Przez chwilę Rand tęsknił do tych dni, kiedy mógł samotnie przechadzać się po korytarzach pałacu. Tego ranka towarzyszyła mu Sulin i dwadzieścia Panien, Bael, wódz klanu Goshien Aiel, połowa tuzina Sovin Nai — Rąk Noża z Jhirad Goshien — dla okazania szacunku Baelowi, oraz Bashere z równie liczną grupą Saldaeańczyków o orlich nosach. Wspólnie tworzyli spory tłum na szerokim, obwieszonym gobelinami korytarzu, przy czym odziani w cadin’sor Far Dareis Mai i Sovin Nai na wylot przeszywali wzrokiem służbę, która kłaniała się albo dygała pospiesznie i natychmiast usuwała się z drogi, a także młodszych Saldaeańezyków, którzy prężyli się buńczucznie w krótkich kaftanach i workowatych spodniach z nogawkami wepchniętymi w cholewy wysokich butów. Mimo półmroku było tu gorąco, a w — powietrzu wirowały drobiny kurzu. Niektórzy słudzy nosili wciąż te same czerwono-białe liberie co w czasach panowania Morgase, większość mężczyzn jednakże była tutaj nowa, dlatego więc ubrani byli w to, co akurat mieli na sobie, gdy starali się o tę posadę; tworzyli wspólnie pstrokatą zbieraninę wełnianych przyodziewków farmerów i handlarzy, przeważnie burych i zgrzebnych, ale ostatecznie odzwierciedlających całą gamę barw, tu i ówdzie urozmaiconych haftem albo skrawkami koronek.
Rand odnotował w pamięci, że musi przykazać pani Harfor, Pierwszej Służebnej, by ta znalazła dostateczną ilość liberii, dzięki czemu nowo przybyli nie musieliby pracować w swym najlepszym ubraniu. Zresztą pałacowe liberie były z pewnością świetniejsze niż codzienny przyodziewek prostego ludu, wyjąwszy być może jego wersję świąteczną. Służących było mniej niż za dni Morgase, a wśród mężczyzn i kobiet odzianych na czerwono i biało spotykało się sporo tych posiwiałych i przygarbionych, którzy normalnie zamieszkiwaliby kwatery emerytów. Ci, zamiast uciec tak jak wielu innych, woleli raczej zrezygnować z emerytury niźli patrzeć, jak pałac marnieje. Jeszcze jedna notatka w pamięci. Kazać pani Harfor — tytuł “Pierwsza Służebna” nie robił specjalnego wrażenia, a wszak Reene Harfor kierowała pałacem dzień w dzień — by wyszukała dostateczną liczbę służących, dzięki czemu ci staruszkowie mogliby się cieszyć zasłużonym odpoczynkiem. Czy nadal im płacono emerytury, skoro Morgase nie żyła? Powinien był pomyśleć o tym zawczasu; Halwin Norry, główny rachmistrz, będzie wiedział. Czuł się, w obliczu kolejno pojawiających się a niezliczonych spraw, jakby go chłostano na śmierć ptasimi piórami. Każda rzecz przypominała, że trzeba zrobić coś jeszcze innego. Drogi — to już nie byle drobiazg. Kazał ustawić straże przy Bramie w Caemlyn, a także przy tych w okolicach Łzy i Cairhien, ale nawet nie mógł mieć pewności, czy przypadkiem nie ma ich tu więcej.
O tak, zamieniłby wszystkie te ukłony i dygnięcia, wszystkie te straże honorowe, wszystkie te problemy i powinności, wszystkich tych ludzi, których potrzeby należało zaspokoić, na czasy, kiedy musiał się troszczyć wyłącznie o własny kaftan. Rzecz jasna, w tamtych czasach wcale nie byłoby mu wolno przechadzać się tak swobodnie po tych korytarzach, z pewnością nie bez towarzystwa jakiejś straży, takiej, która by pilnowała, czy nie zwędzi ukradkiem srebrno-złotego kielicha stojącego w niszy w ścianie albo figurki z kości słoniowej ze stołu inkrustowanego lazurytem.
Przynajmniej tego ranka nie słyszał głosu Lewsa Therina pomrukującego we wnętrzu jego głowy. I w pełni opanował tę sztuczkę, którą pokazał mu Taim; po twarzy Bashere pot ściekał strumieniami, natomiast na niego upał ledwie działał. Miał na sobie haftowany srebrem kaftan z szarego jedwabiu, zapinany pod szyję, a mimo to nie wypocił ani kropli, nawet jeśli było mu nieco za ciepło. Taim go zapewnił, że po jakimś czasie nie będzie w ogóle odczuwał ani upału, ani zimna, nawet takich temperatur, które innego człowieka uczyniłyby niezdolnym do działania. Ten zabieg polegał na zdystansowaniu się w stosunku do samego siebie, na szczególnej wewnętrznej koncentracji, co trochę przypominało sposób, w jaki on przygotowywał się do objęcia saidina. Dziwne, zdawał się tak bliski Mocy, a mimo to nie miał z nią nic wspólnego. Czy Aes Sedai robiły to samo? Nigdy nie widział ani jednej spoconej. Czy na pewno?
Zaniósł się nagle głośnym śmiechem. On się zastanawia, czy Aes Sedai się pocą! Może jeszcze nie oszalał, ale na pewno mógł ujść za durnia z wełną zamiast mózgu.
— Czyżbym powiedział coś śmiesznego? — spytał oschłym tonem Bashere, przeciągając kłykciami po wąsach. Niektóre Panny spojrzały na niego wyczekująco; cały czas robiły, co mogły, by zrozumieć poczucie humoru mieszkańców bagien.
Rand nie miał pojęcia, jakim sposobem Bashere zachowuje taki spokój umysłu. Tego właśnie ranka do pałacu dotarły wieści o walkach toczących się między poszczególnymi krainami Ziem Granicznych. Opowieści podróżników kiełkowały niczym chwasty po deszczu, ale te nadeszły z północy, najwyraźniej wraz z kupcami, którzy dotarli co najmniej aż do samego Tar Valon. Informacje nie precyzowały, ani gdzie się te walki toczą, ani też kto jest w nie zaangażowany. Saldaea wchodziła w rachubę tak samo jak każdy inny kraj, a Bashere nie słyszał, co się tam dzieje od czasu, gdy stamtąd przed wieloma miesiącami wyjechał. Sądząc jednakże po reakcji, jaką wywołały w nim te wieści, równie dobrze mógł się dowiedzieć, że cena rzepy poszła w górę.
Rzecz jasna, Rand sam nie miał pojęcia o tym, co się działo w Dwu Rzekach — chyba że te mgliste pogłoski o powstaniu gdzieś na zachodzie dotyczyły także jego rodzinnych stron; w tych czasach prawdą mogło być wszystko albo nic — dla niego jednakże to nie było to samo. Porzucił Dwie Rzeki. Aes Sedai miały szpiegów wszędzie i nie założyłby się nawet o miedziaka, czy nie mają ich również Przeklęci. Smok Odrodzony nie miał powodów, żeby interesować się wioską wielkości muszej kropki, w której wychował się Rand al’Thor; daleki był od tego. W przeciwnym razie Pola Emonda można by użyć jakoś przeciwko niemu, choćby w charakterze zakładnika. A mimo to nie zamierzał dzielić włosa na czworo, nawet w rozmowach z samym sobą. Porzucenie to porzucenie.
“Nawet gdybym potrafił jakoś uciec przed swoim przeznaczeniem, to czy na to zasługuję?”
To była jego własna myśl, nie Lewsa Therina. Rozprostowując ramiona, w których nagle odezwał się tępy ból, postarał się, by jego głos zabrzmiał beztrosko:
— Wybacz mi, Bashere. Przyszło mi do głowy coś dziwnego, ale słuchałem cię. Mówiłeś, że w Caemlyn panuje przeludnienie. Na każdego człowieka, który uciekł, ponieważ się bał fałszywego Smoka, przybywa dwóch takich, dla których nie jestem fałszywym Smokiem i dlatego oni się nie boją. Widzisz?
Burknięcie Bashere mogło być dowolnie zrozumiane.
— Ilu tu przybywa z innych powodów, Randzie al’Thor? — Bael był najwyższym człowiekiem, jakiego Rand w życiu widział, o dobrą dłoń wyższy od niego samego. Stanowił dziwaczny kontrast w porównaniu z Bashere, który był niższy od wszystkich Panien z wyjątkiem Enaili. Ciemnorude włosy Baela były gęsto przetykane siwizną, ale twarz miał pociągłą i surową, a w jego niebieskich oczach zastygły ostre błyski. — Twoimi wrogami można by obdzielić stu ludzi. Zapamiętaj moje słowa, będą znowu próbowali cię atakować. Mogą wśród nich być nawet Jeźdźcy Cienia.
— Jeśli nawet nie ma wśród nich żadnych Sprzymierzeńców Ciemności — wtrącił Bashere — to w takim mieście kłopoty wrą niczym herbata pozostawiona na ogniu. Wielu ludzi oberwało porządne cięgi, najwyraźniej za to, że wątpili, byś ty był Smokiem Odrodzonym, a jeden biedak został wywleczony z tawerny do jakiejś stodoły i powieszony na krokwiach za to, że naśmiewał się z twoich cudów.
— Moich cudów? — spytał z niedowierzaniem Rand.
Jakiś pomarszczony, siwowłosy sługa, w za dużym kaftanie od liberii i z wielkim wazonem w rękach, który starał się jednocześnie ukłonić i zejść im z drogi, potknął się i upadł na plecy. Jasnozielony wazon z cienkiej jak papier porcelany — wyrób Ludu Morza — przeleciał mu nad głową i pokoziołkował przez posadzkę wykładaną ciemnoczerwonymi płytkami, turlając się i podskakując, dopóki nareszcie nie znieruchomiał w odległości jakichś trzydziestu kroków. W pozycji pionowej. Staruszek zaskakująco rześko poderwał się na nogi i pobiegł do wazonu, gładząc go dłońmi i pokrzykując z równym niedowierzaniem co z ulgą, gdy nie znalazł ani szczerby, ani rysy. Inni słudzy patrzyli na to wszystko z równą podejrzliwością, po czym nagle oprzytomnieli i pospiesznie wrócili do swych zajęć. Tak mocno unikali patrzenia na Randa, że kilku zapomniało się ukłonić albo dygnąć.
Bashere i Bael wymienili spojrzenia; Bashere dmuchnął w swe sumiaste wąsy.
— Niech będzie, dziwne zdarzenia — powiedział. — Co dzień słyszy się kolejną opowieść o dziecku, które wypadło na bruk z okna znajdującego się na wysokości czterdziestu stóp i nawet nie miało siniaka. Albo o jakiejś babci, która stanęła na drodze dwu tuzinów rozpędzonych koni, tylko że one jakoś wcale jej nie poturbowały, nie obaliły na ziemię ani też nie stratowały. Pewien jegomość dwadzieścia dwa razy pod rząd wygrywał w kości pięć koron i to też uważają za twoją zasługę. Szczęściarz z niego.
— Powiadają — dodał Bael — że wczoraj z jakiegoś dachu spadł kosz pełen dachówek. Wszystkie spadły na ulicę nietknięte, ułożone w starożytny symbol Aes Sedai. — Zerknął na siwowłosego sługę, który stał z szeroko rozdziawionymi ustami i przyciskał wazon do piersi. — Nie wątpię, że tak się stało.
Rand powoli wypuścił powietrze z płuc.
Oczywiście nie wspomnieli o zdarzeniach innego rodzaju. O człowieku, który potknął się o próg i powiesił się, bo jego chustka zaczepiła się o klamkę. Od jakiegoś dachu oderwał się poluźniony gont i silny wiatr wrzucił go przez otwarte okno, a potem przez otwarte drzwi, zabijając kobietę, która siedziała przy stole razem ze swoją rodziną. Tego typu rzeczy zdarzały się, tyle że rzadko. Rzadko, ale nie przy nim. Raz z dobrym skutkiem, innym razem ze złym, zło bowiem działo się równie często jak dobro; wypaczał los przez to tylko, ze znajdował się w odległości kilku mil od miejsca zdarzenia. Nie, nawet gdyby te smoki zniknęły z jego ramion, a z dłoni wypalone czaple, to i tak nadal byłby naznaczony. Było takie porzekadło w Ziemiach Granicznych: “Obowiązek cięższy niż góra, śmierć lżejsza od pióra”. Jak już ta góra usadowiła się pewnie na twoich barkach, to nie było sposobu, żeby ją z nich zdjąć. Zresztą i tak nie było nikogo innego, kto mógłby ją ponieść, więc po co się skarżyć?
Postarał się przemówić głosem pełnym werwy:
— Czy znalazłeś ludzi, którzy powiesili tamtego? — Bashere pokręcił głową. — No to znajdź ich i aresztuj za morderstwo. Chcę położyć temu kres. A teraz inna sprawa. Wątpienie we mnie to nie zbrodnia. — Krążyły pogłoski, że Prorok tak właśnie orzekł, ale na razie jeszcze nie mógł nic z tym zrobić. Nawet nie wiedział, gdzie dokładnie przebywa Masema, prócz tego, że gdzieś w Ghealdan albo w Amadicii. O ile w ostatnim czasie nie przeniósł się gdzieś indziej. Kolejna sprawa zanotowana w pamięci; musi znaleźć tego człowieka i jakoś go okiełznać.
— Niezależnie od tego, jakie to przyniesie skutki? — spytał Bashere. — Ludzie szepczą, że jesteś fałszywym Smokiem, który zabił Morgase z pomocą Aes Sedai. Ponoć ludzie zamierzają powstać przeciwko tobie i pomścić swoją królową. Nie wiadomo, jak jest ich wielu.
Rand poczuł, jak tężeje mu twarz. Z tym pierwszym mógł żyć — musiał; ilekroć by temu zaprzeczał, nie był w stanie doszczętnie wyplenić pogłosek — zbyt wiele wersji krążyło i wciąż się namnażało. Nie mógł jednak tolerować podżegania do buntu. Andor pozostanie jednością, której on nie pozwoli rozszczepić w wyniku wojny. Przekaże ten kraj w ręce Elayne w równie nie skażonym stanie, w jakim go przejął. Odda go jej, o ile ją kiedykolwiek odnajdzie.
— Odszukaj tych, którzy dali temu początek — rzekł ochryple — i wtrąć do więzienia. — Światłości, jak znaleźć tego, kto daje początek plotce? — Mogą się zwrócić do Elayne, jeśli będą chcieli prosić o łaskę. — Jakaś młoda służąca, w zgrzebnej burej sukni, która właśnie odkurzała misę z niebieskiego szkła, dostrzegła wyraz jego twarzy i misa wypadła z jej nagle drżących rąk, roztrzaskując się na kawałki. Nie zawsze odmieniał los. — A czy są jakieś dobre wieści? Z chęcią bym jakieś usłyszał.
Młoda kobieta pochyliła się chwiejnie, by pozbierać okruchy, ale Sulin zerknęła na nią, tylko zerknęła, i wtedy dziewczyna wyprostowała się gwałtownie z wytrzeszczonymi oczyma, po czym przywarła do gobelinu przedstawiającego polowanie na lamparta. Rand tego nie rozumiał, ale niektóre kobiety zdawały się bardziej bać Panien niż mężczyzn Aielów. Młoda kobieta spojrzała na Baela, jakby z nadzieją, że ją obroni. Ale ten zdawał się w ogóle jej nie widzieć.
— To zależy od tego, jak definiujesz dobre wieści. — Bashere wzruszył ramionami. — Dowiedziałem się, że trzy dni temu do miasta wjechali Ellorien z Domu Traemane i Pelivar z Domu Coelan. Zakradli się, można powiedzieć, i żadne nie zbliżyło się do Wewnętrznego Miasta. Na ulicy gadają, że w okolicach miasta przebywa Dyelin z Domu Taravin. Żadne nie odpowiedziało na twoje zaproszenia. Nie słyszałem jednak nic, co by ich łączyło z tymi poszeptywaniami. — Zerknął na Baela, który nieznacznie pokręcił głową.
— My słyszymy jeszcze mniej niż ty, Davramie Bashere. Ci ludzie rozmawiają o wiele swobodniej w obecności innych mieszkańców mokradeł.
Tak czy inaczej, to akurat były dobre wieści. Tych właśnie ludzi Rand potrzebował. Jeśli uważali go za fałszywego Smoka, to znajdzie sposób, żeby to jakoś obejść. Jeśli uważali, że to on zabił Morgase... No cóż, tym lepiej, jeśli pozostaną wierni jej pamięci i jej krwi.
— Poślij im zaproszenia, żeby złożyli mi wizytę. Dołącz do nich imię Dyelin; może wiedzą, gdzie ona jest.
— Jeżeli to ja wystosuję takie zaproszenie — zauważył Bashere z wyraźnym powątpiewaniem — to może zostać ono zrozumiane nie inaczej, jak tylko jako przypomnienie, że w Andorze stacjonuje saldaeańska armia.
Rand zawahał się, po czym skinął głową, uśmiechając się nagle szeroko.
— Poproś lady Arymillę, żeby je zaniosła. Nie wątpię, że połakomi się na możliwość zademonstrowania, jak blisko mnie przebywa. Ale to ty je napisz. — Po raz kolejny przydawały się lekcje Moiraine odnośnie do zasad Gry Domów.
— Nie wiem, czy to dobra wieść, czy nie — powiedział Bael — ale wiem od Czerwonych Tarcz, że dwie Aes Sedai wynajęły izby w jednej z karczm Nowego Miasta. — Czerwone Tarcze od dawna wspomagały ludzi Bashere przy pilnowaniu porządku publicznego w Caemlyn; obecnie robiły to same. — Słyszymy mniej, Davramie Bashere, ale być może czasami widzimy więcej.
— Czy jedna z nich jest może naszą znajomą, która tak lubi koty? — spytał Rand. Po mieście uporczywie krążyły pogłoski o jakiejś Aes Sedai; czasami zresztą mówiły o dwóch, innym razem o trzech albo wręcz o całej grupie. Niemniej jednak zarówno Bashere, jak i Baelowi nie udało się dotrzeć do niczego więcej jak tylko do paru opowieści o jakiejś Aes Sedai, która rzekomo Uzdrawiała psy i koty, zawsze jednak działo się to w mało sprecyzowanym miejscu, a opowiadał o niej ktoś, kto o niej posłyszał w jakiejś tawernie albo na targowisku.
Bael potrząsnął głową.
— Nie sądzę. Czerwone Tarcze powiadają, że te dwie przybyły bodajże nocą. — Bashere wyraźnie się zainteresował, rzadko kiedy przepuszczał okazję do powtórzenia, że Rand potrzebuje Aes Sedai, ale Bael krzywił się wówczas lekko, tak lekko, że nikt by tego nie zauważył oprócz Aiela. Aielowie byli bardzo ostrożni w kontaktach z Aes Sedai, wręcz zdecydowanie im niechętni.
Dla Randa tych kilka słów zawierało mnóstwo kwestii do przemyślenia, niemniej jednak jego myśli, jakikolwiek kierunek by obrały, za każdym razem docierały ostatecznie do jego osoby. Dwie Aes Sedai musiały mieć powód, by przyjechać do Caemlyn, mimo iż ich siostry unikały tego miasta, odkąd się w nim pojawił. I prawdopodobnie ten powód miał coś wspólnego z nim. W najspokojniejszych czasach niewielu ludzi podróżowało nocą, a to nie były spokojne czasy. Jeżeli jakieś Aes Sedai przybywały nocą, to zapewne unikały w ten sposób ściągania na siebie uwagi, i najprawdopodobniej osobą, której uwagi przede wszystkim nie chciały na siebie ściągać, był on sam. Z drugiej zaś strony być może po prostu jechały gdzieś z jakąś pilną sprawą. Przez którą, być może, należało rozumieć misję na rzecz Wieży. Zresztą, prawdę powiedziawszy, jakoś nie umiał sobie wyobrazić, co aktualnie mogło być ważniejsze dla Wieży niż on sam. A może postanowiły przyłączyć się do tych Aes Sedai, które, jak uparcie powtarzała Egwene, zamierzały go poprzeć.
Uznał, że musi się dowiedzieć, niezależnie od tego, o co ostatecznie chodzi. Światłość tylko wiedziała, co zamierzają Aes Sedai — zarówno te z Wieży, jak i te gdzieś ukryte, wśród których przebywała Elayne — ale musiał się tego dowiedzieć. Było ich zbyt wiele i spotkanie z nimi mogło być dla niego zbyt niebezpieczne, żeby tego zaniechać. Jak zareaguje Wieża, kiedy Elaida dowie się o jego amnestii? Jak zareaguje każda z Aes Sedai? Czy to już do nich dotarło?
Kiedy zbliżali się już do drzwi na końcu korytarza, otworzył usta, chcąc powiedzieć Baelowi, by ten poprosił jedną z tych Aes Sedai o przyjście do pałacu. Dałby radę dwóm Aes Sedai, gdyby już do tego przyszło — pod warunkiem że te nie wzięłyby go z zaskoczenia — ale nie było sensu ryzykować, dopóki nie wiedział, kim one są i co zamierzają.
“Przepełnia mnie pycha. Mdli mnie od niej, bo mnie już całkiem zniszczyła!”
Rand zgubił krok. Tego dnia głos Lewsa Therina odezwał się dopiero po raz pierwszy w jego głowie — i zabrzmiało to zupełnie jak komentarz do jego własnych myśli na temat Aes Sedai, mógł się tym faktem pocieszać — ale to wcale nie dlatego zamilkł nagle i zatrzymał się jak wryty.
Z powodu upału drzwi wychodzące na jeden z pałacowych ogrodów były szeroko otwarte. Wszystkie kwiaty dawno temu przekwitły, a niektóre z krzewów róż i białych gwiazd wyglądały na zwiędnięte, ale nadal jeszcze rosły tam dające cień drzewa, mimo iż liści na nich nie było wiele, otaczając fontannę z białego marmuru, która szemrała w samym sercu ogrodu. Tuż obok fontanny stała jakaś kobieta odziana w obszerne spódnice z burej wełny i luźną białą bluzkę algode, z szarym szalem zapętlonym na łokciach, zapatrzona z niedowierzaniem na wodę, która nie służyła do niczego innego jak tylko do oglądania. Rand wpił chciwie wzrok w twarz Aviendhy, w rudawe pukle spadające na ramiona spod złożonej szarej chusty, którą miała obwiązane skronie. Światłości, jaka ona piękna! Zapatrzona na wodny pył, jeszcze go nie zauważyła.
Czy ją kochał? Nie miał pojęcia. Plątała mu się po głowie, razem z marzeniami o Elayne i Min. Wiedział natomiast z całą pewnością, że jest dla każdej z nich poważnym zagrożeniem: nie miał kobiecie nic do zaofiarowania oprócz bólu.
“Ilyena. — Lews Therin zaszlochał. — Zabiłem ją! Światłości, obym sczezł w tobie na wieczność!”
— To może być ważne, że do Caemlyn zjechały dwie Aes Sedai, i to w takich okolicznościach — rzekł cicho Rand. — Chyba powinienem odwiedzić tę karczmę i dowiedzieć się, po co tu przyjechały. — Prawie wszyscy znieruchomieli razem z nim, ale Enaila i Jalani tylko wymieniły spojrzenia i, wyminąwszy go, ruszyły w głąb ogrodu. Nieznacznie podniósł głos, nadając mu znacznie twardsze brzmienie: — Towarzyszące mi tutaj Panny pójdą ze mną. Oczywiście każda, która ma ochotę wdziać suknię i gadać o zalotach, może zostać.
Enaila i Jalani zesztywniały, po czym obróciły się na pięcie, by spojrzeć mu w twarz, z oczyma rozjarzonymi oburzeniem. Dobrze, że Somara nie brała udziału w dzisiejszej straży; ta mogła się nie pohamować. Palce Sulin zamigotały w mowie Panien; to, co powiedziała, stłumiło wyraz oburzenia i wywołało rumieńce zażenowania na policzkach obu Panien. Aielowie znali najrozmaitsze odmiany sygnałów dłoni, którymi posługiwali się w sytuacjach, kiedy najlepsze było milczenie. Każdy klan miał ich własny zestaw, podobnie zresztą jak każda społeczność, oprócz tego istniały również takie, które znali wszyscy Aielowie, ale tylko Panny stworzyły z nich własny język.
Rand nie zaczekał, aż Sulin skończy i odwrócił się plecami od ogrodu. Te Aes Sedai mogły wyjechać z Caemlyn równie szybko, jak przyjechały. Obejrzał się przez ramię. Aviendha nadal wpatrywała się w wodę; nie widziała go. Przyspieszył kroku.
— Bashere, czy mógłbyś wysłać któregoś ze swoich ludzi z rozkazem, by przyszykowano konie? Przy Bramie Południowych Stajni. — Główne bramy pałacu otwierały się na Plac Królowej, na którym czekał tłum ludzi z nadzieją, że zobaczy go, w choćby przelocie. Przedostanie się przez niego potrwałoby pół godziny, o ile dopisałoby mu szczęście.
Bashere dał znak i jeden z młodszych Saldaeańczyków pognał przed siebie, kołyszącym krokiem charakterystycznym dla człowieka przyzwyczajonego do siodła.
— Mężczyzna powinien wiedzieć, kiedy uciekać przed kobietą — rzucił w przestrzeń Bashere — ale mężczyzna roztropny wie, że czasami powinien przystanąć i stawić jej czoło.
— Młodość — dodał Bael pobłażliwym tonem. — Młody człowiek ściga cienie i ucieka przed światłem księżyca, dlatego w końcu kaleczy się w stopę własną włócznią. — Kilku Aielów zaczęło się śmiać, zarówno Panny, jak i Ręce Noża. Sami starsi.
Zirytowany Rand znowu obejrzał się przez ramię.
— Żadna z was nie wyglądałaby dobrze w sukni. — O dziwo, Panny i Ręce Noża znowu się roześmieli, tym razem jeszcze głośniej. Może jednak udało mu się choć trochę pojąć humor Aielów.
Kiedy wyjechał z Bramy Południowej Stajni na jedną z zakrzywionych ulic Wewnętrznego Miasta, było dokładnie tak, jak się spodziewał. Podkowy pląsającego radośnie Jeadena brzękały na kamieniach brukowych; jabłkowity ogier rzadko opuszczał stajnię ostatnimi czasy. Na ulicy było wielu ludzi, ale nie taka ciżba, jakiej człowiek mógł się spodziewać po drugiej stronie pałacowego muru i wszystkich wyraźnie zaprzątały własne sprawy. Niemniej jednak widział pokazujące go sobie palce i przechodniów, którzy przysuwali się bliżej siebie, coś sobie szeptem mówiąc na ucho. Niektórzy być może rozpoznali Bashere — w odróżnieniu od Randa, generał marszałek często się pojawiał na mieście — a poza tym każdy, kto opuszczał pałac, zwłaszcza pod eskortą biegnących truchtem Aielów, musiał być kimś ważnym. Te poszeptywania i wycelowane palce towarzyszyły im przez całą drogę.
Mimo wgapionych weń spojrzeń, Rand starał się nacieszyć urokami wybudowanego przez ogirów Wewnętrznego Miasta. Te nieliczne okazje, podczas których mógł w ogóle pozwolić sobie na odrobinę radości, były wprost bezcenne. Ulice rozbiegały się od lśniącego bielą Pałacu Królewskiego, sunąc zgodnie z konturami wzgórz, zupełnie tak, jakby stanowiły naturalną część ukształtowania terenu. Wszędzie, jak okiem sięgnął, wyrastały smukłe wieże, pokryte kolorowymi płytkami lub złotymi, purpurowymi albo białymi kopułami, iskrzącymi się w słońcu. Tutaj przestrzeń pozostawiono nie zabudowaną, otwierając tym samym widok na wypełniony drzewami park, z kolei za wzniesieniem wzrok wiódł ku pofałdowanym równinom i lasom za wysokim, przetykanym srebrnymi żyłkami murem, który opasywał całe Caemlyn. Wewnętrzne Miasto zaplanowano w taki sposób, by cieszyło i koiło oko. Ogirowie twierdzili, że tylko samo Tar Valon i legendarne Manetheren je prześcigało, jednak wielu ludzi, przeważnie Andoran, uważało, że Caemlyn im dorównuje.
Śnieżnobiałe mury Wewnętrznego Miasta stanowiły jednocześnie początek otaczającego je Nowego Miasta, z jego własnymi kopułami i iglicami, wśród których część usiłowała dorównać wysokością tym, które w Wewnętrznym Mieście pobudowano na znacznie wyższych wzgórzach. Tutaj, na węższych ulicach, panował ogromny ścisk i nawet szerokie bulwary, których środkiem biegły pasy ziemi obsadzone drzewami, były wypełnione przechodniami, furami ciągnionymi przez woły, ludźmi na koniach, w powozach i lektykach.
Tędy jechało się wolniej, mimo iż tłumy posłusznie ustępowały im drogi. Podobnie jak w Wewnętrznym Mieście ludzie nie mieli pojęcia, kim jest Rand, nikt jednak nie chciał wejść w paradę Aielom. Mimo to w takiej ciżbie musieli posuwać się wolno. A ludzi napotykali najrozmaitszych. Farmerów w zgrzebnych wełnach i kupców w kaftanach albo sukniach znamienitszego kroju. Rzemieślników spieszących do swych warsztatów, ulicznych handlarzy wychwalających gromko towary ułożone na tacach i ręcznie pchanych wózkach, było tam chyba wszystko, począwszy od szpilek i wstążek, po owoce i sztuczne ognie, przy czym te dwa ostatnie artykuły były obecnie równie drogie. Jakiś bard w płaszczu z ponaszywanymi łatkami otarł się o trzech Aielów badających ostrza wyłożone na stołach przed warsztatem nożownika. Dwóch szczupłych jegomościów z ciemnymi włosami zaplecionymi w warkoczyki i nożami przypasanymi do pleców — zdaniem Randa, uczestników Polowania na Róg — gawędziło z grupką Saldaeańczyków, jednocześnie przysłuchując się kobiecie grającej na flecie i mężczyźnie z tamburynem na rogu ulicy. Cairhienianie, niżsi i bledsi, wyróżniali się spośród Andoran, podobnie zresztą jak cechujący się ciemniejszą karnacją Tairenianie, jednak Rand spostrzegł również Murandian w długich kaftanach oraz Altaran w zdobnych kamizelach, Kandoryjczyków z widlastymi bródkami, a nawet dwóch Domani z charakterystycznymi wąsami, długimi i cienkimi oraz kolczykami w uszach.
Z tłumu wybijali się także ludzie innego pokroju; ci wałęsali się po ulicach, mężczyźni w pomiętych kaftanach i kobiety w wygniecionych sukniach, często okryci kurzem, bezustannie mrugając i na coś się zagapiając. Widać było, że nie mają dokąd się udać i że nie wiedzą, co ze sobą zrobić. To byli ludzie, którzy mieli za sobą długą drogę, pokonaną nierzadko z wielkim wysiłkiem, drogę, która wiodła ku temu, czego szukali. Czyli ku niemu. Smokowi Odrodzonemu. Nie miał pojęcia, co z nimi zrobić, ale w taki czy inny sposób był za nich odpowiedzialny. Nieważne, że wcale ich nie prosił, by zrywali z dotychczasowym życiem, że wcale od nich nie wymagał, by wszystko porzucali. Zrobili to. Z jego powodu. I gdyby się w tym momencie dowiedzieli, kim jest, zapewne przedarliby się przez kordon Aielów i rozdarli go ostatecznie na strzępy, trawieni pragnieniem, by chociaż go dotknąć.
Dotknął angreala, małego tłustego człowieczka ukrytego w kieszeni. Świetnie by mu posłużył, gdyby Jedynej Mocy musiał użyć do obrony przed ludźmi, którzy wyrzekli się wszystkiego z jego powodu. Dlatego właśnie rzadko zapuszczał się do miasta. A w każdym razie była to jedna z przyczyn. Zresztą za dużo miał rzeczy do zrobienia, by sobie pozwalać na bezcelowe przejażdżki.
Karczma, do której prowadził go Bael, położona na zachodnim krańcu miasta, nazywała się “Pies Culaina”; składała się z dwóch pięter nakrytych dachem z czerwonych dachówek. Kiedy się zatrzymali na krętej bocznej uliczce, ciżba przechodniów rozstąpiła się i zbiła wokół nich w tłum. Rand ponownie dotknął angreala. — dwie Aes Sedai; powinien dać sobie z nimi radę bez jego pomocy — zanim zsiadł z konia i wszedł do środka. Rzecz jasna, nie przestąpił progu bramy przed trzema Pannami i dwoma Rękami Noża, stąpającymi na palcach i w każdej chwili gotowymi zasłonić sobie twarze. Prędzej nauczyłby kota śpiewać. Pozostawiwszy dwóch Saldaeańczyków przy koniach, Bashere i pozostali wkroczyli tuż za nim, razem z Baelem, a za nimi pozostali Aielowie, z wyjątkiem tych, którzy zostali na straży na zewnątrz. Tego, co ujrzeli, Rand się nie spodziewał.
Wspólna sala mogła należeć do setki innych gospód w Caemlyn; pod pobieloną ścianą stał rząd wielkich beczek z ale i winem, na których ustawiono mniejsze baryłki wypełnione brandy, a na tym wszystkim wylegiwał się pasiasty kot. Znajdowały się w niej ponadto dwa kamienne kominki z dokładnie wymiecionymi paleniskami, a między stołami oraz ławami ustawionymi na gołej posadzce pod belkowanym stropem uwijały się trzy, może cztery kobiety w fartuszkach. Oberżysta o krągłej twarzy i potrójnym podbródku, w białym fartuchu opiętym na wydatnym brzuchu, podbiegł do nich natychmiast, zacierając ręce i przyglądając się Aielom z niemal niedostrzegalnym śladem zdenerwowania w oczach. Caemlyn przekonało się, że Aielowie nie zamierzają łupić i palić wszystkiego, co znajdzie się w zasięgu ich spojrzenia — przekonanie samych Aielów, że Andor to nie podbity kraj, w związku z czym nie mogą sobie wziąć należnej im jednej piątej, stanowiło zadanie o wiele trudniejsze -` ale to jeszcze nie znaczyło, by oberżyści byli przyzwyczajeni do widoku dwu tuzinów tych ludzi pojawiających się jednocześnie w ich głównej izbie.
Karczmarz skupił całą uwagę na Randzie i Bashere. Głównie na Bashere. Obaj, sądząc po odzieniu, z pewnością byli ludźmi zamożnymi, ale Bashere był starszy o dobrych parę lat, a zatem prawdopodobnie musiał być tym ważniejszym.
— Witaj, mój lordzie, witajcie, moi lordowie. Co mogę wam zaproponować? Mam wino z Murandy, a także z Andoru, brandy z...
Rand nie zwrócił uwagi na tego człowieka. Tym, co różniło tę wspólną salę od setki innych, byli goście. O tej porze spodziewałby się tu zobaczyć kilku mężczyzn, a tymczasem nie było tu żadnego. Przy stołach siedziało natomiast wiele pospolicie odzianych młodych kobiet, a właściwie dziewcząt, które obróciły się niemal jednocześnie, z filiżankami z herbatą w dłoniach, wgapione w nowo przybyłych. Niejednej wyraźnie zaparło dech na widok rosłej sylwetki Baela. Nie wszystkie jednak wpatrywały się w Aielów; w rzeczy samej kilkanaście wpiło wzrok w niego i to one właśnie sprawiły, że wytrzeszczył oczy. Znał je. Niezbyt dobrze, ale naprawdę je znał. Szczególnie jedna przyciągnęła jego uwagę.
— Bode? — zapytał z niedowierzaniem.
Ta dziewczyna o ogromnych oczach, które wwiercały się w niego — kiedy te włosy zdążyły tak jej urosnąć, że mogła je zapleść w warkocz? — to była Bodewhin Cauthon, siostra Mata. I była tam też pulchna Hilde Barran siedząca obok chudej Jerilin al’Caar, a dalej piękna Marisa Ahan, która jak zawsze, gdy coś ją zdziwiło, przyciskała dłonie do policzków, potem hoża Emry Lewin, Elise Marwin, Darea Candwin i... Wszystkie pochodziły z Pola Emonda albo jego okolic. Omiótł wzrokiem pozostałe stoły i stwierdził, że te inne też muszą być mieszkankami Dwu Rzek. A w każdym razie większość z nich — zauważył jedną twarz z Arad Doman, a także kilka innych, które musiały pochodzić gdzieś z daleka — ale wszystkie te suknie równie dobrze mógł zobaczyć dowolnego dnia na Łące w Polu Emonda.
— Co wy tutaj, na Światłość, robicie?
— Jedziemy do Tar Valon — zdołała wykrztusić Bode, mimo zdumienia. Jedynym podobieństwem łączącym ją z Matem było coś nieuchwytnie psotnego w oczach. Zdumienie wywołane jego widokiem prędko zniknęło, ustępując miejsca szerokiemu uśmiechowi niedowierzania i radości. — Żeby zostać Aes Sedai, tak samo jak Egwene i Nynaeve.
— O to samo mogłybyśmy zapytać ciebie — wtrąciła gibka Larine Ayellin, po czym pozornie niedbałym ruchem, który musiała z pewnością długo ćwiczyć, przerzuciła gruby warkocz przez ramię. Ta najstarsza z dziewcząt z Pola Emonda — o dobre trzy lata młodsza od niego, a za to jedyna oprócz Bode, która splatała włosy — miała zawsze wysokie mniemanie o samej sobie. Dostatecznie zresztą ładna, by wszyscy chłopcy utwierdzali ją w tym przekonaniu. — Lord Perrin nie powiedział o tobie więcej jak dwa słowa, wyjąwszy to, żeś wyruszył na poszukiwanie przygód. I że nosisz piękne kaftany, o czym sama się teraz przekonuję.
— Czy Mat dobrze się miewa? — spytała Bode, nagle zaniepokojona. — Czy jest z tobą? Matka tak się o niego martwi. On nawet nie pamięta o włożeniu czystych skarpet, jeśli ktoś mu o tym nie przypomni.
— Nie — odparł powoli Rand. — Jego tu nie ma. Ale miewa się dobrze.
— Wcale się nie spodziewałyśmy, że znajdziemy cię w Caemlyn — zapiszczała Janacy Torfinn cienkim głosikiem. Nie mogła mieć więcej jak czternaście lat; była najmłodsza, przynajmniej spośród mieszkanek Pola Emonda. — Założę się, że Verin Sedai i Alanna Sedai bardzo się ucieszą. One nas wiecznie wypytują o wszystko, co na twój temat wiemy.
A więc to były te dwie Aes Sedai. Poznał Verin, Brązową siostrę, i to lepiej niż tylko odrobinę. Nie miał jednak pojęcia, co sądzić o jej wizycie w Caemlyn. Zresztą raczej nie to było teraz najważniejsze. Te dziewczęta pochodziły z jego rodzinnych okolic.
— Czy w takim razie w Dwu Rzekach wszystko w porządku? W Polu Emonda też? Jak rozumiem, Perrin dotarł na miejsce, cały i zdrów. Zaraz! Lord Perrin?
Tym pytaniem jakby otworzył śluzę. Pozostałe dziewczęta z Dwu Rzek wolały popatrywać z ukosa na Aielów, zwłaszcza na Baela, nie skąpiąc przy tym spojrzeń rzucanych również w stronę Saldaean, za to dziewczyny z Pola Emonda zbiły się w gromadkę wokół Randa; wszystkie starały się powiedzieć jak najwięcej, opowiadały więc chaotycznie albo zaczynały od niewłaściwego miejsca, cały czas przeplatając swe opowieści pytaniami o niego i o Mata, o Egwene i Nynaeve. Na większość z tych pytań nie byłby w stanie odpowiedzieć przez godzinę, gdyby mu nawet dały szansę.
Na Dwie Rzeki napadły trolloki, ale lord Perrin je przepędził. W ten sam sposób opowiadały o wielkiej bitwie, jedna przez drugą, przez co trudno było wyłapać jakiekolwiek szczegóły, oprócz tego, że naprawdę doszło do bitwy. Oczywiście brali w niej udział wszyscy, ale to lord Perrin ich uratował. Zawsze lord Perrin; za każdym razem, gdy mówił o nim zwyczajnie “Perrin”, poprawiały go w ten odruchowy sposób, w jaki poprawia się kogoś, kto mówi “kozioł” zamiast “kozioł do cięcia drewna”.
Rand czuł ucisk w piersiach, nawet wtedy, gdy usłyszał, że atak trolloków został odparty. Opuścił ich, porzucając na pastwę czyhających zagrożeń. Gdyby wrócił, to być może lista poległych nie byłaby aż taka długa, nie zawierałaby tylu znajomych mu nazwisk. Ale gdyby wrócił, to nie miałby za sobą Aielów. Cairhien nie byłoby jego, w każdym razie nie w takim stopniu jak teraz, a Rahvin zapewne posłałby zjednoczony Andor przeciwko niemu i Dwu Rzekom. Za każdą decyzję, jaką podjął, trzeba było zapłacić cenę. Była to cena za to, kim był. A płacili ją inni ludzie. Musiał stale sobie przypominać, że w sumie jest o niebo niższa od tej, którą musieliby zapłacić bez niego. Ale to przypominanie wcale nie pomagało.
Przekonane, że to, co widzą na jego twarzy, to przerażenie wywołane listą poległych w Dwu Rzekach, dziewczęta pospiesznie przeszły do weselszych rzeczy. Wychodziło na to, że Perrin ożenił się z Faile. Rand życzył mu szczęścia i zastanawiał się, jak długo znalezione przez tych dwoje szczęście potrwa. Dziewczęta uważały, że to bardzo romantyczna i cudowna historia, zdając się jedynie żałować, że nie starczyło czasu na zwyczajowe przyjęcia weselne. Wszystkie najwyraźniej ten związek aprobowały, a nawet podziwiały Faile i były też odrobinę o nią zazdrosne, łącznie z Larine.
W Dwu Rzekach pojawiły się również Białe Płaszcze, a wraz z nimi Padan Fain, stary handlarz, który zwykł przyjeżdżać do Pola Emonda każdej wiosny. Dziewczęta wyraźnie nie miały pewności, czy Białe Płaszcze opowiedziały się po stronie wrogów czy przyjaciół, ale zdaniem Randa, gdyby istotnie należało w tym przypadku żywić jakieś wątpliwości, to rozstrzygała je osoba Padana Faina. Fain był Sprzymierzeńcem Ciemności, może nawet kimś gorszym od Sprzymierzeńca Ciemności, który zrobiłby wszystko, byle tylko zaszkodzić Randowi, Matowi i Perrinowi. Zwłaszcza Randowi. Dlatego wiadomość, że nikt nie widział, czy Fain zginął czy nie, zaliczała się do tych gorszych, jakie miały mu do przekazania. W każdym razie Białe Płaszcze wyjechały, natomiast z Gór Mgły spływała rzeka uchodźców, którzy przynosili najrozmaitsze nowości, od obyczajów po towary, rośliny, nasiona i ubrania. Wśród dziewcząt była jedna Domani, a także dwie Tarabonianki i trzy z Równiny Almoth.
— Larine kupiła sobie suknię uszytą przez Domani — powiedziała ze śmiechem mała Janacy, krzyżując wzrok z wymienioną — ale jej matka kazała ją odnieść z powrotem do szwaczki. — Larine podniosła rękę, potem zawahała się i tylko głośno pociągnąwszy nosem, poprawiła warkocz. Janacy zachichotała.
— Kogo obchodzą suknie? — wykrzyknęła Susa al’Seen. — Randa nie obchodzą suknie. — Drobna i trzpiotowata Susa zawsze łatwo się ekscytowała, a w tej chwili podskakiwała na czubkach palców. — Alanna Sedai i Verin Sedai poddały wszystkie sprawdzianom. No cóż. Prawie wszystkie...
— Cilia Cole też chciała być sprawdzona — wtrąciła krępa Marce Eldin. Rand nie najlepiej ją pamiętał, wyjąwszy to, że zawsze trzymała nos w jakiejś książce, nawet wtedy, gdy szła po ulicy. — Ona się tego dopraszała! Zdała sprawdzian, ale one jej powiedziały, że jest za stara, by zostać nowicjuszką.
Susa ciągnęła swoją kwestię jednocześnie z Marce:
— ...I my wszystkie zdałyśmy...
— Od Białego Mostu podróżowałyśmy cały dzień i prawie całą noc — weszła jej w słowo Bode. — Jak to miło spędzić trochę czasu w jednym miejscu.
— Czy ty widziałeś Biały Most, Rand? — spytała Janacy, zagadując Bode. — Sam Biały Most?
— ...I jedziemy do Tar Valon, żeby zostać Aes Sedai! — zakończyła Susa, rzucając groźne spojrzenie, którym ogarnęła jednocześnie Bode, Marce i Janacy. — W Tar Valon!
— Na razie jeszcze nie jedziemy do Tar Valon.
Głos, który odezwał się od drzwi wyjściowych, odwrócił uwagę dziewcząt od Randa, ale dwie Aes Sedai, które właśnie weszły do środka, z miejsca zbyły ich pytania gestami dłoni i swoją uwagę skoncentrowały na Randzie. Były kobietami całkiem się od siebie różniącymi, mimo pewnego podobieństwa twarzy. Wiek można im było przypisać dowolny, ale Verin, niska i krępa, miała kanciastą twarz i ślady siwizny we włosach, gdy tymczasem ta druga, która musiała być Alanną, była śniadą, smukłą kobietą, o drapieżnej urodzie, falujących czarnych włosach i oczach, w których płonęło światło mówiące wiele o jej temperamencie. Były teraz okolone ledwie widocznymi czerwonymi obwódkami, jakby od płaczu, aczkolwiek Rand raczej nie wierzył, by jakaś Aes Sedai mogła płakać. Jej suknia do konnej jazdy była uszyta z szarego jedwabiu z cięciami wypełnionymi zielenią i wyglądała tak, jakby dopiero co ją wdziała, podczas gdy jasnobrązowy strój Verin sprawiał wrażenie nieco zmiętego. Niemniej jednak ciemne oczy Verin były dostatecznie przenikliwe, nawet jeśli nie przykładała zbytniej wagi do stroju. Te jej oczy przywarły do Randa tak mocno jak małże do skały.
W ślad za nimi dwiema do głównej izby weszło dwóch mężczyzn w kaftanach w kolorze spłowiałej zmęczonej zieleni, jeden zwalisty i siwowłosy, drugi tak wysoki i smukły, że przywodził na myśl bicz; obaj nosili u bioder miecze, a ich sprężyste ruchy zdradzałyby w nich Strażników, nawet gdyby nie znajdowali się w towarzystwie Aes Sedai. Randa zlekceważyli całkowicie, obserwowali natomiast Aielów i Saldaean, w bezruchu, który ostrzegał, że lada chwila mogą zrobić coś, czego się nikt po nich nie spodziewa. Aielowie, ze swej strony, nawet nie drgnęli, ale czuło się wyraźnie, że gotowi są w każdym momencie zasłonić twarze, Panny i Ręce Noża tak samo, natomiast palce młodych Saldaeańczyków zaczęły nagle krążyć przy rękojeściach mieczy. Jedynie Bael i Bashere wyglądali na rzeczywiście spokojnych. Dziewczęta nie zauważyły niczego, całą uwagę skupiając na Aes Sedai, za to gruby oberżysta wyczuł nastrój i zaczął załamywać ręce, bez wątpienia wyobrażając już sobie swoją główną izbę doszczętnie zdewastowaną. O ile nie całą oberżę.
— Nie będzie żadnych kłopotów — oświadczył Rand głośno i stanowczo w stronę karczmarza i Aielów. Miał nadzieję zresztą, że wszyscy słyszeli. — Żadnych kłopotów, pod warunkiem, że wy nie zaczniecie, Verin. — Kilka dziewcząt wytrzeszczyło oczy, że on ośmiela się przemawiać takim tonem do Aes Sedai, przy czym Larine głośno pociągnęła nosem.
Verin przypatrywała mu się badawczo swymi ptasimi oczyma.
— A kim my jesteśmy, żeby ośmielić się sprawiać kłopoty w twojej obecności? Daleko zaszedłeś od czasu, kiedy widziałam cię po raz ostatni.
Z jakiegoś powodu nie chciał o tym rozmawiać.
— Skoro postanowiłyście jednak nie jechać do Tar Valon, to w takim razie musiałyście słyszeć o rozłamie w Wieży — Tym wywołał pełne zaniepokojenia szemranie dziewcząt; one z pewnością o niczym nie słyszały. Aes Sedai dla odmiany nie okazały żadnej reakcji. — Czy znacie może miejsce pobytu tych, które przeciwstawiły się Elaidzie?
— Są takie rzeczy, o których powinniśmy rozmawiać na osobności — odparła spokojnym tonem Alanna. — Panie Dilham, będziemy potrzebowali prywatnego gabinetu. — Oberżysta omal nie potknął się o własne nogi, tak gwałtownie rzucił się pokazywać, która izba jest do ich dyspozycji.
Verin ruszyła w stronę bocznych drzwi.
— Tędy, Rand. — Alanna spojrzała na niego, pytająco unosząc brew.
Rand powstrzymał się od krzywego uśmieszku. Dopiero co tu weszły, a od razu zaczęły komenderować, ale Aes Sedai czyniły to równie naturalnie jak oddychanie. Dziewczęta z Dwu Rzek wpatrywały się w niego z rozmaitymi stopniami współczucia. Bez wątpienia spodziewały się, że Aes Sedai obedrą go ze skóry, jeśli nie będzie mówił tego, co trzeba, i jeśli nie będzie siedział tak prosto, jakby kij połknął. Ukłoniwszy się gładko, dał znak Alannie, że ma iść przodem. A więc daleko zaszedł, czy tak? Nie miały pojęcia, jak daleko.
Alanna odpowiedziała na ukłon skinieniem głowy, zgarnęła spódnice i posuwistym krokiem ruszyła śladem Verin, ale zaraz potem wywiązał się pewien problem. Dwóch Strażników wykonało takie ruchy, jakby chcieli pójść za Aes Sedai, ale nim zdążyli zrobić bodaj jeden pełny krok, drogę zastąpiło im dwóch zimnookich Sovin Nai, a palce Sulin zamigotały w mowie Panien, w wyniku czego do drzwi, do których właśnie podchodziły Aes Sedai, doskoczyły Enaila i jeszcze jakaś jedna potężnie zbudowana Panna. Saldaeańczycy spojrzeli na Bashere, który gestem nakazał im zostać na miejscach, ale sarn spojrzał pytająco na Randa.
Alanna wydała z siebie odgłos świadczący o jej oburzeniu.
— Będziemy rozmawiały z nim same, Ihvon. — Wysmukły Strażnik zmarszczył czoło, po czym niespiesznie skinął głową.
Verin obejrzała się, wyraźnie lekko zdziwiona, jakby ją coś wyrwało z głębokiego zamyślenia.
— Co? A tak, oczywiście, Tomas, zostań tutaj, proszę. — Siwowłosy Strażnik wyraźnie miał wątpliwości i na wszelki wypadek obdarzył Randa surowym spojrzeniem, zanim zasiadł w niedbałej pozycji pod ścianą, tuż obok drzwi wychodzących na ulicę. W tym sensie była ona “niedbała”, że człowiek ten wyglądał jak rzucony od niechcenia kawałek sztywnego drutu, z którego wykonano pułapkę. Dopiero wtedy Ręce Noża odprężyli się — w takim stopniu, w jakim Aielowie potrafili to zrobić.
— Chcę z nimi rozmawiać sam — powiedział Rand, patrząc prosto na Sulin. Przez chwilę miał wrażenie, że będzie się z nim sprzeczać. Szczęka jej zesztywniała w uporze; ostatecznie ona, Enaila i Dagendra porozumiały się ze sobą za pomocą mowy gestów, popatrując na niego i z dezaprobatą kręcąc głowami. Palce Sulin zamigotały raz jeszcze i wszystkie Panny wybuchnęły śmiechem. Żałował, że nie ma jakiegoś sposobu na nauczenie się tego ich języka; Sulin oburzyła się wręcz, kiedy o to poprosił.
Dziewczęta z Dwu Rzek wymieniły pełne niepokoju i zdziwienia spojrzenia, kiedy Rand ruszył śladem Aes Sedai; zamykając drzwi, odgrodził ich troje od narastającego jazgotu. Była to niewielka izba, za to zamiast ław stały w niej wypolerowane krzesła, a na stole i półce nad kominkiem rzeźbionym w gałązki pnączy stały świece w cynowych lichtarzach. Oba okna były zamknięte, nikt jednak nie wykonał ruchu, by któreś otworzyć. Ciekaw był, czy Aes Sedai zauważyły, że skwar nie działa już na niego, tak samo jak na nich nie wywierał wrażenia.
— Czy zamierzacie je zabrać do rebeliantek? — zapytał z miejsca.
Verin zmarszczyła czoło i wygładziła spódnice.
— Wiesz o rebelii znacznie więcej niż my.
— Dopiero w Białym Moście usłyszałyśmy o wydarzeniach w Wieży. — Alanna mówiła to chłodnym tonem, ale jej oczy, których na moment od niego nie oderwała, przepełniał żar. — Co wiesz o... rebeliantkach? — Wraz z tym słowem do jej głosu wkradła się bezbrzeżna pogarda.
A zatem dowiedziały się o wszystkim w Białym Moście i pospiesznie dotarły tutaj, trzymając wszystko w tajemnicy przed dziewczętami. I, sądząc po reakcjach Bode i innych, decyzja, że jednak nie pojadą do Tar Valon, stanowiła nowość. Najwyraźniej tego ranka dopiero uzyskały potwierdzenie.
— Zapewne nie zechcecie mi powiedzieć, kto jest waszym szpiegiem w Caemlyn. — Spojrzały tylko na niego, Verin przekrzywiła głowę, by przyjrzeć mu się badawczo. Jakie to dziwne, że te spojrzenia Aes Sedai potrafiły go kiedyś wytrącić z równowagi, tak niesamowicie spokojne — niezależnie od tego, cokolwiek się działo, takie wszechwiedzące. Już nie miał tego wrażenia, że przewraca mu się żołądek, mimo że patrzyła na niego nawet nie jedna, a dwie Aes Sedai. “Pycha”, zaśmiał się obłąkańczo Lews Therin, a Rand zdusił grymas. — Mówiono mi, że ta rebelia naprawdę miała miejsce. Nie zamierzam zrobić im niczego złego, jestem od tego daleki. Mam podstawy do przypuszczeń, że one mnie poprą. — Nie zdradził głównej przyczyny, dla której chciał to wiedzieć. Może Bashere miał rację, może rzeczywiście potrzebował poparcia Aes Sedai, ale chciał wiedzieć przede wszystkim dlatego, że była z nimi Elayne. Potrzebował jej, by przejąć Andor pokojową drogą. Taki był jedyny motyw, dla którego jej szukał. Jedyny. Był dla niej równie niebezpieczny jak dla Aviendhy. — Na miłość Światłości, jeżeli to wiecie, to powiedzcie mi.
— Nawet gdybyśmy wiedziały — odparła Alanna — to i tak nie miałybyśmy prawa mówić o tym nikomu. Możesz być pewien, że cię odnajdą, jeśli postanowią cię poprzeć.
— Ale odnajdą cię w swoim czasie — dodała Verin — nie w twoim.
Uśmiechnął się ponuro. Powinien się spodziewać — aż tyle albo tak mało. Jego myśli zdominowała rada Moiraine. “Nie ufaj żadnej kobiecie, która nosi szal”, tak mu poradziła w dniu swej śmierci.
— Czy Mat jest z tobą? — spytała Alanna takim tonem, jakby to była ostatnia licząca się dla niej rzecz.
— Nawet gdybym wiedział, gdzie on jest, to czemu miałbym wam powiedzieć? Wet za wet? — Bynajmniej nie zdawały się uważać tego za zabawne.
— Głupio z twojej strony, że traktujesz nas jak wrogów — mruknęła Alanna i podeszła do niego. — Wyglądasz na zmęczonego. Czy dostatecznie często wypoczywasz? — Znieruchomiała, gdy cofnął się przed jej uniesioną ręką. — Podobnie jak ty, Rand, nie zamierzam zrobić nic złego. Nie skrzywdzę cię niczym, co tutaj zrobię.
Powiedziała to bez ogródek, a więc tak musiało być. Przytaknął i wtedy przyłożyła dłoń do jego głowy. Skóra lekko go zaswędziała, kiedy objęła saidara, a potem poczuł, jak przenika go znajoma fala ciepła, poczuł, że ona bada stan jego zdrowia.
Alanna z satysfakcją skinęła głową. I nagle ciepło stało się gorącem, w jednym wielkim rozbłysku, jakby na mgnienie oka stanął w samym środku rozpalonego pieca. Nawet wtedy, kiedy to minęło, czuł się dziwnie, bardziej niż kiedykolwiek świadom własnego istnienia, świadom istnienia Alanny. Zachwiał się, czując w głowie pustkę i rozluźnienie w mięśniach. Od Lewsa Therina pobrzmiewało echo konsternacji i niepokoju.
— Co ty zrobiłaś? — spytał podniesionym tonem. Ogarnięty furią chwycił .saidina, którego siła pomogła mu się wyprostować. — Coś ty zrobiła?
Coś uderzyło w splot łączący go z Prawdziwym Źródłem. One starały się odgrodzić go tarczą! Błyskawicznie utkał własne tarcze i wcisnął je na miejsce. Naprawdę wiele osiągnął i wiele się nauczył od czasu, kiedy Verin widziała go po raz ostatni. Verin zachwiała się i wsparła dłonią o stół, Alanna natomiast syknęła głucho, jakby ją uszczypnął.
— Co ty zrobiłaś! — Głos mu zgrzytał, mimo że wciąż przecież otaczała go chłodna Pustka, całkiem pozbawiona emocji. — Powiedz mi! Ja ze swej strony nie obiecywałem, że wam nic nie zrobię. Jeśli mi nie powiecie...
— Ona cię połączyła więzią zobowiązań — powiedziała szybko Verin, ale nawet jeśli jej spokój uległ zmąceniu, to w mgnieniu oka na powrót go odzyskała. — Związała cię z sobą jako jednego z jej Strażników. To wszystko.
Alanna jeszcze szybciej odzyskała panowanie nad sobą. Otoczona tarczą, wpatrywała się w niego spokojnie, z założonymi rękoma, ze śladem zadowolenia w oczach. Zadowolenia!
— Powiedziałam, że cię nie skrzywdzę i zrobiłam coś dokładnie przeciwnego.
Oddychając powoli, Rand starał się uspokoić. Dał się wciągnąć w pułapkę niczym szczeniak. Po zewnętrznej stronie skorupy Pustki pełzła wściekłość. Spokój. Musi zachować spokój. Jeden z jej Strażników. A zatem ona należała do Zielonych, co zresztą niczego nie zmieniało. O Strażnikach wiedział mało, a już z całą pewnością nie miał pojęcia, jak się zrywa więź albo czy ona w ogóle może być zerwana. Od strony Lewsa Therina czuł jedynie ogłuszenie wywołane przeżytym szokiem. Nie po raz pierwszy pożałował, że Lan pogalopował w siną dal, kiedy umarła Moiraine.
— Powiedziałyście, że nie jedziecie do Tar Valon. Możecie w takim razie pozostać tutaj, w Caemlyn, zwłaszcza że zdajecie się nie wiedzieć, gdzie są rebeliantki. — Alanna otwarła usta, ale on nie dopuścił jej do słowa. — Bądźcie wdzięczne, że jednak nie zawiążę waszych tarcz i nie zostawię was w takim stanie! — To do nich przemówiło. Verin zacisnęła usta, a oczy Alanny mogły znakomicie stanowić drzwiczki tego pieca, którego żar przed chwilą poczuł. — Ale trzymajcie się ode mnie z daleka. Obydwie. Dopóki po was nie poślę, Wewnętrzne Miasto pozostaje dla was zamknięte. Spróbujcie tylko naruszyć ten zakaz, a wtedy odgrodzę was tarczami i na dodatek każę zamknąć w celi. Czy rozumiemy się?
— Doskonale. — Mimo tych oczu, głos Alanny przypominał lód. Verin tylko przytaknęła.
Rand uchylił drzwi i zatrzymał się. Zapomniał o dziewczętach z Dwu Rzek. Niektóre rozmawiały z Pannami, inne tylko im się przypatrywały i szeptały do siebie nad herbatą. Bode i garstka mieszkanek Pola Emonda wypytywały o coś Bashere, który stał wsparty jedną stopą o ławę, z cynowym kuflem w garści. Częściowo wyglądały na rozbawione, częściowo na śmiertelnie przestraszone. Drzwi otwierające się z trzaskiem sprawiły, że gwałtownie poodwracały głowy.
— Rand! — wykrzyknęła Bode — Ten człowiek opowiada o tobie jakieś okropieństwa.
— On twierdzi, że ty jesteś Smokiem Odrodzonym — wypluła Larine. Dziewczęta, które siedziały dalej, najwyraźniej wcześniej tego nie dosłyszały; teraz zaparło im dech.
— Jestem nim — potwierdził zmęczonym głosem Rand.
Larine pociągnęła nosem i założyła ręce piersiach.
— Jak tylko zobaczyłam twój kaftan, zaraz wiedziałam, że po tej swojej ucieczce z Aes Sedai całkiem przewróciło ci się w głowie. Wiedziałam o tym, jeszcze zanim zacząłeś rozmawiać z takim brakiem szacunku z Alanną Sedai i Verin Sedai. Ale nie wiedziałam, że ty jesteś durniem ślepym jak kamień.
W śmiechu Bode było coś, co wskazywało, że jest bardziej zatrwożona niźli rozbawiona.
— Nie powinieneś mówić takich rzeczy nawet żartem, Rand. Nie tak cię wychował Tam. Jesteś Rand al’Thor. Natychmiast skończ z tymi głupstwami.
Rand al’Thor. Tak się rzeczywiście nazywał, ale prawie już nie wiedział, kim jest. Wychował go Tam al’Thor, ale jego ojcem był wódz Aielów, który zmarł dawno temu. Jego matka była Panną Włóczni, ale nie wywodziła się z Aielów. Tyle tylko naprawdę wiedział o sobie.
Nadal przepełniał go saidin. Delikatnie otulił Bode i Larine w strumienie Powietrza, po czym podniósł je, tak wysoko, że ich buty zadyndały w odległości stopy nad posadzką.
— Jestem Smokiem Odrodzonym. Żadne zaprzeczenia tego nie zmienią. Nie da się tego zmienić pragnieniem, by tak nie było. Nie jestem tym człowiekiem, którego znałyście w Polu Emonda. Czy teraz rozumiecie? Rozumiecie? — Dotarło do niego, że krzyczy, więc zacisnął usta. Żołądek mu ciążył jak ołów, cały się trząsł. Dlaczego Alanna to zrobiła? Jaki to spisek Aes Sedai wykluł się za tym pięknym obliczem? Nie ufaj żadnej, tak powiedziała Moiraine.
Czyjaś dłoń dotknęła delikatnie jego ramienia; gwałtownie odwrócił głowę.
— Puść je, proszę — powiedziała Alanna. — One się boją.
Właściwie trudno powiedzieć, by się bały, przerażone były do granic wytrzymałości. Z twarzy Larine uciekła cała krew, a jej usta otwarły się najszerzej jak mogły, jakby chciała krzyczeć i zapomniała, jak to się robi. Bode zanosiła się płaczem tak gwałtownie, że cała dygotała. Nie one jedne zresztą. Pozostałe dziewczęta z Dwu Rzek tuliły się do siebie, odsuwając się od niego najdalej jak mogły, i większość również płakała. Szlochały także zbite w ciasną gromadkę posługaczki. Oberżysta padł na kolana, z wybałuszonymi oczyma, coś niezrozumiale bełkotał.
Rand postawił obie na podłodze i pospiesznie uwolnił saidina.
— Przepraszam. Nie chciałem was nastraszyć. — Bode i Larine, natychmiast gdy tylko odzyskały swobodę ruchów, pobiegły do innych tulących się dziewcząt. — Bode? Larine? Nie zrobię wam żadnej krzywdy, przyrzekam. — Nie spojrzały na niego. Żadna nie spojrzała. Za to z całą pewnością patrzyła na niego Sulin, podobnie zresztą jak pozostałe Panny, z nieodgadnionymi twarzami, obojętnym wzrokiem świadczącym o ich dezaprobacie.
— Co się stało, nie odstanie — powiedział Bashere, odstawiając swój kufel. — Kto wie? Może tak wyjdzie tylko na lepsze.
Rand powoli skinął głową. Prawdopodobnie. Lepiej, jak będą trzymały się od niego z daleka. Lepiej dla nich. Ale żałował, bo chciał jeszcze trochę porozmawiać z nimi o domu. Chciał pobyć z nimi jeszcze trochę, bo one widziały w nim tylko Randa al’Thora. Więź sprawiała, że nadal uginały się pod nim kolana, ale gdy już ruszył z miejsca, to już ani razu się nie zatrzymał, dopóki z powrotem nie siedział w siodle Jeade’ena. Lepiej, jak się będą go bały. Lepiej, jak zapomni o Dwu Rzekach. Zastanawiał się, czy ta góra chociaż raz stanie się lżejsza, czy tylko wciąż przygniatać będzie go większy i większy ciężar.