Wynajęty przez Meranę powóz kołysał się gwałtownie w trakcie mozolnej przeprawy przez zalegający ulicę gęsty tłum w stronę „Różanej Korony”. Merana, ciemnowłosa kobieta o chłodnych, orzechowych oczach, z pozoru zdawała się spokojna; szczupłe dłonie trzymała nieruchomo splecione na spódnicach z szarego jedwabiu. W rzeczywistości wcale taka spokojna nie była. Trzydzieści osiem lat temu trafiła tutaj przypadkiem, ponieważ miała wynegocjować traktat między Arad Doman i Tarabonem, traktat, który miał położyć kres utarczkom o Równinę Almoth. Domani i Tarabonianie uciekali się do najrozmaitszych wybiegów przy każdej nadarzającej się okazji i trzykrotnie omal nie wszczęli wojny w samym środku wymiany zdań, cały czas z uśmiechami na twarzach, które miały rzekomo świadczyć o ich dobrej woli. Zanim ich podpisy na dokumencie wyschły, czuła się tak, jakby ją przetoczono po jakichś wybojach w beczce pełnej drzazg, a na dodatek po wszystkim okazało się, że traktat jest wart jeszcze mniej niźli wosk i wstęgi zużyte do jego zapieczętowania. Liczyła, że to, co tego popołudnia zaczęła w Królewskim Pałacu, będzie miało lepsze zakończenie — musiało tak się stać — ale czuła się tak, jakby właśnie wypełzła z jeszcze jednej beczki.
Min siedziała z tyłu, z zamkniętymi oczyma; ta dziewczyna zdawała się ucinać sobie drzemkę za każdym razem, kiedy Aes Sedai przestawały z nią rozmawiać. Dwie inne siostry w powozie od czasu do czasu popatrywały na nią ukradkiem. Seonid, chłodna i pełna rezerwy, odziana w brokatową zieleń. Masuri, szczupła, z wesołymi oczyma, w brązowej sukni haftowanej w kwieciste pnącza przy rąbku. Ubrały się bardzo oficjalnie, w szale i barwy Ajah.
Merana była pewna, że tamtym przychodzi do głowy to samo co jej, kiedy patrzą na Min. Seonid zrozumiała raczej na pewno, ale kto mógł być pewien? Traktowała swoich Strażników surowo i instrumentalnie, niczym właścicielka dwóch rasowych wilczurów, która żywi do nich niejakie przywiązanie. Masuri mogła zrozumieć. Ta istotnie lubiła tańczyć, a nawet flirtować, aczkolwiek potrafiła zapomnieć o swym nieszczęsnym partnerze, gdy posłyszała pogłoskę o odkryciu jakiegoś starego manuskryptu. Merana ze swej strony nie kochała nikogo i to od dawna, od czasów Piątego Traktatu Falmeńskiego, niemniej jednak pamiętała, jak to jest, i wystarczyło jej jedno przelotne spojrzenie na Min wpatrzoną w al’Thora, by dostrzec w niej kobietę, która wyrzuciła rozsądek za okno i pozwoliła, by serce zwyciężyło.
Nie miała żadnych dowodów, że Min zignorowała wszystkie jej przestrogi, że złamała obietnicę i powiedziała o wszystkim al’Thorowi, ale on wiedział o Salidarze. Wiedział, że była tam Elayne i wyraźnie się ubawił — ubawił! — ich wykrętami. Niezależnie od tego, czy Min nadużyła ich zaufania — w każdym razie odtąd należało uważać na to, co się mówi w jej obecności — ten fakt przerażał, gdy się go zestawiło z całą resztą. Merana nie zwykła się bać. Strach odrętwiał ją często tamtego roku, kiedy umarł Basan potem już nigdy nie związała więzią innego Strażnika, z jednej strony dlatego, że nie chciała więcej takich przeżyć, a z drugiej dlatego, że była zwyczajnie zbyt zajęta, by szukać właściwego mężczyzny ale to był ostatni raz, kiedy doświadczyła czegoś takiego, a działo się to jeszcze przed Wojną o Aiel. Teraz znów się bała i wcale jej się to nie podobało. Jeszcze wszystko mogło skończyć się dobrze, nic tak naprawdę katastrofalnego się nie zdarzyło, ale sam al’Thor sprawiał, że nogi się pod nią uginały.
Wynajęty powóz zachybotał po raz ostatni, przystając na dziedzińcu „Różanej Korony”; natychmiast doskoczyli doń stajenni, którzy przejęli cugle i otwierali drzwi.
Wystrój wspólnej sali, dzięki panelom z ciemnego, polerowanego drewna i wysokim kominkom obłożonym białym marmurem, harmonizował należycie z tymi trzema kondygnacjami zbudowanymi z finezyjnie obrobionego białego kamienia. Na jednym z kominków stał szeroki zegar, z dzwoneczkami wybijającymi godziny i zdobiony kreskami złoceń. Posługaczki nosiły niebieskie suknie i białe fartuszki, haftowane w wieńce z róż; wszystkie się uśmiechały, były uprzejme, sprawne, a jeśli nie piękne, to chociaż przystojne. „Różana Korona” stanowiła ulubioną gospodę tych arystokratów ze wsi, którzy nie posiadali własnych domostw w Caemlyn, ale tego dnia przy stołach siedzieli wyłącznie Strażnicy. A także Alanna i Verin, pod tylną ścianą; gdyby Merana miała tu coś do powiedzenia, to czekałyby w kuchniach, razem ze służbą. Wszystkie pozostałe siostry wyszły na miasto. Nie mogły marnować czasu.
— Jeśli nie macie nic przeciwko — powiedziała Min — to chciałabym się przejść. Mam ochotę pozwiedzać trochę Caemlyn, zanim zapadnie zmrok.
Merana udzieliła jej pozwolenia i kiedy młoda kobieta wymknęła się na zewnątrz, zamieniła spojrzenia z Seonid i Masuri, zastanawiając się, ile czasu upłynie, zanim Min powróci do pałacu.
Pani Cinchonine pojawiła się natychmiast, krągła jak wszystkie oberżystki, które Merana napotkała w życiu; podskakiwała w ukłonach i zacierała różowe dłonie.
— Czym mogę ci służyć, Aes Sedai? Może coś podać? Często udzielała u siebie gościny Meranie i czyniła to dobrze; nie tylko wtedy, gdy już się dowiedziała, że jest Aes Sedai, ale również zanim to się stało.
— Poproszę o jagodową herbatę — odrzekła z uśmiechem Merana. — W jednej z prywatnych izb na piętrze. — Uśmiech znikł, kiedy oberżystka pomknęła przywołać którąś z posługaczek. A potem z surową miną dała Alannie i Verin znak, że mają do niej podejść, po czym wszystkie pięć wspięły się w milczeniu na górę.
Z okien bawialni roztaczał się rozległy widok na ulicę, ale Meranę niezbyt on interesował. Pozamykała wszystkie okna, żeby odgrodzić pokój od hałasu i odwróciła się do nich plecami. Seonid i Masuri usiadły na krzesłach. Alanna i Verin nadal stały między pozostałymi dwiema. Verin odziała się w suknię z ciemnej wełny, która sprawiała wrażenie wygniecionej, mimo iż wcale taka nie była, na czubku nosa miała plamę od atramentu, a jej oczy, wyraziste i przenikliwe, przypominały ptasie. Alannie oczy też błyszczały, ale najprawdopodobniej z gniewu, a poza tym nieznacznie drżały jej dłonie, zaciskające się na spódnicach sukni z niebieskiego jedwabiu z żółtym staniczkiem; ubranie wyglądało tak, jakby w nim spała. Oczywiście miała jakąś wymówkę. Jakąś, ale nie wystarczającą.
— Na razie jeszcze nie wiem, Alanno — zaczęła stanowczym tonem Merana — czy twoje działania nie przyniosły przypadkiem odwrotnego efektu. Nie wspomniał o tym, że związałaś go, wbrew jego woli, więzią, ale był bardzo uszczypliwy, bardzo uszczypliwy, i...
— Czyżby wprowadził jakieś kolejne restrykcje?-wtrąciła Verin, lekko przekrzywiając głowę. — Po mojemu wszystko idzie dobrze. Nie uciekł na wieść o was. Przyjął trzy siostry, czyli zdobył się jednak na jakąś uprzejmość. Trochę się nas boi, bo w przeciwnym razie nie ustalałby żadnych ograniczeń, ale dopóki nie ustanowi dalszych, nadal mamy tyle samo swobody co wcześniej, a to z kolei oznacza że nie jest przerażony. Przede wszystkim nie wolno nam nastraszyć go za bardzo.
Cała trudność polegała na tym, że Verin i Alanna nie należały do delegacji, na czele której stała Merana; nie miała nad nimi żadnej władzy. Słyszały wieści o Logainie i Czerwonych, zgodziły się, że Elaida nie powinna być Amyrlin, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Alanna rzecz jasna nie stanowiła tu problemu, jedynie potencjalnie. Razem z Meraną dysponowały tak podobnymi zasobami sił, że jedynym sposobem, by orzec, która z nich jest lepsza, byłoby zorganizowanie prawdziwego pojedynku, czyli czegoś, w co bawiły się nowicjuszki, dopóki ktoś ich na tym nie przyłapał. Alanna była nowicjuszką przez sześć lat, Merana jedynie przez pięć, ale co ważniejsze, Merana została Aes Sedai na dziesięć lat przed dniem, w którym akuszerka ułożyła Alannę na piersi jej matki. To wszystko rozsądzało. Merana miała pierwszeństwo. Nikt nie myślał takimi kategoriami, dopóki nie wymagały tego okoliczności, ale obie je znały i stosowały automatycznie. Alanna niby nie przyjmowała rozkazów, a mimo to instynktowny respekt z pewnością sprawi, że będzie nią można w jakimś stopniu kierować. Respekt, a także wiedza o tym, co ona zrobiła.
Problem natomiast stanowiła Verin, i był on tego rodzaju, że skłonił Meranę do myślenia o sile i starszeństwie. Merana po raz kolejny pozwoliła sobie zbadać siłę drugiej kobiety w Mocy, mimo iż dobrze wiedziała, co znajdzie. Nie było jak orzec, która z nich jest silniejsza. Obie były nowicjuszkami przez pięć lat, Przyjętymi przez sześć; zwykle to tylko każda Aes Sedai wiedziała o innych. Cała różnica polegała jedynie na tym, że Verin miała od niej z grubsza tyle lat więcej, o ile Merana była starsza od Alanny. Świadczyła o tym odrobina siwizny we włosach Verin. Gdyby Verin należała do misji, nie spodziewałaby się żadnych kłopotów, ale było inaczej, i Merana przyłapała się na tym, że słucha jej uważnie, mimo woli czując respekt. Dwukrotnie już tego ranka musiała sobie przypominać, że to nie Verin tutaj dowodzi. Niemniej jednak Verin musiała czuć, że częściowo jest odpowiedzialna za przewinienie Alanny i to była jedyna rzecz, jaka sprawiała, że ta sytuacja w ogóle dawała się znieść. Gdyby nie to, Verin równie skwapliwie jak pozostałe zasiadłaby na krześle, a nie stanęła obok Alanny. Gdyby jeszcze istniał jakiś sposób na zmuszenie jej do przebywania dniem i nocą w „Psie Culaina”, żeby pilnowała tego skarbu, jakim były dziewczęta z Dwu Rzek.
Usiadła, po czym starannie poprawiła spódnice i szal. Człowiek, który siadał, podczas gdy ktoś inny stał, zdobywał swoistą przewagę. Jej zdaniem czyn Alanny był niemalże porównywalny z fizycznym gwałtem.
— Prawdę mówiąc, narzucił jeszcze jedno ograniczenie. Bardzo dobrze, że obie znalazłyście tę jego szkołę, ale teraz usilnie zalecam, byście zaniechały wszelkich zamiarów, jakie miałyście żywić w związku z tym. On... nakazał nam... trzymać się z daleka od jego ludzi. — Nadal go widziała, jak pochyla się z tego monstrualnego tronu, ustawionego tuż pod wystawionym na pokaz Tronem Lwa, jak wymachuje pokrytym rzeźbieniami kikutem włóczni; bez wątpienia musiał to być jakiś obyczaj Aielów.
„Posłuchaj mnie, Merano Sedai — powiedział, całkiem uprzejmie i dość stanowczo. — Nie chcę żadnych waśni między Aes Sedai i Asha’manami. Przykazałem żołnierzom trzymać się od was z daleka, bo nie chcę, by stali się ofiarami Aes Sedai. Jeśli zaczniecie polować na Czarną Wieżę, to same możecie się stać łupem. Tego chyba oboje chcemy uniknąć”.
Merana była Aes Sedai dostatecznie długo, by nie dygotać za każdym razem, gdy wyobraziła sobie gęś depczącą po jej grobie, ale tym razem była tego bardzo bliska. Asha’mani. Czarna Wieża. Mazrim Taim! Jak to się stało, że sprawy zaszły aż tak daleko? Alanna była pewna, że tych mężczyzn jest ponad stu, aczkolwiek nie zdradziła, rzecz jasna, jak się tego dowiedziała; żadna siostra nie zdradzała takich rzeczy z własnej woli. Co zresztą nie miało znaczenia. „Jeśli ścigasz dwa zające, to uciekną ci oba”, mówiło stare porzekadło, a al’Thor był najważniejszym zającem na świecie. Inne musiały zaczekać.
— Czy on...? On nadal jest w Caemlyn, czy już wyjechał? Verin i Alanna zareagowały z zadziwiającym spokojem na wieść, że al’Thor potrafi Podróżować; Meranę nadal wprawiało to w lekki niepokój. Jakich innych rzeczy, o których zapomniały Aes Sedai, zdołał się nauczyć? — Alanna? Alanna?
Szczupła Zielona drgnęła, wracając z tego miejsca, do którego zabłąkał się jej umysł. Często zdawała się tak odpływać.
— On jest w mieście. W pałacu, jak mi się zdaje. — Nadal mówiła nieco sennym głosem-To było... On ma jakąś ranę w boku. To stara rana, ale zaleczona jedynie w połowie. Chce mi się płakać za każdym razem, jak sobie o niej przypomnę. Jak on może z nią żyć?
Seonid obdarzyła ją karcącym spojrzeniem; każda kobieta, która miała swojego Strażnika, czuła jego rany. Wiedziała jednak, przez co przechodzi Alanna po utracie Oweina, toteż przemówiła niemalże łagodnym głosem.
— No cóż, Teryl i Furen odnosili czasem takie rany, od których niemalże mdlałam, mimo że sama odczuwałam je słabo, ale nigdy nawet na krok nie zwolnili. Ani na krok.
— Mnie się wydaje — rzekła cicho Masuri — że wszystkie pobłądziłyśmy. — Zawsze mówiła cicho, ale, w odróżnieniu od innych Brązowych, nigdy nie zbaczała z tematu.
Merana zgodziła się z nią.
— Tak. Zastanawiałam się, czy nie zająć miejsca Moiraine...
Stukanie do drzwi obwieściło przybycie kobiety w białym fartuszku, z herbatą na tacy. Srebrny imbryk i porcelanowe filiżanki: w „Różanej Koronie” byli przyzwyczajeni do arystokratów. Zanim służąca postawiła tacę na stoliku i wyszła, Alanna przestała być senna. Ciemne oczy błyskały ogniem, jakiego Merana nigdy wcześniej u niej nie widziała. Zielone bywały szczególnie zazdrosne o swych Strażników, a al’Thor należał teraz do niej, niezależnie od tego, w jaki sposób go związała. W takich sytuacjach cały respekt gdzieś się zapodziewał. Sztywno wyprostowana, stała i czekała tylko na następne słowa Merany, by wiedzieć, czy powinna już zareagować. A mimo to Merana zaczekała, aż jagodowa herbata zostanie nalana do filiżanek i wszystkie ponownie zasiądą na krzesłach. Powiedziała nawet Alannie i Verin, żeby spoczęły. Ta głupia kobieta zasłużyła sobie na zgryzoty, niezależnie od Oweina. Może to naprawdę równało się gwałtowi.
— Zastanawiałam się nad tym — podjęła wreszcie temat i zrezygnowałam z tego pomysłu. Mogłam to zrobić, gdybyś ty nie związała go więzią, Alanno, ale on jest teraz taki podejrzliwy względem Aes Sedai, że mógłby mi się roześmiać w twarz, gdybym to zasugerowała.
— Jest arogancki jak jakiś król — zauważyła oschle Seonid.
— Dokładnie tak, jak mówiły Elayne i Nynaeve, a nawet bardziej — dodała Masuri, kręcąc głową. — Twierdzi, że wie, kiedy kobieta przenosi. Omal nie objęłam saidara, żeby mu udowodnić, że się myli, ale rzecz jasna mogłabym go za bardzo zdenerwować.
— Ci wszyscy Aielowie. — Seonid mówiła spiętym głosem; była Cairhienianką. — Mężczyźni i kobiety. Moim zdaniem zaczęliby rzucać w nas włóczniami, gdybyśmy bodaj zamrugały zbyt szybko. Jedna z nich, kobieta o włosach barwy słońca, która przynajmniej nosiła spódnice, nie starała się nawet ukryć swej niechęci.
Merana odnosiła niekiedy wrażenie, że Seonid nie do końca zdaje sobie sprawę, że sam al’Thor może być groźny.
Alanna nieświadomie zagryzła dolną wargę, zupełnie jak mała dziewczynka. Dobrze, że kazała Verin zająć się nią; w takim stanie nie wolno jej było zostawiać samej. Verin tylko popijała herbatę i patrzyła; wzrok Verin potrafił każdego wytrącić z równowagi.
Merana poczuła, że coś w niej mięknie. Przypomniała sobie, jakim ona sama była kłębkiem nerwów po utracie Barena.
— Na szczęście wychodzi jednak na to, że z tej jego podejrzliwości płyną też jakieś korzyści. Przyjął emisariuszki Elaidy w Cairhien. Mówił o tym całkiem otwarcie. Sądzę, że będzie je trzymał na dystans, na odległość wyciągniętej ręki.
Seonid odstawiła filiżankę na spodek.
— Jemu się wydaje, że może nas wykorzystywać przeciwko nam samym.
— I całkiem możliwe, że tego dokona — rzekła sucho Masuri — tyle, że my prawdopodobnie wiemy o nim więcej niż Elaida. Moim zdaniem, ona przysłała emisariuszki na spotkanie z pasterzem, zapominając o tym, że ten pasterz nosi jedwabne kaftany.
— My przygotowałyśmy się zawczasu — odparła Merana. A moim zdaniem, one raczej nie.
Alanna wytrzeszczyła na nie oczy i zamrugała.
— Więc jednak niczego nie popsułam? — Wszystkie trzy przytaknęły, a wtedy odetchnęła głęboko, po czym zaczęła wygładzać spódnice, krzywiąc się, jakby dopiero teraz zauważyła, jakie są zmięte. — Myślę, że jeszcze mogę sprawić, żeby mnie zaakceptował. — Przestała się zajmować spódnicami, a jej twarz i głos stawały się spokojniejsze i pewniejsze z każdym słowem. — A co się tyczy jego amnestii, to chyba musimy się wstrzymać z wszelkimi planami, ale to nie znaczy, że nie powinnyśmy ich tworzyć. Tego typu niebezpieczeństwa nie należy ignorować.
Merana przez chwilę żałowała swego współczucia. Ta kobieta zrobiła to jakiemuś mężczyźnie, a przejmowała się jedynie tym, czy zniszczyła ich szanse na powodzenie. Z niechęcią jednakże przyznawała, że gdyby dzięki temu al’Thor stał się bardziej posłuszny, to musiałaby spuścić z tonu.
— Najpierw musimy utrzeć al’Thorowi nosa, że się tak wyrażę. Stan zawieszenia potrwa tak długo, jak będzie trzeba, Alanno. — Alanna zacisnęła usta, ale po chwili kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Albo że przynajmniej wyraża zgodę.
— A jakim sposobem utrzemy mu nosa? — spytała Verin. Nim trzeba kierować delikatnie. Tak jak wilkiem na smyczy uplecionej z pojedynczej nitki.
Merana zawahała się. Nie zamierzała dzielić się wszystkim z tymi dwiema, których związki z Komnatą w Salidarze były najsłabsze. Zatrważała ją myśl o tym, do czego mogłoby dojść, gdyby Verin próbowała przejąć tu dowodzenie, gdyby to jej się rzeczywiście udało. Sama wiedziała, jak sobie z tym poradzić; została wybrana, bo spędziła całe życie na pośredniczeniu w dość drażliwych kwestiach, na negocjowaniu traktatów między stronami, zdającymi się żywić wobec siebie nieprzejednaną wrogość. Rozwiązywanie umów i naruszanie postanowień było głęboko zakorzenione w ludzkiej naturze, niemniej jednak przez te całe czterdzieści sześć lat Piąty Traktat Falmeński był jej jedyną prawdziwą porażką. Wiedziała o tym, ale wszystkie te doświadczenia zaszczepiły w niej głęboko niektóre odruchy.
— Zbliżymy się do pewnych arystokratów, którzy szczęśliwym trafem przebywają właśnie w Caemlyn...
— Ja martwię się o Elayne — oznajmiła Dyelin. Przybrała kategoryczny ton dlatego, że rozmawiała w bawialni w cztery oczy z Aes Sedai; Aes Sedai potrafiły mocno przyprzeć do muru, jeśli się okazało słabość w rozmowie z nimi sam na sam. Szczególnie wtedy, gdy nikt o tym nie wiedział.
Kairen Sedai uśmiechnęła się, ale ani ten uśmiech, ani te niebieskie oczy niczego nie wyrażały.
— Całkiem możliwe, że Dziedziczka Tronu zasiądzie jeszcze na Tronie Lwa. To, co dla innych zdaje się nieosiągalne, rzadko takim jest dla Aes Sedai.
— Smok Odrodzony twierdzi...
— Mężczyźni twierdzą różne rzeczy, lady Dyelin, ale ty wiesz, że ja nie zwykłam kłamać.
Luan poklepał taireniańskiego ogiera po siwym karku, po czym rozejrzał się na boki, żeby sprawdzić, czy do stajni nie wszedł któryś ze stajennych, i w tym momencie cudem uniknął ugryzienia. Strażnik Rafeli ostrzegał go, ale Luan nie był pewien, czy komukolwiek ufa ostatnimi czasy. Zwłaszcza nie podczas tego typu wizyty.
— Nie jestem pewien, czy rozumiem — powiedział zwięźle.
— Jedność jest lepsza niż podział — rzekła Rafela — pokój jest lepszy niż wojna, cierpliwość jest lepsza niż śmierć. — Luan gwałtownie podniósł głowę przy tym ostatnim banale i obdarzona krągłą twarzą Aes Sedai uśmiechnęła się. — Czy Andor nie będzie miał się lepiej, jeśli Rand al’Thor pozostawi ten kraj w pokoju i jedności, lordzie Luanie?
Ellorien zaciągnęła poły podomki i wytrzeszczyła oczy na Aes Sedai, która, nie zapowiedziawszy się pierwej, zaskoczyła ją w łaźni. Miedzianoskóra kobieta, usadowiona już na stołku stojącym po drugiej stronie marmurowej wanny pełnej wody, spojrzała jej spokojnie prosto w oczy, jakby ta rozmowa była czymś naturalnym i zwykłym.
— To kto w takim razie — spytała na koniec Ellorien zasiądzie na Tronie Lwa, Demiro Sedai?
— Koło obraca się tak, jak chce — padła odpowiedź i Ellorien wiedziała, że innej już nie uzyska.