Pod wieloma względami “Złoty Jeleń” zasługiwał na swoją reputację. Wielką wspólną izbę gospody zastawiono wypolerowanymi stołami i ławami z nogami rzeźbionymi w róże. Jedna z posługaczek w białym fartuszku nie robiła nic innego, tylko zamiatała posadzkę wyłożoną jasnym kamieniem. Pobielone ściany zdobił malowany pas z niebiesko-złotych zakrętasów, który biegł tuż pod linią styku z wysokim belkowanym stropem. Paleniska kominków zbudowanych z równo ociosanych kamieni dekorowały gałązki wiecznie zielonych roślin; nad każdym nadprożem wyrzeźbiony był jeleń, który rozłożystym porożem wspierał kielich z winem. Obramowanie jednego z kominków stroił dodatkowo wysoki zegar z odrobiną złoceń. Niewielkie podium na tyłach sali zajmowała grupka muzyków, złożona z czterech spoconych mężczyzn w samych koszulach, wśród których dwaj wygrywali płaczliwe trele na fletach, a dwaj inni brzdąkali na dziewięciostrunowych bitternach, oraz rumianolicej kobiety w sukni w niebieskie paski, która manipulowała maleńkimi drewnianymi młoteczkami na dulcimerze osadzonym na cienkich nóżkach. Przez izbę bezustannie przewijało się kilkanaście posługaczek odzianych w jasnoniebieskie suknie i fartuszki — przeważnie pięknych, aczkolwiek były wśród nich również takie, które miały tyle samo lat co pani Daelvin, pulchna i niska oberżystka z siwym koczkiem zaplecionym tuż nad karkiem. Było to jedno z takich miejsc, za jakimi Mat przepadał; obiecywało wygody i pachniało pieniądzem. Wybrał je, ponieważ znajdowało się prawie w samym środku miasta, a i nie bito w nim tak bardzo po kieszeni.
Rzecz jasna, nie wszystko w tej oberży wyjaśniało jej renomę — drugiej w rankingu najlepszych w Maerone. Z kuchni buchała woń baraniny i wszechobecnej rzepy, a także nieodmiennej pikantnej zupy z jęczmienia, mieszając się z napływającym z zewnątrz zapachem kurzu i koni. Cóż, żywność stanowiła problem w miasteczku nie dość, że po brzegi wypełnionym uchodźcami i żołnierzami, to jeszcze otoczonym obozowiskami, w których mieszkali kolejni przybysze. Na ulicy co rusz to rozbrzmiewały, to zamierały męskie głosy wyśpiewujące hałaśliwe pieśni marszowe; słyszało się też stale tupot wysokich butów i końskich kopyt, a także przeklinanie upału. W głównej izbie panowało piekielne gorąco, a powietrze było całkiem nieruchome; otwarcie okien na nic by się nie zdało, a poza tym na wszystkim błyskawicznie osiadłby kurz. Maerone przywodziło na myśl rozgrzany ruszt.
Mat uważał, że z tego, co widzi, należy wnosić, że cały ten przeklęty świat wysycha, ale zupełnie nie miał ochoty się zastanawiać, dlaczego tak się dzieje. Bardzo żałował, że nie potrafi zapomnieć o upale, zapomnieć, dlaczego jest w Maerone, zapomnieć o wszystkim. Nie zapiął guzików przy swym dobrym zielonym kaftanie haftowanym złotem przy kołnierzu i mankietach, nie zawiązał tasiemek przy koszuli z cienkiego lnu, a mimo to pocił się jak koń wyścigowy. Może by mu pomogło, gdyby zdjął szarfę z czarnego jedwabiu zapętloną na szyi, ale robił to rzadko tam, gdzie ktoś mógł się mu przyglądać. Wysączywszy wino do dna, postawił cynowy kielich tuż przy łokciu, po czym ujął kapelusz z szerokim rondem, żeby się powachlować. Wszystko, co wypił, ilekolwiek by tego było, szybciej wydalał z potem, niż wchłaniał jego organizm.
Kiedy postanowił zatrzymać się w “Złotym Jeleniu”, lordowie i oficerowie z Legionu Czerwonej Ręki poszli jego śladem, przez co wszyscy inni trzymali się teraz z daleka od tej oberży, co raczej nie budziło niezadowolenia pani Daelvin. Każde łóżko mogła wynająć pięć razy wśród samych tylko lordów i lordziątek z Legionu, a tacy jak oni dobrze płacili, mało wszczynali burd, a jak już jaką wszczęli, to zazwyczaj wychodzili z nią poza oberżę, zanim doszło do rozlewu krwi. Tego popołudnia jednakże tylko dziewięciu czy dziesięciu mężczyzn siedziało przy stołach, a ona co jakiś czas mrugała do pustych ław, klepała się po koczku i wzdychała; do wieczora nie sprzeda znaczniejszych ilości wina, z którego czerpała sporą część zysków. Za to muzycy wkładali dużo wigoru w swoje granie. Garstka lordów zadowolona z muzyki — każdy, kto płacił złotem, zasługiwał na to, by zwracać się doń “mój lordzie” — mogła być bardziej szczodra niźli cała izba pełna prostych żołnierzy.
Na nieszczęście dla sakiewek muzyków jedynym człowiekiem, który ich słuchał, był Mat, który krzywił się przy co trzeciej nucie. Nie z ich winy zresztą; ta muzyka była miła dla ucha, pod warunkiem, że się nie wiedziało, czego się słucha. Mat wiedział — to on nauczył ich tej melodii, wyklaskiwaniem taktu i nuceniem — ale poza nim nikt inny jej nie słyszał od dwóch tysięcy lat. Ci tutaj potrafili zachować właściwy rytm i to chyba była jedyna dobra rzecz, jaką można powiedzieć o ich interpretacji.
Do ucha wpadły mu strzępy czyjejś rozmowy. Rzucił kapelusz, machnął kubkiem na znak, że życzy sobie, by dolano mu wina, po czym pochylił się nad stołem w stronę trzech mężczyzn pijących obok.
— Możecie to powtórzyć?
— Głowimy się, jak odzyskać chociaż część tych pieniędzy, które u ciebie przegraliśmy — odparł Talmanes. Nie posłał mu uśmiechu ponad krawędzią swego kielicha, ale to wcale nie znaczyło, że jest zasmucony. Tylko kilka lat starszy od dwudziestoletniego Mata, o głowę niższy, Talmanes rzadko się uśmiechał. Matowi nieodmiennie przypominał ściśniętą sprężynę. — Nikt nie jest w stanie wygrać z tobą w karty. — Dowódca połowy kawalerii Legionu był lordem w Cairhien, a mimo to golił i pudrował przód czaszki, nie zważając na to, że pot natychmiast zmywa część pudru. Całkiem sporo młodszych cairhieniańskich lordów przejęło żołnierski styl. Kaftan Talmanes też nosił prosty, bez kolorowych rozcięć oznaczających szlachcica, mimo iż miał prawo do kilku.
— To nie tak — zaprotestował Mat. Prawda, jak już miał szczęście, to było to szczęście absolutne, ale przychodziło do niego w cyklach, zwłaszcza w odniesieniu do gier, którymi kierował określony porządek, jak to miało miejsce w przypadku kart. — Krew i popioły! W zeszłym tygodniu wygraliście ode mnie pięćdziesiąt koron. — Pięćdziesiąt koron; jeszcze rok temu fikałby koziołki po wygraniu jednej korony i płakał na samą myśl o jej przegraniu. A jeszcze rok wcześniej nie miał ani jednej, którą mógłby przegrać.
— To ile setek jestem dzięki temu do tyłu? — spytał sucho Talmanes. — Chciałbym mieć szansę się odegrać. — Gdyby jednak kiedykolwiek zaczął konsekwentnie wygrywać z Matem, to dopiero wtedy zacząłby się przejmować. Jak większość członków Legionu uznawał, że szczęście Mata to rodzaj talizmanu.
— Z cholernymi kośćmi też jest źle — stwierdził Daerid, dowódca piechoty Legionu. Pił łapczywie i nie zwracał uwagi na grymas na twarzy Naleseana, nieznacznie maskowany dzięki wypomadowanej bródce. Większość arystokratów, jakich Mat poznał, uważała, że kości to pospolita gra, w którą jedynie chłopom przystoi grywać. — Ani razu nie widziałem, żeby ci się nie powiodło przy kościach. To musi być coś, na co ty nie masz wpływu, coś, w czym nie masz udziału. Rozumiesz mnie chyba?
Tylko trochę wyższy od swego ziomka, Talmanesa, Daerid był dobre piętnaście lat starszy, z nosem złamanym więcej niż raz i trzema białymi bliznami przecinającymi twarz. Jedyny z tych trzech nie urodzony szlachetnie, też golił sobie i pudrował przód czaszki; żołnierzem był całe życie.
— Myśleliśmy o koniach — wtrącił Nalesean, gestykulując cynowym kubkiem. Zwalisty, wyższy od obu Cairhienian, dowodził drugą połową kawalerii Legionu. Ten upał sprawiał, że Mat często się zastanawiał, dlaczego on wciąż nosi tę bujną, czarną brodę, przycinając ją tylko każdego ranka, by uzyskać ostry szpic. I podczas gdy Daerid i Talmanes rozpinali swe szare kaftany, Nalesean swój — z zielonego jedwabiu, z watowanymi pasiastymi rękawami i mankietami ze złotej satyny — nosił zawsze zapięty po szyję. Lekceważył pot, który lśnił mu na twarzy. — Oby mi dusza sczezła, szczęście zaiste trzyma się ciebie w bitwie i przy kartach. A także przy kościach — dodał z jeszcze jednym grymasem przeznaczonym dla Daerida. — Ale w wyścigach konnych wszystko zależy od koni.
Mat uśmiechnął się i wsparł łokcie na stole.
— Znajdźcie jakiegoś dobrego konia, to zobaczymy.
Jego szczęście zaiste mogło nie funkcjonować w przypadku końskich wyścigów — oprócz kości, kart i tym podobnych, nie mógł zawierzyć swojemu fartowi — niemniej jednak od maleńkości przyglądał się, jak jego ojciec handluje końmi, a poza tym sam miał do nich dobre oko.
— Chcecie tego wina czy nie? Nie mogę nalać, jeśli nie sięgam do kubka.
Mat obejrzał się przez ramię. Stojąca za nim posługaczka z wypolerowanym cynowym dzbanem w ręku była niska i szczupła. Ciemnooka, bladolica piękność, o czarnych lokach spływających na ramiona. Na dodatek melodyjny cairhieniański akcent sprawiał, że jej głos brzmiał jak dzwoneczki. Miał oko na tę Betse Silvin od pierwszego dnia, kiedy wszedł do “Złotego Jelenia”, ale dopiero teraz nadarzyła się sposobność, by do niej zagadać; zawsze było pięć rzeczy, które należało wykonać natychmiast i dziesięć takich, które trzeba było zrobić poprzedniego dnia. Pozostali mężczyźni zdążyli już ukryć twarze w swych kubkach, pozostawiając mu odrobinę prywatności z tą kobietą — na tyle, na ile było to możliwe, nie wychodząc z sali. Byli dobrze wychowani, nawet ci dwaj szlachcice.
Uśmiechając się szeroko, Mat przerzucił nogi przez ławę i podał jej kubek.
— Dziękuję ci, Betse — powiedział, a ona dygnęła. Kiedy poprosił, by nalała także sobie i przysiadła się do niego, postawiła dzban na stole, założyła na piersiach ręce i przekrzywiła głowę na bok, mierząc go spojrzeniem od stóp do głów.
— Pani Daelvin to by się chyba nie spodobało. Och nie, z całą pewnością nie. Czy jesteś lordem? Oni wszyscy najwyraźniej skaczą na twoje rozkazy, ale żaden nie mówi do ciebie “mój panie”. Prawie nawet ci się nie kłaniają; robią to tylko ci z gminu.
Brwi Mata gwałtownie uniosły się w górę.
— Nie — odparł bardziej szorstko, niż pierwotnie zamierzał. — Nie jestem lordem. — Rand mógł pozwalać, by ci wszyscy nadskakujący mu ludzie tytułowali go lordem Smokiem i tak dalej, ale to nie dla Matrima Cauthona. Nie, naprawdę nie. Zrobiwszy głęboki wdech, znowu wyszczerzył zęby w uśmiechu. Niektóre z kobiet starały się zbić człowieka z tropu, ale akurat w tym tańcu on był dobry. — Nazywaj mnie po prostu Mat, Betse. Jestem pewien, że pani Daelvin nie będzie miała nic przeciwko, jeśli trochę ze mną posiedzisz.
— A właśnie, że będzie miała. Ale chyba mogę chwilę pogadać; pewnie i tak jesteś prawie lordem. Czemu to nosisz mimo upału? — Pochyliwszy się do przodu, jednym palcem pociągnęła jego szarfę w dół. Nie uważał i trochę się poluźniła. — Co to takiego? — Powiodła palcem po jasnej, grubej prędze, która otaczała jego szyję. — Czy ktoś próbował cię powiesić? Dlaczego? Jesteś za młody, żeby być zatwardziałym zbirem. — Chcąc ukryć bliznę, odsunął głowę i pospiesznie zawiązał czarny jedwab, ale Betse nie dała się zbyć. Wsunęła dłoń w zanadrze jego nie zasznurowanej koszuli i wyciągnęła srebrny medalion w kształcie lisiej głowy, zawieszony na skórzanym rzemyku. — Czy to za kradzież tego medalionu? Wygląda na cenny; czy rzeczywiście jest coś wart?
Mat wyrwał jej z ręki medalion, wsunął go z powrotem na miejsce. Ta kobieta niemalże na chwilę nawet nie milkła, jakby nie musiała w ogóle zaczerpnąć oddechu, z pewnością nie dawała mu dość czasu, by zdążył wtrącić bodaj słowo. Twarz mu pociemniała, gdy usłyszał rechotanie Naleseana i Daerida. Niekiedy to szczęście, które towarzyszyło mu przy hazardzie, stawało okoniem w jego kontaktach z kobietami i tamci zawsze uważali, że to zabawne.
— Nie, bo wtedy nie pozwoliliby ci go zatrzymać, prawda? — trajkotała dalej Betse. — A jeśli jesteś prawie lordem, to pewnie wolno ci posiadać takie rzeczy. Może to dlatego, że wiedziałeś za dużo. Wyglądasz na młodzieńca, który mnóstwo wie. Albo tak mu się wydaje. — Na jej twarzy rozbłysnął jeden z tych przenikliwych uśmieszków, którymi posługują się kobiety, gdy chcą ogłupić mężczyznę. Rzadko oznaczał on, że rzeczywiście coś wiedzą, jednak potrafiły sprawić, że mężczyzna tak myślał. — Czy dlatego próbowali cię powiesić, bo tobie się zdawało, że wiesz za dużo? A może za udawanie lorda? Jesteś pewien, że nie jesteś lordem?
Daerid i Nalesean śmiali się już otwarcie i nawet Talmanes chichotał, mimo iż próbowali udawać, że rozbawiło ich coś innego. Daerid, krztusząc się, przytoczył jakąś opowieść o człowieku, który spadał z konia za każdym razem, gdy dostał zadyszki, ale w tych fragmentach, które Mat posłyszał, nie było nic zabawnego.
Ale nadal uśmiechał się szeroko. Nie zamierzał przyznać się do klęski, nawet jeśli Betse potrafiła mówić szybciej niż on biegać. Była bardzo ładna, a on spędził ostatnie kilka tygodni na rozmowach z ludźmi pokroju Daerida albo, jeszcze gorzej, ze spoconymi mężczyznami, którzy czasem zapominali się ogolić i nie mieli zbyt częstych okazji do kąpieli. Na policzkach Betse perlił się wprawdzie pot, za to jej ciało wydzielało delikatną woń lawendowego mydła.
— W rzeczy samej, szrama jest skutkiem tego, że wiedziałem za mało — oświadczył beztroskim tonem. Kobietom się zawsze podobało, jak człowiek lekceważył swoje blizny; Światłość wie, że miał ich już całkiem sporo. — Teraz wiem za dużo, ale wtedy wiedziałem za mało. Można by rzec, że zostałem powieszony z powodu niewiedzy.
Betse, kręcąc głową, wydęła wargi.
— To tak brzmi, jakbyś chciał powiedzieć coś mądrego, Mat. Młodzi lordowie zawsze prawią różne mądre rzeczy, ale przecież ty twierdzisz, że nie jesteś lordem. A poza tym ja jestem prostą dziewczyną; mądrości ulatują mi z głowy. Moim zdaniem proste słowa są najlepsze. Ponieważ ty nie jesteś lordem, więc powinieneś wyrażać się prosto, bo inaczej ktoś mógłby pomyśleć, że ty udajesz lorda. Żadna kobieta nie lubi, jak mężczyzna udaje kogoś, kim nie jest. Może potrafiłbyś mi wytłumaczyć, co właściwie chciałeś przez to powiedzieć?
Teraz już uśmiechał się z przymusem. W tych przekomarzaniach się z Betse bynajmniej mu nie poszło tak, jak sobie zamierzył. Sam już nie wiedział, czy ona jest kompletną idiotką, czy tylko zręcznie potrafiła sprawić, że potykał się o własne uszy, by nadążyć za tym jej słowotokiem. Ale tak czy owak, była piękna i pachniała lawendą, a nie potem jak jego męska kompania. Daerid i Nalesean mieli takie miny, jakby zaraz mieli się zadławić na śmierć. Talmanes nucił sobie Żabę na lodzie. A więc jego zdaniem on przypomina taką żabę, która poślizgnęła się, upadła na grzbiet i teraz sunie po lodzie, majtając łapami w górze?
Mat odstawił kubek, po czym wstał i skłonił się nad dłonią Betse.
— Jestem, kim jestem i niczym więcej, ale na widok twej twarzy słowa same cisną mi się na usta. — Tym sprawił, że zamrugała; niech sobie mówią, co chcą, kobiety lubią kwieciste gadanie. — Czy zechcesz ze mną zatańczyć?
Nie czekając na odpowiedź, poprowadził ją do wolnej przestrzeni między stołami. Może mu się poszczęści i taniec spowolni trochę wartki strumień słów; ostatecznie jest szczęściarzem. Poza tym nigdy nie słyszał o kobiecie, której taniec nie zmiękczyłby serca.
“Potańcz z nią, a wybaczy wiele; spisz się dobrze w tańcu, a wybaczy wszystko”.
Tak głosiło stare porzekadło. Bardzo stare.
Betse ociągała się, zagryzając dolną wargę i popatrując na panią Daelvin, ale korpulentna, niska oberżystka tylko się uśmiechnęła i machnęła ręką na znak, że się zgadza, po czym nieskutecznie przyklepała niesforne pasemka wystające z jej koczka i zaczęła znowu poganiać pozostałe posługaczki, jakby przy stołach było pełno gości. Pani Daelvin z pewnością ruszyłaby na każdego mężczyznę, w jej przekonaniu zachowującego się niestosownie — wbrew łagodnej aparycji. Co więcej, w spódnicach skrywała krótką pałkę i używała jej niekiedy. Nalesean oglądał się na nią podejrzliwie, kiedy podchodziła bliżej — ale jeśli jakiś mężczyzna, który nie skąpił grosza, miał chęć na tańce, to co w tym złego? Mat ujął ręce Betse i rozłożył je na boki. Przestrzeni między stołami powinno wystarczyć. Muzycy zaczęli grać głośniej, choć niestety wcale nie lepiej.
— Naśladuj mnie — powiedział. — Na początku kroki są łatwe. — Zaczął tańczyć w takt muzyki: ugięcie nóg w kolanach, posuwisty krok w bok prawą stopą, dostawienie do niej lewej. Ugięcie, posuwisty krok i dostawienie, cały czas z rękoma wyciągniętymi na boki.
Betse uczyła się szybko, a stopy stawiała lekko. Gdy dotarli do podium, na którym znajdowali się muzycy, zgrabnie uniósł jej ręce w górę i wykonał obrót, dzięki czemu stanęli do siebie plecami. Potem znowu ugięcie i krok w bok, obrót, po którym znowu stali twarzą w twarz, krok w bok i obrót, i jeszcze raz to samo, przez całą drogę do miejsca, z którego zaczęli. Pojęła to równie prędko, uśmiechając się do niego z zachwytem, gdy tylko pozwalały na to obroty. Była naprawdę piękna.
— Teraz będzie trochę trudniej — wymruczał, obracając się w taki sposób, że ustawili się bokiem do muzyków, ze skrzyżowanymi przegubami i dłońmi połączonymi przed sobą. Prawe kolano w górę, lekki wyrzut nogi w lewo, potem posuwisty krok do przodu i w prawo. Lewe kolano w górę, lekki wyrzut nogi w prawo, krok do przodu i w lewo. Betse wybuchnęła śmiechem, kiedy takimi pląsami znowu podeszli do muzyków. Z każdym przejściem kroki stawały się coraz bardziej skomplikowane, ale jej wystarczyło pokazać coś tylko raz, by zaraz się doń dopasowała, zawsze lekka jak piórko w jego rękach, przy każdym obrocie, skręcie i zawirowaniu. A co najważniejsze, nie odzywała się ani słowem.
Muzyka całkiem go pochłonęła; pląsali tam i z powrotem po całej izbie, a jemu w głowie wirowały i te dawno temu zaginione już nuty, i ten taniec wzorów, i wspomnienia. W tych wspomnieniach był o głowę wyższy, miał długie złotawe wąsy i niebieskie oczy. Nosił kaftan z czerwoną szarfą z bursztynowego jedwabiu, z kryzą z najlepszej koronki z Barsine i ćwiekami z żółtych szafirów z Aramaelle na piersi, a tańczył z emisariuszką Atha’an Miere, Ludu Morza, kobietą obdarzoną mroczną urodą. Cienki złoty łańcuszek łączył jej nozdrze z jednym z licznych kolczyków z medalionami, identyfikując ją jako Mistrzynię Fal klanu Shodin. Jej władza go nie interesowała, to był przedmiot zmartwień króla, nie zaś pośledniego lorda. Była piękna i lekka w jego ramionach, a tańczyli pod wielką kryształową kopułą dworu Shaemal, w czasach gdy cały świat zazdrościł Coremandzie splendoru i potęgi. I jeszcze inne wspomnienia przebłyskiwały w tle tych epizodycznych wspomnień, roziskrzając fragmenty zapamiętanego tańca. Następnego dnia miały nadejść wieści o coraz częstszych rajdach trolloków z Wielkiego Ugoru, a miesiąc potem, że Barsine ze złotymi iglicami zostało złupione, spalone i że hordy trolloków suną na południe. Wtedy właśnie miały się zacząć tak zwane Wojny z trollokami, aczkolwiek w tamtych czasach nikt nie określał tych zdarzeń takim mianem; trzysta lat nieprzerwanej bitwy, krwi, ognia i ruiny, zanim trolloki zostały odparte, zanim wyłapano Władców Strachu. Tak miał się zacząć upadek Coremandy, wraz z całym jej bogactwem i potęgą, a także Essenii, z jej filozofami i sławnymi uczelniami, Manetheren, Eharon oraz wszystkich Dziesięciu Narodów, mimo odniesionego przez nie zwycięstwa obróconych w perzynę, z której powstawać miały inne kraje, kraje, które ledwie pamiętały Dziesięć Narodów, najwyżej jako mityczne figury szczęśliwszych czasów. Ale to miało się dopiero zdarzyć, a on odpychał tamte wspomnienia, pragnąc rozkoszować się tylko tym jednym. Tamtego wieczora jego partnerką w tańcu wzorów była...
Zamrugał, nagle zaskoczony światłem słońca sączącym się przez okna i widokiem tej ślicznej twarzyczki, która uśmiechała się do niego promiennie z policzkami pokrytymi warstewką potu. Właśnie znowu puścili się w kolejny tan na wskroś izby, i jego stopy wykonujące akurat wyjątkowo skomplikowaną figurę omal nie poplątały mu się ze stopami Betse, ale naprawił to w porę i nie przewrócił jej, bo kroki wykonywał instynktownie. On tak naprawdę kiedyś tańczył i te wspomnienia, może pożyczone, a może ukradzione, też należały do niego, tak gładko wplecione w to wszystko, co rzeczywiście przeżył, że bez zastanowienia nie umiał ich rozróżnić. Wszystko już stało się jego własnością, wypełniając luki we własnej pamięci; równie dobrze mógł tego sam doświadczyć.
To, co jej powiedział o bliźnie na szyi, to była prawda. Powieszony za wiedzę i za jej brak. Dwa razy przeszedł przez ter’angreal niczym idiota, głupi jak wół albo gęś, wiejski dureń, któremu się zdawało, że to takie proste jak przejście przez łąkę. Albo prawie takie łatwe. Skutki utwierdziły go jedynie w przekonaniu, że nie powinien ufać niczemu, co ma związek z Jedyną Mocą. Za pierwszym razem, oprócz innych rzeczy, których wcale nie chciał słyszeć, dowiedział się, że umrze i narodzi się na nowo. Z kolei niektóre z tych innych rzeczy popchnęły go do drugiej wyprawy przez ter’angreal, a ta potem zawiodła go do pętli na szyi.
Seria kroków, a każdy postawiony z pozoru właściwie, każdy motywowany wewnętrzną koniecznością; każdy zdawał się taki zasadny w swoim czasie i każdy wiódł ku rzeczom, których sobie nigdy przedtem nie wyobrażał. Jakoś tak się zawsze działo, że nie wiedzieć nawet jak, dawał się pochwycić w pułapkę takiego tańca. Z całą pewnością umarł, nie żył, dopóki Rand go nie odciął i nie ożywił. Znowu, po raz setny, złożył sobie obietnicę. Od tego czasu będzie pilnował, gdzie stawia nogę. Koniec ze wskakiwaniem na oślep w różne sytuacje, bez zastanowienia się, co z tego wyniknie.
Po prawdzie, to tamtego dnia zdobył coś więcej prócz tej blizny. Z jednej strony srebrną lisią głowę, której ocienione, pojedyncze oko przypominało starożytny symbol Aes Sedai. Czasami śmiał się tak serdecznie do tego medalionu, że aż go bolały żebra. Nie ufał żadnej Aes Sedai, więc nawet kąpał się i spał z tym łbem zwierzaka zawieszonym na szyi. Świat to zabawne miejsce, ale na swój, osobliwy sposób.
Jeszcze jedną zdobyczą była wiedza, nieważne, że nie chciana. Miał teraz głowę wypchaną fragmentami żywotów innych ludzi, całymi tysiącami takich fragmentów, niekiedy obejmujących kilka godzin ich życia, niekiedy całe lata, a za to pełnymi luk, wspomnieniami z dworów i kampanii wojennych, sięgających dobrego tysiąca lat wstecz, począwszy od długiego okresu poprzedzającego Wojny z trollokami, a skończywszy na ostatniej bitwie, jaka miała miejsce za czasów Artura Hawkwinga. Wszystko to teraz stanowiło albo mogło stanowić jego własność.
Nalesean, Daerid i Talmanes klaskali w takt muzyki, a wraz z nimi także inni mężczyźni siedzący przy stołach. Członkowie Legionu Czerwonej Ręki, którzy sekundowali swemu tańczącemu dowódcy. Światłości! Aż go przechodziły ciarki od tej nazwy. Tak się nazywał legendarny legion bohaterów, którzy polegli w próbie ratowania Manetheren. Nie było ani jednego wśród jadących konno albo maszerujących za sztandarem Legionu, który by nie wierzył, że i on trafi do legend. Pani Daelvin także klaskała w dłonie, a posługaczki przystanęły, by popatrzeć.
To przez te cudze wspomnienia ludzi Legion maszerował teraz za Matem, aczkolwiek oni o niczym nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że wspomnieniami wszystkich tych bitew i kampanii, jakie kryły się w jego głowie, dałoby się obdzielić więcej niż stu ludzi. Niezależnie od tego, czy znajdował się po stronie wygrywających czy przegrywających, pamiętał przebieg bitew, pamiętał, jak je wygrywano albo przegrywano, i teraz wystarczała mu jedynie odrobina sprytu, by tę wiedzę przekształcić w zwycięstwo Legionu. W każdym razie było tak dotychczas. Kiedy już nie potrafił znaleźć sposobu na uniknięcie walki.
Nieraz wolałby pozbyć się ze swej głowy tych szczątków cudzych wspomnień. Gdyby nie one, nie byłby tu teraz, nie stałby na czele blisko sześciu tysięcy żołnierzy, do których z każdym dniem chcieli się przyłączyć następni, i których lada moment miał poprowadzić na południe jako dowodzący przeklętą inwazją na kraj znajdujący się pod kontrolą jednego z cholernych Przeklętych. Nie był żadnym bohaterem i nie chciał nim być. Bohaterowie mają taki paskudny zwyczaj, że dają się zabijać. Los bohatera, to jak cisnąć psu kość i posłać go do kąta, żeby nie wchodził w drogę, albo jeszcze inaczej, jak obiecać psu kość i wygnać go powtórnie na polowanie. To samo tyczyło się żołnierzy, skoro już o tym mowa.
Ale z drugiej strony, nie byłby otoczony sześcioma tysiącami żołnierzy, gdyby nie te wspomnienia. Byłby całkiem osamotniony, nie dość, że ta’veren, to jeszcze na dodatek uwiązany do Smoka Odrodzonego; byłby odsłoniętym celem, doskonale znanym Przeklętym. Niektórzy z nich najwyraźniej wiedzieli o wiele za dużo na temat Mata Cauthona. Moiraine twierdziła, że on jest ważny, że Rand może potrzebować i jego, i Perrina, żeby wygrać Ostatnią Bitwę. Jeśli miała rację, to wtedy on zrobi to, co musi — zrobi to; wystarczy tylko, że się przyzwyczai do tej myśli — ale nie zamierzał zostawać przeklętym bohaterem. Gdyby jeszcze potrafił wymyśleć, co zrobić z przeklętym Rogiem Valere... Zmówił krótką modlitwę za duszę Moiraine, z nadzieją, że się myliła.
Razem z Betse po raz ostatni dotarli do krańca wolnej przestrzeni i kiedy się zatrzymał, znowu padła ze śmiechem na jego pierś.
— Ojej, to było cudowne! Wydawało mi się, że jestem w jakimś królewskim pałacu. Czy możemy to zrobić jeszcze raz? Naprawdę możemy? Naprawdę?
Pani Daelvin oklaskiwała ich przez chwilę, po czym dotarło do niej, że inne posługaczki stoją wokół nich, zamiast coś robić, więc ruszyła na nie, żwawym wymachiwaniem rąk sprawiając, że rozpierzchły się niczym kurczęta.
— “Córka Dziewięciu Księżyców”, mówi ci to coś? — Te słowa właściwie same wymknęły mu się z ust. Wszystko przez to myślenie o ter’angrealu, który tak zmienił bieg spraw jego życia. Gdzież to miał się ożenić z Córką Dziewięciu Księżyców — “Błagam, Światłości, niech to się stanie jak najpóźniej!”, pomyślał gorączkowo — to przecież na pewno nie będzie małomiasteczkowa oberża, pełna żołnierzy i uchodźców. Ale z kolei któż wiedział, w jaki sposób rodzą się proroctwa? Bo to w pewnym sensie było proroctwo. Umrze i narodzi się na nowo. Ożeni się z Córką Dziewięciu Księżyców. Zrezygnuje z połowy światłości świata po to, by uratować świat, cokolwiek to miało znaczyć. Naprawdę umarł, kiedy zadyndał na tamtym sznurze. Skoro to się sprawdziło, to reszta też musi się sprawdzić. Nie ma ucieczki.
— “Córka Dziewięciu Księżyców”? — powtórzyła Betse bez tchu. Brak tchu wcale jednak nie przyhamował jej języka. — To jakaś gospoda? Tawerna? Nie w Maerone, to wiem na pewno. Może za rzeką, w Aringill? W życiu nie byłam w...
Mat przyłożył jej palec do ust.
— To nieważne. Zatańczmy jeszcze raz. — Tym razem do muzyki ludowej; do czegoś z tu i teraz, nie związanego z niczyimi wspomnieniami prócz własnych. Tyle że tym razem naprawdę musiał się zastanowić, żeby je odróżnić.
Czyjeś chrząknięcie sprawiło, że obejrzał się przez ramię i westchnął na widok Edoriona stojącego w drzwiach, z rękawicami o stalowych wierzchach zatkniętymi za pas od miecza i hełmem pod pachą. Młody taireniański lord był tłustawym mężczyzną o różowych policzkach, kiedy Mat grywał z nim na pieniądze w Kamieniu Łzy, ale od czasu przybycia na północ zmężniał i ogorzał od słońca. Jego hełmu z wywiniętym okapem nie zdobiły już pióra, niegdyś zdobne złocenia napierśnika oszpeciły szczerby i wgniecenia, a kaftan z rękawami w niebiesko-czarne prążki był wyraźnie sfatygowany.
— Kazałeś mi o tej porze przypomnieć ci o obchodzie. — Edorion zakasłał w garść; specjalnie nie patrzył na Betse. — Ale mogę przyjść później, jeśli chcesz.
— Pójdę zaraz — odparł Mat. Koniecznie trzeba było przeprowadzać codzienny obchód, każdego dnia dokonywać inspekcji czegoś innego; mówiły mu o tym wspomnienia tamtych innych ludzi, a on nauczył się im ufać. Skoro wpakował się już po uszy w tę robotę, to chyba powinien próbować ją wykonywać jak należy. Bo dzięki temu może jakoś ujdzie z tego wszystkiego z życiem. Ponadto Betse odsunęła się od niego; próbowała fartuszkiem zetrzeć pot z twarzy i jednocześnie przygładzić włosy. Euforia powoli ją opuszczała. To jednak nie miało znaczenia. Będzie pamiętała.
“Pokaż kobiecie, że umiesz tańczyć — pomyślał, zadowolony z siebie — a już w połowie jest twoja”.
— Daj to muzykom — powiedział, wciskając jej w dłoń trzy złote marki. Jakkolwiek źle by grali, muzyka na jakiś czas oderwała go od Maerone i najbliższej przyszłości. Poza tym kobiety lubiły hojne gesty. Wszystko się znakomicie układało. Skłonił głowę i kiedy już miał ją pocałować w rękę, dodał: — Do zobaczenia, Betse. Zatańczymy znowu, jak wrócę.
Ku jego zdziwieniu pokiwała mu palcem przed nosem i ostrzegawczo potrząsnęła głową, jakby czytała w jego myślach. Cóż, nigdy nie twierdził, że rozumie kobiety.
Włożył kapelusz na głowę i wziął do ręki włócznię z czarnym ostrzem, która stała wsparta o ścianę obok drzwi. Jeszcze jeden podarunek z tamtej strony ter’angreala, z napisem na drzewcu w Dawnej Mowie i dziwacznym grotem, podobnym do krótkiego ostrza miecza, naznaczonego dwoma krukami.
— Dzisiaj sprawdzimy szynki — powiedział Edorionowi i wyszli na najintensywniejszy skwar samego środka dnia, kierując się do centrum Maerone.
Było to niewielkie miasteczko, nie otoczone murami, mimo iż pięćdziesiąt razy większe od wszystkich ludzkich osad, jakie widział przed opuszczeniem Dwu Rzek. Ściśle mówiąc, była to przerośnięta wieś, w której niewiele budynków, z cegły i kamienia, miało więcej niż jedno piętro, trzypiętrowe były jedynie gospody; gdzie tyleż samo dachów kryły drewniane gonty albo strzecha co łupek albo dachówki. O tej porze dnia na ulicach, w większości nie brukowanych, panował tłok. Miasteczko zamieszkiwali ludzie wszelkiego pokroju, głównie Andoranie i Cairhienianie. Maerone, mimo iż położone po cairhieniańskiej stronie Erinin, nie należało teraz do żadnego państwa, tylko balansowało między nimi, służąc jako miejsce zamieszkania albo przystanek po drodze dla ludzi z połowy tuzina krain. Od czasu, gdy przybył tam Mat, zatrzymały się w nim nawet trzy albo wręcz cztery Aes Sedai. Mimo medalionu obchodził je szerokim łukiem — lepiej nie szukać kłopotów — ale wszystkie ruszały w dalszą drogę tak szybko, jak się zjawiały. Szczęście doprawdy mu dopisywało, przynajmniej kiedy było potrzebne. Na razie.
Mieszkańcy miasteczka krzątali się żwawo wokół swoich spraw, na ogół nie zważając na rzesze odzianych w łachmany mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy z bezmyślnymi twarzami włóczyli się po ulicach. Byli to sami Cairhienianie, którzy pod koniec takiej włóczęgi zazwyczaj odnajdywali drogę do rzeki i dopiero wtedy wracali do któregoś z obozów dla uchodźców, które otaczały miasteczko. Mało kto jednak decydował się wrócić do domu. Wojna domowa w Cairhien skończyła się wprawdzie, ale po kraju nadal grasowali bandyci, a poza tym powszechnie obawiano się Aielów. Z tego, co Mat usłyszał, bali się natknąć na Smoka Odrodzonego. A prawda była taka, że uciekali najdalej, jak potrafili; żadnemu nie zostało dość energii na coś więcej prócz tych wypraw nad rzekę, skąd patrzyli na Andor.
Tłok na ulicach panował po części również za sprawą żołnierzy Legionu, którzy wałęsali się przy sklepach i tawernach, pojedynczo i trójkami, a nawet całymi oddziałami rozmaitych formacji, kusznicy i łucznicy w kurtach z ponaszywanymi stalowymi krążkami, a także pikinierzy w poobijanych napierśnikach, wyrzuconych kiedyś przez zamożniejszych, lub też zerwanych z poległych. Wszędzie widziało się jeźdźców w zbrojach, taireniańskich lansjerów w hełmach z wywiniętym okapem, nawet Andoran w charakterystycznych stożkowatych hełmach z kratowanymi osłonami. Rahvin usunął wielu mężczyzn z Gwardii Królowej, ludzi zanadto lojalnych względem Morgase, i część z nich wstąpiła do Legionu. Przez tę ciżbę przepychali się uliczni sprzedawcy z ich tacami; donośnie krzycząc, zachęcali do kupowania igieł i nici, maści, które rzekomo leczyły każdą ranę, lekarstw na wszelakie choroby, począwszy od pęcherzy, przez wodniste stolce, po obozową gorączkę, mydła, garnków i kubków z blachy, która miała nie rdzewieć, wełnianych pończoch, noży i sztyletów z najprzedniejszej andorańskiej stali — za co sprzedawca ręczył swoim’ słowem — i w ogóle wszelkich przedmiotów, jakie mógłby potrzebować żołnierz, albo na jakie dałby się, zdaniem handlarzy, skusić. Panował jednak taki rejwach, że pokrzykiwania reklamujących swe towary ginęły już w odległości trzech kroków.
Żołnierze oczywiście natychmiast rozpoznawali Mata i wielu wznosiło wiwaty, nawet ci, którzy znajdowali się zbyt daleko, by zobaczyć coś więcej prócz kapelusza z szerokim rondem i dziwacznej włóczni. Te atrybuty rozpoznawano równie nieomylnie jak godło jakiegoś szlachcica. Słyszał te wszystkie plotki, które starały się wyjaśnić, dlaczego to wzgardził zbroją i hełmem, tłumacząc wszystkim, czym się tylko dało, począwszy od szaleńczej brawury, a skończywszy na twierdzeniu, że mogła go zabić jedynie broń wykuta osobiście przez Czarnego. Niektórzy powiadali, że ten kapelusz dały mu Aes Sedai i że dopóki go nosi, nic go nie może zabić. A tak naprawdę był to najzwyklejszy kapelusz; nosił go, bo dobrze chronił przed słońcem. I również przypominał, że powinien się trzymać z dala od miejsc, gdzie mógłby potrzebować hełmu i zbroi. Opowieści krążące o jego włóczni, z tym napisem, który niewielu nawet wśród arystokratów potrafiło odczytać, były jeszcze bardziej wydumane. Nikt jednak nie umiał doszukać się prawdy. A była ona taka, że oznakowane krukami ostrze zostało wykonane przez Aes Sedai podczas Wojny z Cieniem, przed Pęknięciem; nigdy nie potrzebowało ostrzenia i Mat wątpił, czy dałby radę je złamać, nawet gdyby spróbował.
Machając ręką na znak, że usłyszał “Oby Światłość opromieniła lorda Matrima!”, “Lord Matrim i zwycięstwo!” oraz inne tego typu brednie, przedzierał się przez tłumy w towarzystwie Edoriona. Przynajmniej nie musiał się pchać; ustępowali mu drogi, ledwie go zobaczyli. Wołałby wprawdzie, by aż tylu uchodźców nie wpatrywało się w niego takim wzrokiem, jakby nosił w kieszeni jakiś klucz do ich wybawienia. Oprócz pilnowania. by dostawali żywność z wozów przybywających z Łzy, nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby zrobić. Niejeden spośród żołnierzy brudny był i obdarty.
— Czy mydło dotarło do obozowisk? — mruknął.
Edorion usłyszał, mimo wrzawy.
— Dotarło. Większość wymienia je z handlarzami za tanie wino. Oni nie chcą mydła; oni chcą albo przeprawić się przez rzekę, albo w jakiś inny sposób utopić swoje smutki.
Mat chrząknął z niezadowoleniem. Przeprawa do Aringill była jedną z rzeczy, których nie mógł im ofiarować.
Zanim Cairhien uległo kompletnej dewastacji w wyniku wojny domowej i jeszcze gorszych zdarzeń, Maerone było punktem tranzytowym handlu między Cairhien a Łzą, z tego względu gospód i tawern pobudowano w nim prawie tyle co zwykłych domów. Pierwszych pięć, do których wsadził nos, począwszy od “Lisa i Gęsi” po “Bicz Woźnicy”, różniło się między sobą doprawdy nieznacznie: podobne kamienne budynki, a w nich tłumy przy stołach i możliwość bójek na pięści, które nie wzbudzały w nim niepokoju ani zainteresowania. Nie widział jednakże nikogo pijanego.
“Rzeczna Brama”, w przeciwległej części miasta, była kiedyś najlepszą gospodą Maerone, jednakże ciężkie deski, którymi zabito drzwi z wyrzeźbionym wizerunkiem słońca, przypominały wszystkim oberżystom i barmanom, że nie powinni upijać żołnierzy z Legionu. Niemniej jednak nawet trzeźwi żołnierze wdawali się w bójki, Tairenianie z Cairhienianami, Cairhienianie z Andoranami, piechurzy z kawalerzystami, ludzie jednego lorda z ludźmi drugiego, weterani z rekrutami, żołnierze z cywilami. Walki, nim zdążyły wydostać się spod kontroli, tłumili żołnierze z pałkami i czerwonymi opaskami sięgającymi od przegubu dłoni po łokieć. Każdy oddział po kolei dostarczał Czerwonorękich, co dzień innych, i oni właśnie musieli płacić za wszystkie szkody powstałe w dniu, w którym pełnili służbę. Dzięki temu wkładali moc starań w utrzymanie w miasteczku spokoju.
W “Lisie i Gęsi” jakiś bard, krzepki mężczyzna w średnim wieku, żonglował płonącymi maczugami, natomiast w “Gospodzie Erinin” chuderlawy łysiejący jegomość z harfą w ręku recytował jedną z partii Wielkiego Polowania na Róg. Mimo upału obaj nosili wyróżniające ich płaszcze, pokryte łatkami w setkach barw, które trzepotały przy każdym ruchu; bard prędzej dałby sobie uciąć rękę, niż odebrać płaszcz. Mieli liczną widownię, o wiele bardziej zasłuchaną — wielu gapiów pochodziło z wiosek, gdzie wizytę barda przyjmowano z radością — niźli dziewczyna, która śpiewała na stole w tawernie zwanej “Trzema Wieżami”. Była dość ładna, miała ciemne, długie loki, ale jej piosenka o prawdziwej miłości raczej nie mogła zainteresować ochryple śmiejących się mężczyzn, którzy tam pili. W pozostałych lokalach nie zadbano o rozrywki, poprzestając na jednym albo dwóch muzykach, a mimo to przepełniający je goście zachowywali się znacznie hałaśliwiej, a Mata aż ręce zaświerzbiły na widok kości, w które grano przy stołach. Ale z kolei on naprawdę niemalże zawsze wygrywał, przynajmniej w kości, a trudno nazwać właściwym postępowanie polegające na odbieraniu pieniędzy własnym żołnierzom. To właśnie oni siedzieli przeważnie przy stołach; niewielu uchodźców miało dość monet, by móc je wydawać w gospodach.
Z żołnierzami biesiadowała zaledwie garstka ludzi nie należących do Legionu. Tu szczupły Kandoryjczyk z widlastą bródką i księżycowym kamieniem wielkości paznokcia kciuka w jednym uchu oraz srebrnym łańcuchem biegnącym przez pierś czerwonego kaftana, tam miedzianoskóra kobieta z Arad Doman, ubrana, o dziwo, w skromną niebieską suknię, z rozbieganymi oczyma i pierścieniami na każdym palcu, jeszcze gdzie indziej Tarabonianin w stożkowatej niebieskiej czapie ze ściętym czubkiem, z sumiastymi wąsami ukrytymi za przezroczystym welonem. Zażywni mężczyźni w taireniańskich kaftanach obcisłych w pasie, albo chudzi jegomoście w murandiańskich kaftanach sięgających kolan; bystrookie kobiety w sukniach z wysokimi karczkami albo sięgającymi kostek, zawsze jednak z dobrze skrojonej wełny w burym odcieniu. Wszyscy byli kupcami, którzy czekali na ponowne otwarcie handlu między Andorem a Cairhien, by natychmiast skwapliwie się weń włączyć. Poza tym, we wszystkich głównych izbach spotykało się dwóch albo trzech gości, którzy siedzieli z dala od innych, zazwyczaj samotnie i toczyli w krąg twardym wzrokiem, jedni odziani dostatnio, inni niewiele lepiej od uchodźców, ale wszyscy, co do jednego, sprawiali wrażenie potrafiących posłużyć się mieczem przypasanym do biodra albo pleców. Wśród ludzi tego pokroju Mat zauważył dwie kobiety, mimo iż żadna nie nosiła broni otwarcie; przy stole jednej stał długi kostur, a ta druga, podejrzewał, skrywała noże pod suknią do jazdy konnej. On sam też miał kilka poutykanych pod odzieniem. Był przekonany, że wie, co ona, a także ci inni tutaj robią; ta kobieta musiałaby być ostatecznie głupia, gdyby brała się nie uzbrojona za ten proceder.
Kiedy razem z Edorionem wyszli z “Bicza Woźnicy”, Mat zatrzymał się, śledząc wzrokiem potężnie zbudowaną kobietę w warstwowo poukładanych, ciętych wzdłuż tu i ówdzie, brązowych spódnicach, która torowała sobie drogę przez tłum. Nie mrugające oczy, które rejestrowały wszystko, co działo się na ulicy, kontrastowały z pozornie pogodną, krągłą twarzą, podobnie zresztą jak nabijana ćwiekami pałka za pasem, a także sztylet z tak ciężkim ostrzem, że pasowałby do Aiela. Trzecia kobieta z tamtej gromadki. Uczestnikom Polowania na Róg szło tylko o jedno, o legendarny Róg Valere, który miał wezwać martwych bohaterów z grobów, by wzięli udział w Ostatniej Bitwie. Temu, kto go znajdzie, było pisane przejść do historii.
“O ile ktoś w ogóle przeżyje, by spisać jakąś przeklętą historię” — pomyślał złośliwie Mat.
Niektórzy wierzyli, że Róg znajdzie się tam, gdzie panuje zamieszanie i wojna. Minęło czterysta lat, odkąd po raz ostami zwołano Polowanie na Róg; tym razem ludzie omal się nie pozabijali, byle tylko znaleźć się na placu i złożyć przysięgę. Widywał już całe chmary Myśliwych na ulicach Cairhien, i spodziewał się, że będzie ich coraz więcej, zanim dotrze do Łzy. Bez wątpienia ciągnęli teraz także w stronę Caemlyn. Jak on żałował, że to nie któryś z nich go znalazł. Na ile się orientował, Róg przeklętego Valere został porządnie ukryty gdzieś w czeluściach Białej Wieży, a na ile znał Aes Sedai, byłby zdumiony, gdyby się okazało, że jest wśród nich więcej niż tuzin takich, które o tym coś wiedzą.
Dość niespodziewanie między nim a potężnie zbudowaną kobietą, w ślad za siedzącym na koniu oficerem w wygiętym napierśniku i cairhieniańskim hełmie, przemaszerował oddział piechoty; złożony z prawie dwustu pikinierów tworzył las wysokich żeleźców i wiódł za sobą pięćdziesięciu, a może więcej, łuczników z kołczanami u bioder i łukami na ramieniu. Były to dość lekkie łuki, nie tak długie, jakimi posługiwano się w Dwu Rzekach, gdzie wychowywał się Mat. Koniecznie musiał znaleźć dostateczną ilość kusz, żeby cokolwiek zdziałać, aczkolwiek nie zanosiło się, że łucznicy przyjmą zmianę z zapałem. Maszerowali, śpiewając, i dzięki takiemu skoordynowanemu śpiewowi skutecznie zagłuszali rwetes panujący na ulicy.
Będziesz się żywił fasolą, spal na sianie zgniłym
i końskie podkowy dostawał na każde imieniny.
Potem i krwią będziesz broczył jeszcze jako starzec,
a za cały majątek posłuży ci złoto z marzeń.
Jeśli zostaniesz żołnierzem.
Jeśli zostaniesz żołnierzem.
Tuż za nimi wlokła się spora grupka cywili, mieszkańców miasteczka i uchodźców, samych młodych ludzi; gapili się na nich z ciekawością i słuchali. Mata nigdy to nie przestało zdumiewać. Im gorsza zdawała się piosenka — ta była wyjątkowo kiepska — tym liczniejszy zbierał się tłum. Było pewne, że niektórzy z gapiów jeszcze przed zmierzchem przyjdą na rozmowę z jakimś chorążym, aby się zaciągnąć, podpisując się albo nazwiskiem, albo znakiem. Pewnie sobie myśleli, że żołnierze tą piosenką próbują ich odstraszyć, gdyż chcą zachować sławę i łupy wyłącznie dla siebie. Przynajmniej pikinierzy nie śpiewali Tańca z Widmowym Jakiem. Mat nienawidził tej piosenki. Tym zuchom wystarczyło pojąć, że Widmowy Jak to śmierć, i natychmiast, z wywieszonymi językami, biegli szukać chorążego.
Innego mężczyznę poślubi twoja dziewczyna,
a twoim domostwem będzie błotnista mogiła.
Miast żałobników robaki obleśne zbiegną się w sile,
O, przeklniesz dzień, w którym się narodziłeś.
Jeśli zostaniesz żołnierzem.
Jeśli zostaniesz żołnierzem.
— Ludzie się dopytują — rzucił mimochodem Edorion, kiedy formacja ruszyła w dół ulicy, ciągnąc za sobą ogon złożony z samych gapiów — kiedy ruszamy na południe. Krążą różne płotki. — Zerknął na Mata katem oka, oceniając jego nastrój. — Zauważyłem, że kowale sprawdzają zaprzęgi wozów dostawczych.
— Ruszymy, kiedy przyjdzie pora — wyjaśnił Mat. — Sammael nie musi zawczasu wiedzieć, kiedy się zjawimy.
Edorion obdarzył go nieprzeniknionym spojrzeniem. Tairenianin nie należał do nierozgarniętych, zadufanych w sobie osłów. Co wcale nie znaczyło, by zasługiwał na takie miano Nalesean — po prostu czasami powodowała nim nadgorliwość — ale Edorion naprawdę miał bystry umysł.
Nalesean w życiu by nie zauważył kowali. Szkoda, że Dom Aldiaya stał wyżej od Domu Selorna, Mat bowiem wolałby Edoriona na miejscu Naleseana. Głupi szlachcice i ta ich głupia obsesja na punkcie pozycji społecznej. Nie, Edorion nie był tępakiem; wiedział, że kiedy Legion ruszy na południe, to wieści się natychmiast rozniosą, w tempie łodzi płynącej po rzece, a być może i z szybkością lotu gołębia. Mat nie założyłby się o nic, że w Maerone nie ma szpiegów, nawet gdyby czuł, że jego szczęście jest tak ogromne, iż zagraża mu w postaci wielkiej kuli nad głową, w każdej chwili gotowe spaść i mu ją rozbić.
— Chodzą także pogłoski, że wczoraj w miasteczku zjawił się Lord Smok — powiedział Edorion tak cicho, jak na to pozwalał hałas panujący na ulicy.
— Najważniejsze wydarzenie wczorajszego dnia — odparł krzywo Mat — to moja pierwsza kąpiel od tygodnia. No dalej, bierzmy się do pracy. Bo na to się zanosi, że i połowy dnia nam nie wystarczy, żeby ją skończyć.
Wiele by dał, żeby się dowiedzieć, skąd się wzięła ta plotka. Minęło zaledwie pół dnia, a poza tym z pewnością nie było żadnych świadków. Jeszcze przed pierwszym brzaskiem w jego izbie w “Złotym Jeleniu” pojawiła się znienacka świetlna kreska. Desperacko dał nura na drugą stronę łoża z baldachimem, w jednym bucie jeszcze na nodze, a drugim do połowy już ściągniętym, jednocześnie sięgając między łopatki, gdzie ukryty miał nóż, zanim do niego dotarło, że to Rand wychodzi z jednej z tych przeklętych dziur w nicości, najwyraźniej przybywając prosto z pałacu w Caemlyn, sądząc po kolumnach, które zdążył zauważyć, zanim otwór zamrugał i zniknął. Ze zdumienia aż włosy stanęły mu dęba, gdy zobaczył, jak on tak wskakuje prosto do jego izby, w samym środku nocy, tym razem bez towarzystwa żadnego Aiela. A ta kreska przecięłaby go pewnie na pół, gdyby akurat znalazł się tam, gdzie nie trzeba. Naprawdę nie lubił Jedynej Mocy. I w ogóle cała ta historia była bardzo dziwna.
— Spiesz się powoli, Mat — powiedział Rand, spacerując tam i z powrotem po izbie. Ani razu nie spojrzał w stronę Mata. Na jego twarzy lśnił pot i podczas mówienia zaciskał szczęki. — On musi się zorientować, co się święci. Wszystko zależy właśnie od tego.
Mat usadowił się na brzegu łoża, ściągnął but do końca, po czym cisnął go na sfatygowany dywanik ofiarowany mu przez panią Daelvin.
— Wiem — odparł skwaszony, po czym umilkł na chwilę, by rozmasować kostkę otartą o jeden ze wsporników łoża. — Sam przecież pomagałem w układaniu tego przeklętego planu, pamiętasz jeszcze?
— Skąd mężczyzna wie, że jest zakochany w jakiejś kobiecie, Mat? — Rand nie przestał spacerować, a to pytanie rzucił takim tonem, jakby ono miało uzupełniać jego wcześniejsze słowa.
Mat zamrugał.
— A skąd, na Szczelinę Zagłady, ja mam to wiedzieć? W te sidła nigdy nogi nie wsadzałem. I w ogóle skąd to pytanie?
Rand tylko poruszył ramionami, jakby coś z nich strząsał.
— Wykończę Sammaela, Mat. Obiecałem, że to zrobię; jestem to winien poległym. Tylko gdzie są inni Przeklęci? Wszystkich ich muszę dopaść.
— Byle nie wszystkich za jednym zamachem. — Ledwie udało mu się nie powiedzieć tego pytającym tonem; w obecnych czasach trudno było stwierdzić, co Rand wbił sobie właśnie do głowy.
— W Murandy zebrali się Zaprzysięgli Smokowi, Mat. Podobnie w Altarze. Ludzie, którzy złożyli mi przysięgę. Kiedy Illian będzie już moje, Altara i Murandy spadną jak dojrzałe śliwki. Nawiążę kontakty z Zaprzysięgłymi z Tarabonu — a także z Arad Doman — i zgniotę na proch Białe Płaszcze, jeśli będą próbowały mnie odstraszyć od Amadicii. Ghealdan, a podobno również Amadicia znajdują się w rękach Proroka. Potrafisz sobie wyobrazić Masemę w roli Proroka? Saldaea sama do mnie przyjdzie; Bashere jest tego pewien. Wszystkie Ziemie Graniczne przyjdą. Muszą przyjść! Ja tego dokonam, Mat. Zjednoczę wszystkie kraje przed Ostatnią Bitwą. Ja tego dokonam! — Rand mówił to wszystko rozgorączkowanym tonem.
— Jasne, Rand — odparł powoli Mat, ustawiając drugi but obok pierwszego. — Tylko nie wszystko na raz, dobrze?
— Nikt nie powinien słyszeć cudzego głosu we własnej głowie — mruknął Rand.
Matowi zastygły ręce zajęte właśnie ściąganiem wełnianej skarpety. Ni stąd, ni zowąd zastanowił się, czy tej pary nie nosi już przypadkiem drugi dzień. Rand coś wiedział o tym, co zaszło we wnętrzu ter’angreala w Rhuidean — wiedział, że on jakimś tajemniczym sposobem zdobył wiedzę o wojaczce — ale nie wiedział wszystkiego. Przynajmniej tak się Matowi wydawało. Nie wiedział nic o wspomnieniach innych ludzi. Rand zaś zdawał się nie zauważać niczego niezwykłego. Zwyczajnie przeczesał włosy palcami i mówił dalej:
— Jego można okpić, Mat.... Sammael zawsze myśli schematami... ale czy istnieje jakaś szczelina, przez którą mógłby się prześlizgnąć? Jeśli popełniony zostanie błąd, to zginą całe tysiące. Dziesiątki tysięcy. Setki i tak polegną, ale ja nie chcę, żeby to były tysiące.
Mat, wspominając ten fragment ich nocnej rozmowy, wykrzywił się tak dziko, że uliczny sprzedawca o spoconej twarzy, który właśnie usiłował sprzedać mu sztylet z rękojeścią w połowie pokrytą “klejnotami” z kolorowego szkła, omal nie upuścił swego towaru na ziemię, pospiesznie szukając schronienia w tłumie przechodniów. Cały Rand, to przeskakiwanie z tematu na temat, od inwazji na Illian do Przeklętych, od Przeklętych do kobiet — Światłości! Przecież to Rand był zawsze tym, który umiał postępować z kobietami, on i Perrin — od Ostatniej Bitwy do Panien Włóczni, od Panien Włóczni do spraw, które Mat ledwo, ledwo rozumiał, rzadko przy tym słuchając odpowiedzi Mata, a niekiedy w ogóle na nie nie czekając. A przecież już samo słuchanie, jak Rand wyraża się o Sammaelu w taki sposób, jakby znał tego człowieka, było co najmniej irytujące. Mat wiedział, że przyjaciel kiedyś oszaleje, ale jeśli szaleństwo wkradało się już do...
A co z tymi innymi, z tymi durniami, gromadzonymi przez Randa, którzy chcieli przenosić, i co z tym Taimem, który już to potrafił? Rand wtrącił tę informację mimochodem; Mazrim Taim, fałszywy przeklęty Smok, został nauczycielem przeklętych uczniów Randa czy kimkolwiek oni byli. Na pewno nie chciałby znaleźć się w odległości mniejszej niż tysiąc mil, kiedy oni wszyscy zaczną tracić rozum.
Z tym że miał tyle samo swobody wyboru, co liść porwany przez rzeczny wir. Był ta’veren, ale nie tak silnym jak Rand. W Proroctwach Smoka nie padło ani słowo o Macie Cauthonie, a mimo to dał się osaczyć, zupełnie jak jakiś gronostaj pod płotem. Światłości, jak on żałował, że w ogóle zobaczył choćby z daleka Róg Valere.
Przez następne kilkanaście tawern i ich gościnnych sal Mat przemaszerował z zaciętą ponurą twarzą, zataczając coraz szerszy krąg, którego centrum stanowił “Złoty Jeleń”. Nie różniły się doprawdy niczym od pierwszej: wszędzie te same, stojące w ciasnocie stoły, tłumy gości, którzy pili, grali w kości i mocowali się na ręce, muzycy przeważnie zagłuszani przez hałas, żołnierze z czerwonymi opaskami, którzy tłumili dopiero co wszczęte bójki; w jednej jakiś bard recytował Wielkie Polowanie — Polowanie cieszyło się popularnością nawet tam, gdzie akurat nie było żadnych Myśliwych — w innej niska jasnowłosa kobieta śpiewała piosenkę, niby tylko trochę nieprzyzwoitą, ale te jej szeroko otwarte, niewinne oczy osadzone w krągłej twarzy jakimś niewiadomym sposobem zdawały się sprawiać, że piosenka brzmiała wybitnie sprośnie.
Ponury nastrój nie opuścił go, kiedy wyszedł ze “Srebrnego Rogu” — co za idiotyczna nazwa! — tracąc z oczu śpiewaczkę o dziecięcej buzi. Może dlatego właśnie pobiegł w stronę wrzawy, która wybuchła w dole ulicy, przed jakąś inną gospodą. Gdyby w awanturę zamieszani byli żołnierze, wówczas zajęliby się nią Czerwonoręcy, ale Mat i tak utorował sobie drogę przez tłum. Rand popada w obłęd, każąc mu błąkać się samotnie po burzy. Do tego Taim i ci inni idioci, gotowi pójść za nim w odmęt szaleństwa. Sammael czekający w Illian, a pozostali Przeklęci Światłość wie gdzie; wszyscy prawdopodobnie tylko szukali okazji, by gdzieś po drodze zgarnąć głowę Mata Cauthona. Jeśli nie brać pod uwagę tego, co mogły z nim zrobić Aes Sedai, gdyby go znowu dorwały w swoje ręce; te w każdym razie, które wiedziały za dużo. I na dodatek wszyscy uważali, że on się podda i zostanie przeklętym bohaterem! Zazwyczaj starał się wymigać od walki, jeśli nie był w stanie w ogóle obejść szerokim łukiem miejsca, gdzie się toczyła, ale w tej chwili wręcz szukał sposobności, by móc komuś przywalić w nos. Niemniej jednak zobaczył coś, czego się bynajmniej nie spodziewał.
Tłum mieszkańców miasteczka; niscy, buro odziani Cairhienianie i garstka wyższych Andoran w żywszych barwach, jedni i drudzy z twarzami wypranymi z emocji, utworzyli pierścień wokół dwóch wysokich szczupłych mężczyzn z zakręconymi wąsami, ubranych w długie murandiańskie kaftany z jaskrawego jedwabiu i uzbrojonych w miecze o zdobnie złoconych głowniach i jelcach. Jeden z nich, w czerwonym kaftanie, wyraźnie rozbawiony, przypatrywał się drugiemu — ubranemu w żółty; trzymał on za kołnierz małego chłopca, sięgającego wzrostem niewiele wyżej ponad pas Mata, i potrząsał nim niczym pies szczurem.
Mat opanował się; dotarło do niego, że nie ma pojęcia, kto wszystko zaczął.
— Zostaw tego chłopca — powiedział, kładąc dłoń na żółtym rękawie. — Co on zrobił, że tak...
— Dotknął mojego konia! — warknął mężczyzna z mindeańskim akcentem, strząsając rękę Mata. Mindeanie chełpili się... chełpili!... że wśród wszystkich mieszkańców Murandy oni mają najbardziej krewkie temperamenty. — Złamię mu ten chudy chłopski kark! Skręcę ten lichy...!
Nie mówiąc już ani słowa, Mat z całej siły wraził rękojeść włóczni między nogi mężczyzny. Murandianin otwarł usta, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. Wywrócił oczy tak mocno, że aż nie było w nich widać nic prócz białek. Kiedy ugięły się pod nim nogi, sprawiając, że padł na kolana i runął twarzą na bruk, chłopczyk natychmiast dał nura w bok.
— A właśnie, że nie skręcisz — wycedził Mat.
Na tym, rzecz jasna, sprawa się jeszcze nie skończyła; mężczyzna w czerwonym kaftanie porwał za swój miecz. Udało mu się obnażyć ostrze na jeden cal, zanim Mat złamał mu nadgarstek rękojeścią włóczni. Głośno sapnąwszy z bólu, puścił rękojeść, ale drugą ręką wyciągnął zza pasa sztylet z długim ostrzem. Mat pospiesznie szturchnął go w ucho; niezbyt mocno, ale mężczyzna i tak upadł na pierwszego. Przeklęty dureń! Mat nie był pewien, czy kieruje to do czerwonego kaftana, czy do samego siebie.
Przez tłum gapiów przepchało się wreszcie do nich pół tuzina taireniańskich kawalerzystów, maszerujących niezdarnie w butach z cholewami za kolana; na bufiaste czarno-złote rękawy wciśnięte mieli czerwone opaski. Edorion wziął chłopca, wynędzniałego ponurego sześciolatka, za rękę; ten wbijał bose stopy w ziemię i co jakiś czas próbował wyrwać się z uścisku Edoriona. Był chyba najbrzydszym dzieckiem, jakie Mat kiedykolwiek widział: rozklepany nos, usta za szerokie jak na tak małą twarz i za duże, odstające uszy. Sądząc po dziurach w kaftanie i spodniach, należał do uchodźców. Sprawiał ponadto wrażenie jeszcze brudniejszego od innych.
— Załatw to, Harnan — rozkazał Mat. Harnan, dowódca tego patrolu, miał zapadłe policzki, cierpiętniczą minę, a na lewym policzku prymitywnie wytatuowanego jastrzębia. Moda na tatuaże zdawała się szerzyć wśród członków Legionu, jednak u większości z nich ograniczała się do tych części ciała, które normalnie są zakryte. — Dowiedz się, co było powodem tego wszystkiego, a potem przegnaj tych dwóch osiłków z miasta. — Zasłużyli na to, nawet jeśli zostali sprowokowani.
W tym momencie przez tłum gapiów przecisnął się chuderlawy mężczyzna w murandiańskim kaftanie z ciemnej wełny, po czym padł na kolana obok dwóch leżących. Żółty kaftan jął wydawać jakieś zduszone jęki, czerwony ściskał się za głowę i bełkotał coś, co brzmiało jak stek przekleństw. Za to nowo przybyły narobił więcej hałasu niźli tamci dwaj razem wzięci.
— O moi lordowie! Lordzie Paers! Lordzie Culen! Czy was zabito? — Wyciągnął drżące ręce w stronę Mata. — Och, nie zabijaj ich, mój panie! Nie takich bezbronnych. Oni są z Polowania na Róg, mój Lordzie. Jestem ich człowiekiem, zwę się Padry. To bohaterowie, mój panie!
— Nie zamierzam nikogo zabijać — wtrącił Mat, zdjęty obrzydzeniem. — Ale wsadź tych bohaterów na konie i wywieź ich z Maerone jeszcze przed zachodem słońca. Nie podobają mi się dorośli mężczyźni, którzy grożą dziecku, że mu złamią kark. Przed zachodem słońca!
— Ale, mój panie, toż oni są ranni. Toż to chłopski syn molestował konia lorda Paersa.
— Ja tylko na niego siadłem — wybuchnął chłopak. — Ja nie... no... to co powiedziałeś.
Mat przytaknął z ponurą miną.
— Małym chłopcom nie łamie się karków za siadanie na koniu, Padry. Nawet chłopskim synom. Ci dwaj mają stąd zniknąć, albo dopilnuję, by im połamano karki.
Dał znak Harnanowi, który z kolei skinął głową w stronę pozostałych Czerwonorękich — dowódcy patroli nigdy nie robili niczego osobiście, podobnie jak wszyscy chorążowie — a ci podnieśli brutalnie Paersa i Culena, po czym, mimo ich głośnych pojękiwań, pogonili z miejsca, przy czym Padry wlókł się z tyłu, załamując ręce i protestując, że jego panowie nie są w stanie jechać konno, że to uczestnicy Polowania na Róg i bohaterowie.
Mat zauważył, że Edorion nadal trzyma źródło całego zamieszania za rękę. Żołnierze z czerwonymi opaskami już się ulotnili, gapie powoli zaczynali się rozchodzić. Nikt nie zerknął na chłopca dwa razy; wszyscy mieli własne dzieci, którymi należało się opiekować i oprócz tego dość innych kłopotów. Mat ciężko wypuścił powietrze.
— Czy ty nie rozumiesz, że jak będziesz “tylko siadał” na cudzego konia, to możesz napytać sobie biedy, chłopcze? Taki człowiek jeździ pewnie na ogierze, który mógłby wdeptać takiego małego chłopca jak ty w posadzkę stajni; nikt by się nie dowiedział, co się z tobą stało.
— Wałach. — Chłopczyk znowu szarpnął Edoriona za rękę i stwierdziwszy, że uścisk się nie zwalnia, zrobił ponurą minę. — To był wałach i nie zrobiłby mi krzywdy. Konie mnie lubią. Nie jestem mały: mam dziewięć lat. I na imię mam Olver, nie chłopiec.
— Olver? Ach tak. — Dziewięć? Możliwe. Mat miał kłopoty z określaniem wieku dzieci, zwłaszcza cairhieniańskich. — No cóż, Olver, a gdzie twoja matka i ojciec? — Rozejrzał się dookoła, ale wszyscy uchodźcy, których tam widział, rozchodzili się równie prędko jak rdzenni mieszkańcy miasteczka. — Gdzie oni są, Olver? Czy mam cię do nich odprowadzić?
Zamiast odpowiedzieć, Olver zagryzł wargę. Z jednego oka wyciekła łza, którą natychmiast starł gniewnym ruchem.
— Aielowie zabili mojego tatkę. Jeden z tych... Shado. Mama mówiła, że jedziemy do Andoru. Mówiła, że będziemy mieszkać na jakiejś farmie. Gdzie będą konie.
— A gdzie ona teraz jest? — spytał Mat łagodnym głosem.
— Zachorowała. Ja... ja ją pochowałem w takim miejscu, gdzie rosło trochę kwiatów. — Olver kopnął znienacka Edoriona i zaczął się wyrywać z jego uścisku. Po twarzy spływały mu strumienie łez. — Puśćcie mnie. Sam się sobą zajmę. Puśćcie mnie.
— Będziesz się nim opiekował, dopóki kogoś nie znajdziemy — przykazał Mat Edorionowi, który wybałuszył oczy na niego, starając się jednocześnie odepchnąć i przytrzymać chłopca.
— Ja? A co ja zrobię z tym lwem wielkości domowej myszy?
— Przede wszystkim nakarm go. — Mat zmarszczył nos; sądząc po bijącej od niego woni, Olver spędził trochę czasu na podłodze stajni, gdzie trzymano rzeczonego wałacha. — I wykąp. On śmierdzi.
— Rozmawiajcie ze mną! — krzyknął Olver, trąc twarz. Łzy zmieniły układ brudnych plam na twarzy. — Rozmawiajcie ze mną, a nie nad moją głową.
Mat zamrugał, po czym skłonił się.
— Przepraszam, Olver. Sam kiedyś nie znosiłem, jak inni tak ze mną postępowali. No więc będzie tak. Paskudnie cuchniesz, więc Edorion zabierze cię do “Złotego Jelenia”, gdzie pani Daelvin pozwoli ci wziąć kąpiel. — Nadąsany grymas na twarzy Olvera pogłębił się. — Jeśli coś będzie gadała, to powiesz jej, że to ja pozwoliłem ci się wykąpać. Nie będzie ci mogła zabronić. — Chłopiec nagle wytrzeszczył oczy, a Mat stłumił uśmiech; jeszcze by wszystko popsuł. Olverowi pomysł kąpieli mógł się nie podobać, ale niech no tylko ktoś mu spróbuje w tym przeszkodzić... — Rób to, co każe Edorion. To prawdziwy taireniański lord i on dla ciebie znajdzie pyszną gorącą strawę i ubranie, w którym nie będzie dziur. I jakieś buty. — Lepiej nie dodawać “kogoś, kto się tobą zaopiekuje”. Pani Daelvin powinna się tym zająć; odrobina złota przełamie niechęć każdego.
— Nie lubię Tairenian — burknął Olver, krzywiąc się najpierw do Edoriona, a potem do Mata. Edorion przymknął oczy i coś mruknął pod nosem. — To on jest prawdziwym lordem? A ty też jesteś lordem?
Zanim Mat zdążył cośkolwiek powiedzieć, z tłumu wypadł Estean; ciastowatą twarz miał całkiem czerwoną i zalaną potem. Na pogiętym napierśniku zachowało się niewiele złoceń, pamiątek po dniach świetności, a czerwone satynowe paski na żółtych rękawach kaftana były wytarte. Zupełnie nie wyglądał na syna najbogatszego lorda Łzy. Ale wszak nigdy nie wyglądał na takowego.
— Mat — wydyszał, przeczesując palcami rzadkie włosy, które bezustannie opadały mu na czoło. — Mat... Nad rzeką...
— Co? — przerwał mu z irytacją Mat. Postanowił, że każe sobie haftować na kaftanie napis: “Nie jestem przeklętym lordem”. — Sammael? Shaido? Gwardia Królowej? Przeklęte Białe Lwy? No co?
— Statek, Mat — wystękał Estean, przeczesując włosy. — Wielki statek. Chyba Ludu Morza.
Nieprawdopodobne; Atha’an Miere opuszczali otwarte morze jedynie z zamiarem przybicia do najbliższego portu. A jednak... Nad brzegami Erinin wsi było niewiele i zanosiło się na to, że zanim Legion dotrze do Łzy, wszystkie zapasy, jakie zdołaliby zapakować na wozy, ulegną znacznemu uszczupleniu. Dlatego wynajął już rzeczne łodzie, które miały podążać w ślad za ich przemarszem, z pewnością jednak bardzo by się przydał jakiś większy statek.
— Zajmij się Olverem, Edorion — powiedział, nie zważając na grymas na twarzy mężczyzny. — Estean, pokaż mi ten statek. — Estean przytaknął skwapliwie i byłby znowu poderwał się do biegu, gdyby Mat nie chwycił go za rękaw, zmuszając do wolnego marszu. Estean zawsze był gorliwy, a uczył się wolno; ta kombinacja sprawiała, że w Maerone zarobił już pięć sińców, ślady od pałki pani Daelvin.
Liczba uchodźców rosła, w miarę jak zbliżali się do rzeki; jedni schodzili w dół, inni wracali, jakby pogrążeni w letargu. Przy dokach zbudowanych ze smołowanego drewna cumowało pół tuzina promów z szerokimi pokładnicami, ale zabrano z nich wiosła, a poza tym nie było załogi. Jedynie przy kilku rzecznych łodziach, jedno — i dwumasztowych, coś się w ogóle działo; te zawitały tutaj na krótko, po drodze w dół albo w górę rzeki. Na łodziach wynajętych przez Mata poruszali się leniwie bosi członkowie załóg; ładownie były pełne, a kapitanowie zapewniali go, że ruszą w rejs natychmiast, jak tylko da im znak. Po Erinin pływały statki, z burtami unurzanymi w błocie, kanciastymi dziobami i kwadratowymi żaglami, a także prędkie, wąskie łodzie z trójkątnymi żaglami, nic jednak nie kursowało między Maerone a Aringill, nad murami którego powiewał Biały Lew Andoru.
Ten sztandar łopotał przedtem także nad Maerone i andorańscy żołnierze, którzy strzegli miasteczka, nie chcieli wpuścić Legionu Czerwonej Ręki. Rand mógł przejąć kontrolę nad Caemlyn, ale jego władza nie rozciągała się na zgromadzoną tutaj Gwardię Królowej czy też na jednostki uformowane przez Gaebrila, jak na przykład Białe Lwy. Białe Lwy przebywały aktualnie gdzieś na wschodzie — uciekły w każdym razie w tamtym kierunku i dowolna z kilkunastu pogłosek o bandytach mogła stanowić ich dzieło — toteż stacjonujący tutaj przeprawili się ostatecznie na drugi brzeg rzeki, ale dopiero po ostrych potyczkach z Legionem. Od tego czasu już nikt nie przeprawiał się przez Erinin.
Jedyną rzeczą, na jaką Mat tak naprawdę patrzył, był statek kotwiczący na samym środku szerokiej rzeki. Istotnie, był to statek Ludu Morza, wyższy i dłuższy niźli jakikolwiek inny z pływających po rzece, a przy tym smukły, z dwoma skośnymi masztami. Po olinowaniu wspinały się ciemne sylwetki, jedne z nagimi torsami, ubrane w workowate spodnie, które z daleka wyglądały na czarne, inne natomiast w jaskrawe bluzy, znamionujące kobiety. Z grubsza połowę załogi musiały stanowić kobiety. Wielkie kwadratowe żagle zostały podciągnięte do poprzeczek, ale zwisały w luźnych zwojach; w każdej chwili można je było spuścić.
— Znajdź mi jakąś łódkę — powiedział do Esteana. — I kilku wioślarzy. — Esteanowi trzeba było przypominać o tego typu rzeczach. Tairenianin zamrugał, przeczesując włosy palcami. — Spiesz się, człowieku! — Tairenianin przytaknął nerwowo i ruszył biegiem.
Po drodze do skraju najbliższego doku Mat wsparł włócznię na ramieniu i wygrzebał szkło powiększające z kieszeni kaftana. Kiedy przyłożył mosiężną tubę do oka, statek nabrał wyrazistości. Ludzie Morza zdawali się na coś czekać, ale na co? Niektórzy zerkali w stronę Maerone, ale większość gapiła się w przeciwnym kierunku, w tym wszyscy zgromadzeni na wysokim pokładzie dekowym, Mistrzyni Żagla zapewne i inni oficerowie statku. Obrócił szkło powiększające w stronę przeciwległego brzegu rzeki, po drodze omiatając długą i wąską łódź wiosłową, płynącą chyżo w stronę statku.
Na jednym z długich doków Aringill, niemalże bliźniaczo podobnych do tych w Maerone, coś się działo. Czerwone kaftany z białymi kołnierzami oraz wypolerowane napierśniki wyróżniały Gwardzistów Królowej, najwyraźniej witających grupkę gości ze statku. Zagwizdał cicho, gdy zauważył dwie czerwone parasolki z frędzlami, w tym jedną złożoną z dwóch warstw. Te wspomnienia z przeszłości czasem okazywały się naprawdę przydatne; dwuwarstwowa parasolka oznaczała Mistrzynię Fal jakiegoś klanu, druga jej Mistrza Miecza.
— Mam łódkę, Mat — obwieścił bez tchu Estean za jego ramieniem. — I kilku wioślarzy.
Mat obrócił szkło powiększające z powrotem w stronę statku. Sądząc po krzątaninie na pokładzie, od drugiej burty wciągali na pokład niewielką łódkę. Poza tym ludzie przy kabestanie podnosili już kotwicę, a inni rozwijali żagle.
— Zdaje się, że już mi nie będzie potrzebna — mruknął.
Na drugim brzegu delegacja Ludu Morza, w otoczeniu eskorty gwardzistów, znikała właśnie w górze doku. To wszystko zupełnie nie miało sensu. Atha’an Miere w odległości dziewięciuset mil od morza. Tylko Mistrzyni Statków przewyższała rangą Mistrzynię Fal; tylko Mistrz Klingi przewyższał rangą Mistrza Miecza. Zupełnie bez sensu, tak przynajmniej wynikało z tych cudzych wspomnień. Ale to były pradawne wspomnienia; “pamiętał”, że o Atha’an Miere wiedziano znacznie mniej niż o jakimkolwiek innym narodzie, wyjąwszy Aielów. O Aielach sam wiedział więcej na podstawie własnych doświadczeń niż z tych wspomnień, a i tego było niewiele. Może w dzisiejszych czasach znalazłby się ktoś, kto na tyle znał Lud Morza, by się połapać, o co mogło w tym wszystkim chodzić.
Nad statkiem Ludu Morza już łopotały żagle, a na pokładzie leżała ociekająca wodą kotwica. Niezależnie od powodu tego pospiechu, nie zamierzali jednak wracać na morze. Statek, powoli nabierając prędkości, ruszył w górę rzeki, po czym wykonał zakręt w stronę otoczonego bagnem ujścia Alguenyi, w odległości kilku mil na północ od Maerone.
No cóż, nie jego sprawa. Rzuciwszy ostatnie, pełne żalu spojrzenie w stronę statku — olbrzym za jednym zamachem przewiózłby wszystko, co miały przewieźć te wszystkie wynajęte przez niego małe łódki — schował szkło powiększające do kieszeni i stanął plecami do rzeki. Obok wciąż kręcił się wgapiony w niego Estean.
— Powiedz wioślarzom, że mogą odejść, Estean — rzekł Mat z westchnieniem, a Tairenianin odszedł, stąpając sztywno, mrucząc coś do siebie i wycierając ręce o włosy.
Błota zobaczył więcej niż przed kilkoma dniami, kiedy ostatni raz był nad rzeką. Niby tylko lepka wstęga, o szerokości nawet nie dłoni, która dzieliła wodę od pasa zaschniętego błota głębokości kroku, ale był to widomy dowód, że nawet taka rzeka jak Erinin powoli wysychała. Nie jego sprawa. A zresztą i tak nie mógł z tym nic zrobić. Odwrócił się i ruszył w stronę miasteczka, by na powrót podjąć swoje obchody tawern i wspólnych sal; najważniejsze, by tego dnia nic nie odbiegało od normy.
Po zachodzie słońca wrócił do “Złotego Jelenia”, gdzie tańczył z Betse, która tym razem pozbyła się fartuszka; muzycy przygrywali najgłośniej jak potrafili, same melodie tańców ludowych. Stoły zostały odsunięte, dzięki czemu powstało miejsce dla sześciu czy ośmiu par. Zmrok przyniósł nieco chłodu, ale jedynie w porównaniu z dniem. Wszyscy nadal się pocili. Na ławach tłoczyli się goście, którzy śmiali się i pili, a wokół nich uwijały się posługaczki, które podawały im baraninę, rzepę i zupę z jęczmienia, nie przestając przy tym dolewać ale do kubków i wina do kielichów.
O dziwo, kobiety zdawały się uważać, że taniec to chwila, w trakcie której odpoczywają od targania tac. Każda w każdym razie uśmiechała się ochoczo, gdy nadchodziła jej kolej na starcie potu z twarzy i zdjęcie fartuszka, mimo iż już po chwili pociła się równie obficie. Być może pani Daelvin opracowała dla nich coś w rodzaju harmonogramu. Jeśli nawet, to Betse została z niego wyłączona. Szczupła, młoda kobieta nie przynosiła wina nikomu prócz Mata, nie tańczyła z nikim tylko z Matem, a oberżystka tak promieniała na ich widok jak matka na weselu córki, sprawiając, że Matowi robiło się nieswojo. W rzeczy samej Betse tańczyła z nim tak długo, aż otarł sobie stopy i rozbolały go łydki, podczas gdy ona na moment nie przestała się uśmiechać, a oczy błyszczały jej niczym nie skażonym zachwytem. Uśmiech znikał z jej twarzy tylko wówczas, kiedy się zatrzymywali dla zaczerpnięcia oddechu. To znaczy, żeby to on mógł zaczerpnąć oddechu; ona zdawała się w ogóle nie odczuwać takiej potrzeby. Ledwie ich stopy nieruchomiały, do galopu ruszał natychmiast jej język. Postępowała zresztą tak samo, gdy Mat próbował ją pocałować; zawsze wtedy odwracała głowę, wykrzykując coś na taki czy inny temat, więc całował ją w ucho albo we włosy zamiast w usta. Ją też jakby to wtedy dziwiło. Nadal nie umiał się zorientować, czy ona ma tak pstro w głowie, czy jest raczej wybitnie sprytna.
Było już blisko drugiej po północy, kiedy oświadczył jej wreszcie, że ma dość jak na jedną noc. Przez jej twarz przemknął wyraz rozczarowania i nieznacznie wydęła usta. Wyraźnie była gotowa tańczyć aż do samego świtu. Nie tylko ona zresztą; jedna ze starszych posługaczek wsparła się dłonią o ścianę, by rozmasować stopę, ale pozostałe miały równie błyszczące oczy i roztargane włosy jak Betse. Większość mężczyzn zdawała się padać ze zmęczenia; ci, którzy dawali zwlec się z ław, mieli na twarzach przylepione grzecznościowe uśmiechy, a całkiem sporo machało po prostu rękami, starając się odegnać kobiety. Mat nic z tego nie rozumiał. To pewnie dlatego, że mężczyźni wykonują większość pracy podczas tańca, stwierdził, tyle się muszą nadźwigać i obracać. A kobiety są lekkie; samo podskakiwanie kosztuje je znacznie mniej energii. Zamrugał na widok krzepkiej dziewczyny, która obracała Esteanem po posadzce, zamiast na odwrót — ten człowiek potrafił tańczyć; miał do tego talent — po czym wcisnął w dłoń Betse złotą monetę, grubą andorańską koronę, żeby sobie kupiła coś ładnego.
Przez chwilę przyglądała się monecie, po czym wspięła się na czubki palców, żeby pocałować go w usta, tak lekko, jakby muskała je piórkiem.
— Ja bym cię nigdy nie. powiesiła za to, co zrobiłeś. Czy jutro też będziesz ze mną tańczył? — Nim zdążył odpowiedzieć, zachichotała i czmychnęła w bok, oglądając się na niego przez ramię i jednocześnie już próbowała zaciągnąć Edoriona na przestrzeń wydzieloną dla tańczących. Pani Daelvin rozdzieliła ich jednak, po czym wepchnęła w ręce Betse fartuch i kciukiem wskazała kuchnię.
Mat utykał nieznacznie, gdy szedł do stołu pod tylną ścianą, przy którym zaszyli się Talmanes, Daerid i Nalesean. Talmanes wpatrywał się w swój kielich z winem, jakby szukał w nim rozwiązania jakichś ważkich tajemnic. Szeroko uśmiechnięty Daerid obserwował Naleseana, który usiłował opędzić się od zażywnej posługaczki o szarych oczach i jasnobrązowych włosach, w taki sposób, by nie przyznać się jednocześnie, że otarł sobie nogi. Mat wsparł się pięściami o blat stołu.
— Wraz z pierwszym brzaskiem Legion wyruszy na południe. Lepiej zacznijcie przygotowania. — Wszyscy trzej spojrzeli na niego wytrzeszczonymi oczyma.
— Przecież to za kilka godzin — zaprotestował Talmanes, jednocześnie z Naleseanem, który stwierdził:
— Tyle właśnie czasu potrzeba, żeby ich wszystkich powywlekać z szynków.
Daerid skrzywił się i pokręcił głową.
— Nikt z nas się dzisiaj nie wyśpi.
— Ja się wyśpię — odparł Mat. — Niechaj mnie który obudzi za dwie godziny. Pierwszy brzask na niebie, a my już maszerujemy.
I w taki to sposób, o szarym przedświcie wylądował na grzbiecie Oczka, krępego brązowego wałacha, z włócznią przełożoną przez siodło i długim łukiem bez naciągniętej cięciwy, wsuniętym pod popręg; niewyspany, czując ból w oczach, obserwował, jak Legion Czerwonej Ręki opuszcza Maerone. Sześć tysięcy legionistów. Jedna połowa konno, druga piechotą, a pospołu narobili takiego hałasu, że mogliby obudzić umarłego. Mimo wczesnej pory ludzie obstawili szpalerami ulice i z każdego okna wychylali się gapie.
Na czele pochodu powiewał kwadratowy, obrzeżony czerwonymi frędzlami sztandar, przedstawiający czerwoną rękę na białym polu, z wyhaftowanym purpurową nicią mottem Legionu. Dovie’andi se tovya sagain. Czas rzucić kości. Tuż obok sztandaru jechali Nalesean, Daerid i Talmanes, za nimi dziesięciu konnych, łomoczących w mosiężne bębny ozdobione szkarłatnymi chwostami i tyluż samo trębaczy, wygrywających swoje fanfary. Za nimi podążali kawalerzyści Naleseana, zbieranina złożona z taireniańskich żołnierzy i Obrońców Kamienia, cairhieniańskich lordów z con na plecach i członków ich świty, garstki Andoran, a każdy szwadron i oddział miał własny, podłużny sztandar, na którym widniał wizerunek Czerwonej Ręki, miecz oraz numer. Te numery przypisał im Mat drogą losowania.
Z początku gderali trochę, że ich tak przemieszał; więcej niż trochę, prawdę powiedziawszy. Przedtem wszyscy cairhieniańscy kawalerzyści jechali za Talmanesem, a taireniańscy za Naleseanem. W odróżnieniu od piechoty, która od powstania Legionu stanowiła zbieraninę ludzi najrozmaitszego pochodzenia. Szemrali przeciwko tworzeniu jednostek o równej liczbie żołnierzy, a także umieszczaniu numerów na sztandarach. Lordowie i kapitanowie zawsze zbierali tylu, ilu chciało za nimi pójść; znano ich potem jako ludzi Edoriona, Meresina albo Alhandrina. Nadal robili coś takiego — na przykład pięciuset ludzi Edoriona przyjęło nazwę Młoty Edoriona, a nie Pierwszy Szwadron — ale Mat wbił im do głów, że wszyscy należą do Legionu, niezależnie od kraju, w jakim przypadkiem się urodzili i że każdy, komu się to nie podoba, może odejść. Rzecz godna uwagi, nikt nie odszedł.
Trudno było pojąć, dlaczego zostawali. Z pewnością odnosili zwycięstwa, kiedy on nimi dowodził, ale niektórzy i tak ginęli. Trudno mu było dopilnować, by wszyscy zostali należycie nakarmieni i by wszyscy w porę dostali swój żołd, a o przyszłych łupach, jakimi stale się chwalili, równie dobrze mogli zapomnieć. Żaden jak dotąd nie zobaczył ani grosza z tych oczekiwanych kroci, a on raczej nie przewidywał szansy, że go kiedykolwiek zobaczą. To wszystko zakrawało na jawne szaleństwo.
Pierwszy Szwadron zaczął wznosić okrzyki na jego cześć, prędko podjęte przez Czwarty i Piąty. Lamparty Carlomina i Orły Reimona, tak się nazywali.
— Lord Matrim i zwycięstwo! Lord Matrim i zwycięstwo! Mat z chęcią rzuciłby w nich kamieniem, gdyby miał jakiś pod ręką.
Tuż za nimi podążała podobna do falującego węża piechota; każda kompania składała się z dwudziestu szeregów, jeżących się pikami, za którymi szło po pięć szeregów łuczników albo kuszników i zawsze na jej czele niesiono wielki bęben wybijający tempo marszu, a także podłużny proporzec, na którym ręka skrzyżowana była z piką, a nie z mieczem. I każdej kompanii towarzyszyło również po kilka fletów; wszyscy śpiewali do akompaniamentu wygrywanej na nich melodii:
Noc prześpiewamy, dzień przepijemy,
dziewczętom hojnie grosza sypniemy,
a jak go nie stanie, to odjedziemy,
żeby zatańczyć z Widmowym Jakiem.
Mat słuchał tego cierpliwie, czekając, dopóki nie pojawili się pierwsi kawalerzyści Talmanesa, po czym wbił pięty w boki Oczka. Nie musiał dozorować wozów dostawczych, które jechały na samym końcu, ani też szeregu zapasowych wierzchowców. Po drodze do Łzy wiele koni mogło okuleć albo zdechnąć od schorzeń, na które nie potrafili zaradzić weterynarze, a kawalerzysta bez konia nie był wiele wart. W dół rzeki pełzło siedem niewielkich statków pod trójkątnymi żaglami, nieznacznie tylko szybciej od samego nurtu. Na każdym zatknięta była niewielka biała flaga z wizerunkiem Czerwonej Ręki. Do wyruszenia szykowały się także inne, niektóre gnały na południe pod tyloma płóciennymi płachtami, ile dawało się wciągnąć na ich maszty.
Gdy zrównał się z czołem kolumny, słońce wyzierało już ponad linią horyzontu, śląc pierwsze promienie ku łagodnie falującym wzgórzom i rzadkim zagajnikom. Włożył kapelusz, by osłonić się przed tym rozjarzonym sierpem. Nalesean przyłożył odzianą w rękawicę pięść do ust, tłumiąc potężne ziewnięcie, a Daerid jechał zgarbiony w siodle, z opadającymi powiekami, jakby miał lada chwila, siedząc na koniu, odpłynąć w sen. Tylko Talmanes siedział z wyprostowanymi plecami, z szeroko rozwartymi oczyma, rozbudzony i czujny. Mat raczej solidaryzował się z Daeridem.
Mimo tego jednak podniósł głos, by go usłyszano wśród brzmienia bębnów i trąbek.
— Wyślijcie zwiadowców, gdy już znajdziemy się poza zasięgiem spojrzeń z miasta. — Wprawdzie dalej, w stronę południa, ciągnęły się same lasy albo szczere pola, ale przecinała je dość szeroka droga; w tych okolicach podróżowano przeważnie wodą, ale spore rzesze piechurów albo wozów przez całe lata wytyczyły szlak. — I uciszcie ten przeklęty hałas.
— Zwiadowcy? — spytał z powątpiewaniem Nalesean. — Oby mi dusza sczezła, w promieniu dziesięciu mil od nas nie napotkasz nikogo uzbrojonego bodaj we włócznię, chyba że twoim zdaniem Białe Lwy przestały tutaj biegać, ale nawet jeśli tak jest, to nie podejdą do nas bliżej jak na pięćdziesiąt mil, o ile w ogóle mają jakieś pojęcie, dokąd zmierzamy.
Mat jakby go nie słyszał.
— Chcę, żebyśmy dzisiaj sprawdzili, czy damy radę pokonać trzydzieści pięć mil. Jak się okaże, że nas na to stać, to będziemy wtedy wiedzieli, jakie utrzymywać tempo. — Rzecz jasna wytrzeszczyli oczy. Konie nie wytrzymałyby takiego tempa przez dłuższy czas, a poza tym nikt chyba prócz Aielów nie uważał, by dwadzieścia pięć mil nie stanowiło optymalnego dystansu, jaki piechota mogła pokonać w ciągu jednego dnia. Ale on musiał rozegrać tę partię dokładnie tak, jak zostały rozdane karty.
— Comadrin pisze: “Atakuj na takim terenie, gdzie zdaniem twojego wroga tego nie zrobisz, z niespodziewanej strony i o niespodziewanym czasie. Broń się tam, gdzie zdaniem twojego wroga nie będziesz tego robić, a jeśli będzie się tego spodziewał, to wtedy uciekaj. Zaskoczenie to klucz do zwycięstwa, a kluczem do zaskoczenia jest szybkość. Dla żołnierza szybkość to życie”.
— Kto to jest Comadrin? — spytał po chwili Talmanes, a Mat musiał się zastanowić, żeby móc mu udzielić odpowiedzi.
— Pewien generał. Od dawna już nie żyje. Kiedyś przeczytałem jego książkę. — W każdym razie pamiętał, jak ją czytał, więcej niż jeden raz; wątpił, by jeszcze gdziekolwiek istniał chociażby jeden egzemplarz. Skoro już o tym mowa, to przypomniał sobie, jak poznał Comadrina, przegrawszy pierwej z nim bitwę, jakieś sześćset lat przed Arturem Hawkwingiem. Te wspomnienia naprawdę nachodziły go znienacka. Dobrze chociaż, że cytatu nie przytoczył w Dawnej Mowie; obecnie na ogół udawało mu się tego uniknąć.
Przypatrując się konnym zwiadowcom, którzy rozstawieni w wachlarz rozjeżdżali się po falującej dolinie rzeki, Mat odetchnął. Zaczął już odgrywać swoją rolę, tak jak przewidywał plan. Pospieszny wyjazd, mający zasugerować, że niby stara się wymknąć w stronę południa, a przy tym na tyle demonstracyjny, by go z całą pewnością zauważono. Przez tę kombinację wyjdzie na durnia, ale to też miało wyjść tylko na dobre. Z tym uczeniem Legionu szybkiego przemieszczania się to był też dobry pomysł — jak się szybko przemieszczasz, to trzymasz się z daleka od walki — niemniej jednak ich przemarsz musiał z całą pewnością być zauważony od strony rzeki, jak z i wielu innych miejsc. Prędko omiótł wzrokiem niebo; żadnych kruków albo wron, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Również żadnych gołębi, ale jeśli ani jeden nie wyleciał tego ranka z Maerone, to on zje swoje siodło.
Najpóźniej za kilka dni Sammael dowie się, że zbliża się Legion, że się śpieszy, wieści zaś, które Rand rozpuścił w Łzie, sprawią, że przybycie Mata będzie nieuchronnie oznaczało nadciągającą inwazję na Illian. Legion, jakkolwiek by się starał, dotrze do Łzy nie wcześniej jak za miesiąc. Jeżeli szczęście dopisze, to Sammael zostanie zgnieciony niczym wesz między dwoma kamieniami, zanim Mat w ogóle zbliży się na odległość stu mil do tego człowieka. Sammael wiedział na pewno o wszystkim, na co się zanosiło — prawie o wszystkim — ale nie mógł się spodziewać, jaki to będzie taniec. Oprócz Randa, Mata i Bashere nikt nie miał o tym zielonego pojęcia. I na tym się właśnie opierał prawdziwy plan. Mat zorientował się, że pogwizduje. Raz przynajmniej wszystko miało potoczyć się wedle jego zamysłów.