Egwene patrzyła na Sheriam, zastanawiając się, czy przypadkiem nie powinna wybuchnąć śmiechem. Być może podczas miesięcy spędzonych u Aielów zapomniała, co uchodzi za żart wśród Aes Sedai. Sheriam odwzajemniła się jej spojrzeniem; zielone oczy nawet nie mrugnęły. Egwene popatrzyła po pozostałych. Siedem twarzy całkowicie pozbawionych wyrazu, tylko wisząca w powietrzu atmosfera oczekiwania. Jedynie Siuan uśmiechała się lekko, wszak taki „uśmiech” równie dobrze stanowić mógł naturalny krój ust. Migoczące światło lamp sprawiło, że ich oblicza zdały się nagle zupełnie obce i nieludzkie.
Egwene poczuła jakąś niezwykłą lekkość w głowie, a jednocześnie słabość w kolanach. Niewiele myśląc, klapnęła na krzesło z wysokim oparciem. Natychmiast jednak z niego powstała. To jej z pewnością pomogło rozjaśnić myśli, przynajmniej do pewnego stopnia.
— Nie jestem nawet Aes Sedai — oznajmiła bez tchu. Te słowa wydawały się jej w wystarczającym stopniu dyplomatyczne. To musiał być jakiś rodzaj żartu, albo... albo... albo jednak może nie.
— Ten problem można obejść — zdecydowanie oznajmiła Sheriam, podkreślając swoje słowa mocnym szarpnięciem za koniec bladobłękitnego paska.
Miodowe warkoczyki Beonin zakołysały się, kiedy pokiwała głową.
— Zasiadająca na Tronie Amyrlin jest Aes Sedai... prawo w tej kwestii jest zupełnie jasne, w kilku miejscach stwierdza się bowiem: „Zasiadająca na Tronie Amyrlin jako Aes Sedai”... nigdzie jednak nie jest powiedziane, że trzeba być Aes Sedai, żeby zostać Amyrlin. — Każda z Aes Sedai powinna być zaznajomiona z prawem Wieży, jednak jako negocjatorki Szare musiały znać prawa obowiązujące w każdym kraju, toteż Beonin przyjęła taki ton, jakim udziela się wykładu, jakby wyjaśniała coś, czego prócz niej nikt nie wiedział: — Prawo, które określa w jaki sposób powinna być wybrana Amyrlin, zwyczajnie powiada: „kobieta, która zostanie wezwana”, albo „ta, która stanie przed Komnatą” czy inne rzeczy temu podobne. Od początku do końca słowa „Aes Sedai” nie zostają wymienione ani razu. Nigdy. Niektóre mogą powiedzieć, że w takim wypadku należy uwzględnić intencje prawodawczyń, jest jednak jasne, że niezależnie od tego, jakie były intencje kodyfikujących to prawo... — Zmarszczyła brwi, kiedy Carlinya jej przerwała:
— Bez wątpienia uznały, że to się rozumie samo przez się, więc nie trzeba tego wyrażać wprost. Jednakże logicznie rzecz biorąc, prawo obowiązuje dokładnie w takim zakresie, jaki jest w nim wyraźnie określony, niezależnie od tego, co prawodawczynie miały na myśli.
— Twórcy prawa rzadko troszczą się o logikę — kwaśno oznajmiła Beonin. — W tym przypadku jednak — podjęła po chwili — masz całkowitą rację. — A na użytek Egwene dodała: — Komnata też tak to widzi.
Wszystkie były bardzo poważne, nawet Anaiya, która rzekła:
— Staniesz się Aes Sedai, dziecko, w momencie, w którym wyniesiona zostaniesz na Tron Amyrlin. I na tym koniec.
Nawet Siuan była poważna, mimo iż lekko się uśmiechała.
— Będziesz mogła złożyć Trzy Przysięgi, gdy tylko powrócimy do Wieży — poinformowała ją Sheriam. — Zastanawiałyśmy się, czynie mogłabyś ich wypowiedzieć niezależnie od wszystkiego, jednak bez Różdżki Przysiąg to mogłoby zostać potraktowane jako kpina. Lepiej zaczekać.
Egwene mało co, a byłaby znowu usiadła. Być może Mądre miały jednak rację, może podróżowanie przez Tel’aran’rhiod we własnym ciele w jakiś sposób nadwyrężyło jej umysł.
— To szaleństwo — zaprotestowała. — Ja nie mogę zostać Amyrlin. Ja jestem... Ja jestem.... — Obiekcje spiętrzyły się na jej języku w taki kłąb, że nie mogła wykrztusić ani słowa. Była zbyt młoda; sama Siuan była najmłodszą Amyrlin w całej historii, a miała trzydzieści lat, kiedy ją wyniesiono. Ledwie zaczęła przecież swoje nauki, niezależnie od tego, co wiedziała o Świecie Snów; Amyrlin posiadały ogrom wiedzy i doświadczenia. I były mądre, z pewnością oczekiwano od nich, że będą mądre. Uczucia w jej duszy splotły się w pomieszany i mętny węzeł. Większość kobiet spędzała dziesięć lat w charakterze nowicjuszek i następne dziesięć jako Przyjęte. Prawda, niektóre pokonywały te szczeble szybciej, nawet znacznie szybciej. Na przykład Siuan. Ale ona sama była nowicjuszką niecały rok, Przyjętą zaś nawet krócej. To niemożliwe! — wykrztusiła wreszcie.
Parsknięcie Morvrin przypomniało jej Sorileę.
— Uspokój się, dziecko, albo ja będę musiała o to zadbać. Nie możesz się emocjonować albo mdleć na naszych oczach; nie mamy na to czasu.
— Ale ja nie mam pojęcia, co robić! Nawet od czego zacząć! — Egwene zrobiła głęboki wdech. W najmniejszej mierze nie uspokoił jej galopującego serca, jednak trochę pomógł. Odrobinę. Serce Aiela. Cokolwiek zrobią, nie pozwoli im się zastraszyć. Popatrzyła na twardą twarz Morvrin i dodała w myślach:
„Może obedrzeć mnie ze skóry, ale nigdy mnie nie zastraszy”. — A potem powiedziała na głos:
— To całkiem bezsensowny pomysł, nic ponadto. Nie będę robić z siebie idiotki na oczach wszystkich, a tak by się właśnie cała sprawa skończyła. Jeżeli po to właśnie wezwała mnie Komnata, to moja odpowiedź brzmi: nie.
— Obawiam się jednak, że to nie jest żadne wyjście westchnęła Anaiya, wygładzając podomkę. — Nie możesz odrzucić wezwania na Tron Amyrlin, tak samo, jak nie możesz nie zastosować się do wezwania na proces. Słowa wezwania są nawet identyczne. — To dopiero dodawało ducha, o tak!
— Wybór spoczywa teraz w rękach Komnaty. — W głosie Myrelle słychać było nutę smutku, która w żaden sposób nie poprawiła nastroju Egwene.
Nagle Sheriam uśmiechnęła się i objęła Egwene ramieniem.
— Nie martw się, dziecko. Pomożemy ci, będziemy cię prowadzić. Po to tu jesteśmy.
Egwene nic nie powiedziała. Nic sensownego nie przychodziło jej do głowy; być może posłuszeństwo względem prawa nie miało nic wspólnego z zastraszaniem, a jednak miała wrażenie, że to jest to samo. Wyraźnie uznały jej milczenie za zgodę, ona zaś sama podejrzewała, iż tym właśnie było. Potem, już bez żadnej zwłoki wysłały Siuan, która narzekała zresztą, że właśnie jej powierzono zadanie osobistego obudzenia każdej z Zasiadających i poinformowania ich, że Egwene już przybyła.
Siuan jeszcze nie zdążyła dojść do drzwi, kiedy w izbie rozszalał się istny tajfun. Natychmiast zabrały się do omawiania walorów sukni do jazdy konnej Egwene — jej samej zresztą bynajmniej nie dopuszczając do głosu — a pulchna służąca została wyrwana z drzemki na krześle w tylnym pomieszczeniu i błyskawicznie odesłana — z ostrzeżeniem, że jeśli piśnie choć słowo, marny będzie jej los — aby zdobyć wszystkie sukienki Przyjętych, jakie będzie w stanie znaleźć, a które mniej więcej mogłyby pasować na Egwene. Przymierzyła osiem, zanim znalazła się taka, która jako tako na niej leżała. Była zbyt ciasna na piersiach, lecz na szczęście dosyć luźna w biodrach. Przez cały czas kolejne służące przynosiły dalsze suknie, a Egwene przymierzała wszystkie. Sheriam i pozostałe zmieniały się przy niej, w przerwach same biegając, aby się przebrać, po kolei udzielały jej wykładu na temat tego, co nastąpi, co będzie musiała zrobić, a co powiedzieć.
Bez przerwy kazały jej wszystko powtarzać. Mądre uważały, że powiedzenie czegoś raz jest absolutnie wystarczające, i biada uczennicy, która nie potrafi słuchać i zapamiętywać. Egwene pamiętała niektóre rzeczy z tych wykładów dla nowicjuszek, których wysłuchała jeszcze w Wieży, i potrafiła już za pierwszym razem wygłosić bezbłędnie stosowne formułki, jednak Aes Sedai powtarzały wszystko wciąż na nowo. Egwene nie potrafiła tego zrozumieć. Gdyby miała do czynienia z kimś innym, a nie z Aes Sedai, to powiedziałaby, że te kobiety są strasznie zdenerwowane, mimo spokoju, który malował się na ich twarzach. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy to ona przypadkiem nie robi jakichś błędów i spróbowała akcentować inne słowa.
— Powtarzaj je tak, jak ci kazano — warknęła Carlinya, a Myrellle, której głos nie brzmiał ani trochę cieplej, dodała: Nie możesz pozwolić sobie na pomyłkę, dziecko. Nawet jedną!
Jeszcze pięciokrotnie kazały jej wszystko powtórzyć, a kiedy zaprotestowała, mówiąc, że przecież wyrecytowała poprawnie wszystkie zdania, zapamiętała, która powinna gdzie stać, i powtórzyła dokładnie to, co każda miała powiedzieć, przestraszyła się, że Morvrin za chwilę wytarga ją za uszy, jeśli Beonin i Carlinya nie zrobią tego pierwsze. Od pewnego momentu marsy na ich czołach działały na nią jak uderzenia; miała wrażenie, że Sheriam patrzy na nią tak, jak na nowicjuszkę, która coś zbroiła. Wzdychała więc i zaczynała wszystko od początku.
— Wchodzę w towarzystwie trzech z was...
Ich procesja wędrowała przez puste niemalże, zalane księżycową poświatą ulice w całkowitym milczeniu. Kilku spóźnionych przechodniów ledwie na nie spojrzało; widok sześciu Aes Sedai prowadzących jedną samotną Przyjętą był tutaj czymś zwyczajnym, toteż nie wywoływał komentarzy. Okna, w momencie jej przybycia rzęsiście oświetlone, teraz były całkowicie ciemne; cisza zalegała nad miasteczkiem, a w tej ciszy wyraźnie było słychać odgłosy kroków na ubitej glinie. Egwene muskała pierścień z Wielkim Wężem, z rozmysłem wsunięty na palec lewej dłoni. Czuła, jak drżą jej kolana. Wiedziała, że będzie musiała stawić czoło najrozmaitszym rzeczom, ale przecież nie czemuś takiemu.
Zatrzymały się przed trzypiętrowym budynkiem zbudowanym na planie kwadratu. Również w jego oknach było całkiem ciemno, jednak oświetlona księżycową poświatą budowla nieodparcie przypominała gospodę. Carlinya, Beonin i Anaiya miały zostać tutaj, przy czym te dwie pierwsze nie wydawały się szczególnie z tego faktu zadowolone; nie skarżyły się oczywiście, jak to próbowały czynić jeszcze w domu, do którego trafiła z początku, jednak zupełnie niepotrzebnie poprawiały szale na ramionach i trzymały sztywno głowy, nie patrząc nawet na Egwene.
Anaiya pogładziła ją po głowie.
— Wszystko pójdzie dobrze, dziecko. — Pod pachą niosła tobołek z suknią, którą Egwene miała wdziać, kiedy już będzie po wszystkim. — Bardzo szybko się uczysz.
Z wnętrza kamiennego budynku rozległ się głęboki dźwięk gongu, jeden raz, drugi, trzeci. Egwene omal nie podskoczyła. Na mgnienie oka zapadła cisza, a potem gong zadźwięczał znowu. Myrelle odruchowo wygładziła suknię. Kolejna chwila ciszy, a potem znowu potrójne wezwanie.
Sheriam otworzyła drzwi i Egwene weszła do środka, prowadząc za sobą Myrelle i Morvrin. Nie potrafiła wyzbyć się wrażenia, że pilnują, by im przypadkiem nie uciekła.
W wielkiej izbie z wysokim sufitem nie było bynajmniej ciemno, wręcz przeciwnie. Na czterech szerokich gzymsach kominków stały rzędy lamp; jeszcze inne poustawiano na stopniach wiodących na pierwsze piętro oraz na poręczach galeryjek otaczających pomieszczenie. Ponadto we wszystkich kątach izby stały kilkuramienne lampy z odblaśnicami. Koce rozwieszone na oknach zatrzymywały całe światło w środku.
Pod każdą ze ścian stało dziewięć krzeseł ustawionych w szereg; siedzące na nich kobiety, Zasiadające sześciu Ajah reprezentowanych w Salidarze, miały na sobie szale i nosiły swoje barwy. Głowy wszystkich zwróciły się w kierunku Egwene; ich twarze nie wyrażały nic prócz chłodnego spokoju.
Po przeciwległej stronie izby stało samotne krzesło, na niewielkim podwyższeniu przypominającym płaską skrzynkę. Wysokie i mocne, z nogami i poręczami ozdobionymi rzeźbionymi spiralami, pomalowane ciemnożółtą farbą mającą imitować złoto. Na jego poręczach rozłożona była siedmiobarwna stuła. Egwene miała wrażenie, że od krzesła dzieli ją odległość wielu mil.
— Któż to stawia się przed Komnatą Wieży? — zaintonowała Romanda wysokim, czystym głosem. Siedziała tuż obok „złotego” krzesła, naprzeciwko trzech Błękitnych sióstr. Sheriam odstąpiła na bok, ukazując zebranym Egwene.
— Ta, która stawia się pokornie, w Światłości — odrzekła Egwene. Jej głos chyba trochę drżał. Z pewnością nie zamierzały ciągnąć tego do końca.
— Któż to się stawia przed Komnatą Wieży? — zapytała ponownie Romanda.
— Ta, która stawia się pokornie, w Światłości. — Lada chwila to wszystko przerodzi się w jej proces, za to, że udawała Aes Sedai. Nie, nie tak; gdyby o to im właśnie chodziło, to zwyczajnie oddzieliły by ją tarczą i gdzieś zamknęły. Ale z pewnością....
— Któż to się stawia przed Komnatą Wieży?
— Ta, która przybywa na wezwanie Komnaty, posłuszna i pokorna, w Światłości, prosząc jedynie o to, by pozwolono jej zaakceptować decyzję Komnaty.
Spośród Szarych, zasiadających niżej od Romandy, podniosła się smagła, szczupła kobieta. Jako najmłodsza z Zasiadających, Kwamesa wypowiedziała rytualne pytanie, którego formuła wywodziła się z czasów Pęknięcia Świata.
— Czy oprócz kobiet jest tu ktoś jeszcze?
Romanda z namaszczeniem odrzuciła szal z ramion, po czym wstała, pozostawiając go na oparciu krzesła. Była najstarsza, więc miała odpowiedzieć pierwsza. Równie ceremonialnie rozpięła suknię, a potem obnażyła się do pasa, zdejmując również bieliznę.
— Jestem kobietą — oznajmiła.
Kwamesa równie pieczołowicie ułożyła swój szal na oparciu, po czym obnażyła się.
— Jestem kobietą — powiedziała.
Również pozostałe wstawały kolejno i udowadniały, że są kobietami. Egwene mocowała się chwilę z ciasnym stanikiem sukni Przyjętej, a potem musiała skorzystać z pomocy Myrelle przy guzikach, szybko jednak była w równym stopniu naga jak pozostałe.
— Jestem kobietą — powtórzyła za innymi.
Kwamesa obeszła wolnym krokiem izbę, zatrzymując się przed każdą z kobiet i obdarzając ją obraźliwym niemal w swej bezceremonialności spojrzeniem, po czym na powrót stanęła przed swoim krzesłem i oznajmiła, że wśród obecnych są wyłącznie kobiety. Aes Sedai usiadły i zabrały się za zapinanie staników. Nie spieszyły się, a kilka zrobiło to jeszcze wolniej, niż było można. Egwene niemalże pokręciła głową. Ona nie miała prawa się ubrać, dopóki ceremonia nie dobiegnie końca. W dawnych czasach pytanie Kwamesy wymagałoby dalece poważniejszych dowodów; na takie ceremonie należało się „odziać w Światłość”, czyli wyłącznie we własną skórę. Ciekawe, co te kobiety by sobie pomyślały o namiotach-łażniach Aielów albo o obyczajach, jakie towarzyszyły Shienaranom przy kąpieli?
Nie było czasu, żeby się teraz zastanawiać nad takimi rzeczami.
— Kto jest rzecznikiem tej kobiety — zapytała Romanda kto zaświadczy za nią, sercem za serce, duszą za duszę, życiem za życie? — Usiadła wyprostowana i nadzwyczaj godna, z wciąż obnażonym pulchnym biustem.
— Ja za nią zaświadczę — oznajmiła zdecydowanie Sheriam, a w chwilę po niej te same słowa wypowiedziały silnymi głosami Morvrin i Myrelle.
— Podejdź tutaj, Egwene al’Vere — rozkazała Romanda. Egwene przeszła trzy kroki naprzód i uklękła, czując, że w głowie ma kompletną pustkę. — Dla jakiej przyczyny znalazłaś się tutaj, Egwene al’Vere?
Naprawdę czuła pustkę w głowie; nie potrafiła też nic poczuć w sercu. Nie pamiętała nawet treści wymaganych odpowiedzi, one jednak jakimś cudem same wylewały się z jej ust.
— Zostałam wezwana przez Komnatę Wieży.
— Do czego dążysz, Egwene al’Vere?
— Chcę służyć Białej Wieży, nic więcej i nic mniej. Światłości, one naprawdę zamierzają to zrobić!
— Jak będziesz służyć, Egwene al’Vere?
— Moim sercem, moją duszą, moim życiem, w imię Światłości. Bez strachu i bezstronnie, w imię Światłości.
— Gdzie będziesz służyć, Egwene al’Vere?
Egwene odetchnęła głęboko. Mogła położyć kres tym idiotyzmom. Przecież to niemożliwe, by naprawdę...
— Na Tronie Amyrlin, jeżeli to zadowala Komnatę Wieży. — Głos zamarł jej w gardle. Za późno, żeby to wszystko odkręcić. Być może już w Sercu Kamienia było za późno.
Pierwsza wstała Delana, po niej Kwamesa i Janya, dalej następne, aż wreszcie wszystkie dziewięć Zasiadających stało przed swoimi krzesłami. A to oznaczało ich akceptację. Romanda wciąż nieugięcie siedziała. Dziewięć z osiemnastu. Zgoda musiała być jednomyślna — Komnata zawsze poszukiwała konsensusu; ostatecznie wszystkie głosowania przebiegały jednogłośnie, chociaż doprowadzenie do tego wymagało niekiedy ogromu wcześniejszych negocjacji — ale tego wieczora Aes Sedai nie dyskutowały ze sobą, tylko wypowiadały ceremonialne frazy, a to, co się teraz działo, oznaczało prawie jawne odrzucenie. Sheriam i pozostałe wyśmiały jej sugestię, iż coś takiego może się zdarzyć, i uczyniły to tak szybko, że byłaby się naprawdę zdenerwowała, gdyby cała ta sprawa nie była taka niedorzeczna, ale potem, niemalże mimochodem, ostrzegły ją, że istotnie, może dojść do czegoś takiego. Nie miały na myśli odrzucenia, ale to, że być może niektóre Zasiadające pozostaną na swych krzesłach, oznajmiając tym samym, że nie dadzą się traktować jak dobrze wytresowane pieski. Sheriam twierdziła, że będzie to tylko pusty gest, a jednak teraz, kiedy Egwene patrzyła na ostre, zawzięte rysy twarzy Romandy oraz Lelaine, na te dumnie wyprostowane głowy, nie była wcale taka tego pewna. Miało ich przecież nie być więcej jak trzy, może cztery.
Stojące kobiety bez słowa zajęły swoje miejsca. Żadna nie przemówiła, ale Egwene wiedziała, co ma zrobić. Poprzednie otępienie zupełnie gdzieś zniknęło.
Podniosła się i podeszła do najbliższej z Zasiadających, Zielonej o ostrych rysach; na imię miała Samalin, była jedną z tych, które nie powstały z krzeseł. Kiedy Egwene ponownie uklękła, tym razem przed samą Samalin, Sheriam uklękła obok niej z wielką miską wody w dłoniach. Na gładkiej powierzchni tworzyły się zmarszczki. Sheriam wydawała się zimna i całkowicie sucha, podczas gdy skóra Egwene zaczynała lśnić od potu; jednak to Sheriam drżały ręce. Morvrin uklękła z drugiej strony i podała Egwene ręcznik. Myrelle czekała z naręczem ręczników w ramionach; z jakiegoś powodu wydawała się wściekła.
— Proszę, abyś pozwoliła mi służyć — powiedziała Egwene. Patrząca prosto przed siebie Samalin zadarła spódnice do kolan. Miała bose stopy. Egwene umyła obie, a potem wytarła je do sucha; przeszła do następnej Zielonej, pulchnej kobiety o imieniu Malind. Sheriam i inne podały jej imiona wszystkich Zasiadających. — Proszę, pozwól mi służyć. — Malind miała urodziwą twarz o pełnych wargach i ciemnych oczach, dzięki którym wyglądała na skorą do uśmiechu, teraz jednak jej oblicze było surowe. Zaliczała się do tych, które wcześniej wstały, a tymczasem teraz jej stopy również były bose.
Bose były stopy wszystkich Zasiadających. Egwene umyła je wszystkie i zaczęła się zastanawiać, czy Zasiadające wiedziały zawczasu, ile ich pozostanie na miejscach. Najwyraźniej były świadome, że nie wszystkie wstaną, że nie obejdzie się bez tej posługi. Na temat zasad funkcjonowania Komnaty Wieży wiedziała obecnie niewiele więcej niż wtedy, gdy świeżo wysłuchała wykładu dla nowicjuszek. A na temat jakichś możliwości praktycznego działania nie wiedziała właściwie nic. Mogła jedynie postępować dalej wedle instrukcji.
Obmyła i wytarła ostatnią stopę — należała do Janyi, która marszczyła brwi, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiała; przynajmniej należała do tych, które wstały — i wrzuciła ręcznik do miski z wodą, a potem wróciła na swoje miejsce i uklękła ponownie.
— Proszę, pozwólcie mi służyć. — Jeszcze jedna szansa.
I znowu Delana była pierwszą, która wstała, ale tym razem Samalin zrobiła to tuż po niej. Żadna nie poderwała się zbyt pospiesznie, a jednak wstawały jedna po drugiej, aż wreszcie tylko Lelaine i Romanda pozostały na swoich krzesłach; popatrywały po sobie, zupełnie ignorując Egwene. Na koniec Lelaine, nieznacznie, prawie niedostrzegalnie, wzruszyła ramionami, niespiesznie zapięła stanik i również wstała. Romanda odwróciła głowę i spojrzała na Egwene. Wpatrywała się w nią tak długo, że ta poczuła strumienie potu spływające między jej piersiami i po żebrach. W końcu Romanda odziała się ze stateczną powolnością i przyłączyła do pozostałych. W tym momencie Egwene usłyszała westchnienie ulgi; dobiegło ja z miejsca, gdzie stała Sheriam i reszta.
Rzecz jasna, to jeszcze nie był koniec. Teraz podeszły do niej Romanda i Lelaine, żeby poprowadzić ją do pomalowanego na żółto krzesła. Stanęła przed nim bez ruchu, podczas gdy one zawiązywały jej stanik i drapowały stułę Zasiadającej na Tronie Amyrlin na jej ramionach, deklamując razem z pozostałymi Zasiadającymi:
— Zostałaś wyniesiona na Tron Amyrlin, ku chwale Światłości, aby Biała Wieża przetrwała na wieki. Egwene al’Vere, Strażniczka Pieczęci, Płomienia Tar Valon, Zasiadająca Na Tronie Amyrlin. — Lelaine zsunęła pierścień z Wielkim Wężem ze swej lewej dłoni i wręczyła go Romandzie, która włożyła go na palec prawej dłoni Egwene. — Oby Światłość opromieniała Zasiadającą na Tronie Amyrlin i Białą Wieżę.
Egwene zaśmiała się. Romanda zamrugała oczami, Lelaine wzdrygnęła się lekko i wcale nie były osamotnione w takiej reakcji.
— Po prostu coś mi się przypomniało — powiedziała, apotem dodała: „córki”. W taki właśnie sposób Amyrlin zwracała się do Aes Sedai. To natomiast, co jej się przypomniało, stanowiło przedmiot następnej myśl. Nie potrafiła mianowicie nie myśleć, że to wszystko to zapłata, którą przyszło jej nareszcie uiścić za to, że ułatwiła sobie drogę przez Tel’aran’rhiod. Egwene al’Vere, Strażniczka Pieczęci, Płomienia Tar Valon, Zasiadająca Na Tronie Amyrlin zdołała jakoś usiąść na twardym, drewnianym krześle, bez przesadnej ostrożności i jednego grymasu. Obie te rzeczy uznała za wielki triumf swej woli.
Sheriam, Myrelle i Morvrin podeszły szybko do niej — nie sposób było wyczytać z ich pogodnych twarzy, która to tym razem westchnęła — a Zasiadające stanęły za nimi w rzędzie sięgającym aż do drzwi. Ustawiły się według wieku — szereg zamykała Romanda.
Sheriam rozłożyła spódnice w głębokim ukłonie.
— Proszę, pozwól mi służyć, Matko.
— Możesz służyć Wieży, córko — odparła Egwene z całą powagą, na jaką ją było stać. Sheriam ucałowała jej pierścień, po czym odeszła na bok, a wtedy ukłon złożyła Myrelle.
I tak to szło. Trochę się przy tym zdziwiła, bo chociaż żadna z Zasiadających nie była tak naprawdę młoda, to jednak Delana o jasnych włosach, o której Egwene myślała, iż musi być co najmniej równie stara jak Romanda, stanęła nawet nie w połowie szeregu, podczas gdy Lelaine oraz Janya, obie bardzo piękne, bez śladu siwizny w ciemnych włosach, stały tuż przed siwowłosą Żółtą. Każda składała ukłon i całowała pierścień Egwene z twarzą całkiem pozbawioną wyrazu — aczkolwiek niektóre spoglądały na pasiastą lamówkę jej sukni — i bez jednego słowa opuszczały pomieszczenie tylnymi drzwiami. W normalnych okolicznościach byłoby ich więcej. Z pozostałą częścią ceremonii musiały jednak zaczekać do rana.
W końcu Egwene została sam na sam z trzema kobietami, które za nią zaświadczyły. Nie była pewna, co to może oznaczać. Kiedy wstała, Myrelle odeszła na bok, by dopuścić do niej tamte.
— Co by się stało, gdyby Romanda nie powstała? — Pewnie dano by jej jeszcze jedną szansę, czyli jeszcze jedną rundę mycia im nóg i proszenia, by pozwoliły sobie służyć, pewna jednak była, że gdyby Romanda za drugim razem głosowała przeciw, to za trzecim postąpiłaby podobnie.
— Wtedy prawdopodobnie za kilka dni sama zostałaby wyniesiona na Tron Amyrlin — odparła Sheriam. — Ona albo Lelaine.
— Nie o to mi pytam — powiedziała Egwene. — Co by się stało ze mną? Czy musiałabym zwyczajnie powrócić do roli Przyjętej? — Anaiya i pozostałe już spieszyły do niej, uśmiechając się, Myrelle zaś zaczęła pomagać Egwene przy rozdziewaniu się z białej sukienki z pasiastą lamówką i ubieraniu zielonych jedwabi, które i tak miała nosić na sobie tylko do tego czasu, aż nie uda jej się dotrzeć do łóżka. Było już późno, jednak Amyrlin nie mogła przecież paradować w sukni Przyjętej.
— Całkiem możliwe — odrzekła po chwili Morvrin. — Nie umiem powiedzieć, czy byłby to dla ciebie szczęśliwy obrót spraw, czy też nie, gdybyś została Przyjętą, znaną wszystkim Zasiadających jako niedoszła Zasiadająca na Tronie Amyrlin.
— Rzadko kiedy dochodziło do czegoś takiego — dodała Beonin — jednak te kobiety, którym odmówiono Tronu Amyrlin, zazwyczaj zostawały wygnane. Komnata za wszelką cenę dąży do harmonii, a taka stanowiłaby źródło niezgody.
Sheriam spojrzała prosto w oczy Egwene, jakby chciała w ten sposób wzmocnić wagę swoich słów.
— Z pewnością my zostałybyśmy wygnane. Myrelle i Morvrin oraz ja na pewno, ponieważ świadczyłyśmy za tobą, najpewniej jednak również Carlinya, Beonin i Anayia. — Ni stąd ni zowąd uśmiechnęła się. — Ale to się nie dzieje w taki sposób. Po nowej Amyrlin oczekuje się, że spędzi swą pierwszą noc na modlitwie i kontemplacji, kiedy jednak Myrelle skończy już z tymi guzikami, najlepiej będzie, jeżeli opowiem ci, jak się mają rzeczy w Salidarze.
Wszystkie teraz patrzyły na nią. Myrelle stała z tyłu, dopinając ostatnie guziki, jednak Egwene niemalże czuła wzrok tamtej na swoich plecach.
— Tak. Myślę, że tak będzie najlepiej.