3 Oczy kobiety

Tłamsząc w sobie irytację — a także pomrukiwania Lewsa Therina — Rand sięgnął do saidina, po czym rzucił się w wir dobrze już znanej walki o zapanowanie nad jego strumieniem i przetrwanie w samym środku skorupy Pustki. Przeniósł, czując, jak skaza rozlewa się po całym jego wnętrzu; był otoczony Pustką, a jednak czuł, jak przenika przez kości, może do samej duszy. Nie potrafił opisać, co zrobił, prócz tego, że stworzył fałdkę we Wzorze, otwór. Tego nauczył się na własną rękę; jego nauczyciel nie był najlepszy, nawet w tłumaczeniu tego, co kryło się za rzeczami, których go uczył. W powietrzu pojawiła się oślepiająca pionowa kreska, która rozszerzała się szybko, stając się otworem wielkości dużych drzwi. Ściśle mówiąc, zdawała się obracać razem z roztaczającym się za nią widokiem, zalaną słońcem polaną okoloną przez wymęczone suszą drzewa. Otwór po raz ostatni zawirował wokół własnej osi i znieruchomiał.

Enaila i dwie inne Panny zasłoniły twarze, a potem przeskoczyły na drugą stronę, jeszcze zanim brama skrzepła; ich śladem poszło pół tuzina następnych, niektóre już trzymały w dłoniach rogowe łuki. Rand jednak wcale nie uważał, by w tym miejscu musiały go przed czymkolwiek strzec. Drugą stronę bramy — o ile ona miała jakąś drugą stronę; nie pojmował tego, ale wydawało mu się, że ona ma tylko jedną stronę — ustawił na polanie, ponieważ w trakcie otwierania się mogła być niebezpieczna dla znajdujących się akurat w jej pobliżu ludzi, ale mówienie Pannom czy jakimkolwiek Aielom, że nie muszą podejmować środków ostrożności, było jak tłumaczenie rybom, że nie muszą pływać.

— To jest brama — wyjaśnił Taimowi — Pokażę ci, jak się taką robi, jeśli się nie połapałeś.

Mężczyzna wpatrywał się w niego oniemiały. Jeśli obserwował uważnie, to powinien był zauważyć sploty saidina utkane przez Randa; każdy człowiek potrafiący przenosić byłby w stanie to zrobić.

Taim razem z nim przeszedł przez otwór. A za nimi Sulin i pozostałe Panny. Mijały go gęsiego, obrzucając miecz u jego biodra wzgardliwymi spojrzeniami, i pogrążone w milczeniu migotały mową gestów. Bez wątpienia dając upust obrzydzeniu. Enaila i przednia straż już się rozbiegły wśród skarłowaciałych drzew, skutecznie stapiając z cieniami, niezależnie od tego, czy do szarości i brązów ich kaftanów, spodni i cadin’sor dodały jakieś zielenie. Dzięki Mocy przepełniającej jego wnętrze Rand widział z osobna każdą uschłą igłę na poszczególnych otaczających ich sosnach; więcej uschłych niż żywych. Czuł kwaśną woń żywicy skórzanych drzew. Samo powietrze pachniało żarem, suche i pyliste. Nic mu tutaj nie groziło.

— Zaczekaj, Randzie al’Thor! — dobiegł go zniecierpliwiony głos z drugiej strony bramy. Głos Aviendhy.

Rand natychmiast wypuścił splot i saidina; brama zamigotała i przestała istnieć, równie nagle jak się pojawiła. Bywały niebezpieczeństwa i niebezpieczeństwa. Taim przyglądał mu się z ciekawością. Niektóre z Panien, zarówno te z zasłonami na twarzach, jak i te bez nich, też patrzyły na niego przez chwilę. Z dezaprobatą. Znowu zamigotały palce w ich bitewnej mowie. Ale miały dość rozumu, by trzymać języki na wodzy; w tej kwestii wypowiedział się jasno.

Jednako lekceważąc ciekawość i dezaprobatę, Rand zaczął przedzierać się między drzewami z Taimem u boku; po drodze towarzyszył im akompaniament trzasku uschłych liści i gałązek. Panny, otaczające ich szerokim kręgiem, nie robiły żadnego hałasu dzięki miękkim butom sznurowanym do kolan. Przestały go ganić wzrokiem, skoncentrowane wyłącznie na wypełnianiu swoich obowiązków. Niektóre już wcześniej odbyły z Randem podobną wyprawę, zawsze obywało się bez incydentów, ale nadal były przekonane, że te lasy nie stanowią dobrego miejsca na zasadzkę. Do pojawienia się Randa życie w Pustkowiu stanowiło liczący trzy tysiące lat korowód napaści, potyczek, waśni krwi i wojen, nie ustający nawet na krótko.

Z pewnością mógł się nauczyć wielu rzeczy od Taima — choć może nie aż tylu, jak się tamtemu wydawało — niemniej jednak zanosiło się na to, że proces nauczania będzie przebiegał w obie strony, doszedł więc do wniosku, że ta chwila jest równie odpowiednia jak każda inna, by rozpocząć ten proces.

— Prędzej czy później, jeśli pójdziesz za mną, natkniesz się na Przeklętych. Może jeszcze przed Ostatnią Bitwą. Nie wydajesz się szczególnie zdziwiony.

— Dochodzą mnie różne plotki. A więc jednak wydostali się na wolność.

To znaczyło, że wieść się rozeszła. Rand mimo woli uśmiechnął się szeroko. Aes Sedai nie będą zachwycone. Niezależnie od innych rzeczy, przyjemnie było zagrać im na nosie.

— W każdej chwili można się wszystkiego spodziewać. Trolloków, Myrddraali, Draghkarów, Szarych Ludzi, Gholam...

Zawahał się, gładząc długą rękojeść miecza dłonią z odciśniętym w niej piętnem czapli. Nie miał pojęcia, czym jest Gholam. Lews Therin nie zdradzał swej obecności, ale on wiedział, że to od niego zna ten termin. Zdarzało się, że różne odpryski i drobiazgi, zazwyczaj nie opatrzone żadnym wyjaśnieniem, przenikały tę cienką barierę, jaka go dzieliła od głosu tamtego, stając się częścią własnych wspomnień. Ostatnimi czasy dochodziło do tego coraz częściej. Nie potrafił w żaden sposób temu zapobiec, podobnie jak nie potrafił stłumić na zawsze jego głosu. Wahał się tylko chwilę.

— Nie tylko na północy, w pobliżu Ugoru. Również tutaj i w ogóle wszędzie. Oni posługują się Drogami. — Był to kolejny problem, z którym należało się uporać. Tylko jak? W Drogach stworzonych z saidina i równie skażonych jak saidin panowały teraz ciemności. Pomiot Cienia nie mógł uniknąć wszystkich niebezpieczeństw, które były zabójcze — w bardziej lub mniej drastyczny sposób — dla ludzi, a jednak jakoś potrafili wykorzystać Drogi, i nawet jeśli nimi nie można się było przemieszczać tak szybko jak za pomocą bram, Podróżowania lub Przemykania, to i tak pozwalały na pokonywanie setek mil w ciągu jednego dnia. Problem do rozwiązania, ale później. Zbyt wiele było tych problemów odłożonych na potem. I zbyt wiele problemów na teraz. Z irytacją zdzielił Berłem Smoka pień skórzanego drzewa; na ziemię posypały się szczątki szerokich twardych liści, przeważnie całkiem zbrązowiałych. — Możesz się spodziewać, że ujrzysz urzeczywistnienie każdej legendy. Nawet Psy Czarnego, które ponoć ganiają po nocy z Dzikim Gonem; całe szczęście, że Czarny jeszcze nie odzyskał wolności, więc nie może im towarzyszyć. Niemniej jednak i bez niego wszystkie te stwory są groźne. Niektóre możesz zabić, tak jak to zostało opisane w legendach, ale niektórych nic nie zabije prócz ognia stosu, jestem tego pewien. Wiesz, co to jest ogień stosu? Jest to jedna z rzeczy, których cię nie nauczę, jeśli nie wiesz, na czym polega. Jeśli zaś wiesz, czym jest ogień stosu, to nie używaj tej wiedzy przeciwko niczemu prócz Pomiotu Cienia. I nie przekazuj jej nikomu.

— Źródłem niektórych zasłyszanych przez ciebie plotek mogły być... “bańki zła”; inaczej tego nazwać nie potrafię. Myśl o nich jak o bańkach, które czasami wykwitają na powierzchni bagna, tyle że źródłem ich jest Czarny; są coraz częstsze w miarę słabnięcia pieczęci, a zamiast zgniłych woni, pełne są... no cóż, zła. Długo dryfują po powierzchni Wzoru, aż nie pękną, a wtedy może się zdarzyć wszystko. Dosłownie wszystko. Twoje własne odbicie może wyskoczyć z lustra i próbować cię zabić. Uwierz mi.

Taim nie dał po sobie poznać, czy ta litania nim wstrząsnęła. Powiedział tylko:

— Byłem w Ugorze; zabijałem już trolloki i Myrddraale. — Odepchnął gałąź tarasującą drogę i przytrzymał ją, by Rand mógł przejść. — Nigdy nie słyszałem o ogniu stosu, ale jeśli zaatakuje mnie Pies Czarnego, to znajdę jakiś sposób, żeby go zabić.

— To dobrze. — Rand skwitował tym stwierdzeniem zarówno ignorancję, jak i pewność siebie Taima. Ogień stosu był jedynym okruchem wiedzy, który jego zdaniem mógł całkowicie zniknąć ze świata. — Jak będziesz miał szczęście, to tutaj nie znajdziesz niczego takiego, ale żadnej pewności mieć nie można.

Za lasem, który urwał się nagle, rozciągało się podwórko farmy. Oprócz wyraźnie chylącej się ku upadkowi wielkiej stodoły stała też szeroka chata kryta strzechą, złożona z dwóch naruszonych zębem czasu pięter; z jednego komina unosił się dym. Dzień nie był tutaj chłodniejszy niż w oddalonym o kilka mil mieście, słońce prażyło równie bezlitośnie. Stadko kur rozgrzebywało pazurami ziemię, dwie ciemnobrązowe krowy przeżuwały trawę na otoczonym ogrodzeniem pastwisku, kilka spętanych czarnych kóz zapamiętale odzierało z liści wszystkie krzaki w ich zasięgu, w cieniu stodoły stała fura z wysokimi kołami, a jednak cała posiadłość w ogóle nie przypominała farmy. Nie widziało się żadnych pól; podwórko z wszystkich stron otaczała lita ściana lasu, przecięta w jednym miejscu bitą drogą, która wiodła zakosami na północ; używano jej podczas rzadkich wypraw do miasta. A poza tym na farmie mieszkało podejrzanie wielu ludzi.

Cztery kobiety, wszystkie — prócz jednej w średnim wieku — wieszały pranie na dwóch sznurach, a wśród kur bawiło się kilkanaścioro dzieci, przy czym żadne nie miało więcej jak dziewięć lat. Po podwórku kręcili się również mężczyźni, zajęci przeważnie codziennymi pracami. Było ich dwudziestu siedmiu, aczkolwiek nazywanie niektórych mężczyznami stanowiłoby przesadę. Eben Hopwil, chuderlawy chłopak, który właśnie wyciągał wiadro z wodą ze studni, twierdził, że ma dwadzieścia lat, choć z całą pewnością był o cztery albo pięć lat młodszy. W jego twarzy spojrzenie przyciągały natychmiast wydatny nos i odstające uszy. Fedwin Morr, jeden z trzech mężczyzn, którzy pocili się na dachu przy wymianie starej strzechy, znacznie silniejszy i nie tak pryszczaty, z pewnością nie był od tamtego starszy. Ponad połowa mężczyzn miała zaledwie trzy albo cztery lata więcej od tych dwóch. Rand omal nie odesłał niektórych do domu, przynajmniej postąpiłby tak w przypadku Ebena i Fedwina, gdyby nie fakt, że Biała Wieża przyjmowała nowicjuszki równie młode, a czasami nawet młodsze. Na kilku głowach spod ciemnych włosów prześwitywała siwizna, a Damer Flinn, z pobrużdżoną twarzą, który przed stodołą za pomocą okorowanych gałęzi, kuśtykając, pokazywał dwóm młodszym mężczyznom, jak się włada mieczem, zachował jedynie cieniutki kosmyk siwych włosów. Damer służył niegdyś w Gwardii Królowej, dopóki murandiańska lanca nie przeszyła mu uda. Nie umiał zbyt dobrze posługiwać się mieczem, ale najwyraźniej potrafił pokazać innym, jak nim władać, żeby się nie dać trafić w nogę. Większość mężczyzn pochodziła z Andoru, kilku z Cairhien. Nie dotarł jeszcze nikt z Łzy, mimo iż amnestia została ogłoszona również tam; droga z tak daleka musiała trochę potrwać.

Damer oczywiście pierwszy zauważył Panny; odrzucił gałąź i skierował uwagę swych uczniów na Randa. Potem Eben z krzykiem wypuścił wiadro z rąk, cały ochlapując się wodą, i w tym momencie wszyscy już biegli tłumnie, pokrzykując, w stronę domu, gdzie zbili się w pełną niepokoju gromadkę za plecami Damera. Z wnętrza domostwa wyłoniły się jeszcze dwie odziane w fartuchy kobiety; twarze miały zarumienione od ognia, zaraz pomogły pozostałym spędzić dzieci.

— Oto oni — wyjaśnił Rand Taimowi. — Została ci jeszcze prawie połowa dnia. Ilu możesz sprawdzić? Chcę wiedzieć, których można od razu zacząć uczyć.

— To towarzystwo zostało chyba wygrzebane z samego dna... — zaczął Taim pogardliwym tonem, po czym zatrzymał się na samym środku podwórka wpatrzony w Randa. Kury rozgrzebywały piach wokół jego stóp. — To ty żadnego jeszcze nie sprawdziłeś? Jakże, w imię...? Nie potrafisz, prawda? Potrafisz Podróżować, a nie wiesz, jak się sprawdza talent.

— Niektórzy tak naprawdę wcale nie chcą przenosić. — Rand zwolnił uścisk na rękojeści miecza. Nie miał chęci przyznawać się przed tym człowiekiem do poważnych luk w wiedzy. — Niektórzy nie myśleli dotąd o niczym innym poza szansą na zdobycie sławy, bogactwa albo władzy. Ja jednak chciałbym zatrzymać każdego, który będzie zdolny się uczyć, niezależnie od motywów, jakimi się kieruje.

Zebrani pod stodołą uczniowie — mężczyźni, którzy mieli zostać uczniami — obserwowali jego i Taima z pozornym opanowaniem. Ostatecznie każdy z nich przybył do Caemlyn w nadziei, że będzie pobierał nauki u Smoka Odrodzonego, albo tak mu się wydawało. Patrzyli natomiast z ostrożną fascynacją, a nawet niepokojem na Panny, które rozbiegły się we wszystkie strony podwórka, po czym zaczęły buszować wokół domu i stodoły. Kobiety przyciskały dzieci do spódnic, ze wzrokiem utkwionym w Randzie i Taimie, a na ich twarzach można było oglądać przejawy najrozmaitszych emocji, poczynając od beznamiętnych spojrzeń, a skończywszy na pełnym zdenerwowania zagryzaniu warg.

— Chodź — powiedział Rand. — Czas, byś poznał swoich uczniów.

Taim zwlekał.

— Naprawdę tego ode mnie chcesz? Naprawdę mam uczyć te żałosne szumowiny? Nie wiadomo, czy w ogóle są wśród nich tacy, których można czegoś nauczyć. Ilu takich zamierzasz znaleźć w tej garstce, która przyplątała się do ciebie przypadkiem?

— To jest ważne, Taim. Sam bym to robił, gdybym potrafił, gdybym miał czas. — Czas stanowił kluczowy problem, zawsze go brakowało. A on przyznał się, mimo iż od tego cierpł mu język. Zrozumiał, że niespecjalnie przepada za Taimem, ale wcale przecież nie musiał go lubić. Nie zaczekał i po chwili drugi mężczyzna dogonił go długimi krokami. — Sam wspomniałeś o zaufaniu. W tej sprawie ja ci ufam.

“Nie ufaj! — dyszał Lews Therin z jakichś mrocznych zakamarków. — Nigdy nikomu nie ufaj! Zaufanie równa się śmierci!”

— Poddaj ich sprawdzianom i zacznij nauczać, jak tylko będziesz wiedział, który jest do tego zdolny.

— Jak Lord Smok rozkaże — burknął niechętnie Taim, kiedy dotarli do oczekującej ich grupy. Powitały ich ukłony, żaden specjalnie zgrabny.

— To jest Mazrim Taim — obwieścił Rand. Rzecz jasna otworzyli szeroko usta i wytrzeszczyli oczy. Niektórzy z młodszych mężczyzn wpatrywali się w niego tak, jakby uważali, że on i Taim przybyli tutaj po to, żeby się bić; kilku zdawało się mieć wyraźną ochotę na takie widowisko. — Przedstawcie mu się. Od dzisiaj on was będzie uczył.

Taim popatrzył na Randa z zaciśniętymi ustami, kiedy uczniowie powoli zgromadzili się przed nim i zaczęli podawać swoje nazwiska.

Reakcje mężczyzn, mówiąc ściśle, były rozmaite. Fedwin skwapliwie wystąpił naprzód, stając tuż obok Damera, Eben zaś pozostał z tyłu z pobladłą twarzą. Inni ustawili się gdzieś pomiędzy, pełni wahania i niepewności, ale ostatecznie odzywali się. Oświadczenie Randa oznaczało dla niektórych koniec całych tygodni oczekiwania, a być może również koniec całych lat marzeń. Tego dnia zaczynała się rzeczywistość, a rzeczywistość mogła oznaczać przenoszenie, wraz z wszystkim tym, z czym ono się wiązało w przypadku mężczyzny.

Zwalisty, ciemnooki mężczyzna, sześć, może siedem lat starszy od Randa, nie zwracając uwagi na Taima, ukradkiem odsunął się od pozostałych. Jur Grady, odziany w zgrzebny, farmerski kaftan, stanął przed Randem, przestępując z nogi na nogę i miętosząc sukienną czapkę w kanciastych dłoniach. Wbił wzrok w nią, a może w ziemię pod podeszwami zniszczonych butów, bardzo rzadko popatrując na Randa.

— Uhm... Lordzie Smoku, tak się zastanawiałem... uhm... mój tatko pilnuje mojego poletka, to dobry kawał ziemi, jak strumień nie wysycha... może jeszcze tam co rośnie, o ile padało i... i... — Zmiął czapkę i na powrót ją rozprostował. — Zastanawiałem się, czy jednak nie wrócić do domu.

Kobiety unikały Taima. Silnie przyciskały dzieci do swych sukien i obserwowały to wszystko, ustawione w milczący szereg świecący zmartwionymi oczyma. Sora Grady, pulchna, jasnowłosa, z czteroletnim chłopcem bawiącym się jej palcami, była najmłodsza. Te kobiety przybyły tu w ślad za mężami, ale Rand podejrzewał, że połowa rozmów między żonami i mężami sprowadzała się ostatecznie do wyjazdu. Pięciu mężczyzn już wyjechało, sami żonaci, mimo iż żaden nie podał małżeństwa jako powodu rezygnacji. Jaka kobieta patrzyłaby spokojnie na własnego męża, który czeka na to, kiedy go zaczną uczyć przenoszenia? To przecież musiało wyglądać w jej oczach tak, jakby oczekiwał na moment egzekucji.

Niektórzy twierdzili, że to w ogóle nie jest miejsce dla rodzin, ale najprawdopodobniej również ci sami mówili, że mężczyzn też wcale nie powinno tutaj być. Zdaniem Randa, Aes Sedai popełniły błąd, izolując się od świata. Mało kto wchodził do Białej Wieży oprócz Aes Sedai, kobiet, które chciały zostać Aes Sedai oraz tych, którzy im służyli; jedynie niewielka garstka szukających pomocy, i to tylko wówczas, gdy byli już bardzo zdeterminowani. Te Aes Sedai, które opuszczały Wieżę, trzymały się zazwyczaj z daleka od innych ludzi, a niektóre nie wychodziły z niej nigdy. W ich oczach ludzie stanowili pionki do gry, a świat planszę, nie zaś miejsce, w którym się żyje. Dla nich realna była jedynie Biała Wieża. Żaden człowiek nie potrafił zapomnieć o świecie i zwykłych ludziach, kiedy patrzył na swoją rodzinę.

To wszystko musiało przetrwać do Tarmon Gaidon — zatem jak długo? Rok? Dwa lata? — choć, tak naprawdę, pytanie brzmiało, czy w ogóle całe przedsięwzięcie się powiedzie. Może, jakoś. Zmusi ich, by dotrwali. Rodziny będą przypominać tym mężczyznom, o co toczy się walka.

Sora nie odrywała wzroku od Randa.

— Odejdź, jeśli chcesz — oznajmił Jurowi. — Póki nie zaczniesz się uczyć przenoszenia, możesz odejść w każdej chwili. Ale jak już zrobisz ten pierwszy krok, to staniesz się żołnierzem. Wiesz, że podczas Ostatniej Bitwy będziemy potrzebowali każdego żołnierza, Jur. Cień będzie miał nowych Władców Strachu, zdolnych do przenoszenia; nie ma mowy, by było inaczej. Ale to twój wybór. Może na swojej farmie jakoś wszystko przemyślisz. Na świecie z pewnością istnieją takie miejsca, gdzie da się uniknąć tego, co nadchodzi. Liczę na to. W każdym razie my wszyscy tutaj zrobimy, co możemy, by takich miejsc było jak najwięcej. Przedstaw się przynajmniej Taimowi. Byłaby szkoda, gdybyś odjechał, nie wiedząc nawet, czy jesteś zdolny do nauki.

Odwróciwszy wzrok od zmieszanej twarzy Jura, Rand uciekł spojrzeniem przed wzrokiem Sory.

“I ty potępiasz Aes Sedai za manipulowanie ludźmi” — pomyślał z goryczą. Robił, co musiał robić.

Taim nadal zapoznawał się z nazwiskami podchodzących do niego kolejno członków grupy i nadal rzucał raczej mało pokorne spojrzenia w stronę Randa. I nagle jego cierpliwość jakby się wyczerpała.

— Dość tego! Ci, którzy zostaną tutaj do jutra, przedstawią mi się kiedy indziej. Kto ma zostać sprawdzony pierwszy? — Natychmiast ucichli. Niektórzy, wpatrzeni w niego, nawet nie mrugali. Taim wycelował palec w Damera. — Właściwie to mógłbym zacząć od wyrzucenia ciebie. Podejdź no tu. — Damer nie ruszył się, dopóki Taim nie chwycił go za rękę i nie odciągnął na odległość kilku kroków od pozostałych.

Rand, obserwując ich, też podszedł bliżej.

— Im więcej Mocy jest używane — powiedział Taim Damerowi — tym łatwiej wykryć rezonans. Z drugiej zaś strony zbyt duży rezonans mógłby dokonać nieprzyjemnych rzeczy z twoim umysłem, mógłby cię zabić. więc zacznę łagodnie. — Damer zamrugał; najwyraźniej ledwie go rozumiał, wyjąwszy być może stwierdzenie o nieprzyjemnych konsekwencjach i umieraniu. Rand wiedział jednak, że to wyjaśnienie jest przeznaczone dla niego, Taim nie zdradzał w ten sposób jego braków w wiedzy.

Nagle pojawił się maleńki płomyk, długości cala, roztańczony w powietrzu w równej odległości od wszystkich trzech mężczyzn. Rand czuł Moc wypełniającą Taima, aczkolwiek niewielką porcję, i widział tkany przez niego cieniutki splot Ognia. Widząc płomyk, Rand poczuł zaskakującą ulgę, zaskakującą, ponieważ stanowił on dowód, że Taim rzeczywiście potrafi przenosić. Wstępne wątpliwości Bashere musiały widocznie odbić się echem w jakimś zakamarku jego umysłu.

— Skup się na tym płomieniu — rozkazał Taim. — Jesteś tym płomieniem; świat jest płomieniem; nie ma nic prócz tego płomienia.

— Nie czuję nic prócz bólu w oczach — mruknął Damer, ocierając pot z czoła wierzchem szorstkiej, pokrytej odciskami dłoni.

— Skup się! — warknął Taim. — Nie gadaj, nie myśl, nie ruszaj się. Skup się.

Damer przytaknął, zamrugał na widok grymasu na twarzy Taima i znieruchomiał, wpatrzony milcząco w płomyk.

Taim zdawał się czymś pochłonięty, czym, Rand nie był pewien; wydawał się jakby czegoś słuchać. Rezonans, powiedział. Rand skupił się, wsłuchany, wyczuwając... coś.

Mijały minuty, w trakcie których żaden z nich nie poruszył ani jednym mięśniem. Pięć, sześć, siedem długich minut, a Damer ledwie mrugnął. Oddychał ciężko i pocił się tak obficie, że ostatecznie wyglądał jak ktoś, komu wylano wiadro wody na głowę. Dziesięć minut.

I nagle, Rand to poczuł. Rezonans. Było to coś niewielkiego, miniaturowe echo cieniutkiego strumienia pulsującego w ciele Taima, ale pochodziło ewidentnie od Damera. Taim nie poruszył się, mimo iż najprawdopodobniej na to właśnie czekał. Może jednak chodziło o coś więcej, a może to nie było to, co Rand wyczuł.

Upłynęła jeszcze jedna minuta, może dwie, i wreszcie Taim skinął głową, po czym uwolnił płomyk i saidina.

— Możesz się uczyć... Damer, mam rację? — Dziwił się wyraźnie; bez wątpienia nie wierzył, że już pierwszy testowany człowiek zda sprawdzian, a nadto że okaże się nim łysy starzec. Damer uśmiechał się blado; wyglądał, jakby lada chwila miał wymiotować. — Zdaje się, że nie powinienem się dziwić, jeśli każdy z tych prostaczków zda test — mruknął Taim i zerknął na Randa. — Ty to masz chyba szczęścia za dziesięciu.

Pozostali “prostaczkowie” niepewnie zaszurali podeszwami butów. Niektórzy bez wątpienia liczyli, że odpadną. Nie mogli się teraz wycofać, ale gdyby nie zdali, to mogliby wrócić do domu ze świadomością, że jednak próbowali, a nikt nie będzie zmuszał ich do stawienia czoła temu, co się wiązało z pomyślnym przejściem sprawdzianu.

Rand sam poczuł lekkie zdumienie. Ostatecznie nie było nic więcej prócz słabego echa i to on poczuł je wcześniej niż Taim, człowiek, który wiedział, czego szuka.

— Po jakimś czasie dowiemy się, jaką dysponujesz siłą — powiedział Taim, gdy Damer wślizgnął się z powrotem między pozostałych. Ci rozstąpili się, tworząc wokół niego niewielką przestrzeń, nie patrzyli mu w oczy. — Może okaże się, że dorównujesz mi swoją siłą, może nawet obecnemu tutaj Smokowi Odrodzonemu. — Przestrzeń dookoła Damera powiększyła się nieznacznie. — Czas rozstrzygnie. Skoncentruj się w trakcie, gdy ja będę badał pozostałych. Jeśli wyostrzysz zmysły, to może połapiesz się w tym wszystkim, zanim znajdę czterech albo pięciu dalszych. — Przelotne spojrzenie rzucone w stronę Randa mówiło, że te słowa są znowu przeznaczone dla niego. — No dobrze, kto następny? — Nikt się nie poruszył, oprócz Saldaeańczyka, który pogładził się po brodzie. — Ty. — Wskazał pulchnego jegomościa, około trzydziestki, ciemnowłosego tkacza o nazwisku Kely Huldin. Ze strony grupki kobiet dobiegł szloch jego żony.

Sprawdzenie dwudziestu sześciu musiało potrwać do wieczora, może dłużej. Upał nie upał, dni stawały się coraz krótsze, jakby naprawdę nadchodziła zima, a każdy oblany sprawdzian z konieczności będzie wymagał kilku dodatkowych minut, należało bowiem potwierdzić wynik. Bashere czekał, trzeba też było złożyć wizytę Weiramonowi, a...

— Ciągnij to dalej — przykazał Rand Taimowi. — Wrócę tu jutro, żeby zobaczyć, jak ci poszło. Pamiętaj o zaufaniu, jakie w tobie pokładam.

“Nie ufaj mu” — jęknął Lews Therin. Ten głos zdawał się pochodzić od jakiejś postaci zaczajonej w cieniach głowy Randa. “Nie ufaj. Zaufanie to śmierć. Zabij go. Zabij ich wszystkich. Och, umrzeć i skończyć, skończyć z tym wszystkim, spać bez snów, snów o Ilyenie, wybacz mi, Ilyeno, żadnego przebaczenia, tylko śmierć, zasłużyłem na to, by umrzeć...”

Rand odwrócił się, nim walka tocząca się w jego wnętrzu zdążyła się uzewnętrznić na twarzy.

— Jutro, jeśli będę mógł.

Taim dogonił go, kiedy razem z Pannami byli już w połowie drogi do drzew.

— Gdybyś został chwilę dłużej, mógłbyś się nauczyć, na czym polega ten sprawdzian. — W jego głosie słychać było nutę rozdrażnienia. — Pod warunkiem, że rzeczywiście znajdę jeszcze czterech czy pięciu, czemu zresztą wcale bym się nie zdziwił. Ty naprawdę masz szczęście Czarnego. Zakładam, że chcesz się uczyć. No chyba że zamierzasz wszystko zwalić na moje barki. Ostrzegam cię, to trochę potrwa. Tego Damera, choćbym go nie wiem jak poganiał, czeka jeszcze wiele dni albo tygodni, zanim zacznie w ogóle wyczuwać saidina, nie mówiąc już o jego pochwyceniu. I to samym tylko pochwyceniu, a nie przenoszeniu bodaj iskierki.

— Pojąłem już, na czym polega sprawdzian — odparł Rand. — Nie było to trudne. I rzeczywiście zamierzam ciebie tym wszystkim obarczyć, chyba że znajdziesz kilku takich, których uda ci się wyszkolić do pomocy. Pamiętaj, co ci przykazałem, Taim. Ucz ich jak najszybciej.

Kryły się za tym niebezpieczeństwa. Nauka przenoszenia żeńskiej połowy Prawdziwego Źródła polegała na nauce obejmowania, tak przynajmniej wyjaśniano Randowi, na nauce poddawania się czemuś, co ostatecznie stawało się posłuszne, ale najpierw trzeba się było temu podporządkować. W rezultacie kierowało się ogromną siłą, która nie mogła wyrządzić szkody, chyba że została niewłaściwie użyta. Dla Elayne i Egwene było to coś całkiem naturalnego; Rand ledwie potrafił dać wiarę tym tłumaczeniom. Przenoszenie męskiej połowy polegało na nieustającym boju o panowanie i przetrwanie. Wskoczyłeś w to zbyt głęboko, zbyt szybko, i już byłeś małym, bezbronnym chłopcem, ciśniętym do bitwy przeciwko uzbrojonemu po zęby wrogowi. A nawet jak już się nauczyłeś, to saidin i tak mógł cię zniszczyć, zabić albo zamroczyć ci umysł, o ile zwyczajnie nie wypalał w tobie zdolności przenoszenia. Identyczną cenę, jaką Aes Sedai kazały płacić złapanym przez siebie mężczyznom potrafiącym przenosić, można było wyegzekwować na samym sobie w jednym momencie beztroski, w jednej chwili, podczas której człowiek przestawał się pilnować. Co wcale nie znaczyło, by któryś ze zgromadzonych przed stodołą mężczyzn miał na to ochotę. Obdarzona krągłą twarzą żona Kelyego Huldina schwyciła go za koszulę i zaczęła szeptać mu coś z przejęciem do ucha. Kely niepewnie kręcił głową, a pozostali żonaci mężczyźni patrzyli niepewnie w stronę swych połowic. Niemniej jednak to była wojna, a wojna oznacza ofiary, nawet wśród żonatych mężczyzn. Światłości, tak już stwardniał, że kozła by zemdliło. Odwrócił się nieznacznie, aby nie widzieć oczu Sory Grady.

— Wykorzystaj ich maksymalnie — przykazał Taimowi. — Naucz ich tyle, ile mogą się nauczyć, tak szybko, jak się da.

Przy pierwszych słowach Randa Taim nieznacznie zacisnął usta.

— Tyle, ile mogą się nauczyć — powtórzył bezbarwnym głosem. — Ale czego? Zgaduję, że tego, co będzie mogło zostać wykorzystane jako broń.

— Jako broń — zgodził się Rand. Oni wszyscy musieli stać się bronią, łącznie z nim samym. Czy broń może sobie pozwolić na posiadanie rodziny? Czy broń może sobie pozwolić na miłość? A ta filozofia to niby skąd się teraz wzięła? — Wszystkiego, czego zdolni będą się nauczyć, ale tego przede wszystkim. — Tak mało ich było. Tylko dwudziestu siedmiu, a jeśli oprócz Damera był wśród nich jeszcze jeden, który mógł się nauczyć przenosić, to Rand byłby szczęśliwy, że jest ta’veren, że przyciągnął do siebie tego człowieka. Aes Sedai tylko łapały i poskramiały mężczyzn, którzy rzeczywiście przenosili, ale w tym akurat zdobywały wprawę od trzech tysięcy lat. Niektóre najwyraźniej uwierzyły, że udało im się coś, czego wcale nie zamierzyły, to znaczy dokonać selekcji ludzkiej rasy pod względem umiejętności przenoszenia. Białą Wieżę zbudowano w taki sposób, by zawsze zdołała pomieścić trzy tysiące albo i więcej Aes Sedai, gdyby zaistniała potrzeba zwołania ich tam wszystkich, a do tego były w niej jeszcze izby dla setek szkolących się dziewcząt, niemniej jednak tuż przed rozłamem w Wieży mieszkało najwyżej czterdzieści kilka nowicjuszek i mniej niż pięćdziesiąt Przyjętych.

— Ich musi być więcej, Taim, potrzebuję ich. Znajdź innych, w taki czy inny sposób. Naucz ich przede wszystkim tego sprawdzianu.

— Czyżbyś chciał zrównać siły z liczebnością Aes Sedai? — Wbrew zamierzeniu Randa Taim najwyraźniej się nie przejął. Ciemne skośne oczy wyrażały pewność siebie.

— Ile w sumie jest wszystkich Aes Sedai? Tysiąc?

— Moim zdaniem nawet nie tyle — odparł ostrożnie Taim.

Selekcja ludzkiej rasy. Oby sczezły, nawet jeśli miały dostateczny powód.

— No cóż, przynajmniej wrogów będzie dość. — Jedyną rzeczą, jakiej mu nie brakowało, byli wrogowie. Czarny i Przeklęci, Pomiot Cienia i Sprzymierzeńcy Ciemności. Białe Płaszcze z pewnością i najprawdopodobniej Aes Sedai, a w każdym razie ich część, te, które należały do Czarnych Ajah, a także ci, którzy chcieli przejąć nad nim kontrolę. Tych ostatnich uważał za wrogów, nawet jeśli oni się za takich nie uważali. Bez wątpienia dołączą do nich jeszcze Władcy Strachu, dokładnie tak, jak przewidział. I jeszcze inni. Dość, by zniweczyć wszystkie jego plany, zniszczyć wszystko. Zacisnął dłoń na rzeźbionym drzewcu Berła Smoka. A najgorszym wrogiem z wszystkich był czas, wróg, w walce z którym najmniejsze miał szanse na zwycięstwo. — Zamierzam ich pokonać, Taim. Co do ostatniego. Oni uważają, że mają prawo wszystko burzyć. Burzyć, zamiast budować! Ja natomiast zamierzam coś zbudować, pozostawić coś po sobie. Cokolwiek by się działo, dokonam tego! Zwyciężę Czarnego. I oczyszczę saidina, więc mężczyźni nie będą się musieli obawiać szaleństwa, a świat nie będzie musiał się obawiać przenoszących mężczyzn. Ja...

Zielono-biała tasiemka zakołysała się, kiedy gniewnie potrząsnął kikutem włóczni. Mówił o rzeczach niemożliwych. Upał i kurz igrały sobie z jego umysłem. Część na pewno da się zrobić, nigdy jednak nie dokona wszystkiego. Najlepsi ze zgromadzonych tutaj mogli co najwyżej liczyć, że zwyciężą i umrą, zanim popadną w obłęd, a on sam nie miał pojęcia, jak osiągnąć bodaj tyle. Mógł tylko nadal się starać. W końcu musiał istnieć jakiś sposób. Musiał, jeśli miało istnieć coś takiego jak sprawiedliwość.

— Oczyścić saidina — powtórzył cicho Taim. — Moim zdaniem do tego potrzeba większej siły, niż tobie się wydaje. — Przymknął oczy, zastanawiając się. — Słyszałem o takich przedmiotach, które się nazywają sa’angrealami. Czyżbyś miał taki, który rzeczywiście...

— Nie twoja sprawa, czy go mam czy nie — odburknął Rand. — Masz wyszkolić każdego, który może się uczyć, Taim. A potem szukaj innych i też ich ucz. Czarny nie będzie na nas czekał. Światłości! Mamy za mało czasu, Taim, ale musimy sobie jakoś poradzić. Musimy!

— Zrobię, co będę mógł. Ale nie spodziewaj się, że Damer już jutro obali mury miasta.

Rand zawahał się.

— Taim! Strzeż się takiego, który będzie robił zbyt szybkie postępy. Powiadom mnie o nim natychmiast. Do grona uczniów może się wślizgnąć jakiś Przeklęty.

— Przeklęty! — Taim wypowiedział to niemalże szeptem. Już po raz drugi wyglądał na wstrząśniętego, wręcz porządnie przerażonego. — Czemu...?

— Jak silny jesteś? — przerwał mu Rand. — Obejmij saidina. Zrób to. Obejmij taką ilość, jaką potrafisz utrzymać.

Przez chwilę Taim tylko patrzył na niego oczyma pozbawionymi wyrazu, a potem nagle zalała go Moc. Nie było tej łuny, jaką przenosząca kobieta widziała wokół drugiej, jedynie wrażenie siły i zagrożenia, ale Rand czuł je wyraźnie i potrafił oszacować. Taim objął taką ilość saidina, za pomocą której byłby zdolny w ciągu kilku sekund zniszczyć farmę i zgromadzonych na niej ludzi, dość, by obrócić w perzynę wszystko w zasięgu swego wzroku. Nie brakowało temu wiele do ilości, jaką Rand był w stanie objąć bez wspomagania. Ale z kolei ten człowiek mógł coś ukrywać. Nie widać było po nim wysiłku i być może nie chciał ujawniać całej swojej siły; skąd mógł wiedzieć, jak Rand zareaguje?

Wrażenie wywołane przez saidina ustąpiło i Rand dopiero teraz zorientował się, że sam wypełnił się męską połową Źródła, wściekłą powodzią, wszystkimi wątkami, jakie był w stanie ściągnąć za pośrednictwem ukrytego w kieszeni angreala.

“Zabij go — mruknął Lews Therin. — Zabij go natychmiast!”

Przez chwilę szok obezwładnił Randa; otaczająca go skorupa Pustki zadrżała, saidin rozwścieczył się i napuchł, a on ledwie zdążył wypuścił Moc, nim roztrzaskała Pustkę i jego samego. Czy to on objął Źródło czy Lews Therin?

“Zabij go! Zabij go!”

Ogarnięty furią Rand wrzasnął we wnętrzu własnej głowy:

“Zamknij się!”

Ku jego zdumieniu drugi głos umilkł.

Po twarzy ściekały mu strumienie potu; starł go dłonią, która mało co, a byłaby widocznie drżała. To on sam chwycił Źródło; musiało tak być. Nie mógł tego zrobić głos nieżyjącego człowieka. Sam to zrobił, bez udziału świadomości; po prostu nie zaufał Taimowi, kiedy ten objął aż taką porcję saidina, podczas gdy on stał tu całkiem bezbronny. Tak to właśnie było.

— Miej tylko oko na każdego, który będzie się uczył zbyt szybko — burknął. Może zdradzał Taimowi zbyt wiele, ale ludzie mieli prawo wiedzieć, z czym mogą mieć do czynienia. Tyle, ile musieli wiedzieć. Bał się tylko, by Taim albo ktoś inny się nie dowiedział, gdzie on się nauczył tak wiele. Gdyby odkryto, że on trzymał w niewoli jednego z Przeklętych i że pozwolił mu uciec... w plotkach pojawiłyby się wzmianki o jakimś więźniu, gdyby to przeciekło. Białe Płaszcze twierdziły, że jest fałszywym Smokiem i poza tym najprawdopodobniej Sprzymierzeńcem Ciemności; mówili tak o każdym, kto parał się Jedyną Mocą. Wielu by uwierzyło, gdyby świat się dowiedział o Asmodeanie. Nieważne, że Rand potrzebował mężczyzny, który mógł przekazać mu wiedzę na temat saidina. Nie mogła tego zrobić żadna kobieta; kobiety nie widziały jego splotów, jak on nie widział efektów ich przenoszenia. Mężczyźni z łatwością wierzą w najgorsze, kobiety zaś wierzą, że pod tym najgorszym kryje się coś jeszcze mroczniejszego; tak brzmiało stare porzekadło z Dwu Rzek. Sam się rozprawi z Asmodeanem, jeśli ten człowiek jeszcze się kiedyś ujawni. — Miej oko na wszystko. Dyskretnie.

— Jak Lord Smok rozkaże. — Mężczyzna skłonił się lekko, zanim ruszył w drogę powrotną przez podwórko.

Rand zorientował się, że Panny patrzą na niego — Enaila i Somara, Sulin i Jalani i inne — oczyma pełnymi troski. Akceptowały niemalże wszystko, co on robił, wszystko to, przy czym, robiąc to, się wzdrygał, albo przy czym wzdrygali się wszyscy prócz Aielów; im natomiast zazwyczaj włosy jeżyły się od spraw, których on nie pojmował. Akceptowały i martwiły się o niego.

— Nie wolno ci się przemęczać — rzekła cicho Somara. Rand spojrzał na nią i wtedy policzki lnianowłosej kobiety poczerwieniały. To miejsce mogło się nie liczyć jako publiczne — Taim nie mógł już tego usłyszeć, ale tym razem posunęła się za daleko.

Enaila z kolei wyciągnęła zza pasa zapasową shoufę i wręczyła mu ją.

— Za dużo słońca ci nie służy — burknęła.

Któraś z pozostałych Panien mruknęła:

— On powinien mieć żonę, która by się nim opiekowała.

Nie miał jak stwierdzić, która to powiedziała; nawet Somara i Enaila z takim gadaniem chowały się za jego plecami. Wiedział natomiast, o kim mowa. O Aviendzie. Kogóż lepszego mógłby poślubić syn Panny niźli Pannę, które wyrzekła się włóczni, żeby zostać Mądrą?

Stłumił gwałtowny napad gniewu, owinął głowę shoufą i wtedy poczuł wdzięczność. To słońce było rzeczywiście gorące, szarobura tkanina dobrze chroniła przed skwarem. Natychmiast nasiąkła potem. Czyżby Taim znał jakąś sztuczkę podobną do tych, jakimi posługiwały się Aes Sedai, na które nie działał ni żar, ni ziąb? Saldaea leżała daleko na północy, a mimo to ten człowiek zdawał się pocić w takim stopniu co Aiel. Mimo przepełniającej go wdzięczności Rand powiedział tylko:

— Przede wszystkim nie powinienem tak tu sterczeć i marnować czas.

— Marnować czas? — Młoda Jalani powiedziała to podejrzanie niewinnym tonem, odwijając shoufę i na ułamek chwili odsłaniając krótkie włosy, prawie tak rude jak włosy Enaili. — Niby z jakiego powodu Car’a’carn miałby marnować czas? Ja też spociłam się pewnego razu tak samo jak on, ale biegałam wtedy od wschodu do zachodu słońca.

Pozostałe Panny też zaczęły się uśmiechać i głośno chichotać; ruda Maira, co najmniej dziesięć lat starsza od Randa, klepała się po udach, złotowłosa Desora jak zawsze zasłaniała usta dłonią, by ukryć uśmiech, Liah o twarzy porytej bliznami podskakiwała na czubkach palców, a Sulin omalże nie zgięła się wpół. Poczucie humoru Aielów było co najmniej osobliwe. Z bohaterów opowieści nikt nigdy nie stroił sobie żartów, nawet jeśli zachowywali się dziwacznie, i wątpił, by z królami było inaczej. Problem częściowo wynikał z faktu, że wódz Aielów, nawet Car’a’carn, nie był królem; mógł stanowić autorytet pod wieloma względami, ale każdy Aiel miał prawo podejść do wodza i powiedzieć dokładnie to, co myśli. Niemniej jednak cała reszta problemu, jego znacznie większa część, polegała na czymś zupełnie innym.

Mimo iż został wychowany w Dwu Rzekach przez Tama al’Thora oraz jego żonę, Kari, która umarła, kiedy miał pięć lat, jednak prawdziwą matką Randa była Panna Włóczni — zmarła przy jego porodzie na zboczach Góry Smoka. Nie wywodziła się z Aielów, w odróżnieniu od ojca, ale za to była Panną. Dlatego właśnie obejmowały go obyczaje Aielów, silniejsze od prawa. Nie, nie obejmowały, one go zagarniały. Żadna Panna nie mogła wyjść za mąż i nadal nosić włócznię, a jeśli nie wyrzekła się włóczni, to wówczas Mądre oddawały urodzone przez nią dziecko innej kobiecie, w taki sposób, by nigdy się nie dowiedziała, kim tamta była. Wierzono, że dziecku zrodzonemu z Panny sprzyja szczęście, zarówno przy urodzeniu, jak i przy dorastaniu, mimo iż nikt, poza kobietą, która je wychowywała, a także jej mężem, nigdy się nie dowiadywał, że to nie ich dziecko. A z kolei Proroctwo Rhuidean twierdziło, że Car’a’carn będzie właśnie takim dzieckiem, wychowanym przez mieszkańców mokradeł. W oczach Panien wraz z Randem wracały wszystkie tamte dzieci, z Randem — pierwszym dzieckiem zrodzonym z Panny, o którym dowiedzieli się wszyscy.

Większość, zarówno te starsze jak Sulin, jak i te młodsze jak Jalani, powitała go jak dawno zaginionego brata. Publicznie okazywały mu tyle samo szacunku co każdemu wodzowi, niekiedy marginalnego, bo na to pozwalał obyczaj, ale gdy znajdował się z nimi sam na sam, to równie dobrze mógł być ich bratem, czy jednak młodszym czy starszym — zdawało się nie mieć nic wspólnego z wiekiem danej kobiety. Cieszył się, że tylko garstka obrała drogę Enaili i Somary; bardzo go irytowało, gdy kobieta bynajmniej nie starsza od niego, niezależnie od tego, czy przebywali w cztery oczy czy wśród innych, zachowywała się tak, jakby on był jej synem.

— W takim razie powinniśmy udać się do takiego miejsca, gdzie nie będę się pocił — odparł, zmuszając się do uśmiechu. Był im to winien. Niektóre już za niego umarły, a miało ich umrzeć jeszcze więcej, zanim to wszystko się skończy. Panny szybko stłumiły wesołość, gotowe pójść wszędzie tam, gdzie rozkaże Car’a’carn, zawsze gotowe go bronić.

Pytanie tylko brzmiało, dokąd pójść? Bashere czekał na jego ostentacyjnie zwyczajną wizytę, ale jeśli Aviendha dowiedziała się o niej, to mogła zechcieć w niej uczestniczyć. Rand unikał jej, jak się tylko dało, zwłaszcza przebywania z nią sam na sam. Dlatego, bo chciał z nią przebywać sam na sam. Na razie jakoś udało mu się to ukryć przed Pannami; gdyby nabrały śladowych chociaż podejrzeń, bardzo by mu utrudniły życie. Z konieczności musiał trzymać się od niej z daleka. Niósł w sobie śmierć niczym zakaźną chorobę; on był celem, a ludzie z jego otoczenia ginęli. Musiał znieczulić serce i pozwolić Pannom umierać — oby na zawsze sczezł w Światłości za tę obietnicę! — ale Aviendha wyrzekła się włóczni, by pobierać nauki u Mądrych. Nie bardzo był pewien, co do niej czuje, ale wiedział, że gdyby ona umarła za niego, to w nim też by coś umarło. Całe szczęście, że ona nie narzuciła mu żadnych więzi emocjonalnych. Starała się trzymać blisko niego tylko dlatego, że Mądre kazały go pilnować, a także dlatego, że chciała go pilnować w imieniu Elayne. Żaden z tych powodów nie czynił sytuacji prostszą; wprost przeciwnie.

Decyzja okazała się naprawdę łatwa. Bashere będzie musiał zaczekać, ale on dzięki temu uniknie Aviendhy, a teraz uda się na spotkanie z Weiramonem, które pierwotnie miało się odbyć w pałacu, zorganizowane w taki sposób, by wyszedł na jaw jego tajny charakter. Głupio podejmować decyzje z takich powodów, ale co ma zrobić mężczyzna, jeśli kobieta nie chce patrzeć na sprawy racjonalnie? Zresztą tym sposobem wszystko mogło wyjść na lepsze. Ci, którzy mieli się dowiedzieć o tej wizycie, dowiedzą się o niej i tak, a na dodatek być może tym bardziej skłonni będą uwierzyć w to, w co mieli uwierzyć, ponieważ spotkanie odbędzie się naprawdę w tajemnicy. A z kolei charakter ceremonii z udziałem Bashere i Saldaeańczyków wyda się tym bardziej mało znaczący, ponieważ odbędzie się późną porą. Tak. Wybiegi w wybiegach, godne Cairhienianina uczestniczącego w Grze Domów.

Pochwyciwszy saidina otworzył bramę, świetliste rozcięcie, które rozszerzyło się, ukazując wnętrze wielkiego namiotu w zielone paski, pustego, gdyby nie kolorowe dywaniki utkane w skomplikowane taireniańskie wzory. Szansa, że tu, w tym namiocie, jest jakaś zasadzka, była jeszcze mniejsza niż w okolicy farmy, ale Enaila, Maira i pozostałe Panny i tak osłoniły twarze i błyskawicznie pokonały bramę. Rand zatrzymał się i obejrzał za siebie.

Kely Huldin szedł w stronę domostwa, ze zwieszoną głową, u jego boku żona poganiała dwójkę ich dzieci. Stale klepała go pokrzepiająco po ramieniu, jednak nawet przez całą długość podwórka Rand widział jej rozpromienioną twarz. Najwyraźniej Kelyemu się nie udało. Taim stał naprzeciwko Jura Grady, obaj wpatrywali się w drżący maleńki płomyk. Sora Grady, z synkiem przyciśniętym do piersi, nie patrzyła na męża. Oczy miała nadal utkwione w Randzie. Oczy kobiety tną znacznie głębiej niż nóż, tak brzmiało kolejne porzekadło z Dwu Rzek.

Przeszedłszy przez bramę, zaczekał na resztę Panien, po czym uwolnił Źródło. Zrobił, co musiał zrobić.

Загрузка...