Ludzie tańczący na ulicach Cairhien drażnili Perrina; utorowanie sobie drogi przez tę ciżbę graniczyło wręcz z niemożliwością. Taneczny wąż wyminął go, postępując śladem osobnika z wielkim nosem, bez koszuli, za to z fletem; na samym końcu podrygiwała krągła i niska kobieta, która zaśmiewała się wesoło. Odjęła rękę od pasa poprzedzającego ją mężczyzny, chcąc pociągnąć za sobą Perrina. Potrząsnął głową i albo to jego żółte oczy ją wystraszyły, albo ponura mina odzwierciedlała to, co akurat czuł, ponieważ kobieta spochmurniała i bezwiednie pozwoliła sznurowi tańczących pociągnąć się dalej; oglądała się na niego przez ramię tak długo, aż nie skrył go tłum. Siwiejąca kobieta, nadal urodziwa, zarzuciła szczupłe ręce na kark Perrina i podała mu roznamiętnione usta. Wyglądała na zaskoczoną, kiedy podniósł ją delikatnie za ramiona i odsunął na bok. Zaraz potem osaczyła go gromadka mężczyzn i kobiet równych mu wiekiem; pląsali w takt melodii wygrywanej na tamburynach, zanosili radosnym śmiechem i szarpali go za poły kaftana. Ignorowali jego protesty, więc twardo zepchnął z drogi jednego z mężczyzn i warknął jak wilk na pozostałych. Śmiech zamarł, a oni wytrzeszczyli zaskoczone oczy, ale po chwili znowu hałasowali i nawet usiłowali przedrzeźniać jego warkot, po czym podrygując, wmieszali się z powrotem w tłum.
Był to pierwszy dzień Święta Świateł, ostatni i jednocześnie najkrótszy dzień roku, i miasto obchodziło go w sposób, jakiego Perrin wcześniej nawet nie umiałby sobie wyobrazić. Również w Dwu Rzekach na pewno zorganizowano tańce, ale żeby coś takiego... ! Wyglądało na to, że Cairhienianie postanowili nadrobić cały rok wstrzemięźliwości i z entuzjazmem oddali się rozpuście. Przestał się liczyć status majątkowy i zniknęły wszelkie bariery dzielące gmin od arystokracji, publicznie przynajmniej. Spocone kobiety w prostych, zgrzebnych wełnach chwytały spoconych mężczyzn w ciemnych jedwabiach z kolorowymi paskami i ciągnęły ich do tańca; mężczyźni w kaftanach woźniców i kamizelach stajennych puszczali się w tan z kobietami, ubranymi w suknie z rozcięciami, bywało, aż do pasa. Pito wino i całowano się z wielkim zapałem, gdziekolwiek Perrin nie spojrzał. Starał się zresztą nie przypatrywać zanadto uważnie. Niektóre z arystokratek, z włosami utrefionymi na kształt skomplikowanych wieżyc, nie nosiły nic pod cienkimi kaftanikami, których nie zapięły zbyt dokładnie. Wśród ludzi z gminu niewiele kobiet, które zrzuciły bluzki, pokwapiły się, by włożyć jakieś okrycie; zasłaniały je tylko włosy, a te rzadko kiedy były dostatecznie długie; tak samo jak mężczyźni oblewały siebie i otaczających ludzi strugami wina. Hałaśliwe śmiechy mieszały się z tysiącem najrozmaitszych melodii wygrywanych na fletach, bębnach i rożkach, cytrach, bitternach i dulcimerach.
W Polu Emonda członkinie Koła Kobiet zapewne pomstowałyby, a przedstawiciele Rady Wioski połknęliby języki w ataku apopleksji, ale Perrina te przejawy deprawacji drażniły tylko w niewielkim stopniu w porównaniu z jego ogólną irytacją. Kilka godzin, powiedziała Nandera, a tymczasem od zniknięcia Randa upłynęło już sześć dni. Min zniknęła albo razem z nim, albo została z Aielami. I nikt nic nie wiedział. Z wyjątkiem niejakiej Sorilei, ale Mądre były równie nieodgadnione jak Aes Sedai, kiedy Perrin próbował którąś wypytać w jakiejś kwestii; Sorilea powiedziała mu prosto z mostu, żeby zajął się swoją żoną i trzymał swój nos z dala od spraw, które nie dotyczą mieszkańców mokradeł. Nie miał pojęcia, skąd Sorilea się dowiedziała o jego kłopotach z Faile, ale nie dbał o to. Czuł, że Rand go potrzebuje, bo stale swędziało go coś pod skórą, z każdym dniem silniej. Wracał teraz ze szkoły Randa, ostatniej instancji, ale tam, jak wszędzie w Cairhien, ludzie zajęci byli piciem, tańcem i cudzołożeniem. Przedstawiono mu dyrektorkę szkoły, kobietę o imieniu Idrien, ale kiedy już mu się udało z pewnymi trudnościami i nie mniejszym zażenowaniem przeszkodzić jej w całowaniu się z mężczyzną tak młodym, że mógł być jej synem, w każdym razie na tyle przeszkodzić, że zdołał zadać swoje pytanie, ta potrafiła mu powiedzieć to tylko, że być może niejaki Fel coś wie. Ów Fel, jak się okazało, tańczył właśnie z trzema młodymi kobietami, które mogły być jego wnuczkami. Z wszystkimi trzema naraz. Zdawał się nie bardzo nawet pamiętać, jak się nazywa, co raczej nie dziwiło, zważywszy na okoliczności. A żeby ten Rand sczezł! Wyjechał bez słowa, znając przecież widzenie Min, wiedząc, że będzie rozpaczliwie potrzebował Perrina. Nawet Aes Sedai musiały się oburzyć. Tego ranka właśnie Perrin dowiedział się, że już trzy dni temu wyprawiły się w podróż powrotną do Tar Valon, oświadczywszy, że nie widzą sensu, by zostawać dłużej. Co ten Rand wyprawia? Perrin aż się skręcał, tak go swędziało.
W Pałacu Słońca płonęły wszystkie lampy, a także dziesiątki świec, wszędzie tam, gdzie dało się je postawić; korytarze iskrzyły się niczym klejnoty w słońcu. Również w Dwu Rzekach wszystkie domostwa były zapewne rozświetlone, każdą dostępną lampą i świecą; miały tak płonąć aż do wschodu słońca następnego dnia. Większość pałacowych sług wyszła na ulice, a ci nieliczni, którzy zostali, zdawali się tyle samo śpiewać, śmiać się i tańczyć, co pracować. Nawet tutaj niektóre kobiety obnażyły się do pasa, zarówno dziewczęta na tyle już dorosłe, że w Dwu Rzekach splatałyby już włosy w warkocze, jak i siwe babcie. Aielowie kręcący się po korytarzach okazywali wyraźny niesmak, kiedy taką zauważyli, co po prawdzie nie zdarzało się często. Panny wyglądały nawet na rozzłoszczone, aczkolwiek Perrin podejrzewał, że nie miało to nic wspólnego z obnażającymi się Cairhieniankami; z każdym dniem, jaki upłynął od wyjazdu Randa, Panny zdawały się coraz bardziej przypominać koty machające ogonami.
Tym razem wędrował przez korytarze otwarcie. Niemalże pragnął, by Berelain na niego wpadła. W myślach błysnęła mu wizja, jak chwyta ją za kark zębami i potrząsa nią tak długo, aż jest gotowa uciec z podkulonym ogonem. Na szczęście jednak dotarł do swych komnat, nie natykając się na nią.
Kiedy wszedł, Faile niemal podniosła wzrok wlepiony w planszę do gry w kamienie; Perrin w każdym razie był przekonany, że to zrobiła. Nadal czuł od niej woń zazdrości, ale to nie ona była najsilniejsza; Faile znaczniej ostrzej pachniała gniewem, a oprócz tego wydzielała jeszcze bardziej stężony, mdły, nieokreślony odór, który zidentyfikował jako rozczarowanie. Czym ją rozczarował? Dlaczego ona nie chce z nim rozmawiać? Jedno słowo, dające do zrozumienia, że wszystko w porządku, a padłby na kolana i uznał, że jest winny za wszystko, czym zechciałaby go obarczyć. Niestety, położyła tylko czarny kamyk na planszy i mruknęła:
— Twoja kolej, Loial. Loial?
Loial niespokojnie zastrzygł uszami i zwiesił długie brwi. Ogir być może nie miał specjalnie wyostrzonego zmysłu powonienia — cóż, w każdym razie był w tym lepszy od Faile — ale wyczuwał nastroje tam, gdzie człowiek niczego nie zauważał. Ostatnimi czasy, kiedy Perrin i Faile znajdowali się w jednej komnacie, Loial miał taką minę, jakby chciało mu się płakać. Tym razem z jego ust wyrwało się westchnienie podobne do wycia wiatru w jaskini i postawił biały kamyk tam, gdzie mógł zbudować pułapkę na sporą część kamyków Faile, jeśli ta się nie zorientuje. Prawdopodobnie zauważy to; ona i Loial byli równie dobrymi graczami, o wiele lepszymi od Perrina.
W drzwiach sypialni stanęła Sulin; w rękach trzymała poduszkę i patrzyła krzywo na Faile i Perrina. Jej zapach przywodził na myśl wilczycę ze stadkiem wilcząt uczepionych do ogona. Też pachniała niepokojem. I o dziwo, bała się. Tylko dlaczego siwowłosa posługaczka pachnąca strachem miałaby dziwić — nawet taka z pomarszczoną twarzą Sulin — Perrin nie rozumiał.
Zgarnąwszy książkę w skórzanej oprawie ozdobionej złoceniami, zatopił się w krześle i otworzył ją. Nie czytał jednak, nawet dobrze nie obejrzał, żeby się dowiedzieć, jaki nosi tytuł. Zrobił głęboki wdech, filtrując wszystkie wonie, wyjąwszy woń Faile. Rozczarowanie, gniew, zazdrość, a pod tym wszystkim ona sama. Wdychał łapczywe jej zapach. Jedno słowo; tyle by z jej strony wystarczyło.
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, Sulin wyszła z sypialni, gwałtownie podkasując czerwono-białe spódnice i popatrując gniewnie na Perrina, Faile i Loiala, jakby się zastanawiała, dlaczego któreś z nich ich nie otworzy. Zrobiła jawnie szyderczą minę, kiedy zobaczyła Dobraine — zdarzało się to całkiem często od wyjazdu Randa — ale potem wzięła głęboki oddech, jakby zbroiła się do czegoś, i wyraźnie zmusiła się do potulności, na widok której cierpła skóra. Głębokie dygnięcie mogło być równie dobrze wykonane przed królem, któremu zachciało się być własnym katem, i tak już pozostała, z twarzą niemalże przy posadzce. Nagle zaczęła się trząść. Zapach jej gniewu stopniał i nawet niepokój został przytłumiony wonią przypominającą tysiące cienkich jak włos, ostrych jak igła odłamków. Perrin już kiedyś czuł od niej zapach wstydu, ale tym razem powiedziałby, że mogła od niego umrzeć. Rozpoznał gorzką słodycz, jaką wydzielają kobiety, kiedy płaczą z emocji.
Rzecz jasna, Dobraine nawet na nią nie spojrzał. Przyjrzał się natomiast badawczo Perrinowi głęboko osadzonymi oczyma, z posępną czy wręcz grobową miną. Dobraine nie pachniał alkoholem i raczej nie wyglądał na kogoś, kto właśnie przestał tańczyć. Tamtego jedynego razu, kiedy Perrin go spotkał, miał wrażenie, że on pachnie czujnością; nie lękiem, ale tak, jakby cały czas brodził przez splątany las pełen jadowitych węży. Tego dnia zapach był dziesięciokroć silniejszy.
— Oby ci łaska sprzyjała, lordzie Aybara — rzekł Dobraine, schylając głowę. — Czy mógłbym z tobą porozmawiać w cztery oczy?
Perrin położył książkę na posadzce obok krzesła i wskazał drugie, stojące naprzeciwko niego.
— Oby cię Światłość opromieniła, lordzie Dobraine. — Skoro ten człowiek chciał pokazać dobre maniery, to udowodni, że też je ma. Do pewnych granic. — Moja żona może usłyszeć wszystko, cokolwiek masz do powiedzenia. Nie mam przed nią żadnych sekretów. A Loial jest moim przyjacielem.
Poczuł na sobie wzrok Faile; nagle wydzielony przez nią zapach omal go nie powalił, bo z jakiegoś powodu skojarzył go sobie z jej miłością, z tymi chwilami, kiedy była dla niego najbardziej czuła albo kiedy jej pocałunki stawały się najgorętsze. Omal nie zemdlał od tego aromatu. Zapragnął powiedzieć Dobraine, by odszedł — a także Loialowi i Sulin; jeżeli Faile pachniała w taki sposób, to z pewnością uda mu się wszystko naprawić — ale Cairhienianin niestety zdążył już usiąść.
— Mężczyzna, który może ufać swej żonie, lordzie Aybara, dostąpił łaski potężniejszej niźli bogactwo. — Mimo tych słów Dobraine jeszcze przez chwilę mierzył wzrokiem Faile, zanim zaczął mówić dalej. — Dzisiejszego dnia w Cairhien doszło do dwóch niefortunnych zdarzeń. Rankiem znaleziono lorda Maringila martwego w jego własnym łożu; został otruty, jak się zdaje. Niewiele zaś później Wysoki Lord Meilan padł ofiarą noża jakiegoś ulicznego zabijaki. Rzecz to całkiem niezwykła podczas Święta Świateł.
— A dlaczego mi o tym opowiadasz? — spytał powoli Perrin.
Dobraine rozłożył ręce.
— Jesteś przyjacielem Lorda Smoka, a jego tu nie ma.- zawahał się, po czym ciągnął dalej takim tonem, jakby przymuszał się do mówienia. — Ostatniej nocy Colavaere wieczerzała z gośćmi z szeregu pośledniejszych Domów. Z Daganredem, Chuliandredem, Annallin, Osiellin i innymi. Każde z osobna nic nie znaczy, ale jest ich wielu. Tematem był sojusz z Domem Saighan i wsparcie dla Colavaere na rzecz przejęcia przez nią Tronu Słońca. Raczej się nie starała, by utrzymać to spotkanie w tajemnicy. — Znowu urwał, mierząc wzrokiem Perrina. Cokolwiek widział Dobraine, zdawał się uważać, że to wymaga głębszych wyjaśnień. — To niezwykle dziwne, jako że zarówno Maringil, jak i Meilan chcieli zasiąść na tronie; — i każdy zadusiłby ją jej własnymi poduszkami, gdyby się dowiedział o spotkaniu.
Perrin nareszcie zrozumiał, o co chodzi, aczkolwiek nie pojmował, dlaczego ten człowiek nie mówi wprost. Bardzo pragnął, żeby Faile się odezwała; na takich sprawach znała się znacznie lepiej od niego. Widział ją, kątem oka; siedziała z głową pochyloną nad planszą i obserwowała go, również kątem oka.
— Jeżeli uważasz, że Colavaere dopuściła się zbrodni, lordzie Dobraine, to powinieneś udać się do... Rhuarka. — Zamierzał powiedzieć „do Berelain”, ale nuta zazdrości spotęgowała się nieznacznie w zapachu wydzielanym przez Faile.
— Do tego barbarzyńcy z Pustkowia? — parsknął Dobraine. — Będzie lepiej, jak pojadę do Berelain, choć i to nie bardzo ma sens. Przyznaję, że ta mayeniańska dziewka potrafi władać miastem, ale jej się wydaje, że każdy dzień to Święto Świateł. Colavaere każe ją pokroić na plasterki i ugotować z papryką. Ty zaś jesteś przyjacielem Smoka Odrodzonego. Colavaere... — Tym razem umilkł, bo nagle do niego dotarło, że do komnaty weszła bez pukania Berelain, tuląca w ramionach jakiś długi, wąski kształt, owinięty w koc. Jej łono było częściowo obnażone.
Perrin usłyszał szczęknięcie klamki i furia, wywołana jej widokiem, wymiotła mu z głowy praktycznie wszystko, co miał aktualnie na uwadze. Ta kobieta przyszła tu po to, żeby z nim flirtować i to na oczach jego żony? Rozwścieczony poderwał się na równe nogi i z całej siły klasnął w dłonie.
— Wyjdź! Wyjdź stąd, kobieto! Natychmiast! Bo jak nie, to sam cię wyrzucę, a wtedy polecisz tak daleko, że jeszcze dwa razy się odbijesz!
Berelain wzdrygnęła się tak gwałtownie pod wpływem jego pierwszego okrzyku, że upuściła swoje brzemię i z wytrzeszczonymi oczyma cofnęła się o krok, ale nie wyszła. Perrin natomiast, wypowiadając ostatnie słowa, zorientował się, że wszyscy na niego patrzą. Dobraine miał obojętną minę, ale wydzielany przezeń zapach świadczył, że cały aż zastygł ze zdumienia, podobny do wysokiego, kamiennego pala na samym środku płaskiej równiny. Loial miał uszy równie sztywno wyprostowane, a szczęka opadła mu na pierś. Natomiast Faile, z tym chłodnym uśmiechem.... Perrin nic z tego nie rozumiał. Spodziewał się, że będą od niej biły fale zazdrości, skoro Berelain znajdowała się w komnacie, a tymczasem... dlaczego pachniała poczuciem krzywdy?
Nagle Perrin zobaczył, co upuściła Berelain. Koc rozchylił się, ukazując miecz i pas ze sprzączką w kształcie Smoka, własność Randa. Czy Rand zostawiłby te przedmioty? Perrin zawsze lubił wszystko przemyśleć; kiedy człowiek działa w pośpiechu, czasem może kogoś niechcący zranić. Ale ten leżący tutaj miecz był jak grom z jasnego nieba. Perrinowi włosy zjeżyły się na głowie, a z głębi gardła dobył się warkot.
— One go pojmały! — zawyła Sulin, nagle i porażająco. Z głową odrzuconą w tył i zaciśniętymi powiekami, krzyczała dalej, z głową zadartą w stronę powały, a Perrina aż przeszył dreszcz. — Aes Sedai uprowadziły mojego pierwszego — brata!- Policzki jej zalśniły od łez.
— Uspokójże się, dobra kobieto — powiedziała stanowczym tonem Berelain. — Idź do sąsiedniej komnaty i uspokój się.- Zwracając się do Perrina i Dobraine, dodała: — Nie możemy dopuścić, by ta wieść się rozeszła...
— Ty mnie nie znasz — wtrąciła grubiańsko Sulin — w tej sukni i z dłuższymi włosami. Przemów do mnie raz jeszcze tak, jakby mnie tu nie było, a zrobię z tobą to samo; co Rhuarc w Kamieniu Łzy. Powinien robić to systematycznie, moim zdaniem.
Perrin wymienił zaskoczone spojrzenia z Dobraine i Loialem, a nawet z Faile, zanim ta gwałtownie odwróciła wzrok. Berelain, z kolei, to bladła, to purpurowiała, a wydzielana przez nią woń składała się z najczystszego upokorzenia.
Sulin długimi krokami podeszła do drzwi i otworzyła je gwałtownie na oścież, zanim ktokolwiek zdążył do nich podejść; przynajmniej Dobraine wyraźnie chciał to zrobić. Jakaś jasnowłosa Panna, która właśnie szła korytarzem, zauważyła ją i uśmiechnęła się z rozbawieniem.
— Wytrzyj twarz, Luaine — warknęła Sulin. Jej ręce zdawały się poruszać, ukryte przed oczami znajdujących się w komnacie. Uśmiech Luaine znikł tak nagle, jakby istotnie został wytarty. — Powiedz Nanderze, że ma tu natychmiast przyjść. I Rhuarc. Przynieś mi też cadin’sor i nożyczki, bo chcę odpowiednio ściąć włosy. Biegnij, kobieto! Jesteś Far Dareis Mai czy Shae’en M’taal? — Jasnowłosa Panna pomknęła przed siebie, a Sulin odwróciła się do wnętrza komnaty, kiwając z satysfakcją głową i trzaskając drzwiami. Faile gapiła się na nią oszołomiona.
— Los nam sprzyja — warknął Dobraine. — Ona jej nic nie powiedziała; ta kobieta jest niewątpliwie szalona. Możemy zadecydować, co im powiemy, ale najpierw musimy ją związać i zakneblować. — Wyciągnął nawet ciemnozieloną chustę z kieszeni kaftana, jakby rzeczywiście zamierzał to zrobić, ale Perrin złapał go za rękę.
— Ona jest Aielem, Dobraine — powiedziała Berelain.- Panną Włóczni. Nie rozumiem tylko, skąd ta liberia. — O dziwo, w tym momencie to właśnie Berelain ściągnęła na siebie ostrzegawcze spojrzenie Sulin.
Perrin powoli wypuścił powietrze. A on chciał bronić tę siwowłosą staruszkę przed Dobraine. Cairhienianin spojrzał na niego pytającym wzrokiem, nieznacznie podniósł rękę, w której trzymał chustę; najwyraźniej nadal optował za wiązaniem i kneblowaniem. Perrin wszedł między tych dwoje i podniósł miecz Randa.
— Muszę być pewien. — Nagle dotarło do niego, że stoi bardzo blisko do Berelain. Ta zerknęła niespokojnie na Sulin i ruszyła w jego stronę, jakby w poszukiwaniu ochrony, ale jej zapach mówił o determinacji, a nie niepokoju; pachniała jak myśliwy. — Nie lubię wyciągać pochopnych wniosków — dodał, podchodząc do krzesła, na którym siedziała Faile. Niezbyt szybko; ot tak, jak każdy mężczyzna, który chce stanąć obok własnej żony. — Ten miecz naprawdę niczego jeszcze nie dowodzi. — Faile wstała i dostojnie obeszła stół, by spojrzeć na planszę nad ramieniem Loiala; cóż, tak właściwie to zza jego łokcia. Berelain zrobiła kilka kroków, tyle, że znowu w stronę Perrina; nadal spoglądała z lękiem na Sulin, nie wydzielając przy tym nawet cienia zapachu strachu. Podniosła rękę, jakby chciała go ująć pod ramię. Wtedy on stanął za plecami Faile, starając się, by to wyglądało jak najnaturalniej. — Rand twierdził, że trzy Aes Sedai nie mogą mu nic zrobić, jeśli się będzie pilnował. — Faile pomaszerowała do drugiej strony stołu, z powrotem do swego krzesła. — Jak rozumiem, nigdy nie przyjął więcej niż trzy. — Berelain wciąż popatrywała żałośnie na niego i wyraźnie bojaźliwie na Sulin.- Powiedziano mi, że tamtego dnia, kiedy wyjechał, przyszły tylko trzy. — Ruszył śladem Faile, tym razem trochę szybciej. Ta znowu podniosła się ze swego krzesła, powracając do boku Loiala. Loial ukrył głowę w dłoniach i zaczął jęczeć, jak na ogira wyjątkowo cicho. Berelain ruszyła za Perrinem, ze zogromniałymi oczyma, stając się wcieleniem kobiety szukającej ochrony. Światłości, ona pachniała determinacją!
Zwróciwszy ku niej twarz, Perrin wbił zesztywniałe palce w jej pierś z taką siłą, że aż pisnęła.
— Stój dokładnie tutaj! — Nagle dotarło do niego, czego dotyka, i oderwał dłonie, jakby się poparzył. Ale nadal udawało mu się mówić twardym głosem. — Stój dokładnie tutaj! — Cofnął się, patrząc na nią tak srogo, że chyba byłby w stanie rozbić kamienny mur swoim wzrokiem. Potrafił zrozumieć, zazdrość Faile, ale dlaczego tak silnie pachniała poczuciem krzywdy?
— Niewielu ludzi potrafi mnie zmusić do posłuszeństwa — roześmiała się cicho Berelain — ale ty chyba jesteś jednym z nich. — Jej twarz, ton i, co ważniejsze, zapach, nabrały nieco powagi. — Poszłam przeszukać apartamenty Lorda Smoka, ponieważ się bałam. Wszyscy wiedzieli, że Aes Sedai przybyły tu, by odeskortować go do Tar Valon, a ja nie mogłam zrozumieć, dlaczego zrezygnowały. Sama przyjęłam nie mniej jak dziesięć wizyt rozmaitych sióstr, które udzielały mi rad odnośnie tego, co powinnam uczynić, kiedy on wróci razem z nimi do Wieży. Zdawały się bardzo tego pewne. — Zawahała się i chociaż nie spojrzała na Faile, Perrin odniósł wrażenie, że namyśla się, co może powiedzieć w jej obecności. Również przy Dobraine, ale tu bardziej szło o Faile. Zapach myśliwego powrócił. — Odniosłam wrażenie, że powinnam wrócić do Mayene, i że jeśli tego nie zrobię, to mogę zostać tam zawieziona pod eskortą.
Sulin warknęła coś bezgłośnie, ale uszy Perrina wychwyciły to wyraźnie.
— Rhuarc to dureń. Gdyby ona była jego córką, to nie miałby czasu na nic, bo musiałby wiecznie dawać jej lanie.
— Dziesięć? — spytał Dobraine. — Mnie złożyły tylko jedną. Myślałem, że jest rozczarowana, kiedy dałem jasno do zrozumienia, że przysiągłem wierność Smokowi Odrodzonemu. Ale czy dziesięć, czy jedna, Colavaere jest tutaj kluczem. Ona wie znakomicie, że lord Smok zamierza przekazać Tron Słońca Elayne Trakand. — Skrzywił się. — Elayne Damodred, tak się ją powinno nazywać. Taringail powinien był zmusić Morgase, by ta poślubiła Damodreda, zamiast sam wżeniać się w Dom Trakand; potrzebowała go przecież dostatecznie, by mógł to osiągnąć. No cóż, Elayne, czy Trakand, czy Damodred, ma takie samo prawo do tronu jak każdy, o wiele większe niż Colavaere. Ja w każdym razie jestem przekonany, że to Colavaere kazała zabić Maringila i Meilana, by sobie utorować drogę do tronu. Nigdy by się na to nie poważyła, gdyby uważała, że Lord Smok może jeszcze powrócić.
— A więc to tak. — Na czole Berelain pojawiła się drobna zmarszczka zaniepokojenia. — Mam dowód, że to ona kazała służącemu dodać trucizny do wina Maringila... była beztroska, a ja przywiozłam tu ze sobą dwóch dobrych łowców złodziei... nie wiedziałam tylko, dlaczego to zrobiła. — Lekko skłoniła głowę, rejestrując pełne podziwu spojrzenie Dobraine. — Zawiśnie za to. O ile istnieje sposób na odbicie Lorda Smoka. Jeśli nie, to obawiam się, że będziemy musieli się sporo nagłowić nad sposobem ujścia z tego wszystkiego z życiem.
Perrin zacisnął dłoń na pochwie miecza uszytej ze skóry dzika.
— Ja go odbiję — warknął. Dannil i pozostali dwaj ludzie z Dwu Rzek nie mogli pokonać więcej jak połowę drogi do Cairhien; wszak spowalniały ich wozy. Ale pozostawały jeszcze wilki. — Choćbym miał jechać w pojedynkę, sprowadzę go z powrotem.
— Nie pojedziesz w pojedynkę — rzekł Loial zawziętym tonem. — Nigdy nie będziesz sam, dopóki ja tu jestem, Perrin.- Nagle zastrzygł uszami z zażenowania; zawsze zdawał się zażenowany, kiedy ktoś widział jego odwagę. — Ostatecznie moja książka nie skończy się dobrze, jeśli Rand zostanie uwięziony w Wieży. I raczej nie będę mógł pisać o jego wyswobodzeniu, dopóki będę tutaj.
— Nie pojedziesz sam, ogirze — powiedział Dobraine.- Do jutra mogę skrzyknąć pięciuset zaufanych ludzi. Nie wiem, co możemy zdziałać przeciwko sześciu Aes Sedai, ale ja dotrzymuję swoich przysiąg. — Popatrzył na Sulin i przejechał palcami po chuście, którą nadal trzymał w ręku. — Tylko na ile możemy ufać barbarzyńcom?
— A na ile my możemy ufać zabójcom drzew? — spytała Sorilea, głosem tak twardym jak ona sama; weszła właśnie bez pukania. Towarzyszyli jej ponuro pachnący Rhuarc, Amys, z tą nazbyt młodzieńczą i chłodną twarzą, jak u każdej Aes Sedai, osobliwie okoloną siwymi włosami, a także Nandera, ogarnięta morderczą furią i niosąca tobołek w barwach szarości, brązów i zieleni.
— Wiecie już? — spytał z niedowierzaniem Perrin.
Nandera cisnęła tobołek w stronę Sulin.
— Już dawno temu powinnaś była stwierdzić, że wypełniłaś swoje toh. Prawie cztery i pół tygodnia, całe półtora miesiąca. Nawet gai’shain twierdzą, że twoja pycha jest zbyt wielka. — Obie kobiety zniknęły w sypialni.
W momencie, gdy Perrin przemówił, od strony Faile powiało wonią irytacji.
— Mowa Panien — mruknęła, zbyt cicho, by mogło to pochwycić czyjekolwiek ucho, ale on usłyszał. Obdarzył ją wdzięcznym spojrzeniem, ale udała, że jest pochłonięta sytuacją na planszy. Dlaczego nie brała w tym wszystkim udziału? Udzieliła mu dobrej rady i byłby wdzięczny za każdą następną. Położyła kamyk i spojrzała krzywo na Loiala, który wpatrywał się z napięciem w Perrina i pozostałych.
Perrin postarał się, nie westchnąć i powiedział obojętnie:
— Nie dbam o to, kto komu ufa. Rhuarc, czy zechcesz posłać swoich Aielów przeciwko Aes Sedai? Przeciwko sześciu Aes Sedai. Sto tysięcy Aielów na pewno je zatrzyma. — Aż zamrugał, kiedy ta liczba padła z jego ust — już dziesięć tysięcy stanowiło niemałą armię — ale o takiej właśnie rzeszy mówił Rand, a Perrin mu uwierzył, kiedy zobaczył obozowisko Aielów rozbite wśród wzgórz. Ku jego zdziwieniu Rhuarc pachniał wahaniem.
— Nie da się zgromadzić aż tylu — powiedział powoli wódz klanu i na chwilę umilkł. — Dziś rano pojawili się biegacze. Shaido posuwają się na południe od Sztyletu Zabójcy Rodu, w stronę serca Cairhien. Może mam pod sobą dość, by ich zatrzymać; najwyraźniej nie wszyscy Shaido tu ciągną, ale jeśli wyprowadzę z tej ziemi aż tyle włóczni, to wszystko, czego dokonaliśmy, pójdzie na marne. W najlepszym razie Shaido złupią to miasto, zanim zdążymy wrócić. Kto wie, jak daleko dotrą, może nawet do innych ziem, i ilu zabiorą ze sobą jako gai’shain.
Przy tych ostatnich słowach powiało od niego pogardą, ale Perrin nic z tego nie zrozumiał. Jakie to ma znaczenie, ile ziem trzeba będzie odbijać, czy nawet ilu ludzi umrze — aczkolwiek tej myśli towarzyszyły niechęć i ból — skoro stawką był los Randa, Smoka Odrodzonego, wiezionego do Tar Valon w charakterze więźnia?
Sorilea przypatrywała się badawczo Perrinowi. Wzrok Mądrych często sprawiał, że Perrin czuł się przy nich tak samo jak w obecności Aes Sedai; miał wrażenie, że ważą go z dokładnością do jednej uncji i mierzą z dokładnością do jednego cala. Przy Sorilei czuł się jak zepsuty pług rozebrany na części; należało zbadać każdą szpilę oddzielnie, żeby orzec, czy coś da się naprawić albo wymienić.
— Powiedz mu wszystko, Rhuarc — rozkazała ostrym tonem.
Amys położyła dłoń na ramieniu Rhuarka.
— On ma prawo wiedzieć, cieniu mego serca. On jest prawie — bratem Randa al’Thora. — Mówiła głosem delikatnym, a pachniała stanowczością.
Rhuarc obdarzył Mądrą twardym spojrzeniem, a Dobraine wzgardliwym. Wreszcie wyprostował się.
— Mogę wziąć tylko Panny i siswai’aman. — Jego ton i zapach wskazywały, że wolałby stracić rękę niż wypowiedzieć te słowa. Niewielu jest takich, którzy stawią czoła Aes Sedai.
Dobraine wykrzywił usta z pogardą.
— Ilu Cairhienian stanie do walki z Aes Sedai? — spytał cicho Perrin. — Sześć Aes Sedai, a my nie dysponujemy niczym prócz stali. — Ile Panien i tych sis-coś-tam mógł zebrać Rhuarc? Nieważne; zawsze jeszcze pozostawały wilki. Ile wilków zginie?
Grymas opuścił usta Dobraine.
— Ja pójdę, lordzie Aybara — odrzekł sztywno. — I moich pięciuset ludzi, choćby Aes Sedai było nawet sześćdziesiąt.
Śmiech Sorilei zabrzmiał ponuro.
— Nie obawiaj się Aes Sedai, zabójco drzew. — I w tym momencie wykwitł przed nią maleńki płomyk. Ona potrafiła przenosić!
Ugasiła płomyk, kiedy zaczęli sporządzać plan, ale on pozostał w myślach Perrina. Niewielki i kapryśny, a jednak stanowił jakby wypowiedzenie wojny potężniejsze od trąb, wypowiedzenie wojny na noże.
— Jeżeli będziesz współpracowała — powiedziała Galina tonem stosownym dla zwykłej pogawędki — to życie stanie się dla ciebie o wiele milsze.
Dziewczyna zmierzyła ją ponurym spojrzeniem i poprawiła się na stołku, ale było widać, że jest obolała. Mocno się pociła, mimo iż zdjęła kaftan. Galina nie po raz pierwszy zastanowiła się nad tą Min, Elmindredą, czy jak tam brzmiało jej prawdziwe imię. Kiedy zobaczyła ją po raz pierwszy, była odziana jak chłopiec, dotrzymywała towarzystwa Nynaeve al’Meara i Egwene al’Vere. A także Elayne Trakand, ale to przede wszystkim tamte dwie były związane z al’Thorem. Za drugim razem Elmindreda zmieniła się w kobietę tego pokroju, jakiego Galina wprost nie znosiła, frywolną i skorą do westchnień, ale wtedy znajdowała się pod osobistą ochroną Siuan Sanche, więc to i tak nie miało żadnego znaczenia. Galina nie pojmowała, jak Elaida mogła być taka głupia, by pozwolić jej wyjechać z Wieży. Jaka wiedza kryła się w głowie tej dziewczyny? Może Elaida nie potrafiła od razu jej przejąć. Ta Elmindreda, gdyby ją odpowiednio wykorzystać w Wieży, pomogłaby Galinie pojmać Elaidę niczym jaskółkę w sieć. Dzięki Alviarin Elaida stała się jedną z tych silnych, kompetentnych Amyrlin, które dzierżyły w swych dłoniach wszystkie wodze; uwięzienie jej z pewnością osłabiłoby Alviarin. Odpowiednio wykorzystana teraz...
Galina usiadła prosto, wyczuwając zmianę w splotach Mocy.
— Porozmawiam z tobą znowu, kiedy poświęcisz więcej czasu na przemyślenia, Min. Zastanów się głęboko, ile łez warto tak naprawdę wylać nad mężczyzną.
Po wyjściu na zewnątrz Galina warknęła na zwalistego Strażnika stojącego na warcie.
— Tym razem pilnuj jej należycie. — Carilo akurat nie pełnił warty, kiedy doszło do pewnego incydentu ubiegłej nocy, ale z pewnością Gaidinów za bardzo rozpieszczano. Skoro już muszą istnieć, powinno się ich traktować jak żołnierzy.
Zignorowała jego ukłon i wyszła z namiotu, rozglądając się, czy nie ma gdzieś w pobliżu Gawyna. Ten młodzieniec zamknął się w sobie od czasu pojmania al’Thora i zachowywał się podejrzanie spokojnie. Nie zamierzała dopuścić, by wszystko popsuł, starając się pomścić śmierć swojej matki. Wypatrzyła go na obrzeżach obozu; siedział na koniu i rozmawiał z garstką tych chłopców, którzy nazywali się Młodymi.
Tego dnia z konieczności przystanęli na popas wcześnie; namioty i wozy rzucały w popołudniowym słońcu długie cienie na drogę. Obozowisko otaczały pofałdowane równiny i niskie wzgórza, w zasięgu wzroku było tylko kilka zagajników, rozrzuconych w sporych odległościach, przeważnie rzadkich i małych. Trzydzieści trzy Aes Sedai z służbą i Strażnikami — dziewięć należało do Zielonych, tylko trzynaście do Czerwonych, a pozostałe do Białych, byłych Ajah Alviarin — tworzyły spore obozowisko, nawet jeśli nie liczyć Gawyna i jego żołnierzy. Wiele sióstr stało na zewnątrz namiotów albo z nich wyglądało, wyczuwając to samo, co Galina. Przedmiotem powszechnego zainteresowania była grupa siedmiu Aes Sedai, z których sześć siedziało na zydlach wokół okutego mosiądzem kufra, ustawionego tam, gdzie blask słońca miał jeszcze jaką taką moc. Tą siódmą była Erian; nie oddaliła się od kufra od chwili, kiedy ubiegłej nocy wsadzono doń ponownie al’Thora. Po wyjeździe z Cairhien pozwolono mu raz go opuścić, jednak Galina podejrzewała, że Erian się uprze, by Rand spędził resztę podróży w jego wnętrzu.
Zielone natarły na nią, kiedy podeszła bliżej. Erian była całkiem urodziwa, zwłaszcza dzięki idealnemu owalowi twarzy, ale teraz na policzkach miała purpurowe rumieńce, a piękne, ciemne oczy otaczały czerwone obwódki.
— Znowu próbował przebić się przez tarczę, Galino. — Gniew przemieszany z pogardą dla głupoty tego człowieka sprawiał, że mówiła głuchym i chrapliwym głosem. — Trzeba mu dać nauczkę. Naprawdę pragnę być tą, która wymierzy mu karę.
Galina zawahała się. Znacznie lepiej byłoby ukarać Min; to by powstrzymało zapędy al’Thora. Z pewnością. Wściekł się, kiedy zobaczył, że jest karana za swój wybuch ubiegłej nocy, do którego z kolei doszło wtedy, kiedy ujrzała jak dają nauczkę jemu. A do całego incydentu doszło dlatego, że al’Thor odkrył, iż Min jest w obozie, po tym jak jeden ze Strażników bezmyślnie pozwolił jej na samotną przechadzkę o zmroku, zamiast trzymać ją w zamknięciu namiotu. Kto by przewidział, że al’Thor, otoczony tarczą i siostrami, tak się rozgniewa? Nie starał się zwyczajnie przebić przez tarczę, tylko gołymi dłońmi zabił Strażnika i poważnie ranił drugiego, mieczem należącym do zabitego, tak poważnie, że ten drugi umarł podczas Uzdrawiania. I wszystko to w ciągu tylko kilku chwil, zanim siostry zdążyły się otrząsnąć i związać go Mocą.
Galina ze swej strony już wiele dni temu skrzyknęłaby Czerwone siostry i poskromiła al’Thora. Zabroniono im tego, więc była skłonna przekazać go do Wieży nietkniętego, pod warunkiem, że będzie się zachowywał właściwie. Musiała jednak ukrócić jego wybryki, a podprowadzenie tam Min, tak żeby usłyszał jej jęk i płacz, na pewno przyniosło by pożądany efekt. Traf jednak chciał, że obaj zabici Strażnicy należeli do Erian, toteż większość sióstr mogła uznać, że ona jest w swoim prawie. Galina natomiast pragnęła, by ta lalkowata Zielona możliwie jak najprędzej pchłonęła gniewu. Znacznie lepiej byłoby podróżować i podziwiać tę porcelanową twarzyczkę niezmienioną do końca.
Galina skinęła głową.
Rand zamrugał, kiedy do wnętrza kufra nagle wlało się światło. Wzdrygnął się mimo woli; wiedział, na co się zanosi. Lews Therin zamilkł i znieruchomiał. Rand ostatkiem sił wczepiał się w Pustkę, a mimo to czuł ból ścierpniętych mięśni, kiedy go rozprostowano. Zacisnął zęby i starał się nie mrużyć oczu, oślepiony światłem tak jaskrawym, jakby było samo południe. Powietrze zdawało się cudownie świeże; przesiąknięta potem koszula przywarła mu do ciała. Nie krępowały go żadne powrozy, a mimo to nie mógłby zrobić nawet kroku, choćby od tego zależało jego życie. Gdyby nie podtrzymywała go Moc, to zapewne by się przewrócił. Dopóki nie zobaczył, jak nisko na niebie jest słońce, nie miał pojęcia, od jak dawna tu tkwił, z głową między kolanami, w kałuży własnego potu.
Ledwie jednak zainteresował się słońcem. Jego wzrok odruchowo odszukał Erian, jeszcze zanim stanęła tuż przed nim. Niska, szczupła kobieta spojrzała mu w twarz, ciemnymi oczyma pełnymi furii, a on omalże znowu się nie wzdrygnął. Nic nie powiedziała. Tym razem zaczęła od razu.
Pierwszy, niewidzialny cios spadł na jego ramiona, drugi na pierś, trzeci na podudzia. Pustka zadygotała. Powietrze. To tylko Powietrze. Tak to brzmiało łagodniej. Każdy cios był jakby zadawany biczem, przez rękę silniejszą od dłoni jakiegokolwiek mężczyzny. Już przedtem sine pręgi okrywały go od ramion po kolana. Czuł je bardzo wyraźnie; nawet we wnętrzu Pustki miał ochotę płakać. Po utracie Pustki chciało mu się wyć.
Zamiast tego zacisnął szczęki. Od czasu do czasu przez zaciśnięte zęby wymykało mu się sapnięcie, a wtedy Erian zdwajała wysiłki, jakby chciała usłyszeć coś jeszcze. Nie dał jej tej satysfakcji. Nie potrafił nie dygotać przy każdym uderzeniu niewidzialnego bicza, ale nie czynił tego gwałtowniej, niż chciał jej okazać. Nie odrywał od niej wzroku, nie mrugał.
„Zabiłem Ilyenę” — jęczał Lews Therin za każdym razem, gdy na jego ciele lądował cios.
Rand odmawiał własną litanię. Ból rozrywał mu pierś.
„Koniec z ufaniem Aes Sedai”. Ogień smagał mu plecy. „Już nigdy, ani na cal, ani na włos”. Jakby cięto go brzytwą. „Koniec z ufaniem Aes Sedai”.
One myślały, że go złamią. Myślały, że doprowadzą go do tego, że poczołga się do Elaidy! Zmusił się więc do najtrudniejszej rzeczy, jaką kiedykolwiek zrobił w życiu. Uśmiechnął się. Uśmiech z pewnością nie objął niczego prócz ust, a jednak zrobił to: spojrzał w oczy Erian i uśmiechnął się. Ta wytrzeszczyła oczy i syknęła. Razy zaczęły padać zewsząd.
Świat stał się jednym bólem i ogniem. Nie widział tego, tylko czuł. Agonia. Inferno. Zdawał sobie sprawę, że ręce trzęsą mu się niepohamowanie w ich niewidzialnych pętach, ale skupił się na zaciskaniu zębów.
„Tak to jest, jak... Nie krzyknę! Nie będę krzy...! Już nigdy w ży...! Choćbym miał... ! Już nigdy! Nigdy! Ani na... ! Nigdy! Nigdy! NIGDY!”
Najpierw zauważył, że oddycha. Że oddycha powietrzem, że chwyta je łapczywie nozdrzami. Jego ciało pulsowało, ale bicie ustało: Przeżył wstrząs, kiedy to do niego dotarło. Koniec, a już zaczął się spodziewać, że to nigdy nie ustanie. Poczuł smak krwi i zrozumiał, że szczęki bolą go prawie tak samo jak całe ciało. Dobrze. Nie krzyknął. Mięśnie twarzy zacisnęły mu się w ścierpnięty węzeł; musiałby włożyć wiele wysiłku w otworzenie ust, jeśliby tego chciał.
Zmysł wzroku powrócił na samym końcu; przyszło mu na myśl, że ten ból przywoływał halucynacje. Razem z Aes Sedai stała grupa Mądrych, poprawiających szale i wpatrujących się w tamte z całą arogancją, na jaką je było stać. Najpierw, kiedy już uznał, że one są prawdziwe — chyba że sobie tylko wyimaginował Galinę rozmawiającą z Mądrą z jego halucynacji — przyszło mu na myśl, że to ratunek. Mądre w jakiś sposób... To było niemożliwe, ale jakoś... Po chwili rozpoznał kobiety rozmawiające z Galiną.
Sevanna podeszła do niego spacerowym krokiem, z uśmiechem na wydatnych, pożądliwych wargach. Jasnozielone oczy spozierały na niego z urodziwej twarzy okolonej włosami podobnymi do złotej przędzy. Rand wolałby widzieć przed sobą pysk wściekłego wilka. W jej postawie było coś dziwnego, w tym lekkim skłonie z ramionami odchylonymi w tył. Przypatrywała się jego oczom. Nagle, mimo iż tak bardzo go wszystko bolało, zachciało mu się śmiać; śmiałby się, gdyby był pewien, że jakikolwiek dźwięk wyjdzie z jego ust. Pobito go tak mocno, że znajdował się o włos od śmierci. Jego ciało pokryły palące szramy. Tymczasem kobieta, która z całą pewnością go nienawidziła, która prawdopodobnie obwiniała go za śmierć ukochanego, sprawdzała, czy zajrzy jej za bluzkę!
Powoli przejechała mu paznokciem po gardle — starając się sięgnąć karku — jakby sobie wyobrażała, że odcina mu głowę. Zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę los Couladina.
— Widziałam go — powiedziała z westchnieniem satysfakcji i dreszczem rozkoszy. — Dotrzymałyście swej części umowy, a ja mojej.
Aes Sedai ponownie złożyły go w pół i wepchnęły do kufra; znowu musiał przycupnąć w kałuży potu. Zamknęły wieko i otoczyła go ciemność.
Dopiero wtedy zaczął ruszać szczękami, aż wreszcie mógł otworzyć usta i wypuścić długi, drżący oddech. Nie był pewien, czy nie zacznie łkać. Światłości, przecież on cały płonął!
Co Sevanna tutaj robiła? Co za umowa? Nie. Dobrze wiedzieć, że doszło do jakiegoś porozumienia między Wieżą a Shaido, ale tym będzie przejmował się później. Teraz najważniejsza jest Min. Musi się uwolnić. One robią jej krzywdę. Zawziętość nieledwie stłumiła ból. Prawie.
Przywołanie Pustki zdawało się znojną pracą, brnięciem przez bagno śmiertelnego bólu, ale wreszcie otoczyła go skorupa Pustki i teraz wyciągał się w stronę saidina.. . ale w tym samym momencie natrafił tam na Lewsa Therina; dwie pary rąk macały niezdarnie, by złapać coś, co mogła uchwycić tylko jedna osoba.
„A żebyś sczezł! — warknął w myślach Rand. — A żebyś sczezł! Żebyś tak chociaż raz zechciał ze mną współpracować, zamiast zwracać się przeciwko mnie!”
„To ty będziesz współpracował ze mną!”
Wstrząśnięty Rand omal nie wypuścił Pustki. Tym razem nie mogło być pomyłki; Lews Therin słyszał go i odpowiadał.
„Moglibyśmy pracować razem, Lewsie Therinie”.
Nie chciał tego; chciał się pozbyć tego człowieka ze swej głowy. Gdyby nie Min. Za ile dni dotrą do Tar Valon? Z jakiegoś powodu był pewien, że kiedy go tam dowiozą, nie będzie miał żadnej szansy. Już nigdy jej nie będzie miał.
Odpowiedział mu niepewny, porozumiewawczy śmiech. A potem pytanie: „Razem?” Znowu śmiech, tym razem całkiem już obłąkańczy. „Razem. Kimkolwiek jesteś”. I wtedy i głos, i wrażenie obecności zniknęły.
Rand zadygotał. Klęczał, powiększając kałużę potu, w której spoczywała jego głowa, i dygotał.
Znowu powoli sięgnął do saidina... I oczywiście zderzył się z tarczą. Czy w każdym razie z tym czymś, czego szukał. Powoli, jak najdelikatniej, wyczuwał drogę do niego, do tego miejsca, gdzie twarda płaszczyzna zmieniała się znienacka w sześć miękkich punktów.
„Są miękkie — wyrzęził Lews Therin — bo one tu są. Dzięki nim podtrzymują bufor. Twardnieją, gdy sploty zostają podwiązane. Nic się nie da zrobić, kiedy są miękkie, ale ja potrafię rozplątać sieć, jeśli ją podwiążą. Z czasem”.
Umilkł na tak długo, że Rand pomyślał, że znowu zniknął, ale po chwili usłyszał szept.
„Czy ty istniejesz naprawdę?”
I wtedy na dobre zniknął.
Rand gorączkowo wymacał drogę do sześciu punktów. Do sześciu Aes Sedai. Z czasem? Gdyby ją podwiązały, czego nie uczyniły od... Ile to było? Sześć dni? Siedem? Osiem? Nieważne. Nie mógł sobie pozwolić na zbyt długie czekanie. Każdy dzień przybliżał go do Tar Valon. Jutro znowu spróbuje przebić się przez barierę; przypominało to wprawdzie walenie gołymi pięściami w mur, ale bił w nią, ile miał sił. Jutro, kiedy Erian będzie go chłostać — był pewien, że to będzie ona — uśmiechnie się do niej znowu, a kiedy ból stanie się dotkliwy, pozwoli sobie na krzyk. Następnego dnia najwyżej otrze się o tarczę, może nawet tak mocno, by to poczuły, ale tylko tyle, i już więcej tego nie powtórzy, czy będą go karać, czy nie. Może zacznie błagać o wodę. Przyniosły mu trochę o świcie, ale znowu doskwierało mu pragnienie; nawet jeśli dadzą mu pić częściej niż raz dziennie, to błaganie wywoła właściwy efekt. Jeżeli wtedy nadal będą go zamykały w tym kufrze, to może będzie też prosił, żeby go wypuściły. Spodziewał się tego; raczej go nie wypuszczą na dłużej, dopóki nie nabiorą przekonania, że zmądrzał. Ścierpnięte mięśnie zadrgały na samą myśl o dwóch czy trzech kolejnych dniach w tym zamknięciu. Tu nie było miejsca na poruszenie czymkolwiek. Dwa albo trzy dni i nabiorą pewności, że go złamały. Uda, że go nastraszyły, i będzie unikał czyjegokolwiek wzroku. Stanie się wrakiem człowieka, którego będą mogły bezpiecznie wypuścić. I, co ważniejsze, wrakiem, którego nie będą musiały tak mocno strzec. A wtedy być może stwierdzą, że nie potrzebują aż sześciu Aes Sedai do podtrzymywania tarczy, albo że mogą ją podwiązać, albo... albo cokolwiek. Potrzebował jakiegoś punktu zaczepienia. Jakiegokolwiek!
Te rozważania dyktowała mu desperacja, ale zorientował się, że się śmieje, i nie potrafił się pohamować. Nie potrafił przestać dotykać bariery, niczym ślepiec, który rozpaczliwie gładzi kawałek gładkiego szkła.
Galina odprowadziła krzywym spojrzeniem oddalające się kobiety Aiel, dopóki nie wspięły się na sam szczyt wzgórza i nie zniknęły po drugiej stronie. Wszystkie one z wyjątkiem Sevanny potrafiły przenosić, a kilka nawet bardzo silnie. Sevanna bez wątpienia czuła się bezpieczniejsza w otoczeniu kilkunastu dzikusek. Ci barbarzyńcy byli naprawdę nieufni. Za kilka dni znowu je wykorzysta, w ramach drugiej części „umowy Sevanny”. Gawyn Trakand i znaczna część jego Młodych zginą żałosną śmiercią.
Po powrocie do serca obozu znalazła Erian nadal stojącą nad kufrem, w którym więziły al’Thora.
— On naprawdę płacze, Galino — zauważyła impulsywnie. — Słyszysz go? On naprawdę... — Nagle po twarzy Erian polały się łzy; stała tam tylko i cicho szlochała, z dłońmi zaciśniętymi na fałdach spódnic.
— Przyjdź do mojego namiotu — powiedziała Galina pocieszającym tonem. — Dostaniesz dobrej jagodowej herbaty i przyłożę ci do skroni chłodny, wilgotny ręcznik.
Erian uśmiechnęła się przez łzy.
— Dziękuję ci, Galino, ale nie mogę. Rashan i Bartol będą na mnie czekać: Obawiam się, że czują się jeszcze gorzej niż ja. Oni nie tylko czują mój ból, ale cierpią, ponieważ wiedzą, że ja cierpię. Muszę ich pocieszyć. — Raz jeszcze z wdzięcznością uścisnęła dłoń Galiny i wyszła.
Galina spojrzała krzywo na kufer. Al’Thor chyba rzeczywiście płakał. A może się śmiał; w to jednak mocno wątpiła. Powiodła wzrokiem za Erian, która właśnie znikała w namiocie jej Strażnika. Al’Thor będzie płakał. Do Tar Valon mieli dotrzeć za co najmniej dwa tygodnie i Elaida zaplanowała triumfalny wjazd; tak, jeszcze co najmniej dwadzieścia dni. Do tego czasu, czy Erian sobie tego życzyła, czy nie, miał być karany od świtu do zmierzchu. A kiedy przywiezie go już do Tar Valon, ten człowiek ucałuje pierścień Elaidy; będzie odzywał się wtedy, kiedy mu pozwolą i będzie klęczał w kącie, kiedy nie będą go potrzebowały. Zacisnęła powieki i zaczęła popijać jagodową herbatę.
Kiedy weszły pomiędzy drzewa, Sevanna zwróciła się do pozostałych, rozmyślając, że to znaczące, iż myśli o drzewach tak obojętnie. Do czasu przekroczenia Muru Smoka nigdy nie widziała aż tylu drzew.
— Czy wy też zauważyłyście, do jakich środków się uciekły, żeby go pojmać? — spytała, akcentując słowo „też”.
Therava powiodła wzrokiem po pozostałych; pokiwały głowami.
— Potrafimy utkać takie same sploty — oświadczyła Therava.
Sevanna skinęła głową i przejechała palcem po niewielkiej, kamiennej bryłce ukrytej w mieszku, czując skomplikowane rzeźbienia. Dziwny mieszkaniec mokradeł, który jej dał ten przedmiot, twierdził, że powinna użyć go właśnie teraz, kiedy al’Thor został wzięty do niewoli. Dopóki na niego nie spojrzała, miała taki zamiar; teraz postanowiła, że wyrzuci bryłkę. Była wdową po wodzu, który odbył wyprawę do Rhuidean, a także po mężczyźnie, który mienił się wodzem, mimo iż tam nie był. A teraz postanowiła zostać żoną samego Car’a’carna. Zbierze pod sobą wszystkie włócznie Aielów. Nadal czuła na czubku palca kark al’Thora; nakreśliła na nim linię obroży, w którą zamierzała go ubrać.
— Czas już, Desaine — powiedziała.
Desaine oczywiście zamrugała ze zdziwieniem, a potem zdążyła tylko krzyknąć przeraźliwie, zanim pozostałe rozpoczęły swoją pracę. Desaine bezustannie, z pasją gderała na temat pozycji zajmowanej przez Sevannę. A Sevanna lepiej wykorzystała swój czas. Z wyjątkiem Desaine, wszystkie te kobiety popierały ją solidarnie, a oprócz nich wiele innych.
Sevanna obserwowała bardzo uważnie to, co robiły pozostałe Mądre; Jedyna Moc ją fascynowała, wszystkie te rzeczy, które zakrawały na cud, a wykonywane były całkiem bez wysiłku. To, co uczyniono z Desaine, mogło być możliwe jedynie z użyciem Mocy. Jakie to zdumiewające, pomyślała, że ludzkie ciało da się rozedrzeć na kawałki i upuści przy tym tak mało krwi.