Lews Therin naprawdę tam był — Rand nie miał już odnośnie tej kwestii żadnych wątpliwości — ale w tej chwili w jego głowie nie rozbrzmiewał nawet najcichszy szept, który nie należałby do niego. Przez resztę dnia próbował myśleć o innych rzeczach, niezależnie od tego jak bezużyteczne te deliberacje się wydawały. Berelain była już gotowa niemalże wyjść z siebie, kiedy próbował wchodzić w jej kompetencje i zajmować się kwestiami, z którymi znakomicie poradziłaby sobie bez jego pomocy; o ostateczną pewność było tu trudno, jednak wydało mu się, że powoli zaczyna go unikać. Nawet na twarzy Rhuarka pojawił się wyraz udręki, kiedy Rand dziesiąty raz z rzędu próbował przycisnąć go w sprawie Shaido; Shaido trwali na swoim miejscu, a jedyne, co Rhuarkowi przychodziło do głowy w związku z nimi, było pozostawienie ich na Sztylecie Zabójcy Rodu albo próbowanie ich stamtąd wykurzyć. Herid Fel zniknął gdzieś, jak to miał w zwyczaju niekiedy czynić, o czym go natychmiast poinformowała Idrien, i nigdzie nie można było go znaleźć; Fel potrafił niekiedy zagubić się w mieście, kiedy się zatracił we własnych myślach. Rand nakrzyczał na Idrien. Jednak nie była przecież winna postępowaniu Fela, opieka nad nim nie należała do jej obowiązków, niemniej jednak Rand pozostawił ją bladą i roztrzęsioną. Jego nastrój zmieniał się z minuty na minutę niczym front burz pełznący zza horyzontu. Krzyczał na Meilana i Maringila póki nie zaczęli dygotać, a potem odszedł, oni zaś stali z twarzami białymi niczym mleko. Doprowadzał też Colavaere do niekontrolowanych wybuchów płaczu i naprawdę kazał Anaiyelli biegać ze spódnicami uniesionymi ponad kolana. A kiedy Amys i Sorilea przyszły zapytać, co powiedział Aes Sedai, na nie również nakrzyczał; na podstawie wyrazu twarzy Sorilei, który miał możność obserwować, gdy odchodziły, podejrzewał, iż był to pierwszy raz, kiedy ktokolwiek podniósł głos w jej obecności. Jego nerwowe zachowanie było efektem pewności — niezachwianej pewności — że Lews Therin naprawdę gdzieś tam jest, że nie tylko głos, a prawdziwy człowiek ukrywa się w jego głowie.
Niemalże bał się zasnąć, kiedy już przyszła noc; bał się, że Lews Therin może przejąć kontrolę, podczas gdy on będzie spał, a kiedy już wreszcie zasnął, niespokojne sny sprawiały, że rzucał się na łożu i mamrotał. Pierwszy promień słońca wpadający przez okno obudził go w przesiąkniętej potem pościeli, z piachem pod powiekami oraz posmakiem w ustach przypominającym sześciodniowe końskie truchło. I bolały go nogi. We wszystkich snach, które potrafił sobie przypomnieć, uciekał przed czymś, czego nie potrafił dojrzeć. Wygramolił się z wielkiego łoża z baldachimem i umył w złoconej miednicy. Niebo za oknem przybrało szarą barwę, gai’shain, którzy przynosili świeżą wodę, jeszcze się nie pojawili, jednak woda z nocy wystarczyła mu w zupełności.
Prawie już kończył się golić, kiedy zamarł z ostrzem brzytwy przytkniętym do policzka, obserwując swoje odbicie w lustrze na ścianie. Uciekał. Pewien był, że to przed Przeklętymi uciekał w snach, albo przez samym Czarnym, albo przed Tarmon Gai’don, może wreszcie nawet przed Lewsem Therinem. Tyle było w nim pychy; z pewnością Smok Odrodzony nie będzie uciekał przed nikim innym, jak tylko przed Czarnym. Mimo całego zaklinania się, iż jest tylko Randem al’Thorem, wychodziło na to, że potrafi zapomnieć się jak każdy inny człowiek. Rand al’Thor uciekał od Elayne, uciekał przed swoim strachem, jakim napawała go miłość do niej, podobnie jak uciekał przed strachem, by nie zakochać się w Aviendzie.
Lustro rozprysnęło się na kawałki, które powpadały do porcelanowej misy. Te, które pozostały w ramie, odbijały fragmentaryczny wizerunek jego twarzy.
Wypuścił saidina, starannie starł resztki piany z brody, ostrożnie złożył brzytwę. Żadnego uciekania. Zrobi, co będzie musiał zrobić, ale nie będzie więcej uciekał.
Dwie Panny czekały już na niego w korytarzu, gdy wyszedł z komnaty. Harilin, koścista i rudowłosa, mniej więcej w jego wieku, pobiegła skrzyknąć resztę, kiedy tylko go zobaczyła, Chiarid, blondynka o wesołych oczach, dostatecznie stara, by móc być jego matką, szła w ślad za nim po korytarzach, na których poruszali się niemrawo nieliczni służący, zaskoczeni, że widzą go o tak wczesnej porze. Zazwyczaj Chiarid lubiła żartować sobie z niego, kiedy znajdowali się sam na sam — niektóre z jej żartów nawet rozumiał; w jej oczach był młodszym bratem, którego należy strzec, aby nie nabrał zbyt wielkiego mniemania o sobie — teraz jednak wyczuła jego nastrój i nie powiedziała ani słowa. Obdarzyła jego miecz pełnym niesmaku spojrzeniem, ale tylko jednym.
Nandera wraz z resztą Panien dogoniła ich, nim zdążył pokonać połowę drogi do komnaty służącej Podróżowaniu, szybko też zorientowała się, co oznacza jego milczenie. Podobnie zresztą jak i Mayenianie oraz Czarne Oczy strzegący rzeźbionych w prostopadłe linie drzwi. Rand powoli zaczynał już podejrzewać, że uda mu się opuścić Cairhien i nikt nie powie ani słowa, póki pewna młoda kobieta w czerwieniach i błękitach prywatnej służby Berelain nie podbiegła szybko do niego i nie skłoniła się głęboko, dokładnie w chwili, gdy już otwierał bramę.
— To od Pierwszej — powiedziała bez tchu i podała mu list opatrzony wielką, zieloną pieczęcią. Najwyraźniej biegła całą drogę do niego. — To posłanie od Ludu Morza, Lordzie Smoku.
Rand wepchnął list do kieszeni kaftana i przeszedł przez bramę, ignorując całkowicie pytanie kobiety, czy może spodziewać się odpowiedzi. Tego ranka nade wszystko pragnął ciszy. Przesunął palcem po rzeźbieniach Berła Smoka. Będzie silny i twardy; przestanie się użalać nad sobą.
Kiedy znalazł się w ciemnej Wielkiej Komnacie pałacu w Caemlyn, w jego głowie natychmiast zagnieździła się z powrotem Alanna. Tu wciąż jeszcze panowała noc, ale ona nie spała; nie miał najmniejszych wątpliwości, wiedział, że płakała, ale z równą pewnością wiedział, iż jej łzy przestały płynąć kilka chwil po tym, jak zamknął bramę za ostatnią z Panien. Maleńki kłębek splątanych i nieczytelnych emocji wciąż tkwił w głębi jego umysłu, pewien był jednak, że Alanna wie, iż powrócił. Zarówno ona sama, jak i zobowiązania, jakie na niego nałożyła, odegrały swoją rolę w jego ucieczce, teraz jednak potrafił już zaakceptować istnienie tej więzi, nawet jeśli mu się nie podobała. Omal nie zaśmiał się gorzko; lepiej zrobi, jeśli ją zaakceptuje, ponieważ i tak nic w tej kwestii nie mógł zmienić. Uwiązała do niego nitkę — nic więcej, tylko nitkę; Światłości spraw, żeby to nie było coś więcej — ale nie powinna sprawić mu kłopotu, chyba że dopuści ją do siebie na tyle blisko, aby mogła zamienić tę nitkę w smycz. Żałował, że nie ma przy nim Thoma Merrilina. Thom na pewno wiedział wszystko o Strażnikach i więziach zobowiązań; znał się na wielu zaskakujących rzeczach. Cóż, kiedy odnajdzie Elayne, to odnajdzie i Thoma. Również w tej sprawie nic więcej nie mógł teraz zrobić.
Saidin rozjarzył się w postaci kuli światła; splecione razem Powietrze i Ogień oświetlały mu drogę z komnaty tronowej. Starożytne królowe, ukryte w ciemnościach daleko przed nim, przestały go już wytrącać z równowagi. Były tylko obrazkami z pokolorowanego szkła.
Tego samego nie dałoby się wszak rzec o Aviendzie. Kiedy doszli do jego apartamentów, Nandera odprawiła wszystkie Panny z wyjątkiem Jalani, potem obie weszły wraz z nim do środka, aby sprawdzić komnaty. Rand zajął się zapalaniem świateł, po chwili wypuścił Moc i oparł Berło Smoka o mały stolik inkrustowany kością słoniową, który wyposażony był w wyraźnie mniejszą ilość złoceń niż jego ewentualny odpowiednik, który stałby w Pałacu Słońca. Całe umeblowanie miało podobny charakter — znacznie skromniejsze złocenia, więcej zaś rzeźbień, zazwyczaj lwy i róże. Posadzkę pokrywał wielki, czerwony dywan, złotą nitką wyszyto na nim kontury kwiatów róż.
Bez saidina zapewne nie byłby w stanie usłyszeć cichych kroków Panien, zanim jednak tamte przeszły przez przedpokój, Aviendha wyłoniła się ostrożnie z wciąż ciemnej sypialni; włosy miała w dzikim nieładzie, w jej dłoni zaś lśnił mały nóż. I nie miała na sobie literalnie nic. Usłyszawszy jego westchnienie, zastygła niczym słup soli, a potem równie ostrożnie wróciła tam skąd przyszła, z tym że znacznie szybciej. W drzwiach rozbłysło blade światło, gdy zapaliła lampkę. Nandera zaśmiała się cicho i wymieniła rozbawione spojrzenia z Jalani.
— Nigdy nie zrozumiem Aielów — wymruczał Rand, odpychając od siebie Źródło. Nawet nie chodziło o to, że sytuacja sprzed chwili wydała się Pannom śmieszna; minęło już dużo czasu, od kiedy poddał się w kwestii humoru Aielów. Chodziło o Aviendhę. Mogła uważać za bardzo śmieszne całkowite rozbieranie się do snu w jego obecności, kiedy jednak zdarzało mu się przelotnie obejrzeć choćby obnażoną kostkę, w sytuacji, gdy to nie ona zdecydowała się mu ją pokazać, zmieniała się we wściekle prychającego kota. Nie wspominając już o tym, że całej winą obciążała jego.
Nandera zarechotała.
— To nie Aielów nie potrafisz zrozumieć, ale kobiet. Żaden mężczyzna jeszcze nigdy nie zrozumiał kobiety. Są zbyt skomplikowane.
— Mężczyźni natomiast wręcz przeciwnie — wtrąciła Jalani — są bardzo prości. — Zagapił się na nią, na te dziecięco jeszcze pulchne policzki. Nieznacznie wtedy pokraśniała. Nandera wyglądała na gotową zaśmiać się w głos.
„Śmierć” — wyszeptał Lews Therin.
Rand zapomniał o wszystkim innym.
„Śmierć? Co masz na myśli?”
„Śmierć nadchodzi”.
„Czyja śmierć? — dopytywał się Rand. — O czym ty mówisz?”
„Kim jesteś? Gdzie ja jestem?”
Rand miał wrażenie, że czyjaś dłoń zacisnęła się na jego gardle. Nie miał wątpliwości, jednak... To był pierwszy raz, kiedy Lews Therin powiedział coś, zwracając się bezpośrednio do niego, coś, co było jednoznacznie zaadresowane do niego.
„Ja jestem Rand al’Thor. Ty znajdujesz się wewnątrz mojej głowy”.
„Wewnątrz...? Nie! Jestem sobą! Jestem Lews Therin Telamon! Jestem sobąąąąąą!” — Wrzask ścichł w oddali.
„Wróć! — wykrzyknął Rand. — Czyja śmierć? Odpowiedz mi, a żebyś sczezł!” Cisza. Poruszył się niepewnie. Wiedza jest ważna, ale martwy człowiek, mówiący w jego wnętrzu o śmierci, sprawił, że poczuł się nieczysty, jakby muśnięty najlżejszym dotknięciem skazy saidina.
Kiedy coś dotknęło jego dłoni, omal ponownie nie pochwycił Źródła, zanim zorientował się, że to Aviendha. Musiała chyba błyskawicznie wskoczyć w swoje ubranie, a jednak wyglądała, jakby poświęciła godzinę na ułożenie każdego włoska z osobna, idealnie wedle precyzyjnego projektu. Ludzie powiadali, że Aielowie nie okazują żadnych emocji, ale oni tylko zachowywali się z większą rezerwą niźli większość nacji. Z ich twarzy wyczytać można było dokładnie tyle samo, co z twarzy każdego człowieka, trzeba było tylko wiedzieć, czego szukać. Aviendha rozdarta była właśnie między troską o niego a chęcią wyładowania gniewu.
— Dobrze się czujesz? — zapytała.
— Tylko się zamyśliłem — odparł jej. Zgodnie z prawdą.
„Odpowiedz mi, Lewsie Therinie! Wróć i odpowiedz mi!” Skąd ten pomysł, że cisza będzie stanowiła najlepszą oprawę dla tego poranka?
Na nieszczęście Aviendha uwierzyła mu na słowo, a skoro nie było powodu do zatroskania... Wsparła zaciśnięte w pięści dłonie na biodrach. To była jedyna rzecz, jaką rozumiał, jeśli szło o kobiety Aielów, kobiety z Dwu Rzek, czy jakiekolwiek jeszcze inne — pięści na biodrach oznaczały kłopoty. Nawet nie musiał zadbać o zapalenie lamp — ona swoim spojrzeniem była zdolna rozświetlić każde pomieszczenie.
— Znowu odszedłeś beze mnie. Obiecałam Mądrym, że będę trzymać się blisko ciebie, do czasu aż zwolnią mnie z tego obowiązku, a ty obracasz moje obietnice wniwecz. Masz wobec mnie toh za to, Randzie al’Thor. Nandera, od tej chwili należy mnie informować, dokąd on się udaje i kiedy. Nie wolno mu pozwolić, aby odszedł dokądś beze mnie, skoro mam mu zawsze towarzyszyć.
Nandera nie wahała się ani chwili, tylko skinęła głową.
— Będzie jak sobie życzysz, Aviendha.
Rand popatrzył ze zdumieniem na obie.
— Dobrze, teraz wy poczekajcie! Nikt nikomu nie będzie mówił, dokąd się udaję i kiedy wracam, przynajmniej bez mojego wyraźnego polecenia.
— Dałam słowo, Randzie al’Thor — odparła Nandera bezbarwnym głosem. Spojrzała mu prosto w oczy i w tym momencie było jasne, że nie ma najmniejszego zamiaru się wycofać.
— Podobnie jak i ja — dodała Jalani identycznym tonem.
Rand otworzył usta i zaraz je zamknął. Przeklęte ji’e’toh. Oczywiście nic by nie zyskał, gdyby im przypomniał, że jest przecież Car’a’carnem. Aviendha zdawała się być nieco zaskoczona, że w ogóle zaprotestował; w jej mniemaniu w tej sprawie decyzja już zapadła. Niespokojnie zgarbił ramiona, chociaż nie z powodu tego, co się przed chwilą stało. To poczucie zbrukania wciąż mu towarzyszyło, było coraz silniejsze. Być może Lews Therin wróci. Rand zawołał go w myślach, ale nadal nie było odpowiedzi.
Pukanie do drzwi zapowiedziało panią Harfor, która, nie czekając nawet na zaproszenie, weszła do środka i wykonała swój zwyczajowy głęboki ukłon. Pierwsza Pokojówka oczywiście nie zdradzała ani śladu zmęczenia o tak wczesnej godzinie; niezależnie od pory dnia Reene Harfor zawsze wyglądała tak, jakby właśnie skończyła się stroić przed lustrem.
— Do miasta przybyło wielu ludzi, mój Lordzie Smoku, o których obecności lord Bashere kazał cię poinformować najszybciej jak to tylko możliwe. Lady Aemlyn oraz lord Culhan przyjechali wczoraj w południe, zatrzymali się u lorda Pelivara. Lady Arathelle pojawiła się godzinę po nich, wiodąc ze sobą znaczną świtę. Lord Barel i lord Macharan, lady Sergase i lady Negara przyjechali w nocy, każde z nich przyprowadziło ze sobą jedynie po kilkoro ludzi. Żadne z nich nie złożyło dotąd wizyty w Pałacu. — Tę ostatnią informację podała identycznym tonem co poprzednie, toteż nie może było orzec, jakie jest jej zdanie odnośnie tej kwestii.
— To dobre wieści — odparł, i faktycznie tak było, niezależnie od tego, czy tamci okazali mu stosowny szacunek, czy nie. Aemlyn i jej mąż Culhan byli niemalże równie potężni jak Pelivar, Arathelle zaś bardziej wpływowa od wszystkich pozostałych, wyjąwszy Dyelin oraz Luana. Reszta wywodziła się z pomniejszych Domów, jedynie Varel, jako jedyny spośród nich, zasiadał na Wysokim Tronie swego Domu, ale wynikało z tego, że arystokraci, będący uprzednio w opozycji wobec „Gaebrila”, zaczynali się na powrót jednoczyć. Wieści były rzeczywiście dobre, pod warunkiem, że uda mu się znaleźć Elayne, zanim postanowią odebrać mu Caemlyn.
Pani Harfor zmierzyła go przelotnym spojrzeniem, potem podała mu list opatrzony niebieską pieczęcią.
— To zostało dostarczone zeszłego wieczora, mój Lordzie Smoku. Przez stajennego. Brudnego stajennego. Mistrzyni Żeglugi Ludu Morza nie była szczególnie zadowolona, że cię nie zastała. — Tym razem jej dezaprobata dała o sobie znać w jej głosie, chociaż nie było jasne, czy dotyczyła reakcji Mistrzyni Żeglugi, zachowania Randa, czy też sposobu, w jaki doręczono list.
Westchnął; zapomniał na śmierć o emisariuszach Ludu Morza w Caemlyn. To przypomniało mu o liście, który doręczono mu w Cairhien, wyciągnął go więc z kieszeni. Zarówno na zielonym, jak i na niebieskim wosku odciśnięty był ten sam znak, chociaż nie potrafił powiedzieć, cóż takiego mógłby przedstawiać. Dwa przedmioty przypominające spłaszczone czary oplecione ornamentami. Każdy z listów adresowany był do „Coramoora”, kimkolwiek lub czymkolwiek miałby on być. Jak przypuszczał, chodziło właśnie o niego. Być może pod tym imieniem Lud Morza znał Smoka Odrodzonego. Najpierw zerwał niebieską pieczęć. Na początku listu brakło choćby śladu zwyczajowego pozdrowienia, z pewnością w najmniejszej mierze nie przypominał żadnego z listów skierowanych do Smoka Odrodzonego, jakie Rand miał okazję widzieć w życiu.
„Z woli Światłości, ostatecznie może kiedyś wrócisz do Caemlyn. Jako że podróżowałam daleko, żeby się z tobą spotkać, być może uda mi się znaleźć czas, aby to nastąpiło, kiedy wreszcie powrócisz.
Wyglądało na to, że pani Harfor ma rację; Mistrzyni Żeglugi była nieszczególnie zadowolona. Treść drugiego listu była niewiele bardziej zachęcająca.
„Jeżeli taka będzie wola Światłości, przyjmę cię na pokładzie «Białej Piany» przy pierwszej nadarzającej się sposobności.
— Czy wieści są złe? — zapytała Aviendha.
— Nie mam pojęcia. — Oglądał oba listy spod zmarszczonych brwi, ledwie zauważając, że pani Harfor wpuściła do środka jakąś kobietę w czerwieniach i bielach, a następnie zamieniła z nią kilka cichych słów. Z żadną z tych dwu kobiet Ludu Morza nie miałby ochoty spędzić choćby godziny. Czytał wszystkie tłumaczenia Proroctw Smoka, jakie mu tylko wpadły mu w ręce, a z których najjaśniejsze były nieznośnie zawiłe, ale w żadnym nie znalazł najmniejszej choćby wskazówki odnoszącej się do Atha’an Miere. Być może oni akurat, na tych swoich statkach, na odległych wyspach, okażą się jedynym ludem, którego nie dotkną konsekwencje jego oddziaływania na świat oraz Tarmon Gai’don. Winien był tej Zaidzie przeprosiny, może jednak uda mu się jakoś ją zbyć z pomocą Bashere; Bashere miał dosyć tytułów, aby zaspokoić czyjąś próżność. — Chyba nie.
Służąca uklękła przed nim, pochylając nisko siwą głowę, i podała mu jeszcze jeden list, tym razem napisany na grubym pergaminie. Na widok takiej uniżoności aż zamrugał oczami; nawet w Łzie nie widział nigdy służących płaszczących się do tego stopnia, a cóż dopiero w Andorze. Pani Harfor zmarszczyła czoło. Klęcząca kobieta przemówiła wreszcie, nadal nie podnosząc głowy.
— To właśnie przyszło do mego Lorda Smoka.
— Sulin? — wyszeptał. — Co to wyprawiasz? Co ty robisz w tej... sukni?
Sulin uniosła głowę; wyglądała po prostu strasznie. Jak wilczyca, która udaje, że jest łanią.
— To właśnie noszą kobiety, które za pieniądze usługują i słuchają rozkazów. — Machnęła listem, który wciąż trzymała w wyciągniętej ręce. — Kazano mi powiedzieć, że to właśnie przyszło dla mojego Lorda Smoka, a przywiózł go... jeździec, który oddalił się natychmiast po tym, jak doręczył przesyłkę. Pierwsza Pokojówka z irytacją cmoknęła językiem.
— Domagam się prostej odpowiedzi — oznajmił, biorąc jednocześnie do ręki zapieczętowany pergamin. Podniosła się, gdy tylko przesyłka opuściła jej ręce. — Wracaj tutaj zaraz. Sulin. Sulin, domagam się odpowiedzi! — Ale ona uciekała równie swobodnie, jakby miała na sobie cadin’sor; pobiegła prosto do drzwi, a potem wypadła na korytarz.
Z jakiegoś powodu pani Harfor popatrzyła groźnie na Nanderę.
— Mówiłam ci, że nic z tego nie wyjdzie. I mówiłam wam obu, że dopóki ona będzie nosiła liberię Pałacu, dopóty ja będę po niej oczekiwała, że będzie okazywać stosowną dla Pałacu dumę, niezależnie od tego, czy jest kobietą Aielów, czy też królową Saldaei. — Skłoniwszy się, poczęstowała Randa pośpiesznym: Mój Lordzie Smoku — i z tym odeszła, mamrocząc coś do siebie na temat zwariowanych Aielów.
Gotów był się z nią zgodzić. Popatrzył na Nanderę, potem na Aviendhę, a na koniec przeniósł spojrzenie na Jalani
— Czy możecie mi powiedzieć, co się tutaj wyprawia? To była Sulin!
— Najpierw Sulin i ja poszłyśmy do kuchni — odparła Nandera. — Ona pomyślała sobie, że szorowanie garnków i temu podobne czynności wystarczą. Ale tam jakiś człowiek powiedział, że ma tyle pomywaczek, ile potrzebuje; najwyraźniej uznał, że Sulin będzie zawsze walczyła z innymi. Nie był szczególnie wysoki — wykonała dłonią gest gdzieś na wysokości jego policzka — ale dosyć barczysty, myślę więc, że zaproponowałby nam taniec włóczni, gdybyśmy nie odeszły. Potem poszłyśmy do tej kobiety, Reene Harfor, ponieważ ona wydaje się być tutejszą panią dachu. — Jej twarz przeciął przelotny grymas; kobieta albo jest panią dachu, albo nie... w światopoglądzie Aielów nie było miejsca na Pierwszą Pokojówkę. — Nie zrozumiała nas, ale ostatecznie się zgodziła. Już myślałam, że Sulin zmieni zdanie, kiedy nareszcie zrozumiała, że Reene Harfor zamierza ubrać ją w suknię, ale oczywiście tak się nie stało. Sulin okazała więcej odwagi niż ja. Ja wolałabym raczej zostać uczyniona gai’shain przez nowych Seia Doon.
— Ja — wtrąciła Jalani — wolałabym być raczej bita każdego dnia w roku przez pierwszego brata mego najgorszego wroga przed obliczem mojej matki.
Nandera przymknęła powieki na znak dezaprobaty; jej palce zadrżały, jednak zamiast wykonać jakiś gest, powiedziała po namyśle:
— Przechwalasz się niczym Shaido, dziewczyno. — Gdyby Jalani była starsza, te trzy z rozmysłem dobrane zniewagi mogłyby wywołać kłopoty, jednak w takiej sytuacji tylko zamknęła oczy, aby ukryć się przed wzrokiem tych, którzy słyszeli, jak ją obrażono.
Rand przeczesał dłonią włosy.
— Reene nie zrozumiała? To ja nie rozumiem, Nandera. Dlaczego ona to robi? Czy porzuciła włócznię? Jeżeli chce wyjść za Andoranina — dziwniejsze rzeczy działy się, kiedy on był w pobliżu — dam jej dość złota, by mogła sobie kupić farmę czy też co tam będzie chciała. Nie musi być służącą. — Oczy Jalani rozwarły się jak szeroko, a wszystkie trzy kobiety popatrzyły na niego, jakby to on oszalał.
— Sulin postanowiła sprostać swemu toh, Randzie al’Thoroznajmiła zdecydowanie Aviendha. Stała wyprostowana jak struna i patrzyła mu prosto w oczy, całkiem nieźle naśladując Amys. Tylko że z każdym dniem wychodziło jej to coraz bardziej naturalnie; najwyraźniej ten sposób bycia stawał się częścią jej samej. — To nie dotyczy ciebie.
Jalani skinęła głową, wyrażając swe zdecydowane poparcie. Nandera stała tylko bez ruchu, wpatrując się tępo w grot swej włóczni.
— Oczywiście, że mnie dotyczy — poinformował je. — Jeśli Sulin coś się stanie... — Nagle przypomniał sobie wymianę zdań, którą podsłuchał przed wyprawą do Shadar Logoth. Nandera oskarżyła Sulin o przemówienie do gai’shain tak, jakby tamta była Far Dareis Mai, Sulin zaś zgodziła się z zarzutem i powiedziała, iż zajmą się tym później. Od powrotu z Shadar Logoth nie widział już Sulin, ale założył, że jest do tego stopnia zła na niego, iż zwyczajnie pozostawiła innym obowiązek strzeżenia go. Że też się nie domyślił. Przebywanie przez dłuższy czas z Aielami każdemu wpoiłoby bodaj odrobinę wiedzy o ji’e’toh, Panny zaś były jeszcze bardziej drażliwe niźli wszyscy pozostali, wyjąwszy może Kamienne Psy i Czarne Oczy. No i jeszcze była Aviendha oraz jej wysiłki zmienienia go w Aiela.
Sytuacja nie była szczególnie skomplikowana, lecz równie prosta jak wszystko, co wiązało się z ji’e’toh. Gdyby nie był tak bardzo skupiony na swoim wnętrzu, pierwszy wiedziałby o wszystkim. Nawet dawnej pani dachu, która nosiła biel gai’shain, można było codziennie przypominać, kim była kiedyś — było to bardzo zawstydzające, niemniej dozwolone, czasami nawet zalecane jednak dla członków dziewięciu z trzynastu społeczności takie przypomnienie stanowiło głęboki dyshonor, poza wyjątkowymi zupełnie okolicznościami, których w tej chwili nie potrafił sobie przypomnieć. Far Dareis Mai zdecydowanie kwalifikowały się do tej dziewiątki. To, co wybrała Sulin, było jednym z kilku sposobów na wymazanie toh względem gai’shain, jednak ogólnie rzecz biorąc, uważano tego typu zobowiązanie za najcięższe z istniejących. Najwyraźniej więc Sulin zdecydowała się wyjść naprzeciw swemu toh, przyjmując na siebie wstyd większy niźli ten, na jaki w oczach Aielów naraziła tamtą. To było jej toh, więc do niej należał wybór, jak długo będzie wykonywała czynności, którymi pogardzała. Któż mógł lepiej znać wartość jej honoru oraz głębię jej zobowiązania niźli ona sama? A jednak zrobiła to, co zrobiła, w pierwszym rzędzie dlatego, że on nie dał jej dość czasu.
— To była moja wina — powiedział.
Zdecydowanie nie powinien tego mówić. Jalani obdarzyła go zaskoczonym spojrzeniem. Aviendha aż zarumieniła się z konsternacji; powtarzała mu przecież bez przerwy, że w sytuacjach, w które zaangażowane jest ji’e’toh, nie istnieją żadne wymówki. Jeżeli ratowanie życia dziecka jest równoznaczne ze zobowiązaniem względem wroga krwi, to należy bez wahania zapłacić cenę.
Spojrzenie, jakim Nandera obrzuciła Aviendhę, tylko przy dużej dozie miłosierdzia można było określić jako lekceważące.
— Jak przestaniesz śnić na jawie o jego oczach, to będziesz go lepiej uczyła.
Twarz Aviendhy pociemniała z obrazy, a Nandera przekazała jakieś gesty w Mowie Panien Jalani, sprawiając, że tamta odrzuciła głowę do tyłu i zaniosła się śmiechem, natomiast szkarłat policzków Aviendhy nieco pojaśniał. Rand byłby niemal skłonny przypuszczać, że zaraz usłyszy zaproszenie do tańca włóczni. Cóż, być może nie dokładnie to; Aviendha nauczyła go, że ani Mądre, ani ich uczennice nie biorą udziału w takich rytuałach. Nie zdziwiłby się jednak, gdyby wytargała Nanderę za uszy.
Przemówił więc szybko, aby z góry zapobiec takiemu rozwojowi wydarzeń.
— Ponieważ to ja sprawiłem, że Sulin zachowała się w taki właśnie sposób, to czy w takim razie sam nie mam toh wobec niej?
Najwyraźniej dalej potrafił robić z siebie większego jeszcze głupca niźli do tej pory. Aviendha jeszcze mocniej poczerwieniała, natomiast Jalani nagle zainteresowała się bardzo dywanem pod swoimi stopami. Nawet Nandera zdawała się odrobinę zmartwiona jego ignorancją. Można było powiedzieć komuś, że ma względem kogoś innego toh, chociaż to samo w sobie już stanowiło obrazę, można też było przypomnieć mu o nim, ale takie pytanie oznaczało, że zwyczajnie o niczym nie wiesz. No cóż, sam przecież zdawał sobie sprawę z tego, co zrobił. Powinien kazać Sulin porzucić tę idiotyczną pracę służącej, pozwolić jej ponownie włożyć cadin’sor i... I nie dopuścić, by sprostała własnemu toh. Zamiast jej ulżyć, naraziłby na szwank jej honor. Jej toh, jej wybór. Za tym wszystkim coś się kryło, ale nie potrafił zrozumieć co. Być może powinien zapytać Aviendhę. Zrobi to jednak później jednak, w takim momencie, w którym pytaniem tego typu nie spowoduje, że Aviendha umrze z upokorzenia. Wszystkie trzy kobiety były najwyraźniej zdania, że tym razem zawstydził ją aż nadto, przynajmniej na jakiś czas. Światłości, co za bałagan.
Zastanawiając się, jakie mógłby znaleźć wyjście z tej sytuacji, przypomniał sobie nagle, że wciąż trzyma w ręku list, który przyniosła Sulin. Wsunął go do kieszeni, potem odpiął pas z mieczem i położył na Berle Smoka, wreszcie ponownie wyciągnął pergamin. Któż mógł wysłać do niego wiadomość przez posłańca, który nawet nie zatrzymał się na śniadanie? Z zewnątrz nie było nic, co pomogłoby zidentyfikować nadawcę, żadnego imienia; jedynie kurier, który tak szybko zniknął, mógłby powiedzieć coś na ten temat. Również pieczęć była mu zupełnie nieznana; jakiś rodzaj kwiatu odbitego w purpurowym wosku, jednak sam pergamin był gruby, z pewnością z tych najdroższych. Treść zaś listu, którego słowa skreśliła kobieca ręka eleganckim, pajęczym pismem, przywołała na jego oblicze pełen namysłu uśmiech.
„Kuzynie! Czasy są trudne, czuję jednak, iż muszę napisać do ciebie, aby zapewnić cię o mej dobrej woli i wyrazić nadzieję, iż mogę liczyć na podobne uczucia z twej strony. Nie obawiaj się, znam cię i uznaję twe prawa, jednak są tacy, którym nie w smak będzie każdy, kto spróbuje zbliżyć się do ciebie, chyba że za ich wstawiennictwem. Nie proszę o nic innego, jak tylko o to, byś zatrzymał me wyznania w ogniu swego serca.
— Z czego się tak śmiejesz? — zapytała Aviendha, zerkając z ciekawością na list. Jej ciągle jeszcze wygięte usta świadczyły o gniewie, wywołanym tym, przez co kazał jej przejść.
— Po prostu miło jest czasem dostać od kogoś list z pytaniem, jak ci się wiedzie — odparł. Gra Domów była czymś banalnym w porównaniu z ji’e’toh. Wystarczyło samo imię, by wiedział od kogo list pochodzi, jednak gdyby pergamin wpadł w niepowołane ręce, to na pierwszy rzut oka wydawałby się tylko krótką notką do przyjaciela bądź ciepłą odpowiedzią dla starającego się o protekcję. Alliandre Maritha Kigarin, Błogosławiona w Światłości, królowa Ghealdan, z pewnością nie podpisałaby w tak intymny sposób listu skierowanego do kogoś, kogo w życiu nie widziała na oczy, w szczególności zaś do Smoka Odrodzonego. Najwyraźniej martwiły ją Białe Płaszcze w Amadicii, a także Prorok, Masema. Naprawdę powinien coś zrobić z Masemą. Alliandre była ostrożna; nie napisała w liście więcej niźli to było konieczne. I przypominała mu, żeby go spalił. Ogień jego serca. A jednak był to pierwszy raz, kiedy któryś z władców zwrócił się doń, zanim zdążył przyłożył miecz do gardła jego narodu. Gdybyż teraz jeszcze udało się odnaleźć Elayne i zwrócić jej Andor, nie rozdarty wojną domową.
Drzwi otworzyły się delikatnie, uniósł wzrok znad listu, ale nikogo nie zobaczył, wrócił więc z powrotem do lektury, zastanawiając się, czy udało mu się trafnie odczytać wszystko, co zostało w nim zawarte. Czytając, pocierał palcem nos. Lews Therin i jego gadanie o śmierci. Wciąż nie potrafił pozbyć się tego uczucia, że jest zbrukany.
— Jalani i ja zajmiemy nasze stanowiska za drzwiami oznajmiła Nandera.
Machinalnie skinął głową, nie odrywając oczu od listu. Thom przypuszczalnie na pierwszy rzut oka odnalazłby w nim parę rzeczy, które mu umknęły.
Aviendha położyła mu dłoń na ramieniu, a potem cofnęła ją.
— Randzie al’Thor, muszę z tobą poważnie porozmawiać.
Nagle wszystko ułożyło mu się w całość. Drzwi się otworzyły. Poczuł woń brydu, ale nie było to tylko złudzenie jak poprzednio i nie był to też prawdziwy zapach. Upuścił list, odepchnął od siebie Aviendhę, tak silnie, że aż się przewróciła z głośnym okrzykiem, zaskoczona — jednak znalazła się w ten sposób daleko od niego, daleko od niebezpieczeństwa, a czas nagle jakby zwolnił swój bieg — i obróciwszy się na pięcie, pochwycił saidina.
Nandera i Jalani właśnie się odwracały, żeby sprawdzić, dlaczego Aviendha krzyknęła. Rand musiał się naprawdę uważnie rozejrzeć, żeby zobaczyć wysokiego mężczyznę w szarym kaftanie, którego ani Panny, ani on nie dostrzegli, kiedy wślizgiwał się do komnaty; ciemne, pozbawione życia oczy były utkwione w Randzie. Nawet przymuszając się do koncentracji, czuł niemalże fizycznie, że spojrzenie jego oczu chce ześlizgnąć się po postaci Szarego Człowieka. Bo to był właśnie Szary Człowiek, jeden z zabójców Cienia. Kiedy upuszczony list opadał na posadzkę, Szary Człowiek zdał sobie sprawę, że Rand go zauważył. Krzyk Aviendhy wciąż jeszcze wisiał w powietrzu, ona zaś znajdowała się w półprzysiadzie, chroniąc się przed twardym upadkiem na posadzkę. Szary Człowiek, w którego dłoni błysnął nóż, rzucił się naprzód. Rand z pogardą niemalże pochwycił go splotami Powietrza. I wtedy gruba jak nadgarstek pręga światła przeleciała ponad jego ramieniem i wypaliła w piersi Szarego Człowieka dziurę, w którą mogłaby się zmieścić pięść. Zabójca umarł, zanim zdążył choćby drgnąć; głowa opadła mu na bok, a oczy, nie bardziej martwe niźli przed chwilą, patrzyły wciąż z uporem na Randa.
Był martwy, a więc ten czar, dzięki któremu tak trudno było go dostrzec, przestał działać. Po śmierci stał się równie widoczny jak wszyscy pozostali. Z gardła Aviendhy, która wciąż jeszcze próbowała podnieść się z posadzki, wydobył się zdławiony krzyk, Rand zaś poczuł dreszcz i zrozumiał, że objęła saidara. Nandera stłumiła cisnący się na jej usta okrzyk i ręką sięgnęła do zasłony; Jalani zdążyła już zakryć twarz.
Rand pozwolił, by ciało Szarego Człowieka osunęło się na posadzkę, ale nie wypuścił saidina, kiedy odwróciwszy się, zobaczył Taima, który pojawił się w drzwiach do sypialni.
— Dlaczego go zabiłeś? — Chłodny i twardy ton głosu jedynie po części wynikał z obojętności sprowadzanej przez Pustkę. — Pojmałem go już, mógł mi coś powiedzieć, być może nawet wyjawiłby, kto go wysłał. A poza tym co ty tutaj robisz, dlaczego zakradałeś się przez sypialnię?
Taim podszedł bliżej, z pozoru całkowicie spokojny; miał na sobie czarny kaftan z błękitno-złotymi smokami wyhaftowanymi wokół rękawów. Aviendha wstała wreszcie, i mimo iż obejmowała saidara, jej oczy mówiły wyraźnie, że w każdej chwili jest gotowa rzucić się na Taima z nożem trzymanym w dłoni. Nandera i Jalani nie opuściły zasłon; stały przyczajone na czubkach palców, z włóczniami przygotowanymi do rzutu. Taim całkowicie je ignorował; po chwili Rand poczuł, jak Moc opuszcza tamtego. Taim zdawał się nie dbać wcale o to, że Rand wciąż obejmuje saidina. Ten szczególny półuśmiech dalej błąkał się na jego ustach, gdy oglądał ciało Szarego Człowieka.
— Paskudne istoty, ci Bezduszni. — Każdy na taki widok zadrżałby przynajmniej, ale nie Taim. — Przeszedłem bramą na twój balkon, ponieważ uznałem, że będziesz chciał natychmiast usłyszeć wieści.
— O kimś, kto za szybko się uczy? — wtrącił Rand, Taim zaś obdarzył go ponownie tym swoim półuśmiechem.
— Nie, nie o żadnym Przeklętym w przebraniu, chyba że udało mu się przybrać postać chłopca nie mającego wiele więcej jak dwadzieścia lat. Nazywa się Jahar Narishma i posiada iskrę wrodzonego talentu, chociaż jeszcze się nie ujawniła. U mężczyzn dzieje się to zazwyczaj później niż u kobiet. Powinieneś odwiedzić szkołę, byłbyś zaskoczony zmianami.
Rand nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Jahar Narishma to nie było nazwisko andorańskie; na ile się orientował, Podróżowanie nie posiadało żadnych przestrzennych ograniczeń, wychodziło jednak na to, że akcja werbunkowa Taima zataczała doprawdy szerokie kręgi. Nie odpowiedział nic, dalej wpatrywał się w ciało leżące na dywanie.
Taim skrzywił się z irytacją, ale wciąż nie tracił rezonu.
— Wierz mi, ja też żałuję, że nie żyje. Zobaczyłem, jak cię atakuje, i zadziałałem bez namysłu; ostatnią rzeczą, na jakiej mi zależy, jest twoja śmierć. Pochwyciłeś go w tej samej chwili, gdy przeniosłem, było już za późno, by to zatrzymać.
„Muszę go zabić” — wymamrotał Lews Therin i Rand poczuł, jak w jego wnętrzu wzbiera fala Mocy. Zastygł i ze wszelkich sił próbował odepchnąć saidina, a to naprawdę nie było łatwe. Lews Therin próbował przejąć nad nim kontrolę, próbował przenosić. Na koniec wreszcie, powoli, Jedyna Moc wycofała się niczym woda wyciekająca przez dziurawe wiadro.
„Dlaczego? — zapytał. — Dlaczego chcesz go zabić?”
Zamiast odpowiedzi usłyszał tylko szalony śmiech i łkanie cichnące w oddali.
Aviendha patrzyła teraz nań z nieskrywaną troską na twarzy. Schowała nóż, jednak ciarki przebiegające po jego skórze świadczyły o tym, że dalej obejmuje saidara. Dwie Panny opuściły zasłony, skoro stało się oczywiste, iż nagłe pojawienie się Taima nie oznacza napaści; w jakiś sposób jednak udawało im się nie spuszczać go z oka i jednocześnie obserwować resztę komnaty, a nawet od czasu do czasu popatrywać na siebie zdumionymi spojrzeniami, w których widać było prośbę o wyjaśnienia.
Rand usiadł na krześle stojącym obok stołu, na którym spoczywał jego miecz i Berło Smoka. Walka trwała jedynie chwilę, jednak w kolanach czuł słabość. Lews Therin omal nie przejął nad nim władzy, omal nie zdobył kontroli nad saidinem. Poprzednim razem, w szkole, udało mu się oszukać samego siebie w tej kwestii, teraz to było już niemożliwe.
Jeżeli Taim zauważył cokolwiek, to nie dał nic po sobie poznać. Schylił się, podniósł z posadzki list i podał go Randowi z nieznacznym ukłonem.
Rand wepchnął pergamin do kieszeni. Nic nie było w stanie wstrząsnąć Taimem, nic nie zakłócało jego spokoju. Dlaczego Lews Therin tak bardzo chciał go zabić?
— Kiedy zastanawiam się nad tym, że tak chętnie mówisz o walce z Aes Sedai, zaskoczony jestem, że nie zaproponujesz, abyśmy uderzyli na Sammaela. Ty i ja razem, ewentualnie jeszcze kilku silniejszych uczniów, możemy przejść przez bramę i runąć mu na głowę w Illian. To na pewno Sammael przysłał tego człowieka.
— Być może — uciął krótko Taim, zerkając na Szarego Człowieka. — Dużo bym dał, żeby mieć pewność. Jeżeli zaś chodzi o Illian, wątpię, by było to tak proste jak poradzenie sobie z dwoma Aes Sedai. Cały czas się zastanawiam, co bym zrobił najpierw, będąc na miejscu Sammaela. Zapewne zabezpieczyłbym się, dzieląc Illian na strefy tak, że jeśli jakikolwiek mężczyzna chociażby pomyślał o przenoszeniu, wiedziałbym od razu dokładnie, gdzie się taki znajduje, a wtedy nawet ziemię w tym miejscu wypaliłbym na popiół, zanim by tamten się zorientował, co się dzieje.
Rand również podobnie myślał o tej kwestii; nikt lepiej od Sammaela nie wiedział, jak bronić swego miejsca. Być może chodziło tylko o to, że Lews Therin był szalony. A może również zazdrosny. Rand próbował wmówić sobie, iż nie unika szkoły wyłącznie dlatego, że on sam był zazdrosny, a jednak w towarzystwie Taima zawsze czuł się nieswojo.
— Dostarczyłeś swą wiadomość. Proponuję więc, byś teraz wrócił i dopatrzył, by ten Jahar Narishma został odpowiednio wyszkolony. Być może wkrótce będziemy musieli skorzystać z jego zdolności.
Ciemne oczy rozbłysły na chwilę, a potem Taim lekko skłonił głowę. Bez słowa pochwycił saidina i otworzył bramę dokładnie przed sobą. Rand siedział bez ruchu, czując całkowitą pustkę w głowie, póki tamten nie odszedł i brama nie zwinęła się w cienką pręgę światła; nie mógł teraz ryzykować następnego starcia z Lewsem Therinem, skoro groziło mu, że w każdej chwili straci nad sobą kontrolę i opamięta się dopiero podczas walki z Taimem. Dlaczego Lews Therin tak bardzo chciał śmierci tamtego? Światłości, Lews Therin chciał, żeby wszyscy umarli, jego samego nie wyłączając.
Ten ranek był doprawdy brzemienny w wydarzenia, a przecież dzień dopiero się zaczynał, niebo wciąż jeszcze było szare. Usłyszał jednak więcej dobrych wieści niż złych. Ponownie objął spojrzeniem ciało Szarego Człowieka rozciągnięte na dywanie; rana zapewne została zadana w tym samym momencie, gdy trafił je cios energii, ale pani Harfor z pewnością nie omieszka go poinformować, jeżeli na dywanie znajdzie choćby plamkę krwi. Jeśli zaś szło o Mistrzynię Żeglugi Ludu Morza, to jego zdaniem mogła się dalej dusić z irytacji — dosyć miał rzeczy do zrobienia, żeby kłopotać się jeszcze jedną drażliwą kobietą.
Nandera i Jalani wciąż stały przy drzwiach, przestępując z nogi na nogę. Taim już sobie poszedł, więc powinny zająć swe stanowiska na korytarzu.
— Jeżeli wy dwie macie do siebie jakieś pretensje w związku z Szarym Człowiekiem — powiedział — to natychmiast o nich zapomnijcie. Tylko głupiec mógłby uważać, że powinien zauważyć Bezdusznego nawet wtedy, gdy nie pomoże mu w tym przypadek, a żadna z was nie jest głupia.
— To nie o to chodzi — sztywno oznajmiła Nandera. Jalani z całej siły zaciskała usta; najwyraźniej musiała się bardzo ze sobą zmagać, żeby powściągnąć język.
W tym momencie zrozumiał. Wcale nie uważały, że powinny były spostrzec Szarego Człowieka, a mimo to wstydziły się, że im się to nie udało. Wstydziły się i jednocześnie bały tej hańby, jaką się okryją, gdy wieści o ich „porażce” się rozejdą.
— Nie mam zamiaru rozgłaszać, że był tu Taim, ani też tego, co powiedział. Ludzie już i tak się dostatecznie się niepokoją z powodu bliskości szkoły, więc lepiej, żeby nie wiedzieli, iż Taim bądź któryś z jego uczniów niedawno tu był. Myślę, że najlepiej będzie zachować dla siebie wszystkie wydarzenia tego poranka. Nie jesteśmy w stanie usunąć potajemnie ciała, chcę jednak, byście mi obiecały, że nic nikomu nie powiecie, za wyjątkiem tego, że jakiś człowiek próbował mnie zabić i sam przy tym zginął. To właśnie bowiem wszystkim oznajmię i znienawidzę was, jeśli sprawicie, że wyjdę na kłamcę.
Na ich twarzach widział teraz niekłamaną wdzięczność.
— Mamy toh — wymamrotały.
Rand odkaszlnął ochryple; przecież wcale nie o to chodziło, przynajmniej jednak udało mu się je uspokoić. Nagle przyszedł mu do głowy sposób na rozwiązanie sprawy Sulin. Jej się to z pewnością nie spodoba, ale dzięki temu wciąż będzie mogła sprostać wymogom swego toh, być może nawet bardziej, on zaś ulży swemu sumieniu i do pewnego stopnia wymaże toh, jakie sam miał względem niej.
— Stańcie teraz na straży, bowiem w przeciwnym wypadku dojdę do wniosku, że to właśnie wy pragniecie oglądać moje oczy. — To właśnie Nandera powiedziała. Aviendha zafascynowana jego oczami? — Idźcie już. I przyślijcie kogoś, kto zajmie się ciałem. — Poszły więc, cały czas uśmiechając się i gestykulując, on zaś wstał i wziął Aviendhę pod ramię. — Powiedziałaś, że musimy porozmawiać. Chodźmy do sypialni, póki nie uprzątną tego pomieszczenia. — Jeżeli okaże się, iż plama jednak powstała, może uda mu się ją wywabić, wykorzystując Moc.
Aviendha wyrwała rękę.
— Nie! Nie tam! — Zrobiła głęboki wdech, a dalej mówiła już łagodniejszym tonem, chociaż wciąż spoglądała podejrzliwie i najwyraźniej dalej była bardziej niźli tylko odrobinę rozzłoszczona. — Dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać tutaj? — Nie było innego argumentu przeciw, jak tylko ciało martwego człowieka na dywanie, a to się dla niej nie liczyło. Popchnęła Randa z powrotem na fotel, niemalże gwałtownie, potem patrzyła na niego przez moment, odetchnęła głęboko i przemówiła:
— Ji’e’toh stanowi samo serce ludu Aielów. My jesteśmy naszym ji’e’toh. Tego ranka zhańbiłeś mnie całkowicie. — Zaplotła ramiona na piersiach, spojrzała mu prosto w oczy, a potem wygłosiła długi wykład na temat jego ignorancji i konieczności skrywania jej, póki ona sama nie będzie miała możliwości rozproszenia wszelkich wątpliwości w danej kwestii. Następnie zaś przeszła do stwierdzenia, iż toh trzeba sprostać niezależnie od kosztów, jakie za sobą pociąga. I dalej przez dłuższy czas mówiła wyłącznie o tym.
Kiedy wcześniej oznajmiła, że musi z nim porozmawiać, był pewien, że nie o tym chce z nim mówić, jednak aż za bardzo podobało mu się spoglądanie w jej oczy, żeby w ogóle się nad tym zastanawiał. Przeanalizował dokładnie to wrażenie przyjemności, jaką mu sprawiał widok jej oczu, i tak długo je w sobie dławił, aż nie został tylko głuchy ból.
Wydawało mu się, że żaden ślad tej wewnętrznej walki nie odbił się na jego twarzy, jednak musiało być inaczej. Głos Aviendhy powoli cichł, aż wreszcie zamilkł zupełnie. Patrzyła na niego, głęboko oddychając. Z wyraźnym wysiłkiem oderwała wreszcie spojrzenie od jego oczu.
— Przynajmniej teraz coś więcej rozumiesz — wymamrotała. — Muszę... powinnam... Pod warunkiem, że to rozumiesz.
Podkasała spódnice, przebiegła przez komnatę — leżące na jej drodze ciało równie dobrze mogłoby być jakimś pierwszym lepszym krzakiem, który należy ominąć — a potem wypadła na zewnątrz.
Zostawiła go samego w komnacie, która nagle jakby pociemniała, sam na sam z martwym człowiekiem. Wszystko to naprawdę za bardzo do siebie pasowało. Kiedy przyszli gai’shain, żeby zabrać zwłoki Szarego Człowieka, zastali Randa śmiejącego się cicho.
Padan Fain siedział ze stopami wspartymi na podnóżku i napawał się widokiem promieni słońca odbijających się od zakrzywionego ostrza sztyletu, który bez końca obracał w dłoniach. Nie wystarczało mu, że nosił go przy pasie; od czasu do czasu po prostu musiał potrzymać go w rękach. Wielki rubin osadzony w głowni błyszczał wrogo. Sztylet stanowił jakby jego część, a może to on był częścią sztyletu. Sztylet należał przecież do Aridhol, miejsca, które ludzie zwali Shadar Logoth, ale przecież on również doń należał. A może było na odwrót. Był szalony i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie dbał o to. Światło słońca odbijało się od stali, obecnie znacznie bardziej śmiercionośnej niźli cokolwiek wykutego w Thakandar.
Usłyszał jakiś szmer i spojrzał w kierunku przeciwległego krańca pomieszczenia, gdzie siedział Myrddraal, oczekujący swojej codziennej porcji przyjemności. Nawet nie próbował spojrzeć mu w oczy, złamał go już dawno temu.
Pragnął nadal przyglądać się klindze, która w jego oczach równała się doskonałemu pięknu śmierci, pięknu tego, czym było niegdyś Aridhol i czym mogło jeszcze się stać, ale Myrddraal rozproszył jego koncentrację. Skaził ją. Omal nie podszedł do niego i nie zabił na miejscu. Półludzie umierali powoli; jak długo to potrwa, jeśli użyje sztyletu? Tamten poruszył się znowu, jakby czytał w jego myślach. Nie, mimo wszystko Myrddraal wciąż jeszcze może się przydać.
W każdym razie i tak miał trudności ze skoncentrowaniem się przez dłuższy czas na jednej rzeczy. Wyjąwszy oczywiście Randa al’Thora. Potrafił wyczuć al’Thora, potrafił wskazać dokładnie, gdzie tamten przebywa. Jakby go szarpał za jakieś niewidzialne sznurki, szarpał tak, że aż bolało. Ostatnimi czasy zresztą pojawiła się pewna różnica w tym doświadczeniu, pojawiła się zupełnie znienacka, niemalże tak, jakby ktoś jeszcze wszedł po części w posiadanie al’Thora, wdarłszy się do obszaru posiadania Faina. Nieważne. Al’Thor należał do niego.
Żałował, że nie czuje bólu al’Thora; z pewnością wiele mu go ostatnio zadał. Były to tylko drobne ukłucia, ale dostateczna ich ilość mogła go wyssać do cna. Białe Płaszcze już na serio zawzięły się na „Smoka Odrodzonego”. Ściągnął wargi w grymasie. Mało prawdopodobne, by Pedron Niall miał kiedykolwiek udzielić swego poparcia al’Thorowi, podobnie rzecz się miała w przypadku Elaidy, ale jeśli chodzi o przeklętego Randa al’Thora, lepiej było nie przesądzać niczego z góry. Cóż, rozdrażnił ich już dosyć za pomocą sztuczek, których nauczył się w Aridhol; teraz być może skłonni byliby zaufać własnym matkom, ale na pewno nie al’Thorowi.
Drzwi rozwarły się szeroko i do izby wpadł młody Perwyn Belaman ścigany przez swoją matkę. Nan Belaman była przystojną kobietą, na co zresztą Fain rzadko zwracał uwagę; była nadto Sprzymierzeńcem Ciemności, któremu wydawało się, że przysięgi to tylko taplanie się w nikczemności, dopóki Padan Fain nie stanął na jej progu. Uważała go również za Sprzymierzeńca Ciemności, jednego z wysoko postawionych w hierarchii. Fain, rzecz jasna, daleko już poza to wykroczył; byłby martwy w momencie, w którym jedna z Przyjętych położyłaby na nim swe ręce. Na myśl o tym zachichotał.
Perwyn i jego matka wzdrygnęli się na widok Myrddraala, jednak chłopak pierwszy doszedł do siebie i ruszył w stronę Faina, podczas gdy kobieta wciąż jeszcze z trudem łapała oddech.
— Panie Mordeth, panie Mordeth — zapiszczał odziany w czerwono-biały kaftan chłopak, przestępując z nogi na nogę. Mam wieści, na które pan czeka.
Mordeth. Naprawdę wymienił to imię? Czasami nie potrafił sobie przypomnieć, którego imienia w danym momencie używał albo które z używanych imion naprawdę należało do niego.
— A cóż to za wieści, chłopcze?
— Tego ranka ktoś próbował zabić Smoka Odrodzonego. Mężczyzna. Nie żyje. Udało mu się wejść do jego komnat, wymijając po drodze Aielów i wszystkie pozostałe straże.
Fain poczuł, że jego uśmiech zamienia się w grymas obnażający zęby. Próbowali zabić al’Thora? Al’Thor należał do niego! Al’Thor zginie z jego ręki, żadnej innej! Zaraz. Zabójca wyminął Aielów i dostał się do apartamentów al’Thora?
— Szary Człowiek! — Sam nie rozpoznał w tym skrzypiącym dźwięku własnego głosu. Obecność Szarego Człowieka oznaczała interwencję Wybranych. Czy nigdy nie przestaną mu przeszkadzać?
Cały ten gniew musiał znaleźć jakiejś ujście — w przeciwnym razie groził mu wybuch. Pogładził dłonią twarz chłopca. Ten wytrzeszczył oczy; trząsł się tak gwałtownie, że aż szczękały mu zęby.
Fain w najmniejszej mierze nie rozumiał, na czym polegają sztuczki, które potrafił wykonać. Przypuszczalnie po części jego zdolności pochodziły od Czarnego, po części zaś z Aridhol. W każdym razie, od pewnego momentu, po tym jak już przestał być Padanem Fainem, rozmaite talenty zaczęły się powoli ujawniać. Wiedział tylko, że jest teraz w stanie dokonywać pewnych rzeczy, pod warunkiem, że uda mu się dotknąć tego, na co oddziaływał.
Nan padła na kolana obok krzesła, wbijając dłonie w poły jego kaftana.
— Litości, panie Mordeth — wydyszała. — Proszę, miej litość. On jest tylko dzieckiem. To tylko dziecko!
Przez chwilę wpatrywał się w nią z ciekawością, przekrzywiając głowę. Była rzeczywiście całkiem urodziwą kobietą. Oparł but o jej klatkę piersiową i pchnął z całej siły, dzięki czemu mógł powstać z krzesła. Myrddraal, który przypatrywał się wszystkiemu ukradkiem, odwrócił spojrzenie bezokiej twarz w tej samej chwili, kiedy zauważył, że Fain to widzi. Pamiętał bardzo dobrze na czym polegają jego... sztuczki.
Fain zaczął spacerować; odczuwał potrzebę ruchu. Klęska al’Thora musi być jego dziełem — jego! — nie zaś Wybranych. Jak zranić tego człowieka, jak dopiec mu do żywego? Prawda, były te gadatliwe dziewczyny w „Psie Culaina”, ale skoro al’Thor nie przybył do Dwu Rzek, kiedy Fain je nękał, to dlaczego miałoby go obejść, gdyby Fain spalił całą gospodę wraz z obecnymi w niej dziewczątkami? A co miał jeszcze do dyspozycji? Z Synów Światłości, którzy niegdyś należeli do niego, została jedynie garstka. Tak naprawdę tamto stanowiło jedynie próbę — człowieka, któremu uda się zabić al’Thora, doprowadzi do tego, że będzie błagał, aby go żywcem obdarto ze skóry! — próbę, która niestety kosztowała go wiele żywotów. Miał Myrddraala, garść trolloków ukrytych za miastem, kilku Sprzymierzeńców Ciemności zebranych w Caemlyn oraz po drodze z Tar Valon. Więź, która łączyła go z al’Thorem, zaczęła go fascynować. Jeśli chodzi o Sprzymierzeńców Ciemności, nikt nie potrafił odróżnić ich od zwykłych ludzi, on jednak przekonał się ostatnimi czasy, iż potrafi rozpoznać takiego na pierwszy rzut oka, nawet jeśli był to człowiek, który jedynie pomyślał o złożeniu przysięgi Cieniowi; jakby widział piętna wypalone na czołach.
Nie! Trzeba się skoncentrować! Oczyścić umysł. Jego spojrzenie spoczęło na kobiecie, zawodzącej i głaszczącej swego mamroczącego chłopca; przemawiała do niego miękko, jakby to mogło cokolwiek pomóc. Fain nie miał pojęcia, jak zatrzymać działanie sztuczki; kiedy cały proces dobiegnie końca, chłopiec powinien przeżyć, nawet jeśli nie będzie w pełni sprawny. Fain nie włożył w to całego serca. Oczyścić umysł. Pomyśleć o czymś innym. Piękna kobieta. Ile czasu minęło, od kiedy ostatni raz miał kobietę?
Uśmiechając się, wziął ją pod ramię. Musiał ją niemalże siłą odrywać od głupiego chłopaka.
— Chodź ze mną. — Przemówił innym głosem, potężniejszym. Lugardzki akcent zniknął, ale nie zwrócił na to uwagi, nigdy nie zwracał. — Jestem pewien, że wiesz, jak okazać prawdziwy szacunek. Jeżeli mnie zadowolisz, nie stanie ci się żadna krzywda. — Dlaczego się opierała? Wiedział przecież, że jest czarujący. Będzie musiał jednak zrobić jej krzywdę. Wszystko to wina al’Thora.