55 Studnie Dumai

Jadący na czele kolumny Gawyn starał się skupić myśli na okolicy. Tego typu pofałdowany teren, z rozproszonymi zagajnikami, był dostatecznie płaski, by komuś mogło się zdawać, że widzi przed sobą rozległą przestrzeń, podczas gdy tak naprawdę niektóre z tych nieczęstych, długich bruzd i niskich wzgórz wcale nie były aż taka niepozorne. Tego dnia wiatr wzbijał tumany pyłu, a pył też niejedno potrafił skryć. Studnie Dumai znajdowały się po prawej stronie drogi, trzy kamienne zbiorniki w niewielkim zagajniku; mogli napełnić beczki, zwłaszcza że od następnego źródła wody dzieliły ich cztery dni drogi, o ile Źródło Alianelle nie wyschło, ale Galina wydała rozkaz, że mają się nie zatrzymywać. Starał się skupiać całą swoją uwagę na tym, na czym powinien, ale nie potrafił.

Od czasu do czasu wykręcał się w siodle, oglądając na długi wąż wozów; równolegle do niego jechały konno Aes Sedai ze Strażnikami i szli pieszo ci służący, dla których nie starczyło miejsca na wozach. Większość Młodych zamykała tyły procesji, tak jak im kazała Galina. Nie widział tego jedynego wozu bez płóciennej płachty, w środku kolumny, zawsze otoczonego sześcioma Aes Sedai. Zabiłby al’Thora, gdyby mógł, niemniej od tego widoku robiło mu się mdło. Nawet Erian odmówiła brania w tym udziału drugiego dnia i Światłość tylko wiedziała, że miała ku temu powód. Galina była jednak nieubłagana.

Stanowczo patrząc przed siebie, dotknął kieszeni kaftana, gdzie spoczywał list od Egwene, pieczołowicie owinięty w kilka warstw jedwabiu. Zaledwie kilka słów; mówiła mu, że go kocha, że musi jechać; nic więcej. Czytał go pięć albo sześć razy dziennie. W ogóle nie wspominała o jego obietnicy. No cóż, nie podniósł ręki na al’Thora. Z oszołomieniem przyjął wiadomość, że ten człowiek jest więźniem, i minęło wiele dni od czasu, kiedy się o tym dowiedział. Musiał w jakiś sposób sprawić, by to zrozumiała. Obiecał, że nie podniesie na niego ręki, i nie zrobiłby tego, choćby nawet miał umrzeć, ale też nie ruszy palcem, żeby mu pomóc. Egwene musiała to zrozumieć. Światłości, musiała.

Pot ściekał mu z twarzy, więc wytarł oczy rękawem. Nie mógł nic zrobić w związku z Egwene, pozostawała mu jedynie modlitwa. Mógł natomiast zrobić coś z Min. Musiał, z jakiegoś powodu. Nie zasłużyła sobie na to, by ją wieziono do Tar Valon w charakterze więźnia. Gdyby tylko Strażnicy rozluźnili szyk straż przy niej, to...

Nagle zauważył konia galopującego w stronę wozów wśród tumanów pyłu, jak się zdawało, bez jeźdźca.

— Jisao — rozkazał — każ woźnicom, żeby się zatrzymali. Hal, powiedz Rajarowi, żeby postawił Młodych w pogotowiu.- Bez słowa zawrócili konie i pogalopowali. Gawyn czekał.

Był to stalowoszary wałach Benji Dalfora i kiedy się zbliżył, Gawyn dostrzegł Benjiego, który zgięty w pół jechał wczepiony w kark wierzchowca. Gawyn ledwie zdążył schwycić wodze, kiedy koń go mijał.

Benji odwrócił tylko głowę, nie prostując się; spojrzał na Gawyna szklistym wzrokiem. Wokół ust miał obwódkę z krwi i przyciskał jedną rękę do brzucha, jakby się bał, że może się rozpaść na kawałki.

— Aielowie — wymamrotał. — Tysiące. Chyba z wszystkich stron. — Nagle uśmiechnął się. — Zimno dziś, czy nie... — Z ust trysnęła mu krew i zwalił się bezwładnie na drogę.

Gawyn błyskawicznie zawrócił konia i pogalopował w stronę wozów. Benjim zajmą się później, o ile któryś z nich przeżyje.

Galina wyjechała mu na spotkanie, w rozdymającym się za nią płaszczu; ciemne oczy osadzone w pogodnej twarzy połyskiwały z furią. Od tego dnia, w którym al’Thor próbował uciec, była stale wściekła.

— A kim ty jesteś, że każesz wozom się zatrzymywać?- spytała podniesionym tonem.

— Otaczają nas tysiące Aielów, Aes Sedai — udało mu się odpowiedzieć uprzejmym tonem. Wozy nareszcie przystanęły i Młodzi uformowali szyk obronny, ale woźnice niecierpliwie gładzili wodze, słudzy się wachlowali, Aes Sedai gawędziły ze Strażnikami.

Galina z pogardą wydęła wargi.

— Ty głupcze. To bez wątpienia Shaido. Sevanna obiecała dać nam eskortę. Ale jeśli w to wątpisz, to weź swoich Młodych i sam sprawdź. Te wozy mają się nie zatrzymywać, tylko jechać w stronę Tar Valon. Czas, byś się dowiedział, że ja tu wydaję rozkazy, nie...

— A jeśli to nie ci twoi oswojeni Aielowie? — Nie po raz pierwszy podczas ostatnich kilku dni sugerowała, by to on osobiście prowadził zwiadowców; podejrzewał, że gdyby to robił, znalazłby Aielów i to bynajmniej nie oswojonych. — Kimkolwiek są, zabili jednego z moich ludzi. — Co najmniej jednego; w terenie pozostało jeszcze sześciu zwiadowców. — Może jednak powinnaś wziąć pod uwagę ewentualność, że to Aielowie od al’Thora, którzy przychodzą mu z odsieczą. Będzie za późno, kiedy zaczną nas nadziewać na swoje włócznie.

Dopiero wtedy dotarło do niego, że krzyczy, za to Galina jakby się uspokoiła. Popatrzyła na drogę, w stronę miejsca, gdzie leżało ciało Benjiego, po czym powoli skinęła głową.

— Może rzeczywiście tym razem nie będzie od rzeczy zachować ostrożność.

Rand mozolnie walczył o oddech; powietrze w kufrze zdawało się lepkie i gorące. Na szczęście nie czuł już żadnego zapachu. Każdego wieczora oblewano go wiadrem wody, co raczej nie zastępowało kąpieli, toteż przez jakiś czas po tym, kiedy rankiem Aes Sedai zamknęły wieko i zaciągnęły zasuwę, smród spotęgowany jeszcze jednym dniem w pełnym blasku słońca atakował jego nozdrza. Trzymanie się Pustki kosztowało go wiele wysiłku. Cały był okryty szramami; na ciele, od kolan po ramiona, nie było ani jednego miejsca, które by go nie piekło, jeszcze zanim zalał go pot, i te dziesięć tysięcy płomyków migotało na granicach Pustki; usiłując ją pochłonąć. Nie zaleczona rana w boku pulsowała nieznacznie, ale otaczająca go skorupa Pustki drżała przy każdym pojedynczym dreszczu. Alanna. Czuł Alannę. Blisko. Nie. Nie może marnować czasu na myślenie o niej; nawet jeśli jedzie w ślad za nim, sześć Aes Sedai nie da rady go uwolnić. O ile na przykład nie postanowiły przyłączyć się do Galiny. Koniec z zaufaniem. Już nigdy nie zaufa żadnej Aes Sedai. Może zresztą tylko to sobie wyobrażał. Czasami lęgły mu się w wyobraźni różne rzeczy, chłodne wiatry, spacery. Czasami przestawał myśleć o czymkolwiek i wydawało mu się, że po prostu idzie. Tylko idzie. Mozolnie walczył o oddech i szukał po omacku drogi przez śliską jak lód barierę, która odgradzała go od Źródła. Wymacywanie tych sześciu miękkich punktów, raz po razie. Ciągle miękkie. Nie potrafił się powstrzymać. Musiał ich szukać.

„Ciemno — jęczał Lews Therin w czeluściach jego głowy.- Dość tej ciemności. Dość!” I tak bez końca. Ale nie nazbyt dokuczliwie. Tym razem Rand go ignorował.

Nagle zaparło mu dech; kufer poruszył się, zaszurał głośno na dnie wozu. Czy już zapadła noc? Pokryte pręgami ciało drgnęło mimo woli. Będzie kolejne bicie, zanim przed snem go nakarmią, obleją wodą i zwiążą niczym gęś. Ale przynajmniej wyjdzie z tego pudła. Na zewnątrz panował nie tyle całkowity mrok, co raczej głęboka szarówka. Maleńka szczelina w wieku wpuszczała drobinę światła, aczkolwiek on jej nie widział, ponieważ głowę miał wepchniętą między kolana, a jego oczy każdego dnia przyzwyczajały się równie długo do światła, tak jak nos przechodził kolejne stadia martwicy. Ale noc musiała już zapaść.

Nie wytrzymał i jęknął, kiedy kufer się zakołysał; nie miał jak się przesunąć, ale poruszył się, zadając ból napiętym mięśniom. Jego mikroskopijne więzienie zwaliło się z głośnym łomotem na ziemię. Zaraz uniosą wieko. Ile dni na tym palącym słońcu? Ile jeszcze nocy? Stracił rachubę. Która to będzie tym razem? W głowie zawirowały mu twarze. Zapamiętał każdą, która się nad nim pastwiła. Teraz zlały się w jedno; nie umiał już sobie przypomnieć, kiedy która przychodziła. Wiedział jednak, że biły go najczęściej Galina, Erian i Katerine, jedyne, które robiły to więcej niż raz. Ich twarze jarzyły mu się w myślach piekielnym światłem. Jak często chciały słuchać jego przeraźliwego krzyku?

Nagle dotarło do niego, że przecież kufer już do tej pory powinien był zostać otwarty. Zamierzały zostawić go tutaj na całą noc, a kiedy wzejdzie poranne słońce i... Mięśnie zbyt obolałe, by wykonać ruch, zdobyły się na szaleńczy wysiłek.

— Wypuśćcie mnie! — krzyknął ochryple. Ręce związane na plecach drapały boleśnie, na próżno. — Wypuśćcie mnie!- krzyknął. Miał wrażenie, że słyszy kobiecy śmiech.

Płakał przez jakiś czas, ale po chwili łzy wysuszyła wściekłość zbliżona żarem do temperatury wnętrza pieca. „Pomóż mi”, warknął do Lewsa Therina.

„Pomóż mi — jęknął w odpowiedzi mężczyzna. — Światłości, pomóż mi”.

Mrucząc ponuro, Rand zaczął znowu obmacywać ścianę wiodącą do sześciu miękkich punktów. Prędzej czy później one go wypuszczą. Prędzej czy później zluzują straże. A kiedy to zrobią... Nawet nie zauważył, jak zaczął głośno krzyczeć.



Perrin podczołgał się do szczytu łagodnego zbocza, ostrożnie uniósł głowę i zobaczył scenę jak ze snów Czarnego. Wilki dały mu jakieś pojęcie, czego się ma spodziewać, ale wszystko to bladło wobec rzeczywistości. W odległości jakiejś mili od tego miejsca, gdzie się ułożył, pod słońcem samego środka dnia, ogromna, skłębiona rzesza Shaido otaczała coś, co z daleka wyglądało jak pierścień utworzony z wozów i ludzi, którego oś stanowiła niewielka grupka drzew nie opodal drogi. Kilka wozów stało w ogniu. Na Aielów spadały ogniste kule, jedne wielkości pięści, inne duże jak głazy, wybuchy płomieni zamieniały kilkunastu za jednym zamachem w pochodnie. Oprócz tego z bezchmurnego nieba padały błyskawice, które podrzucały w powietrze fontanny ziemi i odziane w cadin’sor sylwetki. Jednak takie same srebrne widły trafiały także w wozy i również strona Aielów bywała źródłem ognia. Spora część płonących lanc gasła znienacka albo eksplodowała, nie trafiając w żaden cel, wiele błyskawic nagle zamierało, a jednak Shaido musieli je ostatecznie pokonać.

— Tam musi być około dwustu albo i trzystu przenoszących kobiet, o ile nie więcej. — Na Kirunie, leżącej obok niego, to wyraźnie robiło wrażenie. Sorileą, spoczywającą tuż za Zieloną siostrą, z pewnością to wstrząsnęło. Mądra pachniała niepokojem; nie bała się, ale była zaniepokojona. — W życiu nie widziałam tylu splotów równocześnie — ciągnęła Aes Sedai. — Moim zdaniem w obozie jest co najmniej trzydzieści sióstr. Wrzuciłeś nas do kotła z wrzątkiem, młody Aybara.

— Czterdzieści tysięcy Shaido — mruknął ponuro Rhuarc, leżący po drugiej stronie Perrina. Nawet pachniał ponurością:- Co najmniej czterdzieści tysięcy i niewielka satysfakcja z wiedzy, dlaczego wysłali ich tak niewielu na południe.

— Czy Lord Smok tam jest? — spytał Dobraine, patrząc na Rhuarka. Perrin przytaknął. — I zamierzasz tam wejść i wyprowadzić go? — Perrin znowu przytaknął, na co Dobraine odpowiedział westchnieniem. Pachniał rezygnacją, nie strachem.- Wejdziemy tam, lordzie Aybara, ale moim zdaniem już stamtąd nie wyjdziemy. — Tym razem to Rhuarc przytaknął.

Kiruna popatrzyła na mężczyzn.

— Zdajecie sobie chyba sprawę, że jest nas za mało. Dziewięć. Nawet jeśli wasze Mądre potrafią przenosić z jakim takim skutkiem, to i tak jest nas za mało, żeby temu sprostać.

Sorilea parsknęła głośno.

— No to zawróć i jedź na południe — powiedział jej Perrin. — Ja nie dopuszczę, by Rand wpadł w ręce Elaidy.

— No i dobrze — odparła z uśmiechem Kiruna. — Bo ja też nie. — Bardzo pragnął, żeby pod wpływem jej uśmiechu aż tak nie cierpła mu skóra. Aes Sedai zresztą też zapewne ścierpłaby skóra, gdyby zobaczyła to złowrogie spojrzenie, jakie Sorilea skierowała w jej stronę.

Perrin dał znać tym na samym dole grani i Sorilea wraz z Zieloną zsunęły się po zboczu, do tego miejsca, gdzie mogły się bezpiecznie wyprostować, po czym pospiesznie rozeszły się w przeciwnych kierunkach.

Nie opracowali żadnego specjalnego planu. Wszystko po prostu sprowadzało się do tego, że jakoś dotrą do Randa, że jakoś go uwolnią, z nadzieją, że nie odniósł zbyt poważnych obrażeń, dzięki czemu będzie mógł stworzyć bramę dla tylu, ilu uda się razem z nim uciec, zanim albo Shaido, albo Aes Sedai zdążą ich wszystkich wymordować. Drobnostka, bez wątpienia, dla bohatera z opowieści barda, ale Perrin żałował, że nie mają czasu na sporządzenie jakiejś porządnej strategii, zamiast opierać się na pomyśle, że on, Dobraine i Rhuarc wypadną niczym tarany, przy czym wódz będzie biegł tak szybko, jak potrafi, między końmi ich dwóch. Nie wiadomo, czy Aes Sedai z Wieży będą w stanie bronić się przed Shaido przez choćby jeszcze jedną godzinę.

Jako pierwsi mieli ruszyć ludzie z Dwu Rzek oraz członkowie Skrzydlatej Gwardii, podzieleni na dwie kompanie: jedna miała osłaniać idące pieszo Mądre, druga dosiadające koni Aes Sedai i Strażników. Obie grupy pokonały już grań od lewej i prawej strony. Dannil pozwolił im ponownie dobyć Czerwonego Orła, oprócz Czerwonego Wilczego Łba. Rhuarc nawet się nie obejrzał w stronę Amys, która szła w niewielkiej odległości od ciemnego wałacha Kiruny, ale Perrin usłyszał, jak mruczy:

— Obyśmy obejrzeli razem wschód słońca, cieniu mego serca.

Pod koniec Mayenianie i ludzie z Dwu Rzek mieli ubezpieczać odwrót Mądrych i Aes Sedai, albo to one miały ubezpieczać ich odwrót. W obu wypadkach Berze i Kirunie ten plan raczej się nie podobał; bardzo chciały być tam, gdzie Rand.

— Jesteś pewien, że nie chcesz dosiąść konia, lordzie Aybara? — spytał Dobraine ze swego siodła; dla niego walka pieszo równała się bluźnierstwu.

Perrin poklepał zawieszony u biodra topór.

— Niewiele z niego pożytku na końskim grzbiecie. — Pożytek był, prawdę powiedziawszy, ale nie chciał wjeżdżać na Stepperze albo Biegunie w to, co ich czekało. Ludzie mogli wybierać, czy chcą się rzucać w sam środek wiru stali i śmierci, on decydował za swoje konie i tego dnia powiedział „nie”. — Może ty użyczysz mi strzemienia, kiedy nadejdzie pora. — Dobraine zamrugał; Cairhienianie raczej nie używali piechoty, ale chyba zrozumiał, bo ostatecznie przytaknął.

— Czas, by dudy zagrały do tańca — powiedział Rhuarc, unosząc czarną zasłonę, mimo iż tego dnia, ku niezadowoleniu niektórych Aielów, nie mieli im przygrywać dudziarze. Pannom dla odmiany nie spodobały się paski z czerwonej materii, które musiały zawiązać na rękach, żeby się wyróżniać wśród Panien Shaido w oczach mieszkańców mokradeł; zdawały się uważać, że każdy powinien je rozpoznać na pierwszy rzut oka.

Gruba kolumna utworzona z Panien z osłoniętymi na czarno twarzami oraz siswai’aman wbiegała już na wzgórze, a Perrin i Dobraine przyłączyli się do Loiala, który stanął na czele Cairhienian, ściskając oburącz topór; uszy przylegały mu płasko do czaszki. Był tam również Aram, pieszo, z obnażonym mieczem; były Druciarz uśmiechał się wyczekująco. Dobraine dał mu ręką znak, że ma ruszać za bliźniaczymi sztandarami Randa; rozległ się chrzęst siodeł, kiedy niewielki las pięciuset lanc wspiął się po zboczu równolegle do Aielów.

Perrin zdziwił się, widząc, że w przebiegu bitwy nic nie uległo zmianie, dopóki nie pojął, że przecież upłynęło zaledwie kilka chwil od czasu, kiedy po raz ostatni jej się przyglądał. Wydawało mu się, że to było znacznie dawniej. Wielka rzesza Shaido wciąż napierała do przodu, wozy nadal płonęły, może nawet więcej niż przedtem, z nieba ciągle spadały błyskawice, ogień wybuchał kształtami kul i splotów.

Ludzie z Dwu Rzek docierali już na swoje pozycje, razem z Mayenianami, Aes Sedai i Mądrymi, niemalże bez pośpiechu pokonując pofałdowaną równinę. Perrin kazałby mi trzymać się bardziej z tyłu, żeby w razie czego mieli możliwość odwrotu, ale Dannil uparł się, że powinni podejść na odległość co najmniej trzystu kroków, jeżeli ich łuki mają się okazać skuteczne. Zresztą również Nurelle zaprotestował, kiedy kazał im zostać z tyłu. Upierały się nawet Aes Sedai, które zdaniem Perrina znajdowały się dostatecznie blisko, by widzieć wszystko wyraźnie. Nie spostrzegł ich jeszcze żaden Shaido. A w każdym razie żaden nie ostrzegł pozostałych przed niebezpieczeństwem nadciągającym powoli na ich tyły, bowiem nikt się dotąd nie odwrócił. Napierali na krąg utworzony z wozów, potem cofali się przed ogniem i błyskawicami, znowu napierali, pochłonięci tym bez reszty. Wystarczyłoby, żeby któryś się obejrzał, ale ich wzrok przykuwało tylko to piekło, które mieli przed oczyma.

Osiemset kroków. Siedemset. Ludzie z Dwu Rzek pozsiadali z koni, ujmując łuki w ręce. Sześćset. Pięćset. Czterysta.

Dobraine dobył miecza, podniósł go wysoko.

— Za Lorda Smoka, Taborwin i zwycięstwo! — krzyknął, i ten sam okrzyk wyrwał się z pięciuset gardeł. Lance zostały opuszczone.

Perrin miał tylko tyle czasu, żeby złapać za strzemię Dobraine, nim Cairhienianin pognał niczym burza do przodu. Loial dzięki swym długim nogom dotrzymywał kroku koniom. Sadząc długie susy, pozwalając, by koń ciągnął go długimi skokami, Perrin wyprawił swój umysł w przestrzeń. Przybywajcie.

Porośnięty zbrązowiałą trawą grunt, z pozoru pusty, zrodził znienacka tysiąc wilków, w tym szczupłe, bure wilki z równin i ich ciemniejszych, bardziej masywnych leśnych kuzynów, które biegły tuż przy ziemi i rzucały się na plecy Shaido ze obnażonymi kłami, w tym samym momencie, w którym pierwsze, długie drzewce z Dwu Rzek lunęły na nich niczym rzęsista ulewa. Drugi rzut już wzbijał się łukiem w górę. Nowe błyskawice spadały wraz ze strzałami, wykwitały nowe ognie. Shaido z osłoniętymi twarzami, którzy się odwrócili, by stanąć do walki z wilkami, mieli zaledwie kilka chwil, by pojąć, że to nie jedyne zagrożenie, kiedy obok młota cairhieniańskich lansjerów zaczęły ich razić solidne włócznie Aielów.

Wyswobodziwszy topór, Perrin zaraz skosił zagradzającego mu drogę Shaido i przeskoczył przez ciało padającego. Musieli dotrzeć do Randa; od tego zależało wszystko. Obok niego rzeźbił ścieżkę wielki topór Loiala, unosząc się, opadając i zataczając kręgi. Aram zdawał się tańczyć ze swym mieczem; kosił wszystko, co napotkał po drodze, i zaśmiewał się wniebogłosy. Nie było czasu, by myśleć o czymkolwiek innym. Perrin pracował metodycznie swym toporem; jakby rąbał drewno, nie ciała; z twarzą zlaną posoką, starał się nie patrzeć na tryskającą krew. Musiał dotrzeć do Randa. Wycinał sobie drogę.

Skoncentrował całą swą uwagę na mężczyźnie, który akurat stanął przed nim — myślał o nich wszystkich jak o mężczyznach, mimo iż wzrost niektórych mówił, że to być może Panna; nie był pewien, czy potrafi wykonać wymach tym ociekającym czerwienią ostrzem w kształcie półksiężyca, jeśli pozwoli sobie na myśl, że zamierza się na kobietę — starał się skupić i utorować sobie drogę, a mimo to w pole widzenia wdzierało mu się, to, co działo się wokół. Srebrzysta błyskawica wyrzucała odziane w cadin’sor sylwetki w powietrze, niektóre ze szkarłatnymi opaskami na czołach, niektóre bez. Jeszcze jeden błysk zrzucił Dobraine z konia; Cairhienianin z trudem podźwignął się na nogi, wymachując mieczem. Ogień ogarnął garstkę Cairhienian i Aielów, ludzi i koni zmienionych w rozwrzeszczane pochodnie, przynajmniej tych, którzy jeszcze zdolni byli wrzeszczeć.

Wszystko to przelatywało mu przed oczyma, ale i tak nie chciał się niczemu przyglądać. Miał przed sobą samych mężczyzn, konary, które należało ściąć za pomocą własnego topora, topora Loiala i miecza Arama. W pewnym momencie coś jednak przykuło jego uwagę. Zobaczył konia stającego dęba i spadającego zeń jeźdźca, dźganego przez włócznie Aielów. Jeździec w czerwonym napierśniku. Zaraz za nim pojawił się jeszcze jeden ze Skrzydlatej Gwardii, potem cała ich grupka. Wycelowano lance, a wśród nich zafalował pióropusz Nurelle. Chwilę później zobaczył Kirunę, z twarzą bez śladu zafrasowania, kroczącą niczym królowa bitew po ścieżce wyrzeźbionej dla niej przez trzech Strażników, i ogień wytryskujący jej z rąk. Za nią szła Bera, potem Faeldrin, Masuri i... Co, na Światłość, one tutaj robiły? Co one tu robiły? Miały zostać razem z Mądrymi!

Gdzieś w przodzie rozległ się głuchy huk, jakby trzask gromu, który wciął się w zgiełk krzyków i wrzasków. Chwilę później w odległości niecałych dwudziestu kroków od niego pojawiła się świetlna kreska; zaczęła się rozszerzać, niczym gigantyczna brzytwa tnąc na pół kilku mężczyzn i jednego konia przypadkowo stojących na jej drodze, aż wreszcie przekształciła się w bramę. Wyskoczył z niej odziany na czarno człowiek z mieczem, który z miejsca padł na ziemię, przeszyty włócznią Shaido, ale chwilę potem z bramy, która zaczęła już znikać, wyskoczyło dalszych ośmiu albo dziewięciu, tworząc pierścień wokół tego pierwszego; oni też mieli miecze. I nie tylko. Część atakujących ich Shaido ginęła od mieczy, ale znacznie więcej zwyczajnie stawało w ogniu. Głowy eksplodowały niczym melony zrzucone z wysokości prosto na kamień. Perrinowi wydało się, że widzi jeszcze jeden taki pierścień utworzony przez odzianych na czarno mężczyzn, w odległości jakichś stu kroków za tym pierwszym, tak samo jak ten siejący wokół ogień i śmierć, ale nie miał czasu, żeby się teraz nad tym głowić. Jego też otaczali Shaido.

Ustawiwszy się plecami do Loiala i Arama, rąbał i siekł desperacko. Teraz już nie parli do przodu. Stać go było tylko na utrzymanie się w tym miejscu, gdzie akurat stał. W uszach tętniła mu krew; słyszał własny, urywany oddech. Słyszał też Loiala, który dyszał niczym olbrzymie miechy. Perrin odepchnął atakującą go włócznię toporem, zamachnął się kolcem na jeszcze jednego Aiela, łapiąc jednocześnie grot czyjejś włóczni, niepomny, że rozdziera mu dłoń, po czym rozpołowił osłoniętą na czarno twarz. Nie sądził, że utrzymają się długo. Każdą swoją cząstką skupił się na ratowaniu własnego życia, przedłużeniu go na jeszcze jedną chwilę. Prawie każdą cząstką. W zakamarku umysłu majaczył mu obraz Faile i smutek, że nie będzie jej mógł przeprosić za to, że do niej nie wrócił.



Boleśnie złożony w pół we wnętrzu kufra Rand szukał po omacku tarczy odgradzającej go od Źródła. Pustka wypełniła się jękiem, a jej skrajem sunęła ponura furia i palący strach; nie wiedział już, co się bierze z niego, a co z Lewsa Therina. Nagle zaparło mu dech. Znalazł sześć punktów; jeden był twardy. Nie miękki; twardy. Zaraz potem stwardniał drugi. Trzeci. Uszy wypełniał mu chrapliwy śmiech; jego własny śmiech, uświadomił sobie po chwili. Stwardniał czwarty węzeł. Czekał, starając się zdusić ten nieprzyjemny dźwięk, jakby obłąkańczy chichot. Ostatnie dwa punkty pozostały miękkie. Rechot umilkł.

„One to poczują — jęknął desperacko Lews Therin. — Poczują i przywołają tamte z powrotem”.

Rand oblizał spękane wargi niemalże równie wyschłym językiem; wszelka wilgoć jakby odeszła wraz z potem, który oblewał go całego i wgryzał się w rany. Jeżeli spróbuje i poniesie porażkę, to już nie będzie miał drugiej szansy. Nie mógł czekać. Może zresztą już nigdy więcej nie będzie takiej okazji.

Ostrożnie, na ślepo, obmacał kolejno cztery twarde punkty. Oprócz tarczy nie było tam nic więcej, nic, co mógłby poczuć albo zobaczyć, ale jakoś potrafił wytropić coś wokół tej nicości, poznać jej kształt. Przypominały teraz węzły. W każdym węźle, jak mocno by nie był zaciągnięty, zawsze istniała jakaś przestrzeń wśród tworzących go sznurów, przerwy cieńsze od włosa, gdzie mogło wejść jedynie powietrze. Bardzo wolno, najwolniej jak potrafił, obmacał niezdarnie te przerwy, wciskając się w mikroskopijne odstępy oddzielające to, czego tam jakby wcale nie było. Powoli. Ile minie czasu, zanim tamte wrócą? Jeżeli znowu ujmą tarczę, zanim on znajdzie drogę w tym pokrętnym labiryncie... Powoli. I nagle poczuł Źródło, jakby otarł się o nie paznokciem; samym brzeżkiem paznokcia. Saidin nadal znajdował się poza jego zasięgiem — wciąż odgradzała go tarcza — ale czuł nadzieję wzbierającą w Lewsie Therinie. Nadzieję i drżenie. Dwie Aes Sedai nadal trzymały swoją część bariery, nadal świadome tego, co trzymają.

Rand nie umiałby wyjaśnić, co zrobił potem, wiedział tylko, że Lews Therin mu to pokazał; wytłumaczył pomiędzy odpływami swoich własnych szalonych fantazji, pomiędzy rosnącymi atakami wściekłości, a łkaniem po utraconej Ilyenie, między bełkotaniem, że zasłużył na śmierć, i pokrzykiwaniem, że nie dopuści, by one go odcięły od Źródła. Polegało to jakby na naciąganiu tego, co przepchnął przez węzeł, z całej siły. Węzeł opierał się. Drżał. I nagle się rozpadł. Zostało już tylko pięć. Tarcza rzedła. Czuł, że się kurczy. Niewidzialny mur, teraz zbudowany tylko z pięciu cegieł zamiast sześciu. Dwie Aes Sedai też musiały to poczuć, mimo iż mogły nie zrozumieć ani co się stało, ani jak do tego doszło. Błagam, Światłości, tylko nie teraz. Jeszcze nie.

Szybko, niemalże jak oszalały, zaatakował kolejny węzeł. Rozpadł się; tarcza stała się jeszcze cieńsza. A potem szło mu coraz szybciej, coraz szybciej z każdym następnym, jakby to robił z pamięci, mimo iż za każdym razem wszystko było inaczej. Zniknął trzeci węzeł. I pojawił się trzeci miękki punkt; może Aes Sedai nie wiedziały, co on robi, ale nie siedziałyby tak spokojnie, gdy tymczasem tarcza stawała się coraz mniejsza. Teraz już zupełnie jak oszalały rzucił się na czwarty węzeł. Musiał go rozplątać, zanim czwarta siostra przyłączy się do tarczy; cztery mogły ją utrzymać, bez względu jak by się starał. Niemalże łkając, przeciskał się mozolnie przez skomplikowane sploty, wślizgując się w nicość. Napiął się gorączkowo i rozsadził kolejny węzeł. Tarcza nadal istniała, ale utrzymywały ją już tylko trzy węzły. Teraz wystarczy, że będzie operował dostatecznie prędko.

Kiedy sięgnął do saidina, niewidzialna bariera nadal tam była, ale już nie zdawała się zbudowana z kamienia bądź cegły. Nacisnął i nie napotkał oporu; poddawała się, poddawała, poddawała... i nagle rozdarła się niczym zetlała tkanina. Wypełniła go Moc i w tym momencie pochwycił tamte trzy miękkie punkty, miażdżąc je bezlitośnie w pięściach Ducha. Poza tym mógł przenosić tylko do tego, co widział, a widział jedynie i to niewyraźnie wnętrze kufra, tyle, ile mógł z głową wciśniętą między kolana. Zanim więc skończył działać kułakami Ducha, przeniósł Powietrze. Kufer eksplodował z głośnym łomotem.

„Wolny — wydyszał Lews Therin i było to echo myśli Randa. — Wolny”. A może było na odwrót.

„Zapłacą za to — warknął Lews Therin. — Ja jestem Panem Poranka”.

Rand wiedział, że teraz musi działać szybciej, jeszcze szybciej i o wiele bardziej agresywnie, ale z początku miał wielkie trudności, żeby się w ogóle poruszyć. Ciało bite dwa razy dziennie — nawet nie wiedział od jak dawna — wciskane codziennie do kufra, zabolało straszliwie, kiedy zgrzytając zębami powoli powstawał na czworaki. Był to odległy krzyk, krzyk cudzego ciała ogarniętego bólem, ale nie mógł go zmusić, by poruszało się szybciej, mimo siły, jaką napełnił go saidin. Skorupa Pustki stworzyła bufor dla emocji, a jednak usiłowało się pod nią wcisnąć coś pokrewnego panice.

Znajdował się w sporej kępie drzew rosnących w dużych odległościach od siebie; pomiędzy prawie bezlistnymi konarami wlewały się szerokie strugi słonecznego światła. Wstrząśnięty pojął, że to nadal dzień, może nawet sam środek dnia. Musiał się ruszać; zaraz mogły nadejść inne Aes Sedai. Dwie leżały na ziemi obok niego, nieprzytomne; jedna miała na czole paskudną, krwawiącą ranę. Trzecia, kobieta o kanciastych kształtach, klęczała i ściskała obiema dłońmi głowę, krzycząc przeraźliwie. Wydawało się, że nie została trafiona odłamkami eksplodującego kufra. Nie znał żadnej. Chwila żalu, że to nie Galinę albo Erian ujarzmił — nie był pewien, czy zamierzał to zrobić; Lews Therin zaczął teraz się rozwodzić nad tym, jak to zamierza odciąć od Źródła każdą, która go uwięziła; Rand miał nadzieję, że to jego własny pomysł. Pod szczątkami kufra zauważył jeszcze jedno ciało. Odziane w różowy kaftanik i spodnie.

Kobieta o kanciastych kształtach nie spojrzała na niego ani nie przestała krzyczeć wniebogłosy, nawet wtedy, gdy pełznąc obok, cisnął ją na kamienną cembrowinę studni. Zastanawiał się, dlaczego nikt nie przybiegł, dlaczego jej krzyk nikogo nie zaalarmował. W połowie drogi do Min zauważył błyskawice padające z nieba niczym lance i kule ognia eksplodujące nad głową. Poczuł woń płonącego drewna, usłyszał krzyki i wrzaski, wyrywające się z męskich gardeł, szczęk metalu, kakofonię bitwy. Nie dbał o to, czy to Tarmon Gai’don. Jeżeli zabił Min... Obrócił ją delikatnie na plecy.

Wielkie, czarne oczy spojrzały na niego.

— Rand — wyszeptała. — Ty żyjesz. Bałam się sprawdzić. Coś tak strasznie ryknęło i wszędzie było pełno kawałków drewna, poznałam, że to szczątki kufra i... — Po policzkach polały jej się łzy. — Myślałam, że one... Bałam się, że ty... — Zrobiła głęboki wdech, pocierając twarz związanymi dłońmi. Nogi też miała związane w kostkach. — A może byś tak mnie rozwiązał, pasterzu, i zrobił tu jakąś bramę? Albo nie, nie trudź się rozwiązywaniem. Po prostu przerzuć mnie przez ramię i idź.

Posłużył się zręcznie Ogniem, rozdzielając niewolące ją sznury.

— To nie takie proste, Min. — Nie znał tego miejsca; brama otwarta tutaj mogła prowadzić wszędzie. O ile w ogóle jakąś otworzy. Ból i zmęczenie okroiły granice Pustki. Nie był pewien, ile Mocy może zaczerpnąć. Nagle zrozumiał, że zewsząd czuje przenoszenie saidina. Wśród drzew, za kręgiem płonących wozów, widział Aielów walczących ze Strażnikami i odzianymi na zielono żołnierzami Gawyna; ognie i błyskawice przenoszone przez Aes Sedai spychały ich w tył, a mimo to uparcie atakowali. Taim znalazł go w jakiś sposób i przybył mu na ratunek z Asha’manami i Aielami. — Jeszcze nie mogę stąd odejść. Chyba przyjaciele przyszli mi z pomocą. Nie bój się, ja cię obronię.

Poszarpany, srebrny blask rozpołowił drzewo na skraju zagajnika, tak blisko, że aż zwichrzył mu włosy. Min wzdrygnęła się. — Przyjaciele — mruknęła, rozcierając nadgarstki.

Gestem nakazał jej nie ruszać się z miejsca — wyjąwszy ten jeden przypadkowy wybuch, zagajnik zdawał się nietknięty — ale kiedy podniósł się na nogi, była obok i podtrzymywała go z jednej strony. Podszedł chwiejnie do skraju rzadkiej linii drzew, wdzięczny za wsparcie, ale zmusił się, by się wyprostować i przestać na niej wspierać. Czy mogła uwierzyć, że on ją ochroni, skoro bez jej pomocy mógłby upaść na twarz? Wsparł się o pień roztrzaskanego drzewa i to pomogło. Spod kory snuły się smugi dymu, ale drzewo nie stało w ogniu.

Wozy utworzyły wielki pierścień wokół drzew. Część służących starała się chyba utrzymywać konie w jednym miejscu — wszystkie zaprzęgi stały nadal w uprzęży — ale większość kuliła się, gdzie popadło, w nadziei, że uniknie błyskawic spadających z nieba. Wyjąwszy tamten jeden zabłąkany piorun, cały ten ognisty ostrzał zdawał się wycelowany w wozy i walczących ludzi. A może również w Aes Sedai. Siedziały na swych koniach, w pewnym oddaleniu od wiru włóczni, mieczy i płomieni, ale niezbyt daleko; niektóre co jakiś czas stawały w strzemionach, by móc lepiej widzieć.

Rand prędko wypatrzył Erian, szczupłą i ciemnowłosą na siwej klaczy. Lews Therin warknął, a Rand zaatakował niemalże bez zastanowienia. Poczuł rozczarowanie drugiego mężczyzny, kiedy to zrobił. Splot Ducha, żeby odgrodzić ją tarczą, z lekkim oporem przy przecinaniu połączenia z saidarem, a kiedy tarcza została podwiązana, pałka z Powietrza, żeby zwalić ją nieprzytomną z siodła. Nie ujarzmił jej teraz, bo chciał, żeby wiedziała, kto to zrobił i dlaczego. Jedna z Aes Sedai krzyknęła, że ktoś ma zająć się Erian, ale żadna nawet nie spojrzała w stronę drzew. Żadna nie czuła saidina z tamtej strony; myślały, że została strącona na ziemię przez coś, co znajdowało się za wozami.

Omiótł wzrokiem pozostałe kobiety na koniach i zatrzymał się na Katerine, krążącej tam i z powrotem na długonogiej gniadej klaczy. Za każdym razem, gdy spojrzała w stronę Aielów, wybuchał tam ogień. Duch, Powietrze, i osunęła się bezwładnie na ziemię, z jedną nogą zaplątaną w strzemionie.

„O tak! — zaśmiał się Lews Therin. — A teraz Galina. Na niej mi zależy szczególnie”.

Rand z całej siły zacisnął powieki. Co on wyprawia? To przecież Lews Therin tak bardzo chciał dopaść tych trzech, że nie potrafił myśleć o niczym innym. Rand chciał im odpłacić za to, co mu zrobiły, ale przecież tam toczyła się bitwa, ginęli ludzie, gdy tymczasem on polował na poszczególne Aes Sedai. Z całą pewnością ginęły również Panny.

Potraktował Duchem i Powietrzem następną Aes Sedai, po lewej stronie od Katerine, w odległości dwudziestu kroków, po czym przeszedł do innego drzewa i powalił Sarene Nemdahl na ziemię, nieprzytomną i otoczoną tarczą. Chwiejnym krokiem, niczym złodziej kieszonkowy skradał się powoli skrajem zagajnika i atakował raz za razem. Min już nie próbowała go podtrzymywać, ale jej ręce cały czas były obok, gotowe go złapać.

— One nas zobaczą — mruknęła. — Jedna z nich się obejrzy i zobaczy nas.

„Galina — warknął Lews Therin. — Gdzie ona jest?”

Rand ignorował i jego, i Min. Padła Coiren i jeszcze dwie inne, których imion nie znał. Musiał robić to, na co go było stać.

Aes Sedai nie rozumiały, co się dzieje. Rozstawione wzdłuż pierścienia utworzonego z wozów po kolei spadały z koni. Te, które jeszcze nie zostały pozbawione przytomności, rozciągały szyk, starając się zająć cały obwód; w sposobie, w jaki prowadziły konie, pojawiło się zdenerwowanie, a furia, z jaką ciskały ogniem i błyskawicami w Aiela spotęgowała się. To musiało być coś z zewnątrz, ale Aes Sedai padały na ziemię, nie wiedząc ani jak, ani dlaczego.

Ich szeregi topniały i nietrudno było przewidzieć skutki. Coraz mniej błyskawic wykwitało nagle w powietrzu, a coraz więcej uderzało w Strażników i żołnierzy. Coraz mniej kul ognia znikało albo eksplodowało, zanim dotarło do wozów. Aielowie zaczęli się wciskać w przestrzenie między wozami i przewracać je. Kilka chwil potem byli już wszędzie — Aielowie z osłoniętymi na czarno twarzami i chaos. Rand wpatrywał się w to zdumiony.

Strażnicy i odziani na zielono żołnierze walczyli w grupkach z Aielami, a Aes Sedai otoczyły się ognistym deszczem. Ale również Aielowie walczyli z Aielami; mężczyźni z czerwonymi opaskami siswai’aman i Panny z czerwonymi opaskami na ramieniu walczyli z Aielami bez tych oznakowań. I nagle wśród wozów pojawili się również cairhieniańscy lansjerzy w ich hełmach w kształcie dzwonu i Mayenianie w czerwonych napierśnikach; atakowali zarówno Aielów, jak i Strażników. Czyżby wreszcie dopadł go obłęd? Czuł obecność Min, wtulonej w jego plecy i drżącej. Ona była realna. To, co widział, musiało się dziać naprawdę.

Kilkunastu Aielów, każdy równy mu wzrostem albo i wyższy, zaczęło biec w jego stronę. Nie nosili żadnych oznak. Obserwował ich z ciekawością, dopóki w odległości kroku od niego jeden z nich nie uniósł odwróconej włóczni, jakby to była pałka. Rand przeniósł i nagle z kilkunastu miejsc wytrysnął ogień. Zwęglone i powykręcane ciała potoczyły mu się do nóg.

Gawyn ściągnął wodze karego wierzchowca w odległości niecałych dziesięciu kroków od niego, z mieczem w ręku; tuż za nim jechało dwudziestu paru mężczyzn w zielonych kaftanach. Przez chwilę tylko patrzyli na siebie, a Rand modlił się, żeby nie musiał zrobić krzywdy bratu Elayne.

— Min — wychrypiał Gawyn. — Zabieram cię stąd.

Dziewczyna wyjrzała zza ramienia Randa i pokręciła głową; przywarła do niego tak mocno, że nie sądził, by Gawynowi udało się ją od niego oderwać, nawet gdyby chciał.

— Zostaję przy nim, Gawyn. Gawyn, Elayne go kocha.

Dzięki wypełniającej go Mocy Rand widział, jak Gawynowi bieleją stawy dłoni zaciśniętej na rękojeści miecza.

— Jisao — powiedział obojętnym głosem. — Skrzyknij Młodych. Wycinamy sobie odwrót. — O ile jego głos był przedtem obojętny, to teraz stał się zupełnie martwy. — Al’Thor, któregoś dnia zobaczę, jak umierasz. — Wbił pięty w boki konia i pogalopował przed siebie, on i pozostali, którzy co sił w płucach krzyczeli:

— Młodzi! — i jeszcze więcej mężczyzn w zielonych kaftanach torowało sobie drogę, by móc się do nich przyłączyć.

Randowi zabiegł drogę mężczyzna w czarnym kaftanie; spojrzał w ślad za Gawynem i w tym momencie ziemia wybuchła; wielkie grudy obaliły kilka koni, które już docierały do wozów. Rand zdążył zauważyć, jak Gawyn chwieje się w siodle, tuż zanim powalił odzianego na czarno mężczyznę maczugą z Powietrza. Nie znał tego młodzieńca o twardym obliczu, który spojrzał na niego krzywo, ale nosił zarówno miecz, jak i Smoka na wysokim kołnierzu, a poza tym wypełniał go saidin.

W mgnieniu oka, jak się zdawało, pojawił się tam Taim, w czarnym kaftanie z rękawami oplecionymi niebiesko-złotymi Smokami; spojrzał na leżącego. Nie miał odznaki przypiętej do kołnierza.

— Nie wolno atakować Smoka Odrodzonego, Gedwyn — powiedział Taim głosem jednocześnie łagodnym i stalowym. Mężczyzna o twardym obliczu podniósł się niezdarnie i zasalutował, przykładając pięść do serca.

Rand spojrzał w stronę, gdzie ostatnio widział Gawyna, ale zobaczył tylko dużą grupę mężczyzn ze sztandarem Białego Dzika, wycinających sobie drogę w otaczających ich tłumie Aielów. Jeszcze więcej mężczyzn odzianych w zielone kaftany walczyło, żeby się do nich przyłączyć.

Taim zwrócił się do Randa z tym swoim prawie uśmiechem na wargach.

— Ufam, że w takich okolicznościach nie zwrócisz się przeciwko mnie, za to że naruszyłem twój nakaz nie stawania do konfrontacji z Aes Sedai. Miałem powód, by złożyć ci wizytę w Cairhien i...- Wzruszył ramionami. — Wyglądasz na wykończonego. Pozwól, że... — Nieznacznie wywinięte usta zacisnęły się w cienką kreskę, kiedy Rand odsunął się poza zasięg wyciągniętej ręki, wlokąc za sobą Min. Wtuliła się w niego mocniej niż kiedykolwiek.

Lews Therin zaczął swoje tyrady o zabijaniu, jak zwykle na widok Taima, bredząc coś na temat Przeklętych i konieczności zabicia wszystkich, ale Rand przestał słuchać, odegnał tego człowieka niczym muchę. Była to sztuczka, której nauczył się w kufrze, w którym nie miał nic do roboty oprócz obmacywania tarczy i słuchania głosu, w jego głowie, przeważnie wypowiadającego zupełnie obłąkańcze treści. A mimo to nawet bez Lewsa Therina nie chciał, by ten człowiek go Uzdrawiał. Pomyślał, że jeśli Taim kiedykolwiek dotknie go Mocą, wtedy go zabije.

— Jak sobie życzysz — odparł kwaśnym tonem mężczyzna o orlim nosie. — Chyba już zabezpieczyłem obozowisko.

Wydawało się, że mówi prawdę. Ciała zaściełały ziemię, a ludzie bili się już tylko w kilku miejscach, we wnętrzu pierścienia utworzonego z wozów. I nagle nad obozowiskiem wykwitła kopuła z Powietrza; dymy z pożarów wzbiły się do otworu pozostawionego na czubku. Nie był to jeden solidny splot saidina; Rand widział poszczególne sploty wspólnie tworzące kopułę. Oszacował, że jest pod nią co najmniej dwustu odzianych na czarno mężczyzn. Grad błyskawic i ognia uderzał w tę barierę, eksplodując bez żadnego efektu. Samo niebo zdawało się trzaskać i płonąć; nieustający ryk wypełniał powietrze. Panny ze strzępkami czerwonych opasek zwisającymi z ramion i siswai’aman stali wzdłuż ściany, której nie mogli widzieć, przemieszani z Mayenianami i Cairhienianami, wśród których wielu potraciło już konie. Z drugiej strony zbita masa Shaido wpatrywała się w niewidzialną barykadę, odgradzającą ich od wroga; niektórzy uderzali w nią włóczniami albo rzucali się na nią całym ciałem. Włócznie napotykały na opór, a ciała odbijały się bezskutecznie.

We wnętrzu kopuły wygasały ostatnie walki. Na oczach skromnej garstki oznakowanych na czerwono mężczyzn i panien rozbrojeni Shaido o zmartwiałych obliczach zdejmowali przyodziewek; pojmani do niewoli podczas bitwy mieli nosić biel gai’shain przez rok i jeden dzień, nawet gdyby Shaido w jakiś sposób udało się opanować obóz. Cairhienianie i Mayenianie dostarczyli straże dla sporej grupki rozwścieczonych Strażników i Młodych, przemieszanych z przerażonymi służącymi, przy czym pilnujących było niemalże tyle samo co jeńców. Blisko tuzin Aes Sedai został otoczony tarczą przez taką samą liczbę Asha’manów, noszących miecz i Smoka. Aes Sedai wyglądały na chore i przestraszone. Rand rozpoznał trzy, aczkolwiek Nesune była jedyną, którą znal z imienia. Nie rozpoznał żadnego wśród Asha’manów. Sporo tych kobiet, które Rand otoczył tarczą i pozbawił przytomności, leżało obok wziętych do niewoli pod kopułą; niektóre już zaczynały się ruszać, podczas gdy odziani na czarno żołnierze i Oddani ze srebrnymi mieczami na kołnierzach z pomocą saidina wlekli je po ziemi i układali w szeregu. Przynieśli też dwie nieprzytomne Aes Sedai i kanciastą kobietę z zagajnika; ta nadal krzyczała wniebogłosy. Kiedy dołączono je do tej grupki, część Aes Sedai nagle odwróciła głowy i zaczęła wymiotować.

Były tam jeszcze inne Aes Sedai, otoczone przez Strażników i obserwowane przez odzianych na czarno mężczyzn, aczkolwiek nie otoczone tarczą, obserwowały Asha’manów z równym niepokojem jak kobiety pod strażą. Wpatrywały się w Randa i zapewne przyszłyby do niego, gdyby nie Asha’mani. Rand spiorunował je wzrokiem. Była tam Alanna; a więc nie miał halucynacji. Znał kilka jej towarzyszek, aczkolwiek nie wszystkie. Razem dziewięć. Nagła wściekłość rozszalała się niczym burza poza Pustką i mamrotanie Lewsa Therina wezbrało na sile.

W takiej sytuacji nie przeżył bynajmniej zaskoczenia, gdy zobaczył słaniającego się Perrina, z twarzą i brodą zalanymi krwią, za którym szedł Loial z ogromnym toporem oraz jasnooki mężczyzna, który dzięki kaftanowi w czerwone paski wyglądałby jak Druciarz, gdyby nie miecz z ostrzem całym skażonym purpurą. Rand omal się nie obejrzał, by sprawdzić, czy nie ma tu też jakimś cudem Mata. Zobaczył natomiast Dobraine, idącego pieszo, z mieczem w jednym ręku oraz drzewcem z purpurowym sztandarem Randa w drugiej. Do Perrina przyłączyła się Nandera, już z odsłoniętą twarzą, i jeszcze jedna Panna, której Rand z początku nie rozpoznał. Dobrze było zobaczyć Sulin znowu odzianą w cadin’sor.

- Rand! — zawołał zadyszanym głosem Perrin. — Dzięki Światłości, ty jeszcze żyjesz! Chcieliśmy dostać się do ciebie, żebyś zrobił bramę, przez którą moglibyśmy uciec, ale sytuacja wymknęła się spod kontroli. Rhuarc i prawie wszyscy Aielowie są jeszcze wśród Shaido, razem z nimi większość Mayenian i Cairhienian, ale nie mam pojęcia, co się stało z ludźmi z Dwu Rzek i Mądrymi. Aes Sedai miały zostać przy nich, ale...- Postawił topór na ziemi i zadyszany wsparł się na drzewcu; wyglądał, jakby bez tej podpory miał się przewrócić.

Tuż za barierą zaczęli pojawiać się jeźdźcy, a także Aielowie w czerwonych opaskach i Panny z czerwonymi paskami zwisającymi z ramion. Bariera zagradzała drogę również im. Wszędzie tam gdzie się pojawiali, roiło się zaraz od Shaido.

— Niech ta kopuła zniknie — rozkazał Rand. Perrin westchnął z ulgą; też coś. Czyżby uważał, że Rand pozwoli na rzeź jego własnych ludzi? Ale Loial też westchnął. Światłości, co oni o nim myśleli? Min zaczęła masować mu plecy, mrucząc coś pod nosem uspokajającym tonem. Z jakiegoś powodu Perrin obdarzył ją zdziwionym spojrzeniem.

Taim mógł wyglądać na zaskoczonego, ale z pewnością nie ulżyło mu.

— Lordzie Smoku — powiedział zduszonym głosem — moim zdaniem jest tam jeszcze kilka tysięcy kobiet Shaido, co chyba nie jest bez znaczenia. Nie wspominając już o kilku tysiącach Shaido z włóczniami. Proponuję zaczekać kilka godzin, dopóki nie poznamy tego miejsca dostatecznie dobrze, by móc tworzyć bramy wiedząc, gdzie się otworzą, i dopiero potem stąd odejść, no chyba, że chcesz sprawdzić, czy jesteś nieśmiertelny. Ponieśliśmy podczas bitwy wiele ofiar. Ja straciłem dziś kilku żołnierzy, dziewięciu ludzi, których będzie trudniej zastąpić niźli jakąkolwiek liczbę odszczepieńczych Aielów. Ktokolwiek tam umrze, umrze za Smoka Odrodzonego. — Jeżeli w ogóle zauważył Nanderę albo Sulin, to mógł złagodzić ton i staranniej dobierać słowa. Panny zamigotały mową dłoni; wyglądały na gotowe zaatakować go na miejscu.

Perrin wyprostował się, utkwił spojrzenie żółtych oczu w Randzie, stanowcze i jednocześnie pełne niepokoju.

— Rand, nawet jeśli Dannil i Mądre trzymali się na uboczu, tak, jak im to przykazano, to nie odejdą, dopóki będą to widzieć. — Wskazał gestem kopułę nad ich głowami, gdzie ogień i błyskawice tworzyły litą płachtę światła. — Jeśli będziemy tu tak siedzieli godzinami, Shaido zaatakują ich prędzej czy później, o ile już tego nie zrobili. Światłości, Rand! Dannil, Ban, Wil i Tell... Tam gdzieś jest także Amys i Sorilea i... ! A żebyś ty sczezł, Rand, nawet nie wiesz, ilu za ciebie poległo! — Zrobił głęboki wdech. — Wypuść przynajmniej mnie. Jeżeli uda mi się do nich dotrzeć, to powiadomię ich, że żyjesz, dzięki czemu zdążą się wycofać, zanim zostaną zabici.

— Możemy się stąd wymknąć we dwóch — powiedział cicho Loial, podnosząc swój ogromny topór. — We dwóch będziemy mieli większe szanse. — Druciarz tylko się uśmiechnął, ale za to z dużym zapałem.

— Zrobię otwór w barierze — zaczął Taim, jednak Rand przerwał mu ostro.

— Nie! — To nie dla ludzi z Dwu Rzek. Nie mógł jednak pokazać, że martwi się o nich bardziej niż o Mądre. Prawdę powiedziawszy, musiał udawać, że martwi się mniej. Tam gdzieś jest Amys? Przecież Mądre nie brały udziału w bitwach; szły nietknięte przez pola bitewne i waśnie krwi. Naruszyły obyczaj, o ile nie prawo. po to żeby go ratować. Wolałby już raczej wpuścić Perrina z powrotem do tego wiru, niż tak je zostawić. Nie, to nie dla Mądrych albo ludzi z Dwu Rzek. — Sevanna chce mojej głowy, Taim. Najwyraźniej uznała, że zdobędzie ją dzisiaj. — Pustka nadała jego głosowi stosowny, pozbawiony emocji ton. Co chyba zmartwiło Min; gładziła jego plecy, jakby chciała go uspokoić. — Musi się dowiedzieć, że popełniła błąd. Kazałem ci wykonać broń, Taim. Pokaż mi, jak jest śmiercionośna. Rozpędź Shaido. Rozbij ich szeregi.

— Jak każesz. — O ile Taim był dotąd sztywny, to teraz zamienił się w kamień.

— Wystawcie na pokaz mój proporzec, w takim miejscu, z którego będzie widoczny dla wszystkich — rozkazał Rand. Niechaj ci poza kopułą zobaczą, kto zdobył obóz. Może Mądre i ludzie z Dwu Rzek się wycofają, kiedy go zobaczą.

Loialowi niepewnie zadrgały uszy, a Perrin chwycił Randa za rękę, kiedy Taim odszedł.

— Na własne oczy widziałem, do czego są zdolni, Rand. To... — Miał zakrwawioną twarz i trzymał w ręku zakrwawiony topór, a mimo to w jego głosie słychać było niesmak.

— To co ja mam zrobić, twoim zdaniem? — spytał gniewnie Rand. — Co jeszcze mogę zrobić?

Perrin opuścił rękę i westchnął.

— Nie wiem. Ale wcale mi się to nie musi podobać.

— Grady, wznieś Sztandar Światłości! — zawołał Taim, donośnym i grzmiącym za sprawą Mocy głosem. Jur Grady wyrwał za pomocą strumieni Powietrza drzewce z rąk zaskoczonego Dobraine i wzniósł je aż do otworu w szczycie kopuły. Jaskrawa czerwień wybiła się ponad kłębowisko dymu unoszącego się od płonących wozów; wokół wytrysnął ogień, a w tle zalśniła błyskawica. Rand rozpoznał wiele twarzy wśród mężczyzn w czarnych kaftanach, ale oprócz Jura tylko nielicznych znał z nazwiska. Damer, Fedwin i Eben, Jahar i Torvil; jedynie Torvil nosił Smoka na kołnierzu.

— Asha’mani, utwórzcie szyk bitewny! — zagrzmiał Taim.

Odziani na czarno mężczyźni pobiegli pędem zająć pozycje między barierą, a pozostałymi uczestnikami bitwy, wszyscy z wyjątkiem Jura i tych, którzy pilnowali Aes Sedai. Oprócz Nesune, która przyglądała się wszystkiemu z napięciem, kobiety z Wieży padły na kolana, w ogóle nie patrząc na mężczyzn, którzy otoczyli je tarczami, i nawet Nesune nadal miała taką minę, jakby zaraz miała zwymiotować. Większość sióstr z Salidaru przypatrywała się obojętnie strzegącym je Asha’manom, co jakiś czas przenosząc lodowaty wzrok na Randa. Alanna, dla odmiany, wpatrywała się tylko w niego. Zorientował się, że lekko świerzbi go skóra; wszystkie musiały obejmować saidara, skoro czuł to mimo dzielącej ich odległości. Miał nadzieję, że będą na tyle rozsądni, by teraz nie przenosić; patrzący na nich mężczyźni o kamiennych twarzach dzierżyli takie ilości saidina; które mogły ich rozsadzić, i wyglądali na równie spiętych jak gładzący miecze Strażnicy.

— Asha’mani, unieście barykadę na wysokość dwóch piędzi! — Na rozkaz Taima krawędzie kopuły podniosły się dookoła. Zaskoczeni Shaido, którzy napierali na to, czego nie mogli widzieć, zatoczyli się do przodu. Ochłonęli natychmiast na widok pędzącej do przodu rzeszy z osłoniętymi na czarno twarzami, ale zdążyli zrobić tylko jeden krok, kiedy Taim znowu krzyknął. — Asha’mani, zabijajcie!

Przedni szereg Shaido eksplodował. Inaczej ująć się tego nie dało. Odziane w cadin’sor sylwetki rozpadały się w fontannach krwi i ciała. Strumienie saidina przebijały się przez gęstą mgłę, w mgnieniu oka pomykając od jednego wojownika do drugiego, i już padał następny szereg Shaido, potem znowu następny i jeszcze kolejny, jakby oni wszyscy wbiegali w otwór jakiejś monstrualnej maszyny do mielenia mięsa. Wpatrzony w tę rzeź Rand nerwowo przełknął ślinę. Perrin pochylił się, by zwymiotować, i Rand w pełni go rozumiał. Poległ kolejny szereg. Nandera zakryła oczy, a Sulin odwróciła się plecami. Krwawe szczątki zaczynały spiętrzać się w mur.

Nikt nie byłby w stanie stawić temu czoła. Już po pierwszym wybuchu śmierci Shaido z przedniego szeregu próbowali zawrócić, ale zderzali się z tymi, którzy napierali do przodu. Wirująca masa splątanych ciał eksplodowała raz jeszcze i wtedy cofali się już wszyscy. Nie cofali się, uciekali. Deszcz z ognia i błyskawic atakujący kopułę zelżał.

— Asha’mani! — zadźwięczał głos Taima. — Utwórzcie pierścień z Ziemi i Ognia!

Pod stopami Shaido, tych znajdujących się najbliżej wozów, nagle wybuchła ziemia, fontannami ognia i ziemi; rozrzuciła ich we wszystkich kierunkach. Ciała ciągle jeszcze wisiały w powietrzu, a tymczasem spod ziemi wytryskiwały kolejne jęzory ognia, hucząc głośno, coraz liczniejsze, oplatając wozy coraz szerszym kręgiem, ścigając Shaido przez odległość pięćdziesięciu kroków, stu, dwustu. Nie było tam teraz nic prócz paniki i śmierci. Jeden po drugim odrzucali włócznie i tarcze. A nad wszystkim górowała kopuła, doskonale widoczna mimo kłębów dymu unoszących się od płonących wozów.

— Przestańcie! — Ryk wybuchów zagłuszył okrzyk Randa, tak samo jak zagłuszał przeraźliwe wrzaski ginących. Utkał więc takie same sploty, jakimi posłużył się Taim. — Wstrzymaj to, Taim! — Tym razem jego głos zadudnił niczym grzmot, wybijając się ponad wszystkie inne dźwięki.

Jeszcze jedna salwa wybuchów i Taim zawołał:

— Asha’mani, spocznij!

Przez chwilę powietrze zdawała się wypełniać ogłuszająca cisza. Randowi dźwięczało w uszach. Potem usłyszał krzyki i jęki. Ranni słaniali się na stosach zabitych. A dalej biegli Shaido, zostawiając za sobą rozproszone grupki siswai’aman i Panien z czerwonymi opaskami na rękach, Cairhienian i Mayenian, wśród których część jeszcze dosiadała koni. Ci, niemalże z wahaniem, ruszyli w stronę wozów, niektórzy Aielowie opuszczali zasłony. Dzięki Mocy wyostrzającej wzrok dostrzegł Rhuarka; wódz kulał, jedna ręka zwisała mu bezwładnie, ale szedł o własnych siłach. Potem, w sporej odległości za Rhuarkiem, wypatrzył dużą grupę kobiet w burych, baniastych spódnicach i jasnych bluzkach, strzeżonych przez mężczyzn z Dwu Rzek z długimi łukami w rękach. Stali zbyt daleko od niego, by mógł rozpoznać twarze.

Rand poczuł, jak wzbiera w nim poczucie dojmującej ulgi, aczkolwiek nie wystarczającej, by pozbyć się pieczenia w żołądku. Min wtuliła twarz w jego koszulę, płakała. Pogładził ją po włosach.

— Asha’mani! — Nigdy dotąd nie był taki zadowolony, że Pustka pozbawia jego głos wszelkich emocji. — Dobrze się spisaliście. Gratuluję, Taim. — Odwrócił się, nie chcąc dłużej patrzeć na tę rzeź, ledwie słysząc okrzyki „Lord Smok!” i „Asha’mani!”, które zagrzmiały od strony odzianych na czarno mężczyzn.

Kiedy się odwrócił, zobaczył Aes Sedai. Merana kryła się z tyłu, za to Alanna stanęła niemalże twarzą w twarz z nim, obok dwóch Aes Sedai, których nie rozpoznał.

— To ty się dobrze spisałeś — powiedziała jedna z nich, ta obdarzona kanciastymi rysami. Wieśniaczka, z twarzą pozbawioną śladów upływu lat i spojrzeniem, które wskazywało, że ostatkiem sił zachowuje spokój i ignoruje otaczających ją Asha’manów. Ostentacyjnie ich ignoruje. — Jestem Bera Harkin, a to Kiruna Nachiman. Przybyłyśmy, żeby cię uratować... korzystając z pomocy Alanny... — To, rzecz jasna, musiała dodać, ponieważ Alanna nagle zmarszczyła brew — ale wychodzi na to, że niewielki był z nas pożytek. Niemniej jednak nadal się liczą intencje i...

— Wasze miejsce jest razem z nimi — powiedział Rand, wskazując Aes Sedai, otoczone tarczami i pod strażą. Dwadzieścia trzy, zauważył, a brakowało jeszcze Galiny. Mamrotanie Lewsa Therina wezbrało na sile, jednak nie chciał go słuchać. To nie była pora na wybuchy opętańczej furii.

Kiruna wyprostowała się z godnością. Kimkolwiek była, na pewno nie wieśniaczką.

— Zapominasz, kim jesteśmy. Może one traktowały cię źle, ale my...

— Ja niczego nie zapominam, Aes Sedai — odparł chłodno Rand. — Powiedziałem, że może przybyć sześć, a doliczyłem się dziewięciu. Mówiłem, że będziecie traktowane na równi z emisariuszkami z Wieży i tak też się stanie. Tamte klęczą, Aes Sedai. Klękajcie!

Chłodne, spokojne twarze zwróciły się w jego stronę. Poczuł, że Asha’mani szykują tarcze z Ducha. Na obliczu Kiruny pojawił się wyraz buty, i taki sam na twarzy Bery oraz pozostałych. Dwa tuziny odzianych w czarne kaftany mężczyzn stworzyło krąg wokół Randa i Aes Sedai.

Rand jeszcze nigdy nie widział, by Taim był równie bliski uśmiechu.

— Klękajcie i przysięgajcie posłuszeństwo Lordowi Smokowi — rzekł cicho — albo zostaniecie zmuszone.


I tak, jak to bywa z opowieściami, również ta obiegła wszystkie zakątki Cairhien, i te na północy, i te na południu, wędrując razem z kupieckimi karawanami, handlarzami i zwykłymi podróżnikami plotkującymi po gospodach. I tak, jak to bywa w opowieściach, każdy z opowiadających jakoś ją zmieniał. Aielowie zaatakowali Smoka Odrodzonego i zabili go, przy Studniach Dumai, a może gdzieś indziej. Nie, Aes Sedai uratowały Smoka Odrodzonego. Nie, one go zabiły. Nie, nie zabiły go, tylko poskromiły. Nie, zawiozły go do Tar Valon, gdzie zmarniał w lochach Białej Wieży. Nie, wcale nie zmarniał, bo przecież Zasiadająca na Tronie Amyrlin uklękła przed nim. I inaczej, niż to bywa zazwyczaj w przypadku opowieści, najczęściej wierzono w relacje najbardziej zbliżone do prawdy.

W dniu ognia i krwi nad Studniami Dumai załopotał postrzępiony sztandar, sztandar ze starożytnym symbolem Aes Sedai.

W dniu ognia, krwi i Jedynej Mocy, jak to przepowiedziało proroctwo, nieskalana wieża, niczym złamana, uklękła przed zapomnianym znakiem.

Pierwsze dziewięć Aes Sedai przysięgło posłuszeństwo Smokowi Odrodzonemu i świat odmienił się na zawsze.

Загрузка...