4 Poczucie humoru

W ciemnym wnętrzu namiotu panował taki upał, że Caemlyn, oddalone o jakieś osiemset mil na północ, zdawało się nagle przyjemnie chłodnym miejscem. Rand odgarnął klapę wejścia i zamrugał. Słońce uderzyło weń jak obuchem, sprawiając, że naprawdę ucieszył się z posiadania shoufy.

Nad namiotem z płótna w zielone prążki, obok jednego z karmazynowych sztandarów ze starożytnym symbolem Aes Sedai, powiewała kopia sztandaru Smoka. Oprócz niego na falistej równinie, gdzie końskie kopyta i ciężkie buty dawno temu wgniotły w ziemię nieliczne kępki trawy, stało jeszcze wiele innych namiotów, stożkowatych i płaskich, przeważnie białych, czy raczej brudnobiałych, ale były też wśród nich namioty innej barwy albo pasiaste, nad nimi zaś wznosiły się wielobarwne sztandary poszczególnych lordów. To tutaj właśnie, na granicy z Łzą, na skraju Równin Maredo, zebrała się armia; tysiące tysięcy żołnierzy z Łzy i Cairhien. Aielowie rozbili własne obozowiska z dala od mieszkańców mokradeł; na każdego Tairenianina i Cairhienina przypadało pięciu Aielów i z każdym dniem przybywali następni. Ta właśnie armia, horda już dostatecznie potężna, by staranować wszystko, co znajdzie się na jej drodze, miała sprawić, że Illian struchleje ze strachu.

Enaila i pozostałe Panny tworzące przednią straż stały już z opuszczonymi zasłonami przed namiotem, w towarzystwie kilkunastu mężczyzn Aiel. Aielowie bezustannie strzegli tego namiotu. Tych odzianych i uzbrojonych tak samo jak Panny mężczyzn, wysokich jak Rand, albo i wyższych, o kamiennych obliczach ogorzałych od słońca, z chłodnymi oczyma błękitnej, zielonej albo szarej barwy, dawało się przyrównać do lwów, tak jak Panny do lampartów. Dzisiaj byli to Sha’mad Conde, Wędrowcy Burzy, dowodzeni przez samego Roidana, który stał na czele owej społeczności po tej stronie Muru Smoka. Panny strzegły honoru Car’a’carna, ale wszystkie społeczności wojowników domagały się swojego udziału w pełnieniu straży.

Jedna rzecz w ubiorze różniła mężczyzn od Panien. Połowa miała czoła obwiązane purpurową przepaską z czarno-białym krążkiem, starożytnym symbolem Aes Sedai. Noszący tę przepaskę uważali siebie za siswai’aman, czyli w Dawnej Mowie — Włócznie Smoka. Dokładniejszym tłumaczeniem byłoby Włócznie Posiadane przez Smoka. Opaski i ich znaczenie budziły w Randzie zażenowanie, niewiele jednak mógł zrobić, ci mężczyźni bowiem nie chcieli nawet przyznać, że w ogóle je noszą. Nie miał pojęcia, dlaczego Panny ich nie wkładają; w każdym razie u żadnej takiej opaski nie zauważył. Mówiły o tym równie niechętnie jak mężczyźni.

— Widzę cię, Randzie al’Thor — rzekł uroczystym tonem Roidan. Siwych włosów miał znacznie więcej niźli jasnorudych, ale kowal mógłby użyć tej twardej twarzy w charakterze młota albo kowadła, a sądząc po ilości blizn, które przecinały policzki i nos, można było odnieść wrażenie, że faktycznie więcej niż jeden tak go właśnie potraktował. Zresztą wyraz tej twarzy zdawał się znacznie łagodniejszy, gdy odnieść go do jego oczu barwy lodowatego błękitu. Roidan unikał spoglądania na miecz Randa.

— Obyś znalazł cień tego dnia. — Nie miało to nic wspólnego z tym rozżarzonym słońcem czy bezchmurnym niebem, Roidan zdawał się w ogóle nie pocić, była to po prostu forma powitania, stosowana przez mieszkańców kraju, gdzie skwar panował wiecznie, a drzew było niewiele.

Rand, równie formalnie, odparł:

— Widzę cię, Roidan. Obyś znalazł cień tego dnia. Czy jest tu gdzie Wysoki Lord Weiramon?

Roidan wskazał skinieniem głowy wysoki pawilon, którego boki wykonano z płótna w czerwone paski, a dach z purpury, otoczony kręgiem mężczyzn z długimi włóczniami ustawionymi precyzyjnie pod jednym kątem; stali ramię przy ramieniu, w wypolerowanych napierśnikach oraz złoto-czarnych kaftanach taireniańskich Obrońców Kamienia. Nad ich głowami, na wietrze, który zdawał się wiać z wnętrza pieca, łopotały Trzy Półksiężyce Łzy, wyróżniające się bielą na czerwono-złotym polu, promieniste Wschodzące Słońce Cairhien, złote na niebieskim tle, z dwu stron otoczone szkarłatnymi flagami Randa.

— Tam się zebrali wszyscy mieszkańcy mokradeł — powiedział Roidan, po czym, patrząc Randowi prosto w oczy, dodał: — Bruana nie zapraszano do tego namiotu od trzech dni, Randzie al’Thor. — Bruan był wodzem klanu Nakai Aiel, klanu Roidana; obaj wywodzili się ze szczepu Słone Bagna. — Nie zapraszano też Hana z Tomanelle, Dhearika z Reyn, w ogóle żadnego wodza klanu.

— Porozmawiam z nimi — obiecał Rand. — Czy zechcesz poinformować Bruana i pozostałych, że przybyłem?

Roidan przytaknął z powagą.

Enaila, która przyglądała się z ukosa obu mężczyznom, nachyliła się do ucha Jalani, po czym przemówiła szeptem, który można było usłyszeć z odległości dziesięciu kroków.

— Czy wiesz, dlaczego nazywa się ich Wędrowcami Burzy? Bo nawet kiedy stoją nieruchomo, to i tak stale patrzysz na niebo, spodziewając się zobaczyć błyskawicę. — Panny zawyły ze śmiechu.

Młody Wędrowiec Burzy podskoczył w górę, wyrzucając nogę w miękkim, sięgającym kolana bucie, wyżej od głowy Randa. Byłby przystojny, gdyby nie obrzmiała, biała blizna, która przecinała mu całą twarz, aż po łatkę z czarnej tkaniny, zakrywającą pusty oczodół. Też nosił przepaskę.

— Czy wiecie, dlaczego Panny posługują się mową dłoni? — krzyknął na samym szczycie skoku, a przy lądowaniu wykrzywiając się jak człowiek zamroczony alkoholem. Pytanie skierował w stronę swoich towarzyszy, zupełnie lekceważąc kobiety. — Bo nawet kiedy nie gadają, to nie mogą przestać gadać.

Sha’mad Conde zaśmiewali się równie serdecznie jak przedtem Panny.

— Tylko Wędrowcy Burzy dopatrują się honoru w pilnowaniu pustego namiotu — powiedziała smutnym głosem Enaila do Jalani, kręcąc głową. — Gdy następnym razem każą przynieść sobie wina, to jeśli gai’shain przyniosą im puste kubki, bez wątpienia upiją się bardziej niż my, pijąc oosquai.

Najwyraźniej Wędrowcy Burzy uznali, że w tej potyczce słownej Enaila okazała się lepsza. Jednooki mężczyzna wraz z kilkoma innymi podnieśli w górę tarcze z byczych skór i zabębnili o nie włóczniami. Ona zaś, ze swej strony, słuchała tego przez chwilę, po czym przytaknęła sama sobie z zadowoleniem głową i dogoniła inne Panny, które ruszyły śladem Randa.

Zastanawiając się nad poczuciem humoru Aielów, Rand przypatrywał się jednocześnie rozległemu obozowisku. Od setek rozsianych ognisk napływały wonie gotowanej strawy, chleba piekącego się na węglach i mięsiwa skwierczącego na rożnach, zupy bulgoczącej w kociołkach zawieszonych na trójnogach. Żołnierze zwykli posilać się obficie i często, jeśli im było dane; udział w kampanii zazwyczaj wiązał się z ograniczeniem żywnościowych racji. Ogniska buchały własnym, słodkawym aromatem; na Równinach Maredo było więcej wyschłego wolego nawozu niźli drewna.

Tu i ówdzie kręcili się łucznicy, kusznicy albo pikinierzy, odziani w skórzane kamizele z ponaszywanymi stalowymi krążkami lub w watowane kaftany, ale taireniańscy i cairhieniańscy arystokraci jednako pogardzali piechotą, a wychwalali kawalerię, dlatego przeważnie widziało się ludzi na koniach — Tairenian w hełmach z okapem i napierśnikach nałożonych na pasiaste kaftany z bufiastymi rękawami, a także Cairhienian w ciemnych kaftanach, powyginanych napierśnikach oraz hełmach w kształcie dzwonów, z otworem na twarz. Niewielkie sztandary zwane con na krótkich laskach przymocowanych do pleców niektórych znamionowały pośledniejszą szlachtę i młodszych synów lordów, a czasami zwykłych oficerów, aczkolwiek mało kto z cairhieniańskiego gminu dosługiwał się takiej rangi. Jak też i z taireniańskiego, skoro już o tym mowa. Te dwie nacje nie mieszały się z sobą i podczas gdy Tairenianie często garbili się w siodłach i nieodmiennie kierowali szydercze grymasy w stronę wszystkich Cairhienian, jacy pojawili się w pobliżu, to ci drudzy, niżsi od nich, siedzieli na koniach sztywno, wyprężeni aż po ostatni cal wzrostu, ostentacyjnie nie zwracając uwagi na Tairenian. Stoczyli ze sobą więcej niż jedną wojnę, zanim Rand ich nie zmusił do zajęcia miejsca we wspólnych szeregach.

Przy namiotach kręciło się kilku mężczyzn, w tym zgrzebnie odziani siwi starcy, a także paru takich, którzy nieledwie zasługiwali na miano chłopców; mocnymi kijami szturchali płócienne ściany, co jakiś czas wypłaszając szczura, którego potem gonili, zabijali, po czym dołączali go do innych już zawieszonych u pasa. Jakiś jegomość o wydatnym nosie, w zaplamionej skórzanej kamizeli, a za to bez koszuli, z łukiem w dłoni i kołczanem u pasa, ułożył na stole przed jednym z namiotów długi sznur z uwiązanymi za łapy wronami i krukami, po czym otrzymał w zamian sakiewkę od siedzącego za stołem wyraźnie znudzonego Tairenianina bez hełmu na głowie. Mało kto tak daleko na południu rzeczywiście wierzył, że Myrddraale wykorzystują kruki, szczury i im podobne stworzenia do szpiegowania — Światłości, z wyjątkiem takich, którzy rzeczywiście je widzieli, prawie nikt tak daleko na południu nie wierzył w Myrddraale albo trolloki! — ale jeśli Lord Smok chciał, by obozowisko zostało z nich oczyszczone, to byli szczęśliwi, że mogą się wywiązać z zadania, zwłaszcza że płacono im srebrem za każde truchło.

Rzecz jasna podniosły się wiwaty; nikomu innemu nie mogła towarzyszyć eskorta Panien Włóczni, a poza tym widać też było Berło Smoka. Zewsząd dobiegały wiwaty: “Oby Światłość opromieniła Lorda Smoka!”, “Łaska dla Lorda Smoka!” i tym podobne. Niejeden zresztą okrzyk brzmiał całkiem szczerze, aczkolwiek trudno to było dokładnie stwierdzić, jako że wszyscy darli się co sił w płucach. Byli też tacy, którzy tylko patrzyli się drewnianym wzrokiem albo zawracali konie i odjeżdżali, niezbyt szybko. Ostatecznie nie wiadomo było, kiedy on postanowi przywołać błyskawice albo sprawić, że rozstąpi się ziemia; wszak przenoszący mężczyźni zwykli popadać w obłęd, a kto wiedział, co zrobi szaleniec albo kiedy? Wiwatowali, a jednocześnie mierzyli czujnym wzrokiem Panny. Niewielu tak naprawdę zdążyło się przyzwyczaić do widoku kobiet uzbrojonych jak mężczyźni, na dodatek wywodzących się z Aielów, a wszyscy wiedzieli, że Aielowie są w każdym calu równie nieobliczalni jak szaleńcy.

Mimo tego rejwachu Rand słyszał, o czym rozmawiają za jego plecami Panny.

— Ma wspaniałe poczucie humoru. Kto to taki? — To mówiła Enaila.

— Nazywa się Leiran — odparła Somara. — Z Cosaida Chareen. Uważasz, że on ma poczucie humoru, bo uznał twój dowcip za lepszy od własnego. Za to ma chyba silne ręce.

Kilka Panien zachichotało.

— Twoim zdaniem Enaila nie była zabawna, Randzie al’Thor? — Sulin kroczyła u jego boku. — Nie śmiałeś się. Ty się w ogóle nie śmiejesz. Czasami mi się wydaje, że tobie brakuje poczucia humoru.

Rand stanął jak wryty i obejrzał za siebie tak nagle, że kilka Panien sięgnęło po zasłony i rozejrzało dookoła, szukając, co go tak zaalarmowało. Kaszlnął.

— Pewien swarliwy stary farmer o imieniu Hu któregoś ranka stwierdził, że jego najlepszy kogut pofrunął na wysokie drzewo rosnące nad stawem i nie chce z niego zejść, więc poszedł po swego sąsiada, Wila, i poprosił go o pomoc. Wprawdzie nie żyli z sobą w przyjaźni, ale Wil zgodził się ostatecznie, więc obaj poszli nad staw i zaczęli się wspinać na drzewo, przy czym Hu wspinał się pierwszy. Zamierzali wystraszyć koguta, rozumiecie, ale ptak tylko wzlatywał coraz wyżej, z gałęzi na gałąź. I kiedy Hu i kogut dotarli już niemalże do samego wierzchołka drzewa, a Wil tuż za nimi, rozległ się głośny trzask. To pękła gałąź pod stopami Hu, który spadł do stawu, ochlapując wszystko wodą i błotem. Wil zszedł najszybciej jak potrafił na ziemię i wyciągnął rękę w stronę Hu, ale Hu tylko leżał na plecach, zanurzając się w błocie coraz głębiej, aż w pewnym momencie nad powierzchnią wody wystawał tylko czubek jego nosa. Inny farmer zauważył, co się stało, przybiegł i wyciągnął Hu ze stawu.

— “Dlaczego nie przyjąłeś ręki Wila?” — zapytał. — “Mogłeś się przecież utopić”.

— “Czemu miałbym przyjmować jego rękę?” — warknął Hu. — “Chwilę temu minąłem go na drodze, w biały dzień, a on nie powiedział do mnie ani słowa”.

Rand czekał z nadzieją.

Panny wymieniły nieprzeniknione spojrzenia. W końcu odezwała się Somara:

— A co się stało ze stawem? Z pewnością w tej historii idzie o wodę.

Wyrzuciwszy z rezygnacją ręce w górę, Rand zaczął znowu maszerować w stronę pasiastego namiotu. Usłyszał, jak Liah za jego plecami mówi:

— To chyba miał być dowcip.

— Jak możemy się śmiać, skoro on nie wie, co się stało z wodą? — spytała Maira.

— Tu chodziło o tego koguta — wtrąciła Enaila. — Mieszkańcy mokradeł mają dziwne poczucie humoru. Moim zdaniem tu szło o koguta.

Musiał się mocno starać, żeby ich nie słuchać.

Kiedy podszedł bliżej, Obrońcy jeszcze bardziej się wyprostowali, o ile to w ogóle było możliwe, a dwaj stojący przed wejściem usunęli się zwinnie na bok, odsuwając obszyte złotymi frędzlami klapy. Ich wzrok prześlizgnął się obojętnie obok kobiet Aiel.

Rand dowodził już raz Obrońcami Kamienia podczas rozpaczliwej walki stoczonej z Myrddraalami i trollokami w komnatach samego Kamienia Łzy. Tamtej nocy poszliby za każdym, kto by się odważył stanąć na ich czele, przypadek jednak zrządził, że tą osobą był on.

— Kamień jeszcze stoi — powiedział cicho. Tak brzmiał ich okrzyk bitewny. Na niektórych twarzach wykwitły uśmiechy, ale tylko przelotne, i zaraz zamarły, ustępując miejsca beznamiętnej i nieprzeniknionej masce. W Łzie ludzie z gminu nie reagowali uśmiechem na to, co powiedział jakiś lord, chyba że mieli absolutną pewność, iż ów oczekuje po nich uśmiechu.

Większość Panien przycupnęła zgrabnie na zewnątrz, z włóczniami ułożonymi na kolanach, którą to pozycję potrafiły zachowywać całymi godzinami bez poruszenia choćby mięśniem, ale Sulin weszła do środka za Randem, razem z Liah, Enailą i Jalani. Panny byłyby równie czujne, gdyby Obrońcy byli przyjaciółmi Randa z dzieciństwa, ale mężczyźni zgromadzeni we wnętrzu żadną miarą nie zaliczali się do przyjaciół.

Podłoga pawilonu została wyłożona kolorowymi dywanikami tkanymi w taireniańskie labirynty i skomplikowane ślimacznice, a na samym środku stał masywny stół, gęsto rzeźbiony, pozłacany i inkrustowany w krzykliwe wzory kością słoniową oraz turkusami; zapewne podczas transportu wypełnił całą przestrzeń wozu. Zasłany mapami stół rozdzielał kilkunastu Tairenian o spoconych twarzach od co najmniej dwukrotnie tylu Cairhienian, który w sposób widoczny cierpieli jeszcze bardziej z powodu upału. Każdy trzymał w ręku złoty kielich, do którego poruszający się niczym cienie słudzy w czarno-złotej liberii stale dolewali ponczu. Wszyscy arystokraci odziani byli w jedwab, przy czym gładko wygoleni Cairhienianie, niscy, szczupli i bladzi w porównaniu z mężczyznami siedzącymi po przeciwnej stronie stołu, nosili kaftany o ciemnych i ponurych barwach, urozmaicone jedynie rozcięciami biegnącymi pionowo przez pierś, wypełnionymi barwami ich Domów, natomiast Tairenianie, przeważnie z wypomadowanymi i przystrzyżonymi w równy szpic bródkami, nosili watowane kaftany, istne ogrody czerwieni, żółci, zieleni, błękitu, satyny i brokatu, srebrnej i złotej nici. Cairhienianie mieli poważne, wręcz zgorzkniałe twarze, większość zapadłe policzki, a każdy czoło wygolone i przypudrowane, zgodnie z modą obowiązującą niegdyś wyłącznie wśród żołnierzy, a nie lordów. Tairenianie uśmiechali się i wąchali perfumowane chusteczki oraz pachnące kulki, które wypełniły namiot ciężkimi aromatami. Oprócz ponczu, jedyną rzeczą, jaka zdawała się ich łączyć, były martwe spojrzenia, którymi obrzucali Panny, starając się usilnie stworzyć pozory, jakoby Aielowie byli powietrzem.

Wysoki Lord Weiramon z wypomadowaną bródką przetykaną pasemkami siwizny skłonił się nisko. Odziany w ozdobione srebrem wysokie buty, był jednym z czterech Wysokich Lordów, którzy przebywali w obozie. Oprócz niego byli tu: obłudny, tłusty Sunamon, Tolmeran z bródką barwy żelaza podobną do grotu włóczni oraz Torean o kartoflanej twarzy, bardziej przypominający farmera niż większość prawdziwych farmerów, ale Rand przekazał dowodzenie Weiramonowi. Na razie. Pozostałych ośmiu — w tym niektórzy gładko wygoleni, a wszyscy szpakowaci — zaliczało się pośledniejszych lordów; stawili się tutaj jako lennicy tego czy innego Wysokiego Lorda, wszyscy jednak dysponowali niejakim doświadczeniem bojowym.

Jak na Tairenianina Weiramon nie był niski, ale Rand był wyższy od niego o głowę; Wysoki Lord zawsze przypominał mu koguta z tą wydętą piersią i wyniosłym chodem.

— Witaj, Lordzie Smoku — zaintonował, wykonując ukłon — przyszły Zwycięzco Illian. Witaj, Panie Poranka. — Inni nie pozostali w tyle nawet na jeden `oddech: Tairenianie rozkładali szeroko ramiona, Cairhienianie przykładali dłonie do serca.

Rand skrzywił się. Pan Poranka należał do tytułów Lewsa Therina; tak przynajmniej wynikało ze szczątkowych zapisków historyków. Podczas Pęknięcia Świata przepadła spora część wiedzy, jeszcze więcej poszło z dymem podczas Wojen z. trollokami, jak również w późniejszych epokach, podczas Wojny Stu Lat, a ocalały zdumiewające strzępki. Zdziwił się, że ten tytuł użyty przez Weiramona nie spowodował obłąkańczego bredzenia Lewsa Therina. Zastanowiwszy się nad tym, Rand uprzytomnił sobie, że nie słyszał głosu od czasu, kiedy nań krzyknął. Na ile potrafił sobie przypomnieć, był to pierwszy raz, kiedy w ogóle przemówił do głosu, który dzielił z nim jego głowę. Wynikające z tego faktu możliwe konsekwencje sprawiły, że poczuł dreszcz przebiegający mu po kręgosłupie.

— Lordzie Smoku? — Sunamon zatarł mięsiste ręce. Wyraźnie udawał, że nie widzi shoufy udrapowanej na głowie Randa. — Czy ty...?

Połknąwszy własne słowa, przyoblekł twarz w przymilny uśmiech; być może wcale nie chciał wypytywać potencjalnego szaleńca — w najlepszym przypadku tylko potencjalnego — czy dobrze się czuje.

— Czy Lord Smok miałby ochotę na poncz? To wino z winnic Lodanaille zmieszane z sokiem z miodowego melona. — Niejaki Estevan, chuderlawy Lord Prowincji i lennik Sunamona, wykonał gwałtowny znak ręką i już służący pobiegł po złoty kielich stojący na bocznym stoliku pod płócienną ścianą. Inny pospieszył, by go napełnić.

— Nie — odparł Rand, po czym nieco głośniej powtórzył: — Nie mam. — Gestem dłoni odprawił służącego, tak naprawdę wcale go nie widząc. Czy Lews Therin rzeczywiście go słyszał? To nie wróżyło nic dobrego. Nie chciał teraz rozważać tej możliwości; nie chciał w ogóle o niej myśleć. — Są już prawie wszyscy, brakuje tylko Hearne’a i Simaana. — Ci dwaj Wysocy Lordowie mieli zjawić się niebawem; dowodzili ostatnimi wielkimi partiami taireniańskich żołnierzy, które wyszły z Cairhien ponad miesiąc temu. Rzecz jasna, na południe zdążały mniejsze grupy, a także kolejni Cairhienianie. Do tego następni Aielowie; strumień ich sił miał jeszcze bardziej przeciągnąć wszystko w czasie. — Chciałbym zobaczyć...

Dotarło do niego, że wszyscy w pawilonie umilkli i znieruchomieli, w wyjątkiem Toreana, który nagle odchylił głowę w tył, by wychylić do dna swój poncz. Otarł dłonią usta i wyciągnął rękę z pucharem, na znak, że chce, by mu dolano, jednak słudzy jakby wtopili się w ściany w czerwone prążki. Sulin i pozostałe trzy Panny nagle stanęły na czubkach palców, gotowe osłonić twarze.

— Co się stało? — spytał cicho.

Weiramon zawahał się.

— Simaan i Hearne wyprawili się... do Haddon Mirk. Nie przyjadą.

Torean wyrwał złoty dzban z rąk jednego ze służących i sam napełnił sobie puchar, rozchlapując poncz po dywanie.

— A dlaczego udali się tam, zamiast tutaj? — Rand nie podniósł głosu. Był przekonany, że zna odpowiedź. Ci dwaj... a także pięciu innych Wysokich Lordów... zostali wysłani do Cairhien głównie po to, by umysły, pochłonięte spiskowaniem przeciwko niemu, miały zajęcie.

Cairhienianie wymienili złośliwe uśmieszki, kryjąc je po części za prędko uniesionymi pucharami. Semaradrid, najwyższy rangą, z barwnymi rozcięciami na kaftanie sięgającymi niżej pasa, przybrał jawnie wzgardliwą minę. Mężczyzna ten o pociągłej twarzy, z siwymi pasmami na skroniach i ciemnymi oczyma, które mogłyby ciosać kamień, poruszał się sztywno w wyniku ran odniesionych podczas wojny domowej, kulał natomiast od czasów, gdy walczył w Łzie. Z Tairenianami współpracował przede wszystkim dlatego, że nie byli Aielami. Z tego samego zresztą powodu Tairenianie współpracowali z Cairhienianami.

Odpowiedział jeden z krajanów Semaradrida, młody lord o imieniu Meneril, który miał o połowę mniej kolorowych rozcięć w kaftanie, a na twarzy bliznę — odniesioną w czasie wojny domowej — która wyginała lewy kącik jego ust w stałym, ironicznym uśmieszku.

— Zdrada, Lordzie Smoku. Zdrada i rebelia.

Weiramon mógł się wzdragać przed powiedzeniem tego Randowi w twarz, ale nie zamierzał dopuścić, by przemawiał za niego jakiś cudzoziemiec.

— Zaiste, rebelia — powtórzył pospiesznie, spoglądając spode łba na Menerila, natychmiast jednak odzyskał swoją zwykłą pompatyczność. — I nie tylko oni za tym stoją, Lordzie Smoku. Wzięli w tym udział również Wysocy Lordowie Darlin i Tedosian oraz Wysoka Lady Estanda. Oby sczezła ma dusza, oni wszyscy podpisali się pod listem, w którym wymawiają ci posłuszeństwo. Jak się zdaje, jest w to również zaangażowanych dwudziestu albo trzydziestu pomniejszych szlachciców, w tym także stojący niewiele wyżej od zwykłych farmerów. Przeklęci przez Światłość durnie!

Rand niemalże podziwiał Darlina. Ten człowiek sprzeciwiał mu się otwarcie od samego początku, uciekł z Kamienia, kiedy ten padł, i starał się zorganizować ruch oporu wśród wiejskiej szlachty. Tedosian i Estanda byli inni. Tak samo jak Hearne i Simaan kłaniali się i uśmiechali, tytułowali go Lordem Smokiem, a spiskowali za jego plecami. I teraz odpłacili się za wyrozumiałość. Nic dziwnego, że Torean rozlewał poncz po swej siwej brodzie podczas picia; był blisko związany z Tedosianem, a także Hearnem i Simaanem, skoro już o tym mowa.

— Nie pisali w tym liście wyłącznie o wymówieniu posłuszeństwa — dodał zimnym głosem Tolmeran. — Napisali, żeś jest fałszywym Smokiem, że upadek Kamienia i dobycie przez ciebie Miecza Który Nie jest Mieczem to była jakaś sztuczka Aes Sedai. — Mówił pytającym tonem; nie przebywał w Kamieniu Łzy tamtej nocy, kiedy Rand go opanował.

— A w co ty wierzysz, Tolmeran? — Kusił ich, by to stwierdzili w kraju, gdzie przenoszenie Mocy było objęte zakazem, dopóki Rand nie zmienił prawa, gdzie Aes Sedai ledwie tolerowano, a Kamień Łzy stał nie pokonany przez blisko trzy tysiące lat, zanim Rand go nie opanował. A poza tym to stwierdzenie brzmiało znajomo. Rand zastanawiał się, czy podczas polowania na rebeliantów znajdzie Białe Płaszcze. Uznał, że Pedron Niall jest raczej za sprytny, żeby do tego dopuścić.

— Myślę, że to ty dobyłeś Callandora — powiedział po chwili szczupły mężczyzna. — Myślę, że jesteś Smokiem Odrodzonym. — Oba razy słowo “myślę” wypowiedział z lekkim naciskiem. Tolmeran był odważny. Estean skinął głową; powoli, ale zrobił to. Jeszcze jeden odważny.

Tyle że nie zadali oczywistego pytania, czy Rand sobie życzy, by te bunty tłumiono. Co wcale go nie zdziwiło. Z jednej strony Haddon Mirk — ogromny, zwarty bór, bez wsi, dróg czy nawet ścieżek — nie stanowił miejsca, w którym łatwo coś tłumić. Miałby szczęście człowiek, któremu udałoby się w pojedynkę pokonać kilka mil w ciągu jednego długiego dnia na pełnym urwisk, górzystym terenie położonym na jego północnym skraju, armie zaś mogły manewrować aż do wyczerpania zapasów żywności i mimo to wcale się wzajem nie odnaleźć. A co ważniejsze — ten, kto zadałby takie pytanie, mógł być podejrzewany, że zgłasza się dobrowolnie na dowódcę ekspedycji, a z kolei skwapliwy ochotnik mógł być podejrzewany o zamiar przyłączenia się do Darlina, nie zaś polowania na niego. Tairenianie być może nie uprawiali Daes Dae’mar, Gry Domów, z taką zajadłością jak Cairhienianie — ci wyczytywali całe tomy w spojrzeniu i słyszeli więcej w jednym zdaniu, niż jego autor kiedykolwiek w nim zawarł — ale też knuli i obserwowali się wzajem, podejrzewając o spiski, i żywili przekonanie, że wszyscy inni postępują tak samo.

Rand uznał jednak, że na razie lepiej zostawić buntowników w spokoju. Całą uwagę musiał obecnie skoncentrować na Illian; tam właśnie wszystko musiało zostać zauważone. Ale nie mógł też pozwolić, by uznano, że jest miękki. Ci ludzie nie wystąpią przeciwko niemu, ale Ostatnia Bitwa czy nie, tylko dwie rzeczy nie pozwalały Tairenianom i Cairhienianom skoczyć sobie do gardeł. Stawiali siebie wzajem wyżej od Aielów, nawet jeśli tylko nieznacznie, a poza tym obawiali się gniewu Smoka Odrodzonego. Bez tego strachu próbowaliby mordować zarówno siebie, jak i Aielów, zanim ktoś zdążyłby ich ostrzec przed Widmowym Jakiem.

— Czy ktoś coś powie w ich obronie? — zapytał. — Czy ktoś wie może o czymś, co by umniejszało ich winę? — Nawet jeśli któryś wiedział, to i tak trzymał język za zębami; gdy liczyć służących, obserwowały go blisko dwa tuziny par oczu, wszystkie przepełnione napięciem. Być może zresztą słudzy obserwowali go najuważniej. Sulin i Panny przyglądały się z kolei wszystkim prócz niego. — Ich tytuły zostają im niniejszym odebrane, ziemie i majątki skonfiskowane. Należy sporządzić nakazy aresztowania wszystkich mężczyzn, których nazwiska są znane. I wszystkich kobiet. — To mogło stanowić niejaki problem; w Łzie karą za udział w rebelii była śmierć. Zmienił kilka praw, ale akurat nie to, a teraz już było za późno. — Podajcie do powszechnej wiadomości, że ten, kto zabije jednego z nich, nie będzie uznany winnym morderstwa, natomiast ten, kto im użyczy wsparcia, zostanie oskarżony o zdradę. Każdemu, kto się podda, zostanie oszczędzone życie — co mogło stanowić rozwiązanie problemu Estandy; nie potrafiłby wydać rozkazu zgładzenia kobiety. Gdyby tak udało mu się wymyślić, jak temu zaradzić. — Ale ci, którzy będą obstawali przy swoim, zostaną powieszeni.

Arystokraci, zarówno cairhieniańscy, jak i taireniańscy, poruszyli się niespokojnie i wymienili spojrzenia. Krew odpłynęła z więcej niż jednej twarzy. Z pewnością spodziewali się wyroków śmierci — nie mogło być niższej kary za rebelię, zwłaszcza jeśli wojna była za pasem — jednakowoż odbieranie tytułów najwyraźniej ich zaszokowało. Mimo tych wszystkich zmian prawa, jakie Rand wprowadził w obu krajach, mimo że lordów zaciągano do magistratów i wieszano za morderstwo albo skazywano na grzywnę za zbrojną napaść, nadal uważali, że przez krew dziedziczy się jakąś różnicę, jakiś naturalny porządek, który zgodnie z prawem czynił z nich lwów, a z prostaków owce. Wysoki Lord, który szedł na szubienicę, umierał jako Wysoki Lord, ale Darlin i inni mieli umrzeć jak chłopi, co w oczach tych ludzi stanowiło znacznie gorszy los niźli samo umieranie. Słudzy pozostali wyprężeni z ich dzbanami, gotowi dolewać do kielichów, które należało bardzo mocno przechylać podczas picia. W oczach niektórych zagościła radość, której tam nigdy przedtem nie było. Mimo iż rysy twarzy pozostały niezmienione.

— Skoro to już mamy załatwione — rzekł Rand i podszedł do stołu, ściągając shoufę — przypatrzmy się teraz mapom. Sammael jest ważniejszy niż garstka durniów gnijąca w Haddon Mirk. — Miał nadzieję, że gnili. A żeby sczeźli!

Weiramon zacisnął usta, a oblicze Tolmerana szybko wyzbyło się krzywego grymasu. Twarz Sunamona była tak niema, że mogła być maską. Inni Tairenianie wyraźnie mieli takie same wątpliwości, podobnie Cairhienianie, przy czym Semaradrid skrywał je bardzo umiejętnie. Jedni widzieli Myrddraali i trolloki atakujące Kamień, inni byli świadkami pojedynku Randa z Sammaelem w Cairhien, a mimo to za objaw szaleństwa przyjęli jego stwierdzenie, jakoby Przeklęci wydostali się na wolność. Docierały do niego szepty, jakoby to on sam sprokurował destrukcję Cairhien, obłąkańczo atakując jednako przyjaciela, jak i wroga. Kamienny wyraz twarzy Liah zawierał groźbę, że jeśli natychmiast nie zaczną panować nad swoimi minami, to któryś zostanie przeszyty włócznią Panny.

Niemniej jednak zgromadzili się wokół stołu, kiedy zrzucił shoufę i zaczął szperać wśród stosów map. Bashere miał rację: ludzie idą za szaleńcem, który zwycięża. Dopóki zwycięża. Dokładnie w chwili, gdy znalazł tę mapę, której szukał, szczegółowy szkic wschodniego krańca Illian, do pawilonu przybyli wodzowie Aielów.

Pierwszy wszedł Bruan z Nakai Aiel, a za nim Jheran z Shaarad, Dhearic z Reyn, Han z Tomanelle i Erim z Chareen; każdy kolejno odpowiadał na skinienia głowy ze strony Sulin i trzech pozostałych Panien. Bruan, zwalisty mężczyzna o smutnych szarych oczach, był przywódcą tych pięciu klanów, które Rand wyprawił na południe. Żaden z pozostałych się nie sprzeciwił; pozornie spokojne usposobienie Bruana skrywało jego umiejętności bitewne. Ubrani w cadin’sor, z shoufami zwisającymi im luźno z karków, nie mieli przy sobie żadnej broni z wyjątkiem ciężkich noży za pasem, ale z kolei .Aiel rzadko kiedy bywał bezbronny, nawet wtedy, gdy dysponował tylko dłońmi i stopami.

Cairhienianie zwyczajnie udawali, że ich nie dostrzegają, Tairenianie natomiast uznali, że muszą koniecznie zademonstrować pogardę, toteż jęli ostentacyjnie wąchać aromatyczne kulki i perfumowane chusteczki. Łza straciła jedynie Kamień na rzecz Aielów — i to z pomocą Smoka Odrodzonego, ich zdaniem, względnie z pomocą Aes Sedai — za to Cairhien zostało dwukrotnie przez nich spustoszone, dwukrotnie pokonane i upokorzone.

Wszyscy Aielowie, z wyjątkiem Hana, nie zwracali uwagi na obecnych w namiocie. Han natomiast, siwowłosy, z twarzą naznaczoną tyloma bliznami, że przypominała popękaną skórę, rzucał dookoła mordercze spojrzenia. Był, mówiąc najoględniej, człowiekiem drażliwym, toteż nie wpływał na niego dodatnio fakt, iż część Tairenian niemalże dorównywała mu wzrostem. Han był niski jak na Aiela — co znaczyło, że był o wiele wyższy od mieszkańca bagien średniego wzrostu — i równie przeczulony jak Enaila. A poza tym Aielowie gardzili “zabójcami drzew” — tak brzmiało jedno z mian, jakim obdarzali Cairhienian — bardziej niż innymi mieszkańcami mokradeł. Inne miano brzmiało “krzywoprzysiężcy”.

— Illiańczycy — wskazał stanowczym tonem Rand, wygładzając mapę. Użył Berła Smoka, żeby przycisnąć jeden brzeg, oraz złotego kałamarza i piaskownicy, by przytrzymać drugi. Nie potrzebował tych ludzi po to, by zaczęli się na powrót wzajem mordować. Nie sądził, że będą to robić — dopóki on tam był, przynajmniej. W opowieściach sojusznicy ostatecznie nabierali do siebie zaufania, a nawet zaczynali się wzajem lubić; wątpił jednak, czy można tego oczekiwać w tym przypadku.

Niewielka część pofałdowanych Równin Maredo wcinała się w terytorium Illian, ustępując miejsca zalesionym wzgórzom, wznoszącym się tuż nad brzegami Manetherendrelle i jednej z jej odnóg zwaną Shal. Wschodni skraj wzgórz wyznaczało pięć krzyży nakreślonych atramentem w odstępach wynoszących jakieś dziesięć mil. Wzgórza Doirlon.

Rand położył palec na środkowym krzyżu.

— Jesteście pewni, że Sammael nie rozbił nowych obozowisk? — Nieznaczny grymas na twarzy Weiramona sprawił, że z irytacją warknął: — Lord Brend, jeśli tak wolicie, albo Rada Dziewięciu względnie Mattin Stepaneos den Balgar, jeśli chcecie tu udziału samego króla. Czy sytuacja nadal tam wygląda tak, jak zaznaczono na mapie?

— Nasi zwiadowcy tak twierdzą — odparł spokojnie Jheran. Strzelisty smukłością ostrza, o jasnorudych włosach przetykanych siwizną, był obecnie zawsze opanowany, odkąd wraz z przyjściem Randa zakończyła się trwająca czterysta lat waśń krwi między Shaarad a Goshien Aiel. — Sovin Nai i Duadhe Mahdi’in bacznie ich obserwują. — Skinął nieznacznie głową, z wyraźną satysfakcją, podobnie zrobił Dhearic. Jheran należał do Sovin Nai, Rąk Noża, zanim został wodzem, a Dhearic do Duadhe Mahdi’in, Poszukiwaczy Wody. — Dzięki biegaczom już po pięciu dniach wiemy o wszelkich zmianach.

— Moi zwiadowcy są o tym przekonani — powiedział Weiramon, jakby Jheran w ogóle się nie odezwał. — Co tydzień wysyłam nowy oddział. Potrzebują miesiąca, by tam się udać i wrócić, ale zapewniam cię, mam najświeższe wieści, na ile pozwala odległość.

Twarze Aielów równie dobrze mogły być wyrzeźbione z kamienia.

Rand zignorował kolejny przejaw wzajemnych napięć. Już wcześniej próbował złagodzić podziały między Tairenianami, Cairhienianami i Aielami, ale one wciąż na nowo dochodziły do głosu, wystarczyło, że się tylko odwrócił. Próżny wysiłek.

A co do obozowisk... Wiedział, że nadal jest ich tylko pięć; wizytował je, w pewnym sensie można by tak to określić. Było takie miejsce... do którego wiedział, jak wejść, dziwne, bezludne odbicie prawdziwego świata; dzięki swym umiejętnościom przenikał za drewniane mury tych masywnych górskich fortów. Z góry znał odpowiedzi na prawie każde pytanie, jakie zamierzał zadać, ale żonglował planami zawartymi w planach niczym bard dokonujący kuglarskich sztuk z ogniem.

— I Sammael nadal ściąga ludzi?

Tym razem wypowiedział to imię z naciskiem. Twarze Aielów nie uległy zmianie — Przeklęci wydostali się na wolność, a więc byli wolni. Takie były fakty, taki był świat, należało przyjąć to do wiadomości, przecież zmierzyć się przyjdzie z rzeczywistością, a nie przedmiotami własnych życzeń — jednak inni obdarzyli go tymi ukradkowymi, pełnymi grozy spojrzeniami. Prędzej czy później, i tak będą musieli się oswoić z tą myślą. Im wcześniej uwierzą, tym potem będzie im łatwiej działać.

— Wygląda na to, że pobór objął już wszystkich mężczyzn w Illian, którzy potrafią wziąć do ręki włócznię i nie potknąć się zaraz o jej drzewce — odparł Tolmeran z ponurą miną. Pragnął się bić z Illianami tak jak każdy Tairenianin... obie nacje nienawidziły się wzajem od czasu, gdy zostały siłą podbite w rozpadającym się imperium Artura Hawkwinga; ich historia stanowiła nieustające pasmo wojen z byle przyczyny... ale w odróżnieniu od pozostałych Wysokich Lordów w mniejszym stopniu wierzył, że do wygrania każdej bitwy wystarczy jedna porządna szarża. — Wszyscy zwiadowcy, którym udaje się wrócić, donoszą o coraz liczniejszych obozach, coraz lepiej ufortyfikowanych.

— Powinniśmy ruszać jak najszybciej, Lordzie Smoku — oznajmił z naciskiem Weiramon. — Oby ma dusza sczezła w Światłości, pogonię tych Illian ze spodniami opadającymi do kostek. Uwięźli tam na własne życzenie. No jakżeż, przecież prawie wcale nie mają konnicy! Wybiję ich wszystkich co do jednego i droga do stolicy będzie wolna. — W Illian, podobnie jak w Łzie i Cairhien, “stolicą” było miasto, od którego pochodziła nazwa całego państwa. — Oby mi oczy wypaliło, za miesiąc zatknę twój sztandar nad Illian, Lordzie Smoku. W najgorszym razie za dwa. — Zerknąwszy na Cairhienian, dodał takim tonem, jakby musiał siłą dobywać te słowa z gardła: — Uczynimy to razem, ja i Semaradrid.

Semaradrid skłonił się nieznacznie. Ledwie dostrzegalnie.

— Nie — odparł zwięźle Rand. Plan Weiramona wiódł do nieuchronnej klęski. Ich obóz od górskiego fortu Sammaela dzieliło dobre dwieście pięćdziesiąt mil porośniętych trawą równin, gdzie wzniesienie o wysokości pięćdziesięciu stóp było uważane za wysokie wzgórze, a zagajnik o średnicy dwóch hajdów nazywano lasem. Poza tym Sammael też miał zwiadowców; każdy szczur albo kruk mógł okazać się jednym z nich. Dwieście pięćdziesiąt mil. Dwanaście albo trzynaście dni dla Tairenian i Cairhienian, jeśli dopisze im szczęście. Aielowie mogli pokonać ten dystans w pięć dni, gdyby się postarali — przy czym pojedynczy zwiadowca, ewentualnie dwóch, przemieszczali się jeszcze szybciej niż cała armia — ale ich udziału plany Weiramona nie przewidywały. Zanim Weiramon dotrze do Wzgórz Doirlon, Sammael od dawna będzie już gotów zetrzeć Tairenian na proch, nie zaś na odwrót. Głupi plan. Jeszcze głupszy od tego, który zaproponował im Rand.

— Znacie swoje rozkazy. Macie tu czekać do przybycia Mata, który przejmie dowodzenie, a nawet wtedy nikt się nie ruszy choćby na stopę, dopóki nie uznam, że zgromadziłem dostatecznie liczne siły. W drodze jest więcej ludzi, Tairenianie, Cairhienianie, Aielowie. Zamierzam rozgromić Sammaela, Weiramon. Rozgromić go raz na zawsze i sprawić, by ponad Illian załopotał Sztandar Smoka. — To akurat było prawdą. — Żałuję tylko, że nie mogę wam towarzyszyć, ale sprawy Andoru nadal domagają się mojej uwagi.

Twarz Weiramona przemieniła się w kamień przeżarty przez kwas, grymas Semaradrida mógłby zapewne przemienić wino zawarte w jego ponczu w ocet, obliczu Tolmerana zaś tak bardzo brakowało wszelkiego wyrazu, że jego dezaprobata stawała się równie oczywista jak cios pięścią w nos. Semaradrida niepokoiło ciągłe odwlekanie natarcia. Wykazywał nie raz, że skoro z każdym dniem do obozu przybywa coraz więcej ludzi, oczywiste jest, że coraz ich więcej przybywa także do fortów w Illian. Plan Weiramona bez wątpienia stanowił efekt jego nacisków, aczkolwiek sam opracowałby go bez wątpienia lepiej. Z kolei wątpliwości Tolmerana krążyły wokół Mata. Zasłyszane od Cairhienian pochwały umiejętności bitewnych tamtego Tolmeran uważał z zwykłe pochlebstwa przeznaczone dla wiejskiego prostaczka, który przypadkiem okazał się przyjacielem Smoka Odrodzonego. Swe obiekcje na szczęście wyrażali stosunkowo otwarcie, przy czym Semaradrid miał nawet trochę racji — to znaczy, miałby rację, gdyby plan, który podali, był czymś więcej niż tylko kolejnym parawanem. Sammael żadną miarą nie mógł polegać wyłącznie na szczurach i krukach. Rand spodziewał się, że ma również swoich ludzi w obozie, a zapewne są wśród nich także szpiedzy innych Przeklętych oraz, bez wątpienia, Aes Sedai.

— Będzie, jako rzeczesz, lordzie Smoku — odparł zbolałym tonem Weiramon. — Ten człowiek, należycie odważny, kiedy przychodziło do bitwy, był jednak ślepym durniem, niezdolnym do myślenia o czymkolwiek innym niż o sławie, jaką przyniosłaby mu szarża, o nienawiści do Illian, pogardzie dla Cairhienian i “dzikusów” z Pustkowia Aiel. Rand był przeświadczony, że Weiramon jest rzeczywiście właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Tolmeran i Semaradrid nie wykonają żadnego niewczesnego ruchu, dopóki on dowodził.

Rozmawiali tak jeszcze przez czas jakiś; Rand słuchał, sporadycznie zadając pytania. Nie było więcej sprzeciwów, kolejnych sugestii, że powinni już teraz przypuścić atak, w ogóle nie było już dyskusji na temat ataku. Rand wypytał Weiramona i pozostałych o wozy oraz ich zawartość. Na Równinach Maredo wsie były nieliczne, rozrzucone w dużych odległościach od siebie, i żadnego miasta z wyjątkiem Far Madding na północy, a poza tym było za mało farm, nawet do wyżywienia miejscowej ludności. Ogromna armia będzie potrzebowała stałego sznura wozów dowożących wszystko ze Łzy, począwszy od mąki, przez chleb i gwoździe, aż po końskie podkowy. Z wyjątkiem Tolmerana, wszyscy Wysocy Lordowie byli zdania, że armia powinna zabrać z sobą tyle, ile jej potrzeba do pokonania równiny, potem będzie można się wyżywić z trybutów nałożonych na Illian; najwyraźniej myśl o tym, że niczym chmara szarańczy do gołej ziemi spustoszą, terytorium swego odwiecznego wroga, musiała być kusząca. Cairhienianie byli odmiennego zdania, zwłaszcza Semaradrid i Meneril. Nie tylko gmin wygłodniał podczas cairhieniańskiej wojny domowej i oblężenia ich stolicy przez Shaido: zapadłe policzki szlachty świadczyły o tym aż nadto wymownie. Illian zaliczało się do bogatych krain i nawet na Wzgórzach Doirlon były farmy i winnice, ale Semaradrid i Meneril woleli nie skazywać żołądków swych żołnierzy na mało pewny furaż, jeśli istniało jakieś inne wyjście. Rand zaś nie chciał, by złupiono Illian, jeśli da się tego uniknąć.

Wcale na nikogo specjalnie nie naciskał. Sunamon, który już dawno temu dostał nauczkę za to, że mówił Randowi jedno, a robił co innego, zapewnił, że sukcesywnie gromadzi wozy z żywnością. W całej Łzie zbierane są zapasy, ciągnął, nie bacząc na pełnie zniecierpliwienia grymasy Weiramona, któremu nie podobał się cały pomysł, oraz na pomruki Toreana wyrażające zaniepokojenie wzrastającymi kosztami. Ważne jednak było, że realizacja jego planu posuwała się naprzód — i że komuś wreszcie najwyraźniej zaczęło zależeć, by posuwała się naprzód.

Jak zwykle pożegnali go górnolotną paplaniną i wymyślnymi ukłonami; nie zwracając jednak szczególnej uwagi na te dworskie gesty, z powrotem obwiązał głowę shoufą i wziął do ręki Berło Smoka, puszczając mimo uszu mało serdeczne zaproszenia na ucztę i równie nieszczere propozycje, że będą mu towarzyszyć, skoro nie może zostać na przyjęciu, którym chcieli przecież go uhonorować. Tairenianie i Cairhienianie jednako unikali towarzystwa Smoka Odrodzonego, do tego stopnia, w jakim było to bezpieczne i nie oznaczało popadnięcia w niełaski, a jednocześnie udawali, że nic takiego nie ma miejsca. Zwłaszcza kiedy przenosił Moc, woleli znajdować się zupełnie gdzie indziej. Odprowadzili go jednak do wyjścia i naturalnie kilka kroków dalej, ale Sunamon odetchnął wyraźnie, kiedy już zostali sami, a potem Rand usłyszał jeszcze, jak z gardła Toreana wyrywa się głupawy chichot ulgi.

Pogrążeni w milczeniu wodzowie Aielów wyszli razem z Randem, natomiast te Panny, które czekały na zewnątrz, przyłączyły się do Sulin i pozostałych trzech, tworząc pierścień wokół sześciu mężczyzn, którzy ruszyli w stronę namiotu w zielone paski. Tym razem podniosło się zaledwie kilka wiwatów, wodzowie nadal nie przemówili ani razu. W pawilonie okazali się niemalże równie małomówni. Kiedy Rand to skomentował, Dhearic zauważył:

— Ci mieszkańcy bagien nie chcą nas słuchać. — Był krzepkim mężczyzną, o palec tylko niższym od Randa, o dużym nosie i złotych włosach poprzetykanych bledszymi pasmami. Niebieskie oczy przepełniała pogarda. — Oni słuchają tylko wiatru.

— Czy powiedzieli ci o tych, którzy się zbuntowali? — spytał Erim. Wyższy od Dhearika, miał wydatną szczękę i niemalże tyleż samo siwizny co rudości we włosach.

— Powiedzieli — odparł Rand, na co Han spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.

— Popełnisz błąd, jeśli poślesz tych Tairenian za tamtymi. Nawet jeśli można im zaufać, to, moim zdaniem, i tak się do tego nie nadają. Poślij Włócznie. Jeden klan będzie aż nadto.

Rand potrząsnął głową.

— Darlin i jego rebelianci mogą poczekać. Ważny jest Sammael.

— To w takim razie ruszajmy już do Illian — odparł Jheran. — Zapomnijmy o tych mieszkańcach bagien, Randzie al’Thor. Jest tu zebranych dwieście tysięcy włóczni. Zniszczymy tych Illian, zanim Weiramon Saniago i Semaradrid Maravin pokonają połowę drogi.

Rand na moment zacisnął powieki. Czy wszyscy zamierzali się z nim sprzeczać? Ci mężczyźni nie zaliczali się do tych, którzy ustąpią pod wpływem groźnego marsa na czole Smoka Odrodzonego. Smok Odrodzony był dla nich postacią z proroctw mieszkańców bagien; oni szli za Tym Który Przychodzi Ze Świtem, za Car’a’carnem, a nawet Car’a’carn nie był królem, o czym już dawno temu sprzykrzyło mu się słuchać.

— Chcę od was przyrzeczenia, że zostaniecie tutaj, dopóki Mat nie każe wam ruszać. Przyrzeczenia od każdego z was.

— Zostaniemy, Randzie al’Thor. — W zwodniczo łagodnym głosie Bruana pobrzmiewała odległa ostra nuta. Pozostali zgodzili się, mniej uprzejmie, ale się zgodzili.

— To strata czasu — dodał Han, krzywiąc usta. — Obym nigdy nie zaznał cienia, jeśli tak nie jest. — Jheran i Erim przytaknęli.

Rand nie spodziewał się, że ustąpią tak szybko.

— Niekiedy trzeba marnować czas po to, żeby go zaoszczędzić — powiedział, na co Han zareagował głośnym parsknięciem.

Wędrowcy Burzy unieśli prążkowane boki namiotu i osadzili je na palikach, dzięki czemu ocienione wnętrze owiewał łagodny wiatr. Ten wiatr był suchy i gorący, oni jednak najwyraźniej uważali, że odświeża. Rand, ze swej strony, nie czuł, by tutaj pocił się o bodaj kroplę mniej niż na słońcu. Ściągnął shoufę, zanim zasiadł na ułożonych warstwami dywanikach naprzeciwko Bruana i innych wodzów. Wszystkie Panny przyłączyły się do Wędrowców Burzy, którzy otaczali namiot; co chwilę jedna strona opowiadała drugiej jakiś dowcip, po którym następował chóralny wybuch śmiechu. Tym razem rej w towarzystwie zdawał się wodzić Leiran; w każdym razie Panny dwukrotnie zabębniły włóczniami o tarcze na jego cześć. Rand niewiele z tego wszystkiego rozumiał.

Nabiwszy fajkę z krótkim cybuchem, podał mieszek z koźlej skóry wodzom, by ci też mogli nabić swoje fajki — znalazł w Caemlyn niewielką faskę, wypełnioną dobrym tytoniem z Dwu Rzek — po czym przeniósł, by ją zapalić; tamci posłali jakiegoś Wędrowca Burzy po płonącą gałązkę z ogniska. Kiedy już we wszystkich fajkach tlił się żar, przystąpili do rozmowy, z ukontentowaniem chłonąc wonny dym.

Rozmowa trwała równie długo jak jego dyskusja z lordami, nie dlatego, że było aż tyle spraw do omówienia, ale ponieważ wodzowie nie uczestniczyli praktycznie w rozmowie Randa z mieszkańcami mokradeł. Aielowie byli niezwykle przewrażliwieni na punkcie honoru; ich życiem rządził nakaz ji’e’toh, honoru i zobowiązania, oparty na zasadach równie skomplikowanych i dziwacznych jak ich dowcipy. Rozmawiali o tych Aielach, którzy jeszcze byli w drodze z Cairhien, o tym, kiedy przybędzie Mat i o tym, co trzeba zrobić z Shaido, o ile w ogóle należy coś z nimi robić. Rozmawiali o polowaniu i kobietach, o tym, czy brandy jest równie dobra jak oosquai, i o poczuciu humoru. Nawet cierpliwy Bruan rozłożył w końcu ręce na znak, że się poddaje i zrezygnował z dalszych prób tłumaczenia Aielowych żartów. No bo cóż, na Światłość, jest takiego śmiesznego w kobiecie, która przypadkiem zabiła nożem własnego męża, niezależnie od okoliczności towarzyszących temu zdarzeniu, albo w mężczyźnie żeniącym się ostatecznie z siostrą kobiety, którą pierwotnie pragnął poślubić? Han burczał, parskał i za nic nie chciał uwierzyć, że Rand tego nie rozumie; śmiał się tak serdecznie z tej opowieści o zakłuciu nożem, że omal się nie przewrócił. Jedynym tematem, jakiego nie poruszyli, była przyszła wojna z Illian.

Po ich wyjściu Rand stanął i zmrużonymi oczyma spojrzał na słońce znajdujące się w połowie drogi do horyzontu. Han powtórzył historyjkę o zakłuciu nożem i oddalający się wodzowie znowu się z niej zaśmiewali. Wystukawszy fajkę o wnętrze dłoni, Rand wdeptał nie dopalony tytoń w ziemię. Miał jeszcze dość czasu, by wrócić do Caemlyn i spotkać się z Bashere, a mimo to wycofał się do namiotu, usiadł i zapatrzył na zachodzące słońce. Kiedy dotknęło horyzontu, nabierając barwy krwi, Enaila i Somara przyniosły mu talerz gulaszu z baraniny, w ilości, której starczyłoby dla dwóch, okrągły bochen chleba i dzban miętowej herbaty, wstawiony do wiadra z wodą, by napój się ochłodził.

— Za mało jesz — stwierdziła Somara, usiłując pogładzić go po włosach, dopóki nie cofnął głowy.

Enaila przyjrzała mu się uważnie.

— Aviendha przypilnowałaby, żebyś jadł, tylko ty jej unikasz.

— Najpierw wzbudza jej zainteresowanie, a potem przed nią ucieka — mruknęła Somara. — Musisz znowu przyciągnąć jej uwagę. Może zaproponujesz, że jej umyjesz włosy?

— Nie powinien być aż taki śmiały — odparła stanowczo Enaila. — Będzie aż nadto, jeśli ją poprosi o zgodę na wyszczotkowanie włosów. Z pewnością nie chce, by uznała go za zbyt śmiałego.

Somara pociągnęła nosem.

— Ona nie pomyśli, że jest nazbyt śmiały, skoro teraz przed nią ucieka. Można cię uznać raczej za zbyt skromnego, Randzie al’Thor.

— Do was nie dociera, że żadna z was nie jest moją matką, prawda?

Dwie odziane w cadin’sor kobiety popatrzyły na siebie z konsternacją.

— Czy twoim zdaniem to kolejny dowcip mieszkańca mokradeł? — spytała Enaila, a Somara wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. On nie wygląda na rozbawionego. — Poklepała Randa po plecach. — Jestem pewna, że to był dobry dowcip, ale musisz go nam wytłumaczyć.

Rand cierpiał w milczeniu, zgrzytając tylko zębami, a one przypatrywały mu się, kiedy jadł. Dosłownie przypatrywały się każdej nabranej przez niego łyżce. Sprawy nie stały się łatwiejsze, kiedy wyszły, zabierając talerz, a ich miejsce zajęła Sulin. Sulin udzieliła mu dość bezczelnej i całkiem niestosownej rady odnośnie do sposobu, w jaki mógłby na powrót wzbudzić zainteresowanie Aviendhy; wśród Aielów pierwsza-siostra mogła zrobić coś takiego dla pierwszego-brata.

— Powinieneś być w jej oczach przyzwoicie skromny — powiedziała mu siwowłosa Panna — ale nie tak skromny, by cię uznała za nudnego. Poproś ją, żeby ci wyszorowała plecy w łaźni parowej, ale bądź przy tym zawstydzony, spuść oczy. Kiedy już się rozbierzesz przed nocnym spoczynkiem, wykonaj nagle taneczny pląs, jakbyś radował się życiem, po czym przeproś, udając, że teraz dopiero zauważyłeś jej obecność i natychmiast schowaj się pod koce. Potrafisz się zaczerwienić?

Dalej cierpiał, nie mówiąc słowa. Panny wiedziały tak dużo, a jednocześnie nie dość.

Po powrocie do Caemlyn, kiedy słońce już zaszło, Rand zakradł się do swych apartamentów z butami w ręku, po omacku szukając w przedsionku drogi do sypialni. Nawet gdyby nie wiedział, że Aviendha tam z pewnością będzie, już wyciągnięta na legowisku pod ścianą, wyczułby jej obecność. W ciszy nocnej potrafił dosłyszeć jej oddech. Tym razem przynajmniej zdawało mu się, że odczekał dostatecznie długi czas, by zdążyła zasnąć. Próbował położyć kres temu wszystkiemu, ale zupełnie nie zwracała uwagi na jego starania, a Panny wyśmiewały się z jego “nieśmiałości” i “skromności”. To dobre cechy u mężczyzny, kiedy jest sam, zgadzały się, o ile nie są doprowadzone do przesady.

Ułożył się łóżku, z ulgą, że Aviendha już śpi — i niejakim rozgoryczeniem, bo nie odważył się zapalić lampy i nie mógł się umyć — i w tym momencie przewróciła się na swym posłaniu. Najprawdopodobniej przez ten cały czas w ogóle nie spała.

— Śpij dobrze i czujnie. — Tyle tylko powiedziała.

Z myślą, jak idiotyczne jest to nagłe zadowolenie z tego powodu, że jakaś kobieta, której tak starał się unikać, powiedziała mu dobranoc, wepchnął pod głowę wypchaną gęsim pierzem poduszkę. Aviendha prawdopodobnie uznała to za absolutnie cudowny dowcip; naigrawanie się było u Aielów niemalże rodzajem sztuki, a im bliżej sytuacji, w której omalże nie dochodziło do przelania krwi, tym lepiej. Sen zaczął przychodzić i jego ostatnią świadomą myślą było, że wymyślił własny, kapitalny dowcip, na razie znany jedynie jemu, Matowi i Bashere. Sammael nie miał za grosz poczucia humoru, ale ten wielki młot, armia czekająca w Łzie, była największym dowcipem, jaki świat kiedykolwiek słyszał. Jeśli szczęście dopisze, Sammael będzie już martwy, zanim się zorientuje, że powinien się śmiać.

Загрузка...