— Zabrałbyś nas tam? — zapytała Covril, marszcząc brwi i spoglądając groźnie na mapę w dłoniach Randa. — W ten sposób musielibyśmy znacznie zboczyć z drogi, jeżeli poprawnie zapamiętałam położenie Dwu Rzek. Nie będę marnowała kolejnego dnia, z których każdy może mnie przybliżyć do Loiala. — Erith zdecydowanie przytaknęła jej słowom.
Haman, którego policzki wciąż mokre były od łez, aż pokręcił głową na ich pochopność, lecz sam również oznajmił:
— Nie mogę się na to zgodzić. Aridhol... Shadar Logoth, jak właściwie je określiłeś... nie jest miejscem dla kogoś tak młodego jak Erith. Nawiasem mówiąc nie jest to miejsce także dla kogokolwiek innego.
Rand wyprostował się, pozwalając mapie opaść na posadzkę. Znał Shadar Logoth lepiej, niżby można było sobie tego życzyć.
— Nie stracicie czasu. W rzeczywistości zyskacie. Zabiorę was tam dzięki Podróżowaniu, przez bramę; w ciągu jednego dnia przebędziecie większość drogi do Dwu Rzek. Nie zabawimy tam długo. Wiem, że jesteście w stanie zaprowadzić mnie prosto do Bramy do Dróg. — Ogirowie potrafili wyczuwać Bramy, jeżeli nie znajdowały się zbyt daleko.
To z konieczności wywołało kolejną naradę przy fontannie, Erith domagała się, aby ją do niej włączono. Do Randa dochodziły jedynie strzępy dyskusji, ale widział, jak Haman kręci uparcie głową, najwyraźniej nie zgadzając się na jego plan, natomiast Covril — z uszami tak sztywno sterczącymi, że wydawało się, iż dzięki nim usiłuje uzyskać dodatkowe cale wzrostu — wyraźnie przy nim obstawała. Z początku Covril spod zmarszczonych brwi patrzyła tylko na Erith albo na Hamana; niezależnie od tego, jakie związki łączyły teściową i synową u ogirów, najwyraźniej uważała, że młodsza kobieta nie powinna się wtrącać do całej sprawy. Dość szybko jednak zmieniła zdanie. Obie kobiety ogirów osaczały Hamana, niezmordowanie przekonując go do swych racji.
— ...zbyt niebezpieczne. Zdecydowanie zbyt niebezpieczne — zabrzmiał podobny do odległego grzmotu głos Hamana.
— ...dzisiaj już prawie na miejscu... — Cichsze brzmienie głosu Covril.
— ...pospiech tylko szkodzi...
— ...mój Loial...
— ...mój Loial...
— ...Mashadar u naszych stóp...
— ...mój Loial...
— ...mój Loial...
— ...jako Starszy...
— ...mój Loial...
— ...mój Loial...
Haman podszedł z powrotem do Randa, tak szarpiąc poły swego kaftana, jakby chciał rozerwać go na pół; tuż za nim szły kobiety. Covril o wiele lepiej panowała nad swoją twarzą niż Erith, która wyraźnie usiłowała ukryć uśmiech, jednak jej zakończone pędzelkami uszy sterczały radośnie, zdradzając przepełniającą ją satysfakcję.
— Postanowiliśmy przyjąć twoją propozycję — zaczął powściągliwie Haman. — Niech to bezsensowne wałęsanie po świecie skończy się, bo będę wtedy mógł wrócić do mych uczniów. Oraz do Pnia. Hm. Hm. Dużo będzie do opowiadania przed Pniem.
Rand nie dbał o to, co Haman będzie miał do opowiedzenia przed Pniem na jego temat. Ogirowie trzymali się na ogół z dala od ludzi i odwiedzali ich siedziby tylko wtedy, gdy należało dokonać napraw ich starożytnych dzieł w kamieniu, nieprawdopodobne więc było, by ich opinia mogła wpłynąć na myślenie ludzi o nim, czy zaszkodzić jego sprawie.
— Dobrze — powiedział. — Poślę kogoś, by przyniósł wasz dobytek z gospody, w której się zatrzymaliście.
— Mamy wszystko ze sobą. — Covril przeszła na drugą stronę fontanny, pochyliła się i wyprostowała, trzymając w dłoniach dwa tobołki, ukryte wcześniej za cembrowiną basenu. Każdy z nich dla człowieka oznaczałby spore obciążenie. Podała jeden Erith, zaś rzemień drugiego przerzuciła sobie przez głowę, tak że przecinał teraz jej pierś i przyciskał tobołek do pleców.
— Gdyby tu był Loial — wyjaśniła Erith, postępując podobnie ze swoim tobołkiem — bylibyśmy gotowi do wyruszenia natychmiast do Stedding Tsofu. W przeciwnym wypadku i tak mieliśmy zamiar ruszać w dalszą drogę. Bezzwłocznie.
— Tak naprawdę to chodziło o łóżka — wyznał Haman, rozkładając ręce na szerokość odpowiadającą wymiarom ludzkiego dziecka. — Kiedyś w każdej gospodzie w Zewnętrzu były dwa lub trzy pomieszczenia dla ogirów, ale teraz trudno takowe znaleźć. Niełatwo mi to pojąć. — Popatrzył jeszcze na poznaczone mapy i westchnął. — Niełatwo mi to pojąć.
Rand zaczekał, aż Haman zarzuci na plecy swój tobołek, a potem pochwycił saidina i otworzył bramę tuż obok fontanny, otwór w powietrzu, za którym widać było zrujnowane, zarośnięte zielskiem ulice oraz rozpadające się budynki.
— Randzie al’Thor. — Sulin weszła na dziedziniec niemal spacerowym krokiem, na czele grupki obładowanych mapami służących i gai’shain. Towarzyszyli jej Liah oraz Cassin, którzy starali się udawać podobną obojętność. — Prosiłeś o kolejne mapy. — Przelotne spojrzenie, jakie rzuciła w stronę bramy, było niemalże oskarżycielskie.
— Potrafię ochronić samego siebie lepiej, niźli ty byś była zdolna — odpowiedział jej Rand lodowatym tonem. Nie miał zamiaru, żeby tak to zabrzmiało, ale otulony w Pustkę nie potrafił sprawić, by jego głos brzmiał inaczej. — Tam nie ma nic, z czym mogłyby poradzić sobie twoje włócznie, a jest za to parę rzeczy, względem których okażą się bezradne.
Kamienna twarz Sulin nadal przypominała maskę.
— To tylko dodatkowy powód, byśmy tam się znalazły. Takie postawienie sprawy nie miało przypuszczalnie sensu dla kogokolwiek innego, jak tylko Aielów, ale...
— Nie będę się z tobą kłócił — powiedział. Jeżeli jej nawet zabroni, to i tak będzie starała się pójść za nim; wezwie Panny, które będą próbowały przeskakiwać przez bramę, nawet jeśli będzie się już zamykała. — Spodziewam się, że reszta dzisiejszej straży czeka gdzieś niedaleko. Zwołaj je. Ale wszystkie mają trzymać się blisko mnie i nie wolno im niczego dotykać. I zrób to szybko. Ja również chcę się z tym jak najszybciej uporać. — Wspomnienia, jakie wyniósł z Shadar Logoth, z pewnością nie należały do przyjemnych.
— Odesłałam je, tak jak nalegałeś — powiedziała z niesmakiem Sulin. — Policz powoli do stu.
— Do dziesięciu. — Pięćdziesięciu.
Rand skinął głową. Palce kobiet zamigotały. Jalani natychmiast skoczyła do wnętrza pałacu, zaś dłonie Sulin zamigotały znowu. Trzy kobiety gai’shain wypuściły mapy z rąk i popatrzyły na nią zaskoczone — Aielowie nigdy, przenigdy nie wyglądali na tak zaskoczonych — po czym, zakasawszy swe długie białe szaty, zniknęły we wnętrzu Pałacu, i choć poruszały się nadzwyczaj szybko, Sulin natychmiast je wyprzedziła.
Kiedy Rand doliczył do dwudziestu, na dziedziniec zaczęli wpadać Aielowie; jedni wyskakiwali z okien, inni z balkonów. Omal nie stracił rachuby. Wszyscy mieli zamaskowane twarze i było wśród nich niewiele Panien. Rozglądali się dookoła zdumieni, że widzą na dziedzińcu tylko Randa i troje ogirów, którzy przypatrywali im się z ciekawością. Kilku zaczęło powoli opuszczać zasłony. Służba pałacowa zbiła się w ciasną gromadkę.
Aielowie nie przestawali wypełniać dziedzińca, nawet kiedy wróciła Sulin, bez zasłony, dokładnie w momencie, gdy doliczył do pięćdziesięciu. Natychmiast zrozumiał, że kazała roznieść wieści, iż Car’a’carnowi grozi jakieś niebezpieczeństwo, bo tylko w ten sposób była w stanie zgromadzić na czas odpowiednią liczbę włóczni. Wśród mężczyzn przeszedł cichy, lecz wyraźnie pełen niezadowolenia szmer, większość jednak zdecydowała, że żart był niezły; niektórzy nawet śmiali się w głos i uderzali włóczniami o tarcze. Żaden jednak nie miał zamiaru teraz odejść; przyglądali się bramie i najwyraźniej zamierzali do końca uczestniczyć w całej przygodzie.
Dzięki temu, że Moc wyostrzyła mu zmysł słuchu, Rand usłyszał, jak jedna z Panien, o imieniu Nandera, koścista i żylasta, lecz urodziwa mimo włosów już prawie całkowicie siwych, wyszeptała do Sulin:
— Tak przemówiłaś do gai’shain, jakby to były Far Dareis Mai.
Spojrzenie błękitnych oczu Sulin, zupełnie pozbawione wyrazu, spoczęło na twarzy Nandere.
— Uczyniłam tak. Zajmiemy się tym, kiedy Rand al’Thor będzie już bezpieczny.
— Kiedy będzie bezpieczny — zgodziła się Nandera.
Sulin szybko wybrała dwadzieścia Panien, niektóre z nich zostały wcześniej wcielone do straży Randa na dzisiejszy ranek, inne zaś nie, ale kiedy Urien zaczął wybierać również spośród swych Czerwonych Tarcz, mężczyźni innych społeczności zaczęli się domagać, aby ich także włączono. Widoczne za otwartą bramą nieznane miasto sprawiało wrażenia miejsca, w którym aż roi się od wroga, a Car’a’carna trzeba było wszak chronić. Zresztą żaden Aiel nigdy nie uchylał się od spodziewanej walki, a im był młodszy, tym chętniej poszukiwał okazji do niej. Omalże nie rozpętała się kolejna kłótnia, gdy Rand oznajmił, że mężczyzn nie może być więcej niźli Panien — to byłyby dyshonor dla Far Darei Mai, wyjaśnił, ponieważ to one strzegą jego honoru — Panien zaś nie więcej, niż Sulin pierwotnie wybrała. Tak naprawdę zabierał ich przecież do miejsca, gdzie ich bitewne umiejętności nie zdadzą się na nic, a każdy dodatkowy człowiek będzie stanowił jednego więcej, którego będzie musiał strzec. Tego jednak nie wyjaśnił im na głos, trudno było przewidzieć, czyj honor mógłby zostać w ten sposób urażony.
— Pamiętajcie — powiedział, kiedy już udający się z nim zostali wybrani — nie dotykajcie niczego. Nie zabierajcie stamtąd również nic, nawet łyka wody. I zawsze trzymajcie się na widoku, pod żadnym pozorem nie wchodźcie do środka budynków. — Haman i Covril żywo przytakiwali jego słowom, co najwyraźniej znacznie większe wywierało wrażenie na Aielach niźli słowa Randa. Przynajmniej w tym stopniu, w jakim było to w ogóle możliwe.
Przeszli przez bramę do miasta wymarłego od dawien dawna, do miasta, które było bardziej niż martwe.
Złota kula słońca przebyła już więcej niż połowę drogi do zenitu, opromieniając ruiny dawnej świetności. Tu i ówdzie wielka kopuła wciąż stała nie tknięta na szczycie pałacu zbudowanego z jasnego marmuru, ale jego ściany już świeciły otworami, najczęściej jednak z budowli pozostały jedynie gruzy. Długie kolumnady wiodły ku wieżom równie wysokim jak wszystko, o czym kiedykolwiek śniło Cairhien, albo ku ich odstraszającym wrakom. Wszędzie widać było zwalone dachy; cegły i kamienie rozsypujących się domów i murów zaściełały popękane kamienie bruku. Strzaskane fontanny i zwalone pomniki zaznaczały każde skrzyżowanie. Z wielkich stosów gruzu wyrastały karłowate drzewa umierające od suszy. Zeschłe zielsko sterczało ze wszystkich szczelin w ścianach budynków. Nic się nie poruszało, żaden ptak nie przeleciał, żaden szczur nie przemknął pod stopami ludzi, nawet wiatr zamarł. Cisza spowijała Shadar Logoth. Shadar Logoth. Gdzie Czeka Cień.
Rand pozwolił, by brama zniknęła. Wszyscy Aielowie zasłonili twarze. Ogirowie rozglądali się dookoła, z twarzami pełnymi napięcia i uszami przylegającymi płasko do czaszek. Rand przywarł do saidina w zmaganiu, o którym Taim powiedział, że dopiero wówczas mężczyzna czuje, że żyje. Nawet gdyby nie był zdolny do przenoszenia, a może szczególnie wówczas, potrzebował w tym miejscu takiego przypomnienia.
Za czasów Wojen z trollokami Aridhol było wielką stolicą, sojusznikiem Manetheren oraz pozostałych Dziesięciu Narodów. Kiedy walki trwały już tak długo, że przy nich Wojna Stu Lat zdawała się niewiele znaczącą potyczką, kiedy zdawało się, że Cień wygrywa na wszystkich frontach, zaś każde zwycięstwo Światłości stanowiło tylko odrobinę zyskanego czasu, człowiek imieniem Mordeth stał się doradcą w Aridhol i wymyślił taką regułę — aby zwyciężyć, aby przetrwać, Aridhol musi stać się bardziej jeszcze bezwzględne niźli Cień, okrutniejsze niż Cień, bardziej podejrzliwe. Powoli wszystko więc zmierzało w tym kierunku, póki nie nadszedł kres. Aridhol stało się, jeśli nawet nie bardziej czarne niźli Cień, to przynajmniej równie mroczne. Podczas gdy wciąż szalała wojna przeciwko trollokom, Aridhol na koniec zajęło się wyłącznie sobą, zwróciło się ku sobie i ostatecznie pochłonęło samo siebie.
Coś jednak pozostało, coś, co trzymało z dala od tego miejsca wszelkie żywe istoty. Żaden kamień z tego miasta nie uniknął skażenia nienawiścią i podejrzliwością, które zamordowały Aridhol i pozostawiły na jego miejscu Shadar Logoth. Każdy kamień z tego miejsca potrafiłby nimi zarazić, gdyby zostawiło się mu dostatecznie dużo czasu.
A zostało jeszcze coś prócz samej skazy, chociaż i jej by starczyło, by wszelcy zdrowi na umyśle ludzie trzymali się z dala od tego miejsca.
Rand nie ruszył się z miejsca, tylko obrócił się powoli, patrząc na domy ziejące otworami po oknach, podobnymi do pustych oczodołów. Mimo iż słońce stało już wysoko, tak samo jak wtedy nie potrafił dojrzeć niewidzialnych obserwatorów, choć czuł na sobie ich wzrok. Kiedy był tutaj poprzednim razem, to wrażenie nie było tak silne, póki słońce na dobre nie zaszło. Po Aridhol pozostało bowiem coś znacznie większego niźli tylko skaza. Zginęła w nim cała armia trolloków, które tu obozowały; zniknęły bez śladu, pozostały po nich tylko rozpaczliwe przesłania, rozsmarowane krwią po murach, błagające Czarnego o ratunek. Noc to nie był czas, kiedy można było sobie pozwolić na przebywanie w Shadar Logoth.
“To miejsce mnie przeraża — wymamrotał Lews Therin poza granicą Pustki. — Czy ciebie ono nie przeraża?”
Rand wstrzymał oddech. Czy ten głos naprawdę zwracał się do niego?
“Tak, przeraża mnie”.
“Tutaj zgromadziła się ciemność. Czerń czarniejsza od najczarniejszego mroku. Jeżeli Czarny zdecyduje się żyć wśród ludzi, wybierze to miejsce”.
“Tak. Zapewne”.
“Muszę zabić Demandreda”.
Rand aż zamrugał.
“Czy Demandred ma coś wspólnego z Shadar Logoth? Z tym miejscem?”
“Pamiętam przynajmniej, jak zabiłem Ishamaela”. — W głosie słyszało się zdumienie, jakby wiedza o tym dopiero teraz została odkryta. “Zasłużył na śmierć. Lanfear również zasłużyła na śmierć, ale cieszę się, że to nie ja musiałem ją zabić”.
Czy to był tylko przypadkowy zbieg okoliczności, czy ten głos naprawdę zwracał się do niego? Czy Lews Therin naprawdę słyszał i odpowiadał?
“W jaki sposób ja... Czy to ty zabiłeś Ishamaela? Opowiedz, jak to zrobiłeś”.
“Śmierć. Pragnę umrzeć do końca. Ale nie tutaj. Nie chcę tutaj umierać”.
Rand westchnął. Tylko zbieg okoliczności. On również nie chciał tutaj umierać. Znajdujący się najbliżej pałac, ze strzaskanymi kolumnami frontonu, wyraźnie pochylał się w stronę ulicy. W każdej chwili mógł się zapaść i pogrzebać ich wszystkich.
— Prowadź — zwrócił się do Hamana. Aielom zaś rzekł: — Pamiętajcie, co powiedziałem. Niczego nie dotykajcie, niczego stąd nie zabierajcie i trzymajcie się na widoku.
— Nie przypuszczałem, że to będzie aż takie straszne — wymamrotał Haman. — Niemalże nie sposób wyczuć Bramy do Dróg. — Erith jęknęła, a Covril też wyraźnie miała na to ochotę. Ogirowie byli bardzo wrażliwi na atmosferę otaczającą dane miejsce. Wreszcie Haman wskazał dłonią. Pot zalewający mu twarz nie wynikał z panującego upału. — Tędy.
Popękane kamienie bruku chrzęściły pod butami Randa niczym miażdżone kości. Haman poprowadził ich za róg, a potem w głąb ulicy, mijali po drodze kolejne ruiny, jednak nie miał kłopotów z zachowaniem kierunku. Otaczający ich Aielowie skradali się na palcach. Oczy patrzące sponad czarnych zasłon nie przygotowały się do rychłego ataku, ale patrzyły tak, jakby walka się już rozpoczęła.
Niewidzialni obserwatorzy i strzaskane budowle nasunęły mu wspomnienia, jakich wolałby uniknąć. Tutaj Mat wstąpił na drogę, która powiodła go do Rogu Valere, na której omalże nie postradał życia, być może tutaj właśnie rozpoczęła się droga, która wiodła do Rhuidean i do ter’angreala, o którym wolał nie mówić. Tutaj zniknął Perrin, kiedy zostali zmuszeni do ucieczki w samym środku nocy, a kiedy wreszcie Rand zobaczył go powtórnie, daleko, daleko stąd, miał już złote oczy, smutek na twarzy i te sekrety, których Moiraine nigdy mu nie zdradziła.
On sam również nie wyszedł bez szwanku, chociaż Shadar Logoth nie odcisnęło na nim bezpośrednio swego piętna. Padan Fain doszedł za nimi wszystkimi aż tutaj, za nim, Matem i Perrinem, za Moiraine i Lanem, za Nynaeve i Egwene. Padan Fain, Sprzymierzeniec Ciemności. Obecnie znacznie więcej niźli tylko Sprzymierzeniec, ktoś znacznie gorszy, tak przynajmniej orzekła Moiraine. Padan Fain śledził ich aż do tego miejsca, ale to, co z niego zostało po wyjściu stąd, już dłużej nie było Fainem, było czymś więcej, albo mniej. Fain, na ile jeszcze był Fainem, chciał śmierci Randa. Groził, że zniszczy wszystko, co Rand kiedykolwiek kochał, jeżeli ten mu się nie podda. A Rand nie mógł tego zrobić. Perrin poradził sobie i uratował Dwie Rzeki, ale Światłość jedna tylko wiedziała, jak to bolało. Cóż właściwie Fain robił w towarzystwie Białych Płaszczy? Czy Pedron Niall mógł być Sprzymierzeńcem Ciemności? Jeżeli Aes Sedai mogły nimi być, dlaczegóż by nie Lord Kapitan Komandor Synów Światłości.
— Jest tutaj — powiedział Haman, a Rand aż się wzdrygnął. Shadar Logoth było doprawdy ostatnim miejscem na ziemi, gdzie można sobie pozwolić na zagubienie się w myślach.
W miejscu gdzie stał Starszy, znajdował się niegdyś przestronny plac; na jednym z rogów leżała sterta gruzu. Pośrodku placu, zamiast fontanny, wznosił się zdobny płot wysokości ogira, z jakiegoś błyszczącego metalu, nie naznaczony rdzą. Otaczał on coś, co z daleka wyglądało jak duży głaz, rzeźbiony w pnącza i winorośle, tak delikatnie odrobione, że można by wręcz oczekiwać, iż poruszą się za tchnieniem najlżejszego powiewu wiatru. Brama do Dróg, chociaż z pewnością nie przypominała żadnej bramy.
— Wycięli gaj, kiedy tylko ogirowie odeszli ze stedding — wymruczał ze złością Haman, długie brwi opadły mu w dół. — Nie minęło nawet dwadzieścia, trzydzieści lat, a rozbudowali miasto w tym kierunku.
Rand dotknął płotu strumieniem Powietrza, zastanawiając się, jak przejść na drugą stronę, i aż zamrugał, ponieważ cała konstrukcja rozpadła się nagle na dwadzieścia lub więcej kawałków, które runęły na ziemię z głośnym łoskotem. Ogirowie aż podskoczyli w miejscu. Rand pokręcił głową. Oczywiście. Metal, który przetrwał tak długo bez jednej chociaż plamki rdzy, musiał po prostu być wykuty Mocą, być może stanowił nawet pozostałość po Wieku Legend, jednak nity, które trzymały razem jego fragmenty, skorodowały już dawno temu, czekając tylko na jedno mocniejsze pchnięcie.
Covril położyła mu dłoń na ramieniu.
— Prosiłabym cię, abyś jej nie otwierał. Bez wątpienia Loial powiedział ci, jak to się robi... zawsze nadmiernie interesował się takimi rzeczami... ale Drogi są niebezpieczne.
— Potrafię ją zamknąć — oznajmił Haman — tak, że nie będzie można jej otworzyć bez Talizmanu Wzrostu. Hm. Hm. Prosta sprawa, prosto zrobiona. — Nie wydawał się jednak szczególnie chętny. Z pewnością nie poruszył się nawet o cal w jej stronę.
— Być może kiedyś trzeba będzie z niej skorzystać, a nie będzie czasu na dokonanie jakichkolwiek napraw — odparł Rand. Całe Drogi być może trzeba będzie kiedyś wykorzystać, niezależnie od strachów, jakie się na nich zalęgły. Gdyby tylko potrafił je jakoś oczyścić... To była niemalże równie pełna pychy myśl, jak wtedy, gdy przechwalał się przed Taimem, że oczyści saidina.
Zaczął oplatać saidina wokół Bramy do Dróg, używając wszystkich Pięciu Mocy, umieścił nawet fragmenty płotu na swoim miejscu. Wraz z pierwszym strumieniem skaza zaczęła jakby w nim pulsować powoli narastającą wibracją. Musiało to powodować zło samego Shadar Logoth, rezonans zła uderzającego o zło. Nawet otulony w Pustkę poczuł mdłości od tych drgań, cały świat zakołysał się pod jego stopami w ich rytm; sprawiały, że miał ochotę zwymiotować wszystko, co dotąd zjadł. A jednak nie poddawał się. Za nic nie rozstawiłby tutaj swoich ludzi na straży, za nic nie przysłałby ich tu na zwiady.
To, co splótł, a potem zawiązał, stanowiło naprawdę paskudną pułapkę, odpowiednią dla tak okropnego miejsca. Zabezpieczenie chyba najbardziej wstrętne ze wszystkich, jakie skonstruował w życiu. Ludzie mogli przez nie przejść bez najmniejszego uszczerbku, być może Przeklęci również — potrafił budować zabezpieczenia przeciwko ludziom albo Pomiotowi Cienia, jednak nie przeciwko jednym i drugim — ale nawet Przeklęty nie byłby w stanie jej dostrzec. Jeśli jednak którykolwiek z rodzajów Pomiotu Cienia wszedłby w nią... Na tym polegało paskudztwo. Nie umrą od razu, mogą nawet żyć do czasu, aż opuszczą mury miasta. Dostatecznie długo, by się oddalić od tego miejsca, nie odstraszając następnego Myrddraala, który będzie chciał tędy przejść. Dostatecznie długo, by mogła tędy przejść nawet cała armia trolloków, w miarę tego zarażając się własną śmiercią. Śmiercią dostatecznie okrutną, nawet jak na trolloki. Wykonanie tej rzeczy sprawiło, że poczuł się równie źle jak od skazy saidina.
Odcięcie splotów i uwolnienie saidina przyniosło jedynie nieznaczną ulgę. Pozostałość brudu, który zawsze zdawał się gdzieś w nim osadzać, wciąż jeszcze drażniła wnętrzności; czuł niemalże namacalnie, jak grunt pulsuje pod jego stopami. Bolały go zęby i uszy. Nie mógł już się doczekać, kiedy wreszcie opuszczą to miejsce.
Wziął głęboki oddech, przygotował się do ponownego przeniesienia, do otworzenia bramy — i nie zrobił tego, tylko zmarszczył brwi. Szybko policzył wszystkich, potem jeszcze raz, wolniej.
— Kogoś brakuje. Kogo?
Aielom naradzenie się zabrało jedynie chwilę.
— Liah — powiedziała Sulin przez zasłonę.
— Szła tuż za mną. — To był bez wątpienia głos Jalani.
— Być może coś dostrzegła. — Uznał, że to musiała powiedzieć Desora.
— Powiedziałem wszystkim, żeby trzymali się razem! — Gniew przesączył się przez Pustkę, niczym fala zalewająca przybrzeżny głaz. Jedna z nich zniknęła, właśnie tutaj, a oni starali się okazywać tylko tę swoją przeklętą obojętność Aielów. Stracił Pannę. Kobieta zginęła w Shadar Logoth.
— Kiedy ją znajdę...! — Cal po calu tłumił furię, która mogła pochłonąć otaczającą go próżnię. Miał ochotę tak skrzyczeć Liah, żeby aż zemdlała, a potem odesłać ją do Sorilei na resztę życia. Z gniewu miał ochotę mordować. – Podzielcie się w pary. Krzyczcie, zaglądajcie wszędzie, ale nie wchodźcie do środka, pod żadnym pozorem. I trzymajcie się z dala od cienia. Tutaj możecie umrzeć, zanim się zorientujecie, co się dzieje. Wszyscy możecie zginąć zupełnie niezauważalnie. Jeżeli zobaczycie ją we wnętrzu budynku, nawet gdyby tak wyglądała, jakby się jej nic nie stało, znajdźcie mnie, chyba że sama do was wyjdzie.
— Moglibyśmy szukać szybciej, gdybyś nam pozwolił szukać w pojedynkę — powiedział Urien, a Sulin przytaknęła. Zdecydowanie zbyt wielu przytaknęło.
— Parami! — Rand musiał ponownie zwalczyć rodzący się gniew.
“Niech Światłość spali upór Aielów!”
— W ten sposób będziecie mieli kogoś, kto będzie strzegł waszych pleców. Raz chociaż zróbcie, jak wam każę, zróbcie to, co mówię, i wtedy, kiedy mówię. Byłem już tutaj; wiem trochę na temat tego miejsca.
Kilka minut później, które pochłonęły kłótnie, ilu ich ma zostać przy Randzie, dwadzieścia par Aielów rozproszyło się po mieście. Jedyną, która z nim została, była Jalani, tak się Randowi przynajmniej zdawało, chociaż przez zasłonę trudno było stwierdzić na pewno. Raz chociaż nie wydawała się szczęśliwa, mogąc go strzec; w jej zielonych oczach zamarł wyraz smutku.
— Przypuszczam, że my dwoje możemy stworzyć jeszcze jedną parę — powiedział Haman, spoglądając na Covril.
Skinęła głową.
— A Erith może zostać z tobą.
— Nie! — zawołali niemal równocześnie Rand i Erith. Starsi ogirowie spojrzeli na niego z dezaprobatą.
Rand twardo wziął swe emocje w garść. Niegdyś wydawało mu się, że w Pustce nic nie czuje, wszelki gniew zdawał się tak daleki, związany z nim tylko cieniutką niteczką. Ten wszak, który odczuwał teraz, w coraz większym stopniu groził, że go zaleje, zaleje Pustkę. Co mogło skończyć się katastrofą. A mimo to...
— Przykro mi. Nie mam prawa krzyczeć na was, Starszy Hamanie, ani na ciebie, Mówco Covril. — Czy zwracał się do nich we właściwy sposób? Czy to w ogóle były jakieś tytuły? Z wyrazu ich twarzy nie sposób było nic wyczytać. — Byłbym wdzięczny, gdybyście zostali ze mną. Moglibyśmy wtedy poszukać jej razem.
— Oczywiście — oznajmił Haman. — Naprawdę nie wyobrażam sobie, w jaki sposób mógłbym zaofiarować ci lepszą ochronę, niźli sam jesteś w stanie sobie dostarczyć, ale decyzja należy do ciebie. — Covril i Erith z aprobatą pokiwały głowami. Rand nie miał pojęcia, o czym właściwie Haman mówi, jednak czas nie wydawał się szczególnie sprzyjający na roztrząsanie tej kwestii, skoro wszyscy troje najwyraźniej postanowili go chronić. Nie miał wątpliwości, że będzie w stanie ochronić wszystkich, póki trzymać się będą blisko niego.
— Póki sam przestrzegasz ustanowionych przez siebie reguł, Randzie al’Thor. — Zielonooka Panna wyraźnie nie zamierzała tu stać i tylko czekać. Rand miał nadzieję, że pozostali bardziej wzięli sobie do serca jego przestrogi co do tego miejsca.
Od samego początku poszukiwania były frustrujące. Wędrowali po ulicach, obserwowani przez niewidzialne oczy, czasami wspinając się na spiętrzone gruzy, na zmianę wołając:
— Liah! Liah! — Od krzyków Covril pochylone ściany zaczynały trzeszczeć; na głos Hamana wszystkie zaczynały złowieszczo postękiwać. Żadnej odpowiedzi. Jedynymi odgłosami, jakie docierały do jego uszu, były okrzyki pozostałych grup poszukiwaczy i szydercze echo niosące się wzdłuż ulic. Liah! Liah!
Słońce stało już niemalże ponad ich głowami, kiedy Jalani powiedziała:
— Nie przypuszczam, by odeszła tak daleko, Randzie al’Thor. Chyba że specjalnie próbowała od nas uciec, a tego by przecież nie zrobiła.
Rand odwrócił głowę od ocienionej kolumnady na szczycie szerokich kamiennych stopni, której się właśnie przyglądał, próbując dostrzec coś w wielkiej komnacie znajdującej się za nią. Nie widział tam nic oprócz kurzu. Żadnych odcisków stóp. Niewidzialni obserwatorzy jakby zniknęli; nawet teraz wszakże nie do końca.
— Musimy jej szukać tak długo, jak tylko się da. Może ona... — Nie wiedział, jak skończyć. — Nie zostawię jej tutaj, Jalani.
Słońce wspięło się na szczyt swej drogi przez nieboskłon i zaczęło opadać, on zaś stał na ruinach tego, co ongiś stanowiło pałac, a może nawet cały zespół budowli. Teraz pozostało tylko wzgórze nadgryzione erozją lat, tak że tylko liczne pokruszone cegły i fragmenty obrobionego kamienia wystające spod wyschłej ziemi świadczyły, iż kiedyś coś tutaj było.
— Liah! — krzyknął, przykładając dłonie do ust. — Liah!
— Randzie al’Thor! — zawołała Panna ze znajdującej się poniżej ulicy, uchylając zasłonę tak, że mógł zobaczyć oblicze Sulin. Ona i druga jeszcze Panna, wciąż z zasłoną na twarzy, stały w towarzystwie Jalani i ogirów. — Zejdź na dół.
Gramolił się na dół w tumanach pyłu, strącając kawałki cegieł i kamienie; schodził tak szybko, że dwukrotnie omal nie upadł.
— Znalazłaś ją?
Sulin pokręciła głową.
— Już byśmy ją znalazły, gdyby żyła. Sama z siebie nie odeszłaby tak daleko. Gdyby ktoś chciał zawlec ją gdzieś, wówczas musiałby wlec martwą, jak przypuszczam; nie poszłaby z własnej woli. A jeśli poraniła się tak mocno, by nie móc odpowiedzieć na nasze wołanie, myślę, iż jest to także równoznaczne z tym, że nie żyje. — Haman westchnął ze smutkiem. Długie brwi kobiet ogirów opadły aż na policzki, z jakiegoś nie wyjaśnionego powodu adresowali swe smutne, żałosne spojrzenia w kierunku Randa.
— Szukajcie dalej — powiedział.
— Czy możemy wchodzić do budynków? Jest w nich wiele pomieszczeń, których nie jesteśmy w stanie zobaczyć z zewnątrz. Rand zawahał się. Południe minęło niedawno, a już znowu czuł na swoich plecach wzrok niewidzialnych obserwatorów. Równie przenikliwy jak wtedy, o zachodzie słońca, gdy przebywał tu za pierwszym razem. W Shadar Logoth żaden cień nie był bezpieczny.
— Nie. Ale dalej będziemy szukać.
Nie miał pojęcia, jak długo chodził po mieście, wołając, przemierzając ulice, ale po jakimś czasie przed nim pojawili się Urien i Sulin, oboje mieli opuszczone zasłony. Słońce dotykało już szczytów drzew, krwistoczerwona tarcza na bezchmurnym niebie. Długie cienie kładły się wśród ruin.
— Mogę szukać tak długo, jak tylko będziesz sobie tego życzył — oznajmił Urien — ale z tego wołania i chodzenia nic nam już więcej nie przyjdzie. Gdybyśmy mogli poszukać wewnątrz budynków...
— Nie. — To słowo wyszło z gardła Randa niczym jakiś skrzek. Odkaszlnął. Światłości, ale chciało mu się pić. Niewidzialni obserwatorzy wypełniali każde okno, każdą przestrzeń między domami, były ich tysiące, patrzyli, czekali, jeszcze trochę... A cienie powoli spowijały miasto. W Shadar Logoth cienie oznaczały zagrożenie, jednak ciemność przynosiła śmierć. Wraz z zachodem słońca budził się Mashadar. — Sulin, ja... — Nie potrafił zmusić się do powiedzenia, że trzeba zrezygnować, zostawić Liah, niezależnie od tego, czy już jest martwa, czy żyje jeszcze; a może leży gdzieś nieprzytomna, za jakimś murem albo pod stertą cegieł, która mogła obsunąć się na nią. Mogło i tak się zdarzyć.
— Cokolwiek nas obserwuje, czeka do zmierzchu, jak sądzę — powiedziała Sulin. — Zaglądałam do okien, a stamtąd coś patrzyło na mnie, chociaż nie mogłam niczego dostrzec. Taniec włóczni z czymś, czego nie da się zobaczyć, z pewnością nie będzie łatwy.
Rand zrozumiał, że pragnie zapewnienia, iż Liah z pewnością nie żyje, że mogą spokojnie odejść. Liah mogła gdzieś leżeć nieprzytomna, ranna; to było możliwe. Musnął dłonią kieszeń kaftana — angreal w kształcie małego tłustego człowieczka zostawił w Caemlyn razem z mieczem i berłem. Nie miał pewności, czy po zapadnięciu zmroku udałoby mu się wszystkich ochronić. Moiraine sądziła, że zebrane razem Aes Sedai z całej Białej Wieży nie byłyby zdolne do zabicia Mashadara. Jeżeli w ogóle można było o nim powiedzieć, że jest żywy.
Haman odkaszlnął.
— Z tego, co pamiętam na temat Aridhol — zaczął, marszcząc czoło.- czy też Shadar Logoth, wynika... że jeśli słońce zajdzie, najprawdopodobniej wszyscy zginiemy.
— Tak — wyszeptał niechętnie Rand. Liah, być może jeszcze żywa. Wszyscy pozostali. Na uboczu Covril i Erith szeptały coś, pochyliwszy ku sobie głowy. Usłyszał tylko wymruczane kilkukrotnie imię: “Loial”.
“Obowiązek cięższy niż góra, śmierć lżejsza od pióra”.
Lews Therin musiał zapewne wygrzebać to gdzieś w jego pamięci — przez rozdzielającą ich umysły przegrodę wspomnienia najwyraźniej przenikały w obie strony — ale zabolało aż do żywego.
— Musimy już iść — oznajmił pozostałym. — Niezależnie od tego, czy Liah żyje czy nie, musimy... odejść. — Urien i Sulin pokiwali jedynie głowami, jednak Erith podeszła bliżej i poklepała go po ramieniu z zaskakującą delikatnością, jakiej trudno byłoby się spodziewać po uścisku dłoni, w której zdolna byłaby schować się jego głowa.
— Jeżeli wolno mi się wtrącić — powiedział Haman — to przebywaliśmy tu znacznie dłużej, niż pierwotnie zakładaliśmy. — Wskazał dłonią na zachodzące słońce. — Gdybyś wyświadczył nam tę przysługę i przeniósł nas poza obszar miasta w taki sam sposób, jak nas wprowadziłeś do środka, bylibyśmy bardzo wdzięczni.
Rand pamiętał las położony poza murami Shadar Logoth. Nie było w nim obecnie żadnych Myrddraali ani trolloków, niemniej jednak gęstwina była nieprzebyta, a Światłość zaś jedna tylko wiedziała, jak daleko jest do najbliższej wioski, albo w którym kierunku należy takiej szukać. — Mogę was szybko zabrać do samych Dwu Rzek.
Dwoje starszych ogirów pokiwało poważnie głowami.
— Niech błogosławieństwo Światłości spłynie na ciebie, a pokój zamieszka w twym sercu, za pomoc — wymruczała Covril. Uszy Erith aż wyprężyły się w oczekiwaniu, być może dlatego, że miała wkrótce spotkać Loiala, lub też, że opuszczała Shadar Logoth.
Rand wahał się przez chwilę. Loial z pewnością znajdować się będzie w Polu Emonda, ale tam nie mógł ich przenieść. Zbyt wielkie były szanse, że wieści o jego wizycie rozejdą się po całych Dwu Rzekach. A więc gdzieś na uboczu, dostatecznie daleko od wioski, by uniknąć także bliskości którejś z otaczających ją farm.
Pionowa szczelina światła pojawiła się w powietrzu i natychmiast poszerzyła, skaza rozlała się znowu w jego wnętrzu, gorsza niźli kiedykolwiek wcześniej; ziemia zdawała się nieomal uderzać w podeszwy jego butów.
Szóstka Aielów przeskoczyła na drugą stronę, a trójka ogirów podążyła za nimi z pospiechem, który tym razem bynajmniej nie dziwił, biorąc pod uwagę okoliczności. Rand przystanął jeszcze na chwilę i spojrzał na zrujnowane miasto. Obiecał kiedyś Pannom, że pozwoli im umierać za siebie.
Kiedy ostatni z Aielów przeszedł już na drugą stronę, usłyszał syknięcie Sulin. Patrzyła na jego dłoń. Na wierzch jego dłoni, gdzie paznokcie drugiej otworzyły maleńką rankę; ciekła z niej teraz krew. Otulony w Pustkę miał wrażenie, że to ktoś inny odczuwa ten ból. Fizyczne rany nie miały znaczenia, goiły się. Wewnątrz miał inne, tam gdzie nikt nie mógł ich zobaczyć. Po jednej za każdą Pannę, która umarła — tym nigdy nie pozwoli się zagoić.
— Nic tu po nas — powiedział i przeszedł przez bramę do Dwu Rzek. Tętnienie pod stopami ustało, w momencie gdy brama rozwiała się bez śladu.
Rand usiłował się zorientować, gdzie się znaleźli. Precyzyjne umiejscowienie bramy nie było sprawą prostą, jeśli jej wyjście znajdowało się w miejscu, w którym nigdy się przedtem nie było. Jednak on wybrał takie, które znał wcześniej: zarośniętą zielskiem łąkę dobre dwie godziny drogi pieszo od południowego krańca Pola Emonda. W bladym świetle zachodzącego słońca dostrzegł spore stado owiec oraz chłopca z laską pasterską w dłoni i łukiem przewieszonym przez plecy, który przyglądał im się z odległości około stu kroków. Rand nie potrzebował wypełniającej go Mocy, aby stwierdzić, że chłopak wybałuszył oczy. Po chwili zobaczył, jak upuszcza laskę i rzuca się biegiem w stronę zabudowań farmy, której tu nie było w czasach, gdy Rand mieszkał jeszcze w Dwu Rzekach. Dach głównego domostwa pokrywały dachówki.
Przez chwilę Rand zastanawiał się, czy w ogóle trafił do Dwu Rzek. Jednakże atmosfera, jaką roztaczało wokół siebie to miejsce, jednoznacznie upewniała go, że się nie mylił. Zapach powietrza aż krzyczał, że oto znalazł się w domu. Wszystkich tych zmian, o których opowiadała mu Bode oraz reszta dziewcząt, tak naprawdę to nie przyjął do wiadomości; przecież nic nigdy nie zmieniało się w Dwu Rzekach. Czy oń je powinien odesłać z powrotem, tutaj, do domu?
“Przede wszystkim powinieneś trzymać się od nich z daleka”. Myśl była pełna irytacji.
— Pole Emonda znajduje się w tamtym kierunku — powiedział. Pole Emonda. Perrin. W wiosce mógł także przebywać Tam, w gospodzie “Winna Jagoda”, razem z rodzicami Egwene. — To tam właśnie powinniście znaleźć Loiala. Nie mam pojęcia, czy zdążycie dojść przed zmierzchem. Możecie zatrzymać się na noc na jakiejś farmie. Jestem pewien, że pozwolą wam się gdzieś przespać. Nie mówcie im o mnie. Nie mówcie nikomu, w jaki sposób tutaj dotarliście. — Chłopiec widział, ale opowieść chłopca może zostać potraktowana jako zwykłe koloryzowanie, kiedy pojawią się ogirowie.
Haman i Covril poprawili tobołki, wymienili spojrzenia, a potem ona .powiedziała:
— Nie powiemy nic o tym, jak tutaj dotarliśmy. Niech ludzie opowiadają sobie jakie chcą bajki.
Haman szarpnął bródkę i odkaszlnął.
— Nie wolno ci dopuścić do własnej zguby.
Nawet otulony w Pustkę, Rand poczuł zaskoczenie.
— Co?
— Droga, jaką masz przed sobą — zagrzmiał Haman — jest długa, mroczna i, naprawdę się obawiam, że przesiąknięta krwią. Boję się też bardzo, że zabierzesz nas wszystkich ze sobą, idąc swoim szlakiem. Ale musisz żyć, aby dojść do jej kresu.
— Będę żył — odparł lakonicznie Rand. — Powodzenia. — Próbował nasycić swe słowa choć odrobiną ciepła, jakimkolwiek uczuciem, ale nie miał pewności, czy mu się udało.
— Żegnaj, powodzenia — odpowiedział Haman, a kobiety powtórzyły echem jego słowa, a potem cała trójka odwróciła się w stronę zabudowań farmy. Jednak nawet w głosie Erith nie krył się choćby ślad wiary w to, co powiedziała.
Chwilę później Rand wciąż jeszcze stał w tym samym miejscu. Z domu wyszli ludzie, obserwowali zbliżających się ogirów, Rand jednak patrzył na północny zachód, nie w kierunku Pola Emonda, ale w stronę farmy, na której się wychował. Kiedy się odwrócił i otworzył bramę wiodącą do Caemlyn, to jakby odciął sobie rękę. Ten ból stanowił znacznie bardziej stosowny hołd pamięci Liah niźli tamto drobne skaleczenie.