa. Ona sama o niczym by nie wiedziała, gdyby Mesaana, która zazwyczaj strzegła swego języka, nie wygadała się, kiedy dawała upust swojemu gniewowi na nieobecność Semirhage; popadła w furię tak wielką, że w ogóle do niej nie dotarło, jak wiele ujawniła. Od jak dawna już Mesaana ukrywała się w Białej Wieży? Już sam ten fakt, że się tam ukrywała, otwierał interesujące możliwości. Gdyby jeszcze istniał sposób na dowiedzenie się, gdzie się zagnieździli Demandred i Semirhage, to może jakoś by wykoncypowała, co oni teraz zamierzają. Nie powierzyli jej tego sekretu. Och, co to, to nie. Ta trójka konspirowała ze sobą od czasów Wojny o Moc. Pozornie przynajmniej. Graendal była przekonana, że oni spiskują przeciwko sobie równie podstępnie jak każdy z Wybranych, ale niezależnie od tego, czy to Mesaana podgryzała Semirhage, czy Semirhage podgryzała Demandreda, nigdy nie znalazła między nimi żadnej szczeliny, w którą mogłaby wbić klin.
Szuranie butów obwieściło czyjeś przybycie, ale nie byli to ludzie, którzy mieli wymienić dywan i usunąć szczątki Rashana. Ebram, wysoki, dobrze zbudowany młody Domani, ubrany w obcisłe czerwone spodnie i obszerną białą koszulę, pasowałby do jej kolekcji ulubieńców, gdyby był kimś więcej niźli synem kupca. Ukląkł, wbijając w nią spojrzenie ciemnych lśniących oczu.
— Przybył lord Ituralde, wielka pani.
Graendal odstawiła kielich na stół, który na pierwszy rzut oka zdawał się inkrustowany tancerzami z kości słoniowej.
— Niech zatem porozmawia z lady Basene.
Ebram wyprostował się zgrabnym ruchem i podał ramię kruchej Domani, którą dopiero teraz zobaczył. Wiedział, kto się kryje pod splotem Iluzji, ale i tak wyraz uwielbienia na jego twarzy przybladł nieznacznie; wiedział, że wielbi Graendal, nie Basene. Jej w tym momencie to nie obchodziło. Sammael został wycelowany w Randa al’Thora, a może nawet już wystrzelony. Jeśli zaś szło o Demandreda, Semirhage i Mesaanę... Tylko ona jedna wiedziała o swojej wyprawie do Shayol Ghul i położonego w jego czeluściach jeziora ognia. Tylko ona wiedziała, że Wielki Władca obiecał jej miano Nae’blis, która to obietnica miała się spełnić po tym, jak al’Thor zostanie uprzątnięty z drogi. Będzie najbardziej posłuszną ze sług Wielkiego Władcy. Zasieje taki chaos, że w czasie żniw Demandredowi eksplodują płuca.
Semirhage puściła krawędź okutych żelazem drzwi i te zatrzasnęły się za nią. Jedna z kul jarzeniowych, skąd uratowana, wiedział chyba tylko sam Wielki Władca, migotała kapryśnie, ale i tak dawała więcej światła niźli świece i lampy olejne, na które musiała przystać w tej epoce. Mimo takiego oświetlenia to wnętrze, z jego chropawymi kamiennymi ścianami, nagą posadzką oraz małym prymitywnym stolikiem ustawionym w kącie, przygnębiało podobieństwem do celi więziennej. Nie jej pomysł; ona by kazała wyłożyć wszystko nieskazitelnie białym, połyskliwym cueranem, śliskim i sterylnym. Te izbę przygotowano, zanim się w ogóle dowiedziała o istnieniu takiej potrzeby. Wisząca na samym środku z rozkrzyżowanymi ramionami, zawieszona dosłownie w pustce, jasnowłosa, odziana w jedwab kobieta, zgromiła ją butnym wzrokiem. Aes Sedai. Semirhage nienawidziła Aes Sedai.
— Kim jesteś? — spytała. — Sprzymierzeńcem Ciemności? Czarną siostrą?
Semirhage zignorowała ten jazgot i prędko sprawdziła bufor odcinający kobietę od saidara. Gdyby zawiódł, mogłaby ponownie, bez trudu, odgrodzić tę łajdaczkę — sprawdzianem słabości tej kobiety było to, że mogła sobie pozwolić na pozostawienie zawiązanego bufora bez dozoru — ale dbałość o szczegóły była jej drugą naturą, kolejne kroki należało stawiać w przepisanej kolejności. Teraz odzienie kobiety. Człowiek ubrany czuje się bezpieczniej niż bez szat. Delikatnie operowała Ogniem i Wiatrem, odcinając po kawałku suknię i bieliznę, wszystkie skrawki ubrania aż po buty pacjentki. Zawiązawszy wszystko na oczach kobiety w ścisły tobołek, przeniosła raz jeszcze, tym razem Ogień i Ziemię, i na posadzkę posypał się drobniutki proszek.
Kobieta wytrzeszczyła niebieskie oczy. Semirhage wątpiła, by potrafiła ona powielić te proste chwyty, nawet gdyby zdołała pojąć, na czym polegały.
— Kim jesteś? — Tym razem w tym pytaniu słychać było zdenerwowanie. Być może strach. To zawsze dobrze wróżyło, jeśli odzywał się wcześnie.
Semirhage precyzyjnie zlokalizowała te ośrodki w mózgu kobiety, które przyjmowały komunikaty o bólu ciała i równie metodycznie zaczęła je stymulować Duchem i Ogniem. Z początku delikatnie, bardzo powoli zwiększając nacisk. Za dużo na raz potrafiło zabić w ciągu kilku chwil; a jednak to było niesamowite, że cały system wytrzymywał tak wiele, jeśli się go podsycało łagodnie rosnącymi dawkami. Praca nad czymś, czego nie można zobaczyć, nawet z tak bliska, to trudne zadanie, ale nikt inny nie znał ludzkiego ciała tak dobrze jak ona.
Zawieszona w powietrzu pacjentka potrząsnęła głową, jakby potrafiła strząsnąć z siebie ból, po czym zrozumiała, że nie jest w stanie i wbiła wzrok w Semirhage. Semirhage ledwie na nią popatrywała, cały czas dbając o należyte powstawanie sieci. Mogła sobie pozwolić na odrobinę cierpliwości, mimo iż przy tym zadaniu wymagano od niej nadzwyczajnego pośpiechu.
Jak ona nienawidziła tych wszystkich kobiet, które nazywały siebie Aes Sedai. Sama się kiedyś do nich zaliczała, jako prawdziwa Aes Sedai, a nie jakaś głupia ignorantka pokroju tej prostaczki, która tu przed nią wisiała. Była znana, sławna; ściągano ją wiecznie z jednego zakątka świata do drugiego, ponieważ potrafiła wyleczyć każdą ranę, bo potrafiła sprowadzać z powrotem ludzi, którzy znaleźli się na skraju śmierci, kiedy wszyscy inni twierdzili, że nic już się nie da zrobić. I wtedy delegacja Komnaty Sług przedstawiła jej wybór, który nie był żadnym wyborem: albo zrezygnuje ze swoich przyjemności, ale dzięki temu ograniczeniu dożyje kresu życia albo zostanie odcięta i wyrzucona ze społeczności Aes Sedai. Spodziewały się, że zaakceptuje ograniczenie; taka decyzja byłaby racjonalna i uczciwa, a oni wszyscy, i mężczyźni i kobiety, byli racjonalni i uczciwi. W ogóle nie podejrzewali, że im ucieknie. Była wśród pierwszych, którzy wyprawili się do Shayol Ghul.
Na bladej twarzy pacjentki pojawiły się wielkie paciorki potu. Zacisnęła szczęki i rozdętymi nozdrzami wciągała powietrze. Co jakiś czas cicho posykiwała. Cierpliwości. Już niedługo.
To stało się przez zawiść, zawiść tych, którzy nie potrafili tyle, co ona. Czy któraś z tych osób, które wyratowała ze szponów śmierci, powiedziała kiedykolwiek, że wolałby umrzeć, niż odcierpieć tę drobną, dodatkową zapłatę, którą z niej wydusiła? A ci inni? Zawsze znaleźli się tacy, którzy zasługiwali na swoje cierpienie. Jakie to miało znaczenie, że uwielbiała im podawać coś na deser? Komnata i jej obłudne skomlenie na temat legalności oraz praw. Przecież ona zasłużyła sobie na prawo robienia tego, co robiła; zarobiła na nie. Była cenniejsza dla świata niż ci wszyscy, którzy swymi wrzaskami przysparzali jej rozrywki. A mimo to Komnata, powodowana zawiścią i złośliwością, próbowała ją zniszczyć!
Cóż, niektórzy wpadli jej w ręce podczas wojny. Mając do dyspozycji dość czasu, potrafiła złamać najsilniejszego mężczyznę, najdumniejszą kobietę, ukształtować ich dokładnie tak, jak chciała. Ten proces przebiegał być może wolniej niż Przymus, ale przysparzał jej nieskończenie więcej radości, a nie sądziła, by nawet Graendal potrafiła odwrócić to, czego ona dokonała. Przymus natomiast był odwracalny. Za to jej pacjenci... Na kolanach błagali, że pragną oddać dusze Cieniowi i służyli posłusznie aż do śmierci. I kiedy kolejny Doradca albo Doradczyni Komnaty ogłaszali publicznie hołd Wielkiemu Władcy, Demandred nie posiadał się z zachwytu nad takim mistrzowskim posunięciem, ona natomiast z tego wszystkiego najbardziej uwielbiała te spotkania po latach, kiedy nadal bielały im twarze i natychmiast spieszyli ją zapewniać, że pozostali wierni temu, co z nich zrobiła.
Z piersi zawieszonej w powietrzu kobiety wyrwał się pierwszy szloch, ale zaraz został stłumiony. Semirhage czekała niecierpliwie. Pospiech był tutaj niezbędny, ale zbyt gwałtowny mógł wszystko zniszczyć. Znowu rozległo się łkanie, które wzięło górę nad wysiłkami pacjentki, by je opanować, coraz głośniejsze, aż w pewnym momencie przeszło w wycie. Semirhage czekała. Kobieta okryła się lśniącą warstewką potu; obracała głową z boku na bok, gwałtownie potrząsając włosami i próbowała się wyrwać z niewidzialnych pęt, a właściwie miotała się konwulsyjnie. Wrzeszczała na całe gardło, dopóty, dopóki jej starczyło oddechu i zaraz zaczęła na nowo, ledwie zdołała nabrać powietrza do płuc. Wielkie wytrzeszczone niebieskie oczy nic nie widziały; zdawały się pokryte szklistą powłoką. Zaczęło się.
Semirhage nagle odcięła strumienie saidara, ale upłynęło kilka minut, zanim wrzaski przeszły w ciężkie dyszenie.
— Jak się nazywasz? — spytała łagodnym głosem. Treść pytania nie miała znaczenia, byle tylko kobieta była w stanie odpowiedzieć. Mogło brzmieć: “Czy jeszcze stawiasz mi opór?” — często z przyjemnością przeplatała nim procedurę, dopóki pacjentka wreszcie nie zaczęła błagać, dowodząc, że już się nie opiera — tym razem jednak każde pytanie musiało być zasadne.
Ciałem wiszącej kobiety targały mimowolne dreszcze. Obdarzyła Semirhage czujnym spojrzeniem przymkniętych oczu, oblizała wargi, zakasłała i wreszcie mruknęła ochryple:
— Cabriana Mecandes.
Semirhage uśmiechnęła się.
— Jak to dobrze, że mówisz prawdę.
W mózgu mieściły się ośrodki bólu i ośrodki przyjemności. Pobudziła jeden z należących do tej drugiej kategorii, tylko na kilka chwil, ale za to bardzo silnie, i jednocześnie podeszła bliżej. Wstrząs rozszerzył oczy Cabriany do granic możliwości; głośno jęknęła i gwałtownie się zatrzęsła. Semirhage wyciągnęła chusteczkę z kieszeni kaftana, uniosła zadziwioną twarz kobiety i czułym gestem starła z niej pot.
— Wiem, Cabriano, że to bardzo dla ciebie trudne — rzekła ciepłym tonem. — Nie powinnaś więc tego utrudniać dodatkowo. — Delikatnie odgarnęła włosy, które przylgnęły do twarzy kobiety. — Może chciałabyś się czegoś napić? — Nie czekając na odpowiedź, przeniosła; poobijana metalowa flaszka stojąca na niewielkim stoliku w kącie pofrunęła w stronę jej dłoni. Aes Sedai na moment nie oderwała wzroku od Semirhage, ale piła chciwie. Po kilku łykach Semirhage odebrała jej flaszkę i odstawiła ją na stół. — O tak, o wiele lepiej, nieprawdaż? Pamiętaj, nie staraj się tego jeszcze hardziej utrudniać. — Kiedy się odwróciła, kobieta znowu przemówiła ochrypłym głosem:
— Pluję na mleko twojej matki, ty Sprzymierzeńcu Ciemności! Słyszysz mnie? Ja...
Semirhage przestała słuchać. W innej sytuacji poczułaby, jak po jej wnętrzu rozlewa się głębokie zadowolenie, że opór pacjentki nie został jeszcze skruszony. Najwyższego uniesienia doznawała wtedy, gdy kawałek po kawałku, minuta po minucie, skrawała opór i godność pacjenta, gdy obserwowała, jak powoli do niego dociera, że walczy na próżno, jeśli chce zostać przy tym, co mu jeszcze zostało. Teraz nie było na to czasu. Ostrożnie zarzuciła jeszcze jedną sieć na ośrodki bólu w mózgu Cabriany, po czym zawiązała ją na supeł. Normalnie lubiła osobiście doglądać wszystkiego, ale naprawdę musiała się spieszyć. Uruchomiła działanie sieci, przeniosła, by pogasić światła, a potem wyszła, zamykając za sobą drzwi. Ciemność też zrobi swoje. Samotna, w ciemności, razem z tym bólem...
Mimo woli sarknęła z irytacją. Żadnej finezji. Nie lubiła, jak ją zmuszano do pośpiechu. I kiedy ją odwoływano od jej zadania; ta dziewczyna jest uparta i oporna, okoliczności trudne.
Korytarz dorównywał swym ponurym wystrojem komnacie: szeroki, mroczny szyb wykuty w kamieniu, z pogrążonymi w mroku, krzyżującymi się przejściami, których wcale nie miała chęci badać. W zasięgu jej wzroku znajdowało się jeszcze tylko dwoje innych drzwi, w tym jedne prowadzące do jej obecnych kwater. Były to dość wygodne izby, nawet gdyby trzeba było w nich zamieszkać, ale nie dała nawet kroku w tamtym kierunku. Pod drugimi drzwiami stał Shaidar Haran, odziany w czerń i spowity w ciemność podobną do dymu, tak nieruchomy, że niemalże przeżyła szok, kiedy przemówił, odgłosem przywodzącym na myśl kości mielone na proch.
— Czego się dowiedziałaś?
Z wezwaniem do Shayol Ghul wiązało się ostrzeżenie od Wielkiego Władcy.
“Okazując posłuszeństwo Shaidarowi Haranowi, okazujesz je mnie. Kiedy wypowiadasz posłuszeństwo Shaidarowi Haranowi...”
Nieważne, jak bardzo ubodło ją to ostrzeżenie, nie musiała go wysłuchiwać po raz drugi.
— Wiem, jak się nazywa. Cabriana Mecandes. Nie mogłam dowiedzieć się więcej w tak krótkim czasie.
Myrddraal przemknął przez korytarz w charakterystyczny sposób, od którego bolały oczy, w czarnym jak heban płaszczu, który wisiał na nim bez ruchu. W jednym momencie znajdował się w odległości dziesięciu kroków od niej, podobny do posągu, w następnej już górował nad nią, dając jej do wyboru, że albo się cofnie, albo zadrze głowę, by spojrzeć w tę białą jak śmierć bezoką twarz. Cofnąć się żadną miarą nie mogła.
— Wyciśniesz z niej wszystko, Semirhage. Wyciśniesz ją do sucha, i to bezzwłocznie, a potem przekażesz mi wszystko, czego się dowiedziałaś, co do ostatniego skrawka.
— Obiecałam Wielkiemu Władcy, że to zrobię — odparła chłodno.
Bezkrwiste usta wykrzywiły się w uśmiechu. To była jedyna odpowiedź. Stwór odwrócił się znienacka, wielkimi krokami odszedł przez plamy cienia — i nagle zniknął.
Semirhage żałowała, że nie wie, jak Myrddraale to robią. Nie miało to nic wspólnego z Mocą, ale ze skraju cienia, w tym miejscu, gdzie zanikało światło, Myrddraal potrafił nagle przenieść się gdzieś indziej, do jakiegoś innego, całkiem oddalonego cienia. Dawno temu Aginor zniszczył ich ponad setkę, na próżno usiłując się dowiedzieć, jak one to robią. Myrddraale same nie wiedziały; dowiodła tego.
Zauważyła nagle, że dłonie z całej siły przyciska do brzucha, który jakby zamienił się w bryłę lodu. Minęło wiele lat, odkąd po raz ostatni czuła strach, w jakimkolwiek miejscu, z wyjątkiem tych chwil, kiedy patrzyła w twarz Wielkiemu Władcy w Szczelinie Zagłady. Lodowa gruda zaczęła topnieć, gdy podeszła do drzwi drugiej celi. Później na chłodno przeanalizuje to uczucie; Shaidar Haran mógł się różnić od wszystkich Myrddraali, jakich dotychczas widziała, ale nadal był tylko Myrddraalem.
Jej drugim pacjentem, wiszącym tak jak tamta kobieta w powietrzu, był zwalisty mężczyzna o kanciastej twarzy, ubrany w zielony kaftan i spodnie, odpowiednie, by z łatwością wtopić się w leśne tło. Tutaj aż połowa kul jarzeniowych lśniła słabo, ostrzegając, że lada chwila zgasną — już i tak na cud zakrawało, że w ogóle jakaś przetrwała tyle czasu — ale Strażnik Cabriany tak naprawdę wcale się nie liczył. Mimo iż potrzebne było tylko to, co krył umysł Aes Sedai, niezależnie od celu, Myrddraal, któremu kazano ją złapać, pojmał również tego mężczyznę; w umysłach tych stworzeń Aes Sedai i Strażnicy z jakiegoś powodu zdawali się nierozłączni. Co zresztą było prawdą. Jak dotąd nie miała okazji łamać żadnego z tych osławionych wojowników.
Ciemne oczy mężczyzny zdawały się wywiercać otwory w jej czaszce, kiedy zdjęła zeń odzienie i buty, niszcząc je tak samo jak ubranie Cabriany. Miał mocno owłosione ciało, zbudowane z wielkich, twardych mięśni pokrytych mnóstwem blizn. Ani razu się nie wzdrygnął. I nic nie mówił. Jego opór różnił się od oporu kobiety; ona ciskała nim butnie prosto w twarz; on zaś milcząco dawał do zrozumienia, że się nie ugnie. Mógł być trudniejszy do złamania niż jego pani. Normalnie byłby dzięki temu tym bardziej interesujący.
Semirhage zrobiła sobie przerwę i przyjrzała mu się. Było coś... Napięcie wokół ust i oczu. Jakby już zwalczył ból. No jasne. To ta osobliwa więź między Aes Sedai i Strażnikiem. Aż nie chciało się wierzyć, że tym prymitywnym ludziom udało się wymyślić coś, czego nie rozumiał nikt z Przeklętych, a jednak tak rzeczywiście było. Na ile się orientowała, ten człowiek najprawdopodobniej odczuwał przynajmniej część emocji pacjentki. Co innym razem zapowiadałoby bardzo interesujące możliwości, ale teraz oznaczało jedynie tyle, że on w swoim mniemaniu wiedział, co go czeka.
— Twoja właścicielka nie najlepiej się tobą opiekuje — powiedziała. — Nie musiałoby cię szpecić tyle blizn, gdyby ona była bardziej cywilizowana. — Wyraz jego twarzy zmienił się bardzo nieznacznie. Zdradzając zaledwie cień pogardy. — A teraz do dzieła.
Tym razem zarzuciła sieć na ośrodki rozkoszy i zaczęła je stymulować, powoli zwiększając natężenie. Był inteligentny. Najpierw krzywił się i kręcił głową, a potem zmrużył oczy, przez co upodobniły się do odłamków ciemnego lodu. Wiedział, że nie powinien odczuwać tej narastającej rozkoszy i chociaż nie widział sieci, rozumiał, że to musi być jej dzieło, więc przygotował się do walki. Semirhage omal się nie uśmiechnęła. Bez wątpienia uważał, że łatwiej walczyć z rozkoszą niż z bólem. W rzadkich przypadkach już tyle wystarczało jej do łamania pacjentów. Ona miała z tego odrobinę rozrywki, a oni nie potrafili już potem myśleć spójnie; po prostu chcieli nadal odczuwać tę ekstazę, która nagle wykwitła w ich głowach, ale trwała zbyt krótko, toteż byli w stanie zrobić absolutnie wszystko, żeby dostać więcej. Ten brak spójności umysłowej, jaki się uzyskiwało, stanowił powód, dla którego nie zastosowała tej procedury w przypadku pacjentki; tutaj potrzebowała odpowiedzi. Ale mężczyzna już niebawem przekona się, na czym polega różnica.
Różnica. W zamyśleniu przyłożyła palec do ust. Dlaczego Shaidar Haran różni się od innych Myrddraali? Nie lubiła odkrywać czegoś, co odbiegało od normy w momencie, gdy wszystko zdawało się przemawiać na korzyść Wybranych, a Myrddraal postawiony ponad nimi, nawet jeśli tylko na jakiś czas, był czymś więcej niż zwykłym odstępstwem od normy. Al’Thor był zaślepiony, skoncentrował całą uwagę na Sammaelu, a z kolei wiedziony pychą Sammael nie mógł zniszczyć wszystkiego, bo Graendal pozwalała mu wiedzieć tyle tylko, ile było konieczne. Rzecz jasna, Graendal i Sammael z pewnością coś knuli, albo razem, albo osobno. Sammael przypominał przegrzanego sofara z wygiętymi sterami; nie było też łatwo przewidzieć, jak postąpi Graendal. Nigdy się nie nauczyli, że wszelka władza pochodzi wyłącznie od Wielkiego Władcy, że zdobywa się ją tak, jak on sobie zażyczył, kierując się własnymi powodami. Z mocy jego kaprysu; o tym mogła pomyśleć w bezpiecznym azylu własnej głowy.
Bardziej należało się przejmować tymi Wybranymi, którzy zniknęli. Demandred uparcie utrzymywał, że na pewno nie żyją, ale ona z Mesaaną nie były tego takie pewne. Lanfear. Jeśli istniała jakakolwiek sprawiedliwość, to jeszcze kiedyś dopadnie Lanfear. Ta kobieta była zawsze tam, gdzie jej najmniej oczekiwano, zawsze zachowywała się tak, jakby miała prawo maczać palce w cudzych planach, a gdy spowodowała katastrofę, zawsze chroniła się potem w bezpieczne miejsce. Moghedien. Ta wymknęła się cichaczem z zasięgu wzroku, ale nigdy nie znikała na tak długo, by nie dać o sobie znać, choćby tylko po to, by przypomnieć pozostałym, że ona też jest Wybraną. Asmodean. Zdrajca — i taki też czekał go los, ale naprawdę zniknął, co w połączeniu z istnieniem Shaidara Harana oraz rozkazami, jakie tutaj otrzymała, miało jej przypominać, że Wielki Władca osiąga swoje cele swymi własnymi metodami.
Wybrani nie byli niczym innym jak tylko pionkami na planszy; mogli być Radcami i Iglicami, a mimo to byli nadal tylko pionkami. Jeśli Wielki Władca przemieszczał ją sekretnie, to czy nie mógł jednocześnie przestawiać Moghedien, Lanfear albo nawet Asmodeana? Czy Shaidar Haran nie został przypadkiem przysłany po to, by dostarczyć jakieś tajne rozkazy Graendal albo Sammaelowi? Albo, skoro już o tym mowa, Demandredowi czy Mesaanie? Ich niełatwe przymierze — o ile można tu było użyć aż tak mocnego określenia — trwało już od dawna, ale żadne jej nie zdradziło, czy otrzymuje tajne rozkazy od Wielkiego Władcy, podobnie zresztą jak ona nie powiedziałaby im o rozkazach, które sprowadziły ją do tego miejsca, czy też o tych, które kazały jej posłać Myrddraali i trolloki do Kamienia Łzy, gdzie miały walczyć z tymi, które przysłał Sammael.
Jeśli Wielki Władca zamierzał uczynić al’Thora Nae’blis, to ona sama klęknie przed nim — i zaczeka, aż ten popełni jakiś błąd i tym samym wpadnie w jej ręce. Nieśmiertelność wiązała się z nieskończoną ilością czasu, jaki można było poświęcić na czekanie. W tym czasie zawsze znajdą się inni pacjenci, którzy przysporzą jej rozrywki. Niepokoił ją natomiast Shaidar Haran. Nigdy nie była czymś więcej jak obojętnym uczestnikiem gry w tcheran, ale Shaidar Haran to nowy pionek na planszy, o nieznanej sile i niewiadomym przeznaczeniu. Będzie klęczała, jeśli zajdzie taka potrzeba, tak długo jak trzeba, ale nie pozwoli złożyć siebie w ofierze.
Z siecią działo się coś dziwnego, coś, co wyrwało ją z zamyślenia. Jeden rzut oka na pacjenta i ze złości aż mlasnęła językiem. Głowa mu opadła bezwładnie na bok, podbródek pociemniał od krwi spływającej z przegryzionego języka, wytrzeszczone oczy zdążyły zajść szklistą powłoką. Chwila nieuwagi i dopuściła do zbyt szybkiego, zbyt silnego spotęgowania stymulacji. Przepełniona irytacją, która ani przez moment nie uwidoczniła się na twarzy, przestała przenosić. Nie było sensu pobudzać mózgu trupa.
Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Skoro ten Strażnik potrafił poczuć to samo, co czuła Aes Sedai, to czy było to również możliwe na odwrót? Przyjrzawszy się bliznom, którymi naznaczone było ciało mężczyzny, nabrała pewności, że to niemożliwe; nawet tacy naiwni głupcy zmieniliby więź, gdyby ona oznaczała odczuwanie bólu, jaki musiał towarzyszyć powstawaniu ran. A mimo to pozostawiła trupa i z niejakim pospiechem wyszła na korytarz. Głęboko odetchnęła z ulgą, gdy po otworzeniu okutych żelazem drzwi usłyszała nieludzki wrzask. Gdyby zabiła tę kobietę, nie wyciągnąwszy z niej wszystkiego, to musiałaby pozostać tutaj tak długo, aż nie zostanie złapana jeszcze jedna Aes Sedai. W najlepszym przypadku.
Wśród tych rozdzierających gardło okrzyków z trudem dawało się wyróżnić jakieś prawie niezrozumiałe słowa, słowa, w które pacjentka zdawała się wkładać całą swoją duszę.
— Błaaaaagam! Och, Światłości, Błaaagaaam!
Semirhage uśmiechnęła się blado. Mimo wszystko jakiejś rozrywki jednak się doczekała.