2 Przybysz

Mazrim Taim. Już na całe stulecia przed Randem zdarzali się mężczyźni, z których każdy głosił, że to właśnie on jest Smokiem Odrodzonym. Podczas ostatnich kilku lat przed Randem nastała istna plaga fałszywych Smoków, przy czym niektórzy naprawdę potrafili przenosić. Mazrim Taim zaliczał się do tych ostatnich; zanim go pojmano, zdążył zgromadzić wokół siebie armię i spustoszyć Saldaeę. Twarz Bashere nie zmieniła się, ale zacisnął dłoń na rękojeści miecza tak silnie, że aż mu pobielały kłykcie. Tumad patrzył na generała, spodziewając się rozkazów. To właśnie ucieczka Taima w drodze do Tar Valon, gdzie miał zostać poskromiony, stanowiła powód, dla którego Bashere przybył do Andoru. Do takiego stopnia Saldaea bała się i nienawidziła Mazrima Taima; Królowa Tenobia wysłała armię z Bashere na czele w pogoń za człowiekiem, nieważne dokąd ten się udał, nieważne ile czasu miało to zająć, by nabrać pewności, że Taim nigdy już nie będzie nękał Saldaei.

Panny zachowały spokój, za to w grupce Andoran to imię spowodowało wybuch niczym pochodnia ciśnięta na suchą trawę. Arymilli, której właśnie pomagano się podnieść, oczy znowu zaszły mgłą; byłaby kolejny raz upadła, gdyby Karind nie ułożyła jej delikatnie na kamieniach posadzki. Elegar, zataczając się, wpadł między kolumny, po czym zgiął się w pół i głośno wymiotował. Pozostali, ogarnięci paniką, krzyczeli, przyciskali chusteczki do ust i kurczowo chwytali rękojeści mieczy. Nawet niewrażliwa na nic Karind oblizała nerwowo wargi.

Rand podniósł rękę, którą przyciskał do kieszeni kaftana.

— Amnestia — powiedział i obaj Saldaeańczycy obdarzyli go przeciągłym, beznamiętnym spojrzeniem.

— A jeśli on nie przybył tu w związku z wprowadzoną przez ciebie amnestią? — spytał Bashere po jakiejś chwili. — A jeśli nadal utrzymuje, że jest Smokiem Odrodzonym?

Andoranie niespokojnie zaszurali nogami; nikt nie chciał znajdować się w pobliżu miejsca, nawet w odległości kilku mil, gdzie mógł zostać stoczony pojedynek z użyciem Jedynej Mocy.

— Jeśli tak mu się wydaje — odparł stanowczym tonem Rand — to ja go unieszkodliwię. — W kieszeni nosił najrzadszą odmianę angreala, odmianę, którą wykonywano kiedyś wyłącznie dla mężczyzn, figurkę przedstawiającą małego tłustego człowieczka z mieczem. Taim, niezależnie od siły, jaką dysponował, nie da rady czemuś takiemu sprostać. — Ale jeśli przybywa po to, by skorzystać z amnestii, to zostanie nią objęty, tak jak każdy inny, kto się zgłosi. — Niezależnie od tego, co Taim zrobił w Saldaei, nie mógł sobie pozwolić na odrzucenie mężczyzny, który potrafił przenosić, mężczyzny, którego nie trzeba było uczyć od samych podstaw. Kogoś takiego potrzebował. Tylko Przeklętego by odrzucił, o ile nie powodowałaby nim jakaś wyższa konieczność.

“Demandred i Sammael, Semirhage i Mesaana, Asmodean i...”

Rand zdławił głos Lewsa Therina; nie mógł dopuścić, by coś rozpraszało jego uwagę.

Bashere ponownie się zawahał, zanim przemówił, ale ostatecznie skinął głową i puścił miecz.

— Twoja amnestia rzecz jasna obowiązuje. Ale wspomnisz moje słowa, al’Thor. Jeśli Taim jeszcze kiedykolwiek postawi stopę na saldaeańskiej ziemi, to już nie opuści jej żywy. Za dużo wspomnień po sobie zostawił. Nie wydam rozkazu, który by temu zapobiegł. I nie wyda go też Tenobia.

— Będę go trzymał z dala od Saldaei. — Albo Taim przybył tutaj, żeby się mu poddać, albo okaże się, że trzeba go zabić. Rand bezwiednie musnął kieszeń, przyciskając przez wełnę małego tłustego człowieczka. — W takim razie niech tu wejdzie.

Tumad spojrzał na Bashere, ale ten skinął głową tak szybko, że zdało się, iż ukłon Tumada to odpowiedź na słowny rozkaz. Rand poczuł nagły przypływ irytacji, jednak nic nie powiedział i Tumad pospiesznie odszedł lekko kołyszącym krokiem. Bashere — uosobienie człowieka, którego nic nie jest w stanie poruszyć — założył ręce na piersi i powstał z jednym kolanem lekko ugiętym. Czarne skośne oczy, utkwione w stronę, w którą oddalił się Tumad, czyniły zeń uosobienie człowieka, który tylko czeka na okazję, by kogoś zabić.

Andoranie znowu zaszurali stopami, cofając się z wahaniem na pół kroku, a potem nagle zastygli w bezruchu. Bardzo jednak głośno oddychali, jakby mieli za sobą wielomilowy bieg.

— Możecie odejść — powiedział im Rand.

— Ja zostanę i zajmę miejsce za twym ramieniem — zaczął Lir dokładnie w tym samym momencie, kiedy Naean ostrym tonem oświadczył:

— Nie będę uciekał przed...

Rand wszedł im obu w słowo.

— Wyjść!

Chcieli mu pokazać, że się nie boją, mimo iż najpewniej byli gotowi zanieczyścić sobie spodnie; z chęcią poderwaliby się do ucieczki, rezygnując z całej swej godności, którą wszak zdążyli już rzucić mu do stóp. Nie zastanawiali się długo nad wyborem. On był Smokiem Odrodzonym, nadskakiwanie mu równało się posłuszeństwu, a posłuszeństwo w tym momencie równało się zrobieniu tego, co bez wątpienia chcieli uczynić. Zapanowała histeria zamaszystych ukłonów i dygnięć z szerokim rozkładaniem spódnic oraz pospiesznie mruczanych: “Za twoim przyzwoleniem, Lordzie Smoku” i “Jak rozkażesz, Lordzie Smoku”, po czym... może nie wybiegli, ale wyszli, najszybciej jak potrafili, tak by nie sprawiać jednocześnie wrażenia, że się spieszą. W przeciwnym kierunku niż ten, w którym udał się Tumad; najwyraźniej nie chcieli ryzykować, że po drodze natkną się na Mazrima Taima.

Oczekiwanie przeciągało się w upale — przeprowadzenie człowieka przez labirynt pałacowych korytarzy musiało potrwać — ale po odejściu Andoran już nikt więcej się nie poruszył. Bashere nie odrywał wzroku od wejścia, w którym miał się pojawić Taim. Panny obserwowały bacznie wszystko, ale one zawsze to robiły, i jeśli wyglądały teraz na gotowe, by natychmiast zasłonić sobie twarze, to nie było to nic wyjątkowego. Równie dobrze mogłyby być posągami, gdyby nie ich oczy.

Wreszcie na dziedzińcu rozbrzmiało echo kroków. Rand omal nie sięgnął po saidina. Ten człowiek już od wejścia na dziedziniec był zdolny stwierdzić, że on włada Mocą; Rand nie mógł dopuścić, by tamten uznał, że on się boi.

Tumad wyłonił się pierwszy na światło słońca, za nim wszedł czarnowłosy mężczyzna o wzroście nieznacznie wyższym ponad przeciętną; ogorzała twarz i skośne oczy, haczykowaty nos i wystające kości policzkowe zdradzały jeszcze jednego Saldaeańczyka, ponadto był świeżo ogolony i odziany jak niegdyś nieźle prosperujący andorański kupiec, któremu ostatnio gorzej się wiodło. Granatowy kaftan z przedniej wełny zdobiły wyłogi ciemniejszego aksamitu, jednak zniszczone mankiety były wyraźnie wystrzępione, spodnie wypchane na kolanach, a popękane buty zakurzone. Mimo to szedł dumnym krokiem, co było nie lada wyczynem, jako że tuż za nim szło czterech ludzi Bashere, z obnażonymi mieczami o płomienistych głowniach, których czubki od jego żeber dzieliła odległość zaledwie kilku cali. Upał zdawał się w ogóle na niego nie działać. Przemarsz niewielkiej procesji śledziły bacznie oczy Panien.

Rand przypatrywał się Taimowi, w trakcie gdy ten razem ze swą eskortą pokonywał dziedziniec. Co najmniej piętnaście lat od niego starszy; miał zatem trzydzieści pięć lat, a może nawet więcej. Niewiele wiedziano, a jeszcze mniej napisano o mężczyznach, którzy potrafili przenosić — był to temat, którego unikała większość przyzwoitych ludzi — Rand jednak dowiedział się, ile tylko mógł. A ponieważ stosunkowo nieliczni rzetelnie zgłębili tę dziedzinę wiedzy, nie było to jego zmartwieniem. Od czasów Pęknięcia większość przenoszących mężczyzn rodziła się już z tą umiejętnością, gotową się znienacka obudzić, kiedy dorastali do wieku męskiego. Niektórym przez wiele lat udawało się trzymać szaleństwo na wodzy, tak długo, aż nie znalazły ich i nie poskromiły Aes Sedai; inni bezpowrotnie popadali w obłęd jeszcze przed ich odnalezieniem, niekiedy po okresie krótszym niż rok od pierwszego dotknięcia saidina. Rand już od dwóch lat pozostawał przy zdrowych zmysłach, na razie. A widział przed sobą mężczyznę, który potrafił tego dokonać przez dziesięć albo nawet piętnaście lat. Już sam ten fakt coś znaczył.

Na gest Tumada zatrzymali się w odległości kilku kroków od niego. Rand otworzył usta, ale nim zdążył przemówić, w jego głowie rozszalał się Lews Therin.

“Sammael i Demandred mnie nienawidzili, jakimikolwiek obsypałbym ich zaszczytami. Im więcej zaszczytów, tym większa nienawiść, aż wreszcie zaprzedali dusze i przeszli na stronę wroga. Zwłaszcza Demandred. Powinienem był go zabić! Powinienem był zabić ich wszystkich! Spalić ziemię, żeby ich wszystkich zabić! Spalić ziemię!”

Rand, ze zlodowaciałą twarzą, odszukał własne myśli.

“Jestem Rand al’Thor. Rand al’Thor! Nigdy nie poznałem Sammaela, Demandreda, w ogóle żadnego z nich! A żebym sczezł w Światłości, jestem Rand al’Thor!”

Niczym słabe echo jeszcze jedna myśl napłynęła z jakiegoś innego miejsca jego świadomości.

“Światłości, a żebym sczezł”.

Zabrzmiało to jak błaganie. Potem Lews Therin zniknął, zapędzony do tych cieni, pośród których się osiedlił.

Bashere skorzystał z tej chwili milczenia.

— Powiadasz, że zowiesz się Mazrim Taim?

Słysząc zwątpienie w głosie generała, Rand spojrzał na niego skonsternowany. Czy to jest Taim czy nie? Tylko szaleniec przyznałby się do tego imienia, gdyby nie należało do niego.

Więzień, któremu drgnęły usta jakby w zalążku uśmiechu, potarł się po podbródku.

— Ogoliłem się, Bashere. — W jego głosie słychać było coś więcej niźli tylko ślad drwiny. — Czyżby daleko na południu nie było rzeczywiście tak gorąco, czy raczej ty tego nie zauważyłeś? Jest goręcej, niż być powinno, nawet tutaj. Chcesz jakiegoś dowodu, że to naprawdę ja? Mam może na twoje życzenie przenieść? — Ciemne oczy na ułamek sekundy zwróciły się w stronę Randa, zalśnił w nich przelotny błysk, po czym na powrót ich spojrzenie spoczęło na Bashere, którego twarz z każdą chwilą coraz bardziej ciemniała. — Może jednak nie, nie teraz. Pamiętam cię. Byłbym cię pokonał pod Irinnjavar, gdyby na niebie nie pojawiły się tamte wizje. Ale o tym wiedzą wszyscy. A o czym to nie wie nikt oprócz ciebie i Mazrima Taim? — Skupiony na Bashere, zdawał się nie zwracać uwagi ani na swych strażników, ani na ostrza ich mieczy, nadal kołyszące się u jego żeber. — Jak się dowiaduję, zataiłeś to, co stało się z Musarem, Hacharim i ich żonami. — Drwina z głosu zniknęła; relacjonował teraz zdarzenia. — Dlaczego próbowali mnie zabić, podstępnie wywieszając flagę oznaczającą gotowość do pertraktacji? Ufam, że znalazłeś dla nich dobre posady w charakterze służących? Oni pragną przede wszystkim służyć i okazywać posłuszeństwo; inaczej nie będą szczęśliwi. Mogłem ich zabić. Wszyscy czterej wyciągnęli sztylety.

— Taim — warknął Bashere, a jego ręka pomknęła do rękojeści — ty...!

Rand stanął przed nim i chwycił rękę, która do połowy wyswobodziła ostrze. Miecze strażników, w tym również Tumada, dotykały teraz Taima, najprawdopodobniej kłując jego ciało, jeśli sądzić po sposobie, w jaki napierały na kaftan, ale ten nawet się nie wzdrygnął.

— Przyszedłeś spotkać się ze mną — spytał ostrym tonem Rand — czy naigrawać się z lorda Bashere? Jeśli zrobisz to jeszcze raz, pozwolę mu cię zabić. Z mocy amnestii zostaje ci wybaczone to, co zrobiłeś, ale nie pozwalam ci puszyć się swymi zbrodniami.

Taim przypatrywał się przez chwilę Randowi, zanim odpowiedział. Mimo upału ledwie się pocił.

— Żeby spotkać się z tobą. To ty pojawiłeś się w tej wizji na niebie. Powiadają, że walczyłeś z samym Czarnym.

— Nie z Czarnym — odparł Rand. Bashere nie szamotał się z nim, ale czuł napięcie jego mięśni. Jeśli puści dłoń tamtego, ostrze na pewno skoczy do przodu i w mgnieniu oka przeszyje Taima na wylot. Chyba że użyje Mocy. Albo że użyje jej Taim. A tego, w miarę możliwości, należało uniknąć. Nie zwolnił uścisku na ręce Bashere. — Twierdził, że jego imię brzmi Ba’alzamon, ale moim zdaniem to był Ishamael. Zabiłem go później, w Kamieniu Łzy.

— Słyszałem, żeś zabił już kilku Przeklętych. Czy powinienem nazywać cię Lordem Smokiem? Wiem, że tak cię tutaj tytułują. Wszystkich Przeklętych zamierzasz wymordować?

— A znasz jakiś inny sposób na to, by się z nimi rozprawić? — zapytał Rand. — Albo oni umrą, albo świat. Chyba że twoim zdaniem uda się ich namówić, by porzucili Cień w taki sam sposób, w jaki porzucili Światłość.

To już zakrawało na czystą niedorzeczność. Oto wiódł rozmowę z człowiekiem skłutym do krwi przez ostrza pięciu mieczy, jednocześnie przytrzymując drugiego człowieka, który chciał dołożyć do tamtych szóste ostrze i utoczyć więcej niż cieniutką strużkę. Przynajmniej ludzie Bashere byli dość zdyscyplinowani, by nie robić niczego więcej, póki nie usłyszą rozkazu swego generała. I przynajmniej Bashere nie otwierał ust. Podziwiając opanowanie Taima, Rand szybko mówił dalej, starając się jednocześnie nie sprawiać wrażenia, jakby się śpieszył.

— Twoje zbrodnie, Taim, jakiekolwiek by były, bledną w porównaniu ze zbrodniami Przeklętych. Czy kiedykolwiek skazałeś całe miasto na tortury, czy zmuszałeś tysiące ludzi do asystowania w powolnym łamaniu innych, w łamaniu ich najbliższych? Semirhage to robiła, dlatego tylko, że to potrafiła, po to tylko, by udowodnić, że to potrafi, dla samej przyjemności. Czy mordowałeś dzieci? Graendal mordowała. Twierdziła, że to dobrodziejstwo, bo dzięki temu oszczędza im cierpień, gdy zniewoli i porwie ich rodziców. — Miał nadzieję, że pozostali Saldaeańczycy słuchają bodaj w połowie tak uważnie jak Taim, który podał się nieznacznie do przodu, cały zamieniając się w słuch. Miał nadzieję, że nie będą zadawali zbyt wielu pytań, gdzie posiadł tę wiedzę. — Czy rzucałeś ludzi trollokom na pożarcie? Wszyscy Przeklęci tak postępowali... więźniów, którzy nie chcieli się ugiąć, zawsze oddawano trollokom, względnie mordowano na miejscu... ale Demandred wziął do niewoli dwa miasta tylko dlatego, że jego zdaniem ich mieszkańcy lekceważyli go, zanim przeszedł na stronę Cienia i z tego powodu wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci powędrowali do brzuchów trolloków. Mesaana zakładała szkoły na kontrolowanym przez siebie terytorium, szkoły, w których dzieci i młodzież uczono wychwalać Czarnego, uczono, że mają zabijać tych spośród przyjaciół, którzy nie uczyli się tego dobrze albo wystarczająco szybko. Mógłbym tak ciągnąć w nieskończoność. Mógłbym zacząć od początku listy i wyliczyć wszystkie trzynaście imion, przy każdym wymieniając setki równie paskudnych zbrodni. Nie da się z nimi porównać twoich czynów, jakiekolwiek by były. Przybyłeś tu, żeby uzyskać moje przebaczenie, żeby wstąpić na drogę Światłości i podporządkować mi się, by stoczyć bitwę z Czarnym, z taką zajadłością, z jaką jeszcze nigdy z nikim nie walczyłeś. Przeklęci tracą grunt pod nogami, chcę na wszystkich po kolei zapolować, wytępić ich. I ty mi w tym pomożesz. Tym sobie zasłużysz na wybaczenie. Jestem tego pewny, że prawdopodobnie zasłużysz na nie setki razy, zanim Ostatnia Bitwa dobiegnie końca.

Poczuł przynajmniej, że z mięśni Bashere uchodzi napięcie, poczuł, że generał chowa miecz do pochwy. Ledwie udało mu się powstrzymać westchnienie ulgi.

— Nie widzę powodu, by go tak uważnie teraz pilnować. Pochowajcie miecze.

Tumad i pozostali zaczęli powoli wsuwać swoje ostrza do pochew. Powoli, ale robili to. Wtedy Taim przemówił:

— Podporządkować się? Myślałem raczej o jakimś przymierzu między nami. — Pozostali Saldaeańczycy stężeli; Bashere stał nadal za plecami Randa, ale Rand czuł, jak znowu wzrasta w nim gwałtownie napięcie. Panny nie poruszyły ani jednym mięśniem, oprócz Jalani, której dłoń drgnęła w stronę zasłony. Taim przekrzywił głowę, niepomny na wszystko. — Byłbym partnerem drugoplanowym, to oczywiste, ale to ja spędziłem więcej lat niż ty na badaniu Mocy. Mógłbym cię wiele nauczyć.

Wściekłość przepełniająca Randa spotęgowała się do tego stopnia, że zrobiło mu się czerwono przed oczami. Mówił o rzeczach, o których nie powinien nic wiedzieć, zrodził prawdopodobnie kilkanaście plotek na temat siebie samego i Przeklętych, wszystko po to, by uczynki stojącego przed nim człowieka sprawiały wrażenie mniej mrocznych, a teraz ten ma czelność mówić o przymierzu? W jego głowie rozszalał się Lews Therin.

“Zabij go! Zabij go natychmiast! Zabij go!”

Tym razem Rand nie zadał sobie trudu, by go zagłuszyć.

— Żadnego przymierza! — warknął. — Żadnych partnerów! To ja jestem Smokiem Odrodzonym, Taim! Ja! Jeśli posiadasz wiedzę, z której mógłbym skorzystać, to jej użyję, ale ty będziesz szedł tam, gdzie ci każę, robił, co ci każę, wtedy, kiedy ci każę.

Taim padł na jedno kolano, bez chwili zastanowienia.

— Poddaję się Smokowi Odrodzonemu. Będę służył i okazywał posłuszeństwo. — Kąciki jego ust znowu drżały w grymasie bliskim niemal uśmiechu, kiedy wstawał. Tumad gapił się na niego wytrzeszczonymi oczyma.

— Tak szybko? — spytał cicho Rand. Wściekłość nie odeszła; trwała rozpalona na biel. Nie miał pewności, co by zrobił, gdyby dał jej upust. W cienistych zakamarkach umysłu nadal paplał swoje Lews Therin.

“Zabij go! Musisz go zabić!”

Rand zagłuszył głos Lewsa Therina, aż zmienił się w ledwie słyszalny pomruk. Może nie powinien aż tak się dziwić; w obecności ta’veren działy się osobliwe rzeczy, zwłaszcza ta’veren tak silnego jak on. Nie było szczególnie niesamowite, gdy ktoś zmieniał swe decyzje w ciągu jednej chwili, nawet jeśli jego los jest wyrzeźbiony w kamieniu. Ale w danym momencie owładnął nim gniew z silną domieszką podejrzliwości.

— Mianowałeś się Smokiem Odrodzonym, wszczynałeś bitwy w całej Saldaei, dałeś się pojmać tylko dlatego, że zbito cię do nieprzytomności, a teraz rezygnujesz i to tak szybko? Dlaczego?

Taim wzruszył ramionami.

— A jaki mam wybór? Błąkać się samotnie po świecie, bez przyjaciół, stać się ofiarą nagonki, podczas gdy ty będziesz zdobywał chwałę? I to zakładając, że Bashere albo twoje kobiety Aiel nie zabiją mnie jakimś sposobem, zanim zdążę opuścić miasto. A nawet jeśli tego nie zrobią, to prędzej czy później osaczą mnie Aes Sedai; wątpię, by Wieża zechciała zapomnieć o Mazrimie Taimie. Ale mogę też pójść za tobą, a wówczas przypadnie mi w udziale część twej chwały. — W tym momencie po raz pierwszy rozejrzał się dookoła, popatrzył na swoich strażników, na Panny i pokręcił głową, jakby sam w to nie wierzył. — Przecież to ja mogłem nim być. Jak inaczej miałem to sprawdzić? Potrafię przenosić, jestem silny. Niby czemu to nie ja miałem być Smokiem Odrodzonym? Wystarczyło wypełnić bodaj jedno Proroctwo.

— Na przykład urodzić się na zboczu Góry Smoka? — chłodnym tonem podpowiedział Rand. — To Proroctwo należało spełnić w pierwszej kolejności.

Taimowi znowu zadrgały usta. Nie był to tak naprawdę uśmiech; ani na moment nie pojawił się w jego oczach.

— Historię piszą zwycięzcy. Gdybym to ja opanował Kamień Łzy, wówczas historia wykazałaby, że urodziłem się na Górze Smoka, z kobiety nigdy nie tkniętej przez mężczyznę i że niebiosa rozstąpiły się, zwiastując moje przyjście promiennym blaskiem. Tego typu rzeczy mówią teraz o tobie. Ale to ty zawładnąłeś Kamieniem, z pomocą swoich Aielów i to ciebie świat obwołał Smokiem Odrodzonym. Nie jestem taki głupi, by temu zaprzeczać. Jesteś Smokiem Odrodzonym. Cóż, nie przypadnie mi w udziale cały bochen, więc zgodzę się na każdą kromkę, jaką znajdę na swej drodze.

— Może dostąpisz zaszczytów, Taim, a może nie. Gdyby przypadkiem zaczęła gryźć cię nadmierna ambicja, przypomnij sobie wtedy, jaki los spotkał tych, którzy dopuścili się takich samych uczynków jak ty. Logain, pojmany i poskromiony; plotka mówi, że zginął w Wieży. Nieznany człowiek ścięty w Haddon Mirk przez Tairenian. Inny spalony w Murandy. Spalony żywcem, Taim! Tak właśnie przed czterema laty Illianie postąpili z Gorinem Rogadem.

— Nie jest to los, o jakim bym marzył — odparł spokojnie Taim.

— No to zapomnij o zaszczytach i przypomnij sobie o Ostatniej Bitwie. Wszystko, co ja robię, ma na względzie Tarmon Gaidon. Wszystko, co ci rozkażę, będzie z nią związane. Ty sam będziesz z nią związany!

— Ma się rozumieć. — Taim rozłożył ręce. — Ty jesteś Smokiem Odrodzonym. Nie wątpię w to; potwierdzam publicznie. Maszerujemy w kierunku Tarmon Gaidon, gdzie wygrasz ty, jak głoszą Proroctwa. A historycy zaświadczą, że Mazrim Taim stał po twej prawicy.

— Być może — odparł oschłym tonem Rand. Był świadkiem spełniania się tylu proroctw, że nie wierzył już, by któreś znaczyło dokładnie to, o czym mówiło. Albo by stanowiło potwierdzenie czegokolwiek. Jego zdaniem proroctwo określało tylko warunki, które należało spełnić, by dana rzecz się stała; niemniej jednak samo ich spełnienie jeszcze nie oznaczało, że coś stanie się na pewno, lecz tylko, że jest możliwe. Niektóre z warunków określonych w Proroctwach Smoka zawierały więcej niż tylko sugestię, że musi umrzeć, by zaistniała jakakolwiek szansa na zwycięstwo. Myśl o tym nie wpłynęła dodatnio na jego nastrój. — Oby Światłość sprawiła, byś nie uzyskał swej szansy zbyt szybko. A teraz do rzeczy. Jaką posiadasz wiedzę, która mogłaby okazać się dla mnie przydatna? Czy umiałbyś uczyć mężczyzn przenoszenia? Czy potrafiłbyś poddać mężczyznę sprawdzianowi, by stwierdzić, czy da się go nauczyć? — W odróżnieniu od kobiet mężczyzna, który potrafił przenosić, nie był zdolny wyczuć tej umiejętności u drugiego. W kwestii Jedynej Mocy mężczyźni i kobiety różnili się tak samo jak w innych; czasami była to różnica grubości włosa, czasami taka jak między kamieniem a jedwabiem.

— Twoja amnestia? Czyżby naprawdę zjawili się u ciebie jacyś durnie, którzy chcą stać się tacy jak ty i ja?

Bashere popatrzył tylko z pogardą na Taima, splatając ręce na piersi i rozstawiając szeroko nogi, ale Tumad i strażnicy poruszyli się niespokojnie. W odróżnieniu od Panien. Rand nie miał pojęcia, jakie jest ich zdanie odnośnie do tej grupki mężczyzn, którzy odpowiedzieli na jego wezwanie; ani razu niczym się nie zdradziły. Niewielu Saldaeańczyków, którzy wciąż jeszcze pamiętali Taima jako fałszywego Smoka, potrafiło ukryć swe zaniepokojenie.

— Odpowiedz mi wprost, Taim. Powiedz, czy potrafisz zrobić to, czego chcę. Jeśli nie... — Teraz przemawiał przez niego gniew. Nie mógł przegnać tego człowieka, nie mógł, bo każdy dzień oznaczał dla niego kolejne zmagania. Taim jednak najwyraźniej podejrzewał, że on jest do tego zdolny.

— Potrafię obie te rzeczy — odpowiedział pospiesznie. — Nie szukałem tych mężczyzn, ale przez te wszystkie lata znalazłem takich pięciu, aczkolwiek tylko jeden miał odwagę poddać się sprawdzianom. — Zawahał się, po czym dodał: — Po dwóch latach popadł w obłęd. Musiałem go zabić, zanim on zabił mnie.

Dwa lata.

— Ty się trzymasz o wiele dłużej. Jak to robisz?

— Boisz się? — spytał cicho Taim, po czym wzruszył ramionami. — Nie mogę ci pomóc. Nie wiem jak; po prostu przeżyłem. Jestem zdrowy psychicznie jak... — Z błyskiem w oku spojrzał w stronę Bashere, ignorując beznamiętny wzrok tamtego — jak lord Bashere.

Jednak Rand zawahał się nagle. Połowa Panien ponownie podjęła obserwację pozostałej części dziedzińca; nie należało oczekiwać, że skupią się na jednym potencjalnym zagrożeniu, ignorując inne. Tym potencjalnym zagrożeniem był Taim, toteż druga połowa Panien nadal miała oczy utkwione w nim i w Randzie, szukając oznak, że zagrożenie jest realne. Każdy musiał zdawać sobie sprawę z ich obecności, musiał dostrzegać groźbę nagłej śmierci ukrytą w oczach, w napięciu dłoni. Rand w każdym razie zdawał sobie sprawę, że one tu są, że one chcą chronić właśnie jego. A Tumad i inni strażnicy wciąż ściskali rękojeści mieczy, w każdej chwili gotowi je dobyć. Gdyby ludzie Bashere i Aielowie postanowili zabić Taima, byłoby mu raczej trudno uciec z dziedzińca, choćby przenosił, chyba że z pomocą Randa. A mimo to Taim nie zwracał na żołnierzy i na Panny większej uwagi niż na kolumnady albo kamienie brukowe pod swymi stopami. Brawura? Prawdziwa czy udawana? A może coś jeszcze innego? Jakaś odmiana szaleństwa?

Po chwili milczenia Taim odezwał się ponownie:

— Nie ufasz mi jeszcze. Nie masz podstaw. Na razie. Za jakiś czas zaufasz. Ja zaś, na poczet tego przyszłego zaufania, przynoszę ci dar. — Z zanadrza podniszczonego kaftana wyciągnął zrobione z gałganków zawiniątko, nieco większe od dwóch pięści.

Rand przyjął je, marszcząc czoło, i nagle oddech uwiązł mu w gardle, kiedy wymacał ukryty w środku twardy kształt. Pospiesznie odwinął kolorowe gałganki, odsłaniając owal wielkości jego dłoni, taki sam, jak ten na szkarłatnym sztandarze powiewającym nad pałacem, w połowie czarny, w połowie biały, starożytny symbol Aes Sedai, sprzed Pęknięcia Świata. Pogładził palcami dwie bliźniacze łzy.

Wykonano ich tylko siedem, z cuendillara. Pieczęcie, które chroniły więzienie Czarnego. Pieczęcie, które zagradzały Czarnemu dostęp do świata. On sam miał dwie inne, bardzo starannie schowane. Bardzo starannie chronione. Nic nie mogło rozbić cuendillara, nawet Jedyna Moc — brzeg delikatnej filiżanki wykonanej z prakamienia mógł zarysować stal lub diament — a mimo to już trzy z siedmiu zostały rozbite. Widział je, roztrzaskane na kawałki. I widział też, jak Moiraine odcięła cieniutkie pasemko od brzegu kolejnej. Pieczęcie słabły, Światłość tylko wiedziała dlaczego albo w jaki sposób. Dysk w jego dłoniach charakteryzował się twardą gładkością cuendillara, niczym mieszanka najlepszej porcelany i wypolerowanej stali — był jednak przekonany, że jeśli go upuści na kamienie pod swymi stopami, rozbije go.

Trzy rozbite. Trzy w jego posiadaniu. Gdzie jest siódma? Tylko cztery pieczęcie odgradzają ludzkość od Czarnego. Cztery, pod warunkiem, że ta ostatnia jest jeszcze cała. Tylko cztery odgradzają ludzkość od Ostatniej Bitwy. W jakim stopniu, skoro są tak osłabione?

Głos Lewsa Therina zahuczał niczym grzmot.

“Rozbij to, rozbij je wszystkie, musisz je rozbić, musisz, musisz, musisz, rozbij je wszystkie i zaatakuj, musisz atakować szybko, zaatakuj teraz, rozbij to, rozbij to, rozbij...”

Rand cały zadygotał z wysiłku, jaki włożył w walkę z wewnętrznym głosem, w rozproszenie mgły, która czepiała się go niczym lepka pajęczyna. We wszystkich mięśniach odezwał się ból, jakby walczył z człowiekiem z krwi i kości, z jakimś gigantem. Garstka po garstce upychał tę mgłę, która była Lewsem Therinem, do najgłębszych szczelin, do najgłębszych cieni, jakie potrafił znaleźć w swoim umyśle.

Usłyszał nagle, że sam mruczy ochryple:

— Musisz to rozbić teraz, rozbić je wszystkie, rozbić to, rozbić to, rozbić to.

Zorientował się, że trzyma ręce uniesione do góry, że trzyma w nich pieczęć, gotów ją zaraz roztrzaskać o biały chodnik. Powstrzymywał go przed tym jedynie Bashere, który stanął na czubkach palców i złapał go za ramiona.

— Nie wiem, co to takiego — rzekł cicho Bashere — ale jak mi się zdaje, powinieneś się zastanowić, zanim to rozbijesz. Mam rację?

Tumad i pozostali nie patrzyli już na Taima, gapili się wytrzeszczonymi oczyma na Randa. Nawet Panny przeniosły wzrok na niego, wzrok pełen troski. Sulin zrobiła pół kroku w stronę mężczyzn, zaś Jalami wyciągnęła rękę w stronę Randa, takim ruchem, jakby nie zdawała sobie z tego sprawy.

— Nie. — Rand przełknął ślinę; bolało go gardło. — Chyba nie powinienem. — Bashere dał powoli krok w tył, a Rand równie powoli opuścił pieczęć. Jeśli przedtem uważał, że Taima nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi, to miał teraz dowód, że wcale tak nie jest. Twarz mężczyzny odzwierciedlała przeżyty wstrząs. — Wiesz, co to takiego, Taim? — spytał ostrym tonem Rand. — Musisz wiedzieć, bo inaczej nie przyniósłbyś mi tego. Gdzie to znalazłeś? Masz jeszcze jedną? Wiesz, gdzie jest ta druga?

— Nie — odparł Taim niepewnym głosem. Właściwie nie ze strachem; bardziej jak człowiek, który w jednej chwili stał na skraju urwiska i czuł, jak ono nieoczekiwanie usuwa mu się spod nóg, a potem nagle, nie wiedzieć jak, wylądował bez szwanku na ubitej ziemi. — To jest jedyna, którą... słyszałem najrozmaitsze plotki od czasu, kiedy uciekłem z rąk Aes Sedai. Potwory wyskakujące znikąd. Dziwne bestie. Ludzie przemawiający do zwierząt i zwierzęta, które im odpowiadają. Aes Sedai popadające w obłęd, tak jak nam to jest pisane. Całe wsie popadające w obłęd, zabijające się wzajem. Część tego mogła zdarzyć się naprawdę. A połowie innych zdarzeń, które z kolei rzeczywiście miały miejsce, towarzyszyło nie mniejsze szaleństwo. Słyszałem, że kilka pieczęci popękało. Tę mógłby rozbić byle młotek.

Bashere zmarszczył brwi, zagapił się na pieczęć w dłoniach Randa, po czym głośno stęknął, gdy zaparło mu dech. Zrozumiał.

— Gdzie ją znalazłeś? — powtórzył Rand. Gdyby udało się znaleźć ostatnią... To co wtedy? Lews Therin nadal się awanturował, ale on z uporem nie słuchał.

— W ostatnim miejscu, jakie byś podejrzewał — odparł Taim — od którego, jak przypuszczam, należy zacząć poszukiwania innych. Podupadła, niewielka farma w Saldaei. Tę pieczęć dał mi właściciel tej farmy, kiedy się tam zatrzymałem w poszukiwaniu wody. Był stary, nie miał dzieci ani wnuków, którym mógłby ją przekazać i uważał, że jestem Smokiem Odrodzonym. Twierdził, że jego rodzina strzegła jej od ponad dwóch tysięcy lat. Twierdził, że byli królami i królowymi w czasach wojen z Trollokami i arystokratami za Artura Hawkwinga. Całkiem możliwe, że mówił prawdę. Opowieść wcale nie była bardziej nieprawdopodobna niźli fakt, że pieczęć znalazła się w chacie położonej w odległości zaledwie kilku dni jazdy od Granicy z Ugorem.

Rand przytaknął, po czym pochylił się, by pozbierać gałganki. Przywykł już, że wokół niego dzieją się rzeczy niezwykłe; niekiedy musiały się też dziać i gdzie indziej. Pospiesznie owinąwszy pieczęć, podał ją Bashere.

— Strzeż jej jak oka w głowie.

“Rozbij ją!”

Z całą siłą stłumił natrętny głos.

— Nie wolno dopuścić, by coś się z nią stało.

Bashere z czcią wziął zawiniątko w obie ręce. Rand nie był pewien, czy skłonił się przed nim czy przed pieczęcią.

— Będzie bezpieczna i przez dziesięć godzin, i przez dziesięć lat, dopóki nie będziesz jej potrzebował.

Rand przyglądał mu się przez chwilę.

— Wszyscy się spodziewają, że oszaleję i boją się tego; wszyscy, ale nie ty. Przed momentem musiałeś pomyśleć, że oszalałem na dobre, ale nawet wtedy się mnie nie bałeś.

Bashere wzruszył ramionami, uśmiechając się szeroko pod posiwiałymi wąsami.

— Kiedy po raz pierwszy spałem w siodle, marszałkiem-generałem był Muad Cheade. Ten człowiek był równie szalony jak zając podczas wiosennej odwilży. Dwa razy dziennie rewidował osobistego sługę, czy ten nie ma przy sobie trucizny, i nie pił nic prócz octu i wody, jego zdaniem neutralizujących blekoty, którymi rzekomo był przezeń pojony, ale tak długo jak go znałem, jadał wszystko, co tamten mu przyrządził. Raz kazał ściąć cały zagajnik dębowy, ponieważ rzekomo go obserwował. A potem uparł się, by dać wszystkim drzewom porządny pochówek; sam wygłosił mowę pogrzebową. Masz pojęcie, ile czasu trwa wykopanie grobów dla dwudziestu trzech dębów?

— Dlaczego nikt nic nie zrobił? Jego rodzina na przykład?

— Ci, którzy nie byli aż tak obłąkani jak on, albo dla odmiany byli bardziej, bali się wręcz spojrzeć na niego z ukosa. Zresztą ojciec Tenobii nie pozwoliłby nikomu tknąć Cheade. Może i postradał zmysły, ale nie znałem lepszego odeń generała. Nigdy nie przegrał żadnej bitwy. Nigdy nawet nie otarł się o przegraną.

Rand roześmiał się.

— Idziesz więc za mną, bo myślisz, że jestem lepszym generałem od Czarnego?

— Idę za tobą, bo jesteś, kim jesteś — odparł cicho Bashere. — Świat musi pójść za tobą, bo inaczej ci, którzy przeżyją, będą żałowali, że nie umarli.

Rand wolno skinął głową. Proroctwa twierdziły, że on będzie rozbijał i na powrót scalał narody. Wcale tego nie chciał, ale Proroctwa stanowiły jego jedyną wskazówkę, jak ma walczyć w Ostatniej Bitwie, żeby ją wygrać. Nawet bez nich zresztą uważał, że owo scalanie jest konieczne. Ostatnia Bitwa to nie będzie tylko pojedynek jego z Czarnym. Nie potrafił w to uwierzyć; nawet jeśli popadał w obłęd, to jeszcze nie był aż tak szalony, by uwierzyć, że jest kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. To będzie bój całej ludzkości z trollokami, Myrddraalami i w ogóle wszelkimi odmianami Pomiotu Cienia, jakie był w stanie wyrzygać z siebie Ugór, a także Sprzymierzeńcami Ciemności, którzy wtedy opuszczą swe kryjówki. Poza tym przy drodze do Tarmon Gaidon czyhały jeszcze inne niebezpieczeństwa, więc jeśli świat nie zostanie zjednoczony...

“Rób to, co trzeba zrobić”.

Nie miał pewności, czy on to pomyślał czy Lews Therin, ale taka była prawda, jakkolwiek by patrzeć.

Podszedł szybko do najbliższej kolumnady i ponad ramieniem rzucił w stronę Bashere:

— Zabieram Taima na farmę. Chcesz jechać ze mną?

— Na farmę? — spytał Taim.

Bashere pokręcił głową.

— Dziękuję, ale nie — odparł sucho. Mógł nie okazywać strachu, ale Rand i Taim razem zapewne przekraczali granice jego wytrzymałości; z pewnością unikał farmy. — Moi ludzie miękną w służbie patrolowania ulic, którą im nakazałeś. Zamierzam kilku z nich wsadzić z powrotem w siodła; przez kilka godzin posiedzą sobie w nich, co im dobrze zrobi. Zamierzałeś dziś po południu dokonać inspekcji oddziałów. Czy twoje plany uległy zmianie?

— Na jaką farmę? — dopytywał się Taim.

Rand westchnął, nagle uprzytamniając sobie, jak jest zmęczony.

— Nie, nic się nie zmieniło. Zjawię się, jeśli zdołam. — Inspekcja była zbyt ważna, by z niej rezygnować, mimo iż nie wiedział o niej nikt prócz Bashere i Mata; nie mógł dopuścić, by ktoś zaczął podejrzewać, że wizyta nie ma zwykłego charakteru, kolejna, bezużyteczna ceremonia zorganizowana na cześć człowieka, który coraz bardziej się przyzwyczaja do pompy towarzyszącej jego pozycji, na cześć Smoka Odrodzonego, który chce posłuchać owacji, zgotowanych mu przez jego żołnierzy. Tego dnia czekały go jeszcze jedne odwiedziny, a wszyscy mieli pomyśleć, że chce je zataić. Być może nawet udałoby się je zachować w tajemnicy przed większością, nie wątpił jednak, że tym, którzy będą się chcieli o nich dowiedzieć, uda się to na pewno.

Wziął do ręki miecz, wsparty o jedną z wąskich kolumn, i przypasał go do nie zapiętego kaftana. Pas został wykonany z niczym nie ozdobionej, ciemnej skóry dzika, podobnie pochwa i długa rękojeść; dekoracyjna sprzączka miała kształt misternie odrobionego smoka z trawionej stali inkrustowanej złotem. Powinien się pozbyć tej sprzączki, znaleźć coś prostszego. Ale nie potrafił się do tego zmusić. To był dar od Aviendhy. I dlatego właśnie powinien się go pozbyć. Nie miał pojęcia, jak się wyrwać z tego błędnego koła.

Coś jeszcze na niego czekało, kikut włóczni długości dwóch stóp, z zielono-białym ozdobnym chwastem przy grocie. Podniósł ją, kiedy z powrotem odwracał się twarzą do dziedzińca. Jedna z Panien wyrzeźbiła w krótkim drzewcu Smoki i niektórzy ludzie już je nazywali Berłem Smoka, zwłaszcza Elenia i reszta towarzystwa. Rand zatrzymał ten przedmiot, żeby mu przypominał, iż wrogów ma więcej, nie tylko tych, których zna.

— O jakiej ty farmie mówisz? — Głos Taima stwardniał. — Gdzie jest to miejsce, do którego mnie zabierasz?

Rand przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę. Taim mu się nie spodobał. Ze względu na swój sposób bycia. A może powinien w sobie doszukiwać się przyczyn. Od tak dawna był jedynym człowiekiem, który mógł pomyśleć o przenoszeniu i nie oglądać się natychmiast przez ramię, spocony na myśl o Aes Sedai. No cóż, wydawało mu się tylko, że tak było od dawna, wiedział jednak z całą pewnością, że Aes Sedai nie będą próbowały go poskromić, nie teraz, kiedy już wiedziały, kim jest. Czy to mogło być aż takie proste? Zazdrość, że przestał być kimś wyjątkowym? Nie sądził, by tak rzeczywiście było. Pomijając inne względy, bardzo by go uradowali inni mężczyźni potrafiący przenosić, którzy mogliby bez przeszkód wędrować po świecie. Przestałby nareszcie być dziwolągiem. Nie, aż tak daleko to by nie sięgało, nie po tej stronie Tarmon Gaidon. Był kimś wyjątkowym, był Smokiem Odrodzonym. Niemniej jednak, nie wiedzieć dlaczego, ten człowiek mu się nie podobał.

“Zabij go! — wrzasnął Lews Therin. — Zabij ich wszystkich!”

Rand zdusił krzyk tamtego. Nie musiał lubić Taima, żeby go wykorzystać. I żeby mu zaufać. To wydawało się ze wszystkiego najtrudniejsze.

— Zabieram cię tam, gdzie będziesz mógł mi służyć — powiedział chłodnym tonem. Taim ani się nie wzdrygnął, ani nie skrzywił; patrzył tylko i czekał, kąciki jego ust drżały przez chwilę w grymasie niemalże bliskim uśmiechu.

Загрузка...