— Trzeba im jakoś przemówić do rozumu i ty musisz mi w tym pomóc — powiedział Mat, nie wyjmując fajki z ust. Thom, czy ty mnie słuchasz?
Siedzieli na odwróconych do góry dnem baryłkach, w skąpym cieniu jakiegoś jednopiętrowego domu i palili fajki. Stary, chudy bard wyglądał na znacznie bardziej zaaferowanego listem przekazanym mu przez Randa. Wcisnął go teraz do kieszeni kaftana, nie złamawszy pieczęci z wizerunkiem drzewa i korony. W tym miejscu gwar rozmów i skrzypienie kół przepełniające ulicę, z którą łączyła się ta alejka, zdawały się dobiegać jakby z oddalenia. Ich twarze ociekały potem. Ale przynajmniej jedna sprawa została chwilowo załatwiona. Po wyjściu z Małej Wieży Mat przekonał się, że grupa Aes Sedai zawlokła dokądś Aviendhę; w najbliższym czasie nie będzie miała okazji nikogo ugodzić nożem.
Thom wyjął z ust fajkę z długim cybuchem pokrytym rzeźbieniami w kształcie liści dębu i żołędzi.
— Próbowałem kiedyś uratować jedną kobietę, Mat. Larithę poznałem w pewnej wiosce, w której zrobiłem sobie kilkudniową przerwę w podróży; była jak ten różany pączek, a poślubiła szewca, ponurego bydlaka. Prawdziwego bydlaka. Darł się na nią, jeśli kolacja nie była jeszcze gotowa, a on chciał już do niej zasiąść, i bił rózgą, jeśli zauważył, że zamieniła więcej niż dwa słowa z jakimś obcym mężczyzną.
— Na Szczelinę Zagłady, Thom! Co to ma wspólnego z przemawianiem tym kobietom do rozumu?
— Wysłuchaj mnie, chłopcze. Wszyscy w wiosce wiedzieli, jak on ją traktuje, ale to Laritha sama mi o wszystkim opowiedziała, cały czas biadoląc, jak to ona marzy, by ktoś ją wyratował. Miałem złoto w sakiewce, a także wspaniały powóz, woźnicę i służącego. Byłem młody, przystojny... — Thom przejechał kłykciami po siwych wąsach i westchnął; trudno było uwierzyć, że ta pomarszczona twarz mogła być kiedyś przystojna. Mat zamrugał oczami. Powóz? W jakich to czasach zwykły bard posiadał własny powóz? — Mat, serce mi się krajało, że ta kobieta znalazła się w takim ciężkim położeniu. I nie zaprzeczę, jej twarz też je poruszyła. Jak już powiedziałem, byłem młody; wydawało mi się, że się zakochałem niczym bohater opowieści. Tak więc któregoś dnia, gdyśmy razem zasiedli pod kwitnącą jabłonią, dobrze oddaloną od domu szewca, zaproponowałem, że ją zabiorę. Że ofiaruję jej pokojówkę, własny dom i że będę ją wielbił w pieśni oraz wierszu. Kiedy nareszcie zrozumiała, kopnęła mnie w kolano tak mocno, że kulałem przez miesiąc, a oprócz tego jeszcze walnęła mnie ławką.
— Wychodzi na to, że one wszystkie lubią kopać — mruknął Mat, poprawiając się na baryłce. — Pewnie ci nie uwierzyła, więc jak ją tu winić?
— Ależ uwierzyła! I oburzyła się, że mi w ogóle przyszło do głowy, jakoby ona miała kiedykolwiek opuścić swego ukochanego męża. Jej własne słowo: „ukochanego”. Pobiegła do tego człowieka, co sił w nogach, a mnie pozostał wybór: albo go zabiję, albo natychmiast wskoczę do swojego powozu. Musiałem zostawić prawie całą garderobę, jaką posiadałem. Podejrzewam, że ona żyje z nim po dziś dzień i to na takiej samej stopie jak ongiś. Zaciska w garści sznureczki od sakiewki i rozbija mu głowę wszystkim, co jej wpadnie w ręce, za każdym razem, gdy on wstąpi do gospody na kufel mocnego trunku. Tak jak to zawsze robiła, czego dowiedziałem się później drogą sekretnych dociekań. — Stuknął fajką o zęby, jakby chciał dobitnie podkreślić swoje słowa.
Mat podrapał się po głowie.
— Nadal nie rozumiem, gdzie tu związek.
— Po prostu nie myśl sobie, że znasz całą historię, kiedy poznałeś tylko jej część. Czy wiesz, na przykład, że Elayne i Nynaeve wyjeżdżają za kilka dni do Ebou Dar? Ja i Juilin mamy im towarzyszyć.
— Ebou... ! — Mat ledwie zdążył złapać fajkę zębami, zanim ta upadła na uschłe chwasty wyściełające alejkę. Nalesean opowiedział kilka historii, które mu się przydarzyły podczas jednej wizyty w Ebou Dar, i wynikało z nich, że to burzliwe miejsce, nawet jeśli wziąć poprawkę na jego zwyczaj przechwalania się w związku z kobietami albo bójkami, w jakich rzekomo uczestniczył. A więc to tak? Uznały, że uda im się wywieźć potajemnie Elayne? — Thom, musisz mi pomóc...
— W czym? — wtrącił Thom. — W wykradzeniu ich szewcowi? — Wydmuchnął kłąb błękitnawego dymu. — Nie zrobię tego, chłopcze. Nadal nie znasz całej historii. I co ty właściwie czujesz względem Egwene i Nynaeve? Nie, cofam to, niech to będzie tylko Egwene.
Mat zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy ten człowiek przypadkiem sobie nie wymyślił, że wszystko zaciemni, jeśli będzie dostatecznie długo mówił zagadkami.
— Lubię Egwene. L.. A żebym sczezł, Thom, Egwene to Egwene i można już na tym poprzestać. Właśnie dlatego próbuję uratować ten jej głupi kark.
— Chcesz powiedzieć, uratować ją z rąk szewca — mruknął Thom, ale Mat ciągnął dalej.
— Kark jej i Elayne; nawet kark Nynaeve, pod warunkiem, że ona mnie najpierw nie udusi. Światłości! Chcę im tylko pomóc. A poza tym, jeśli pozwolę, by Elayne coś się stało, to wtedy Rand urwie mi głowę.
— A czyś ty się kiedykolwiek zastanawiał, jak im pomóc w taki sposób, by mogły zrobić to, co same chcą, a nie to, czego ty chcesz? Gdybym ja mógł zrobić to, co chcę, to posadziłbym Elayne na jakiegoś konia i skierował do Andoru. Niestety, ona jest zmuszona... tak to, moim zdaniem trzeba określić: jest zmuszona... robić inne rzeczy, więc uganiam się tylko za nią, pocąc dniem i nocą ze strachu, że ktoś ją zabije, zanim uda mi się temu zapobiec. Elayne pojedzie do Caemlyn, kiedy będzie mogła. — Z ukontentowaniem zaciągnął się fajką, ale na samym końcu tyrady w jego głosie zabrzmiała jakaś fałszywa nuta, jakby wbrew pozorom nie podobało mu się to, co mówi.
— A mnie się zdaje, że one chcą sprezentować własne głowy Elaidzie. — Ach tak? Thom posadziłby tę głupią dziewkę na konia? Bard, który wlecze Dziedziczkę Tronu na jej własną koronację! Wysokie mniemanie ma o sobie ten Thom.
— Przecież nie jesteś jakimś byle durniem, Mat — powiedział cicho Thom. — Wiesz dobrze, co zrobić. Egwene... Trudno myśleć o tym dziecku jako o Amyrlin... — Mat chrząknął kwaśno na znak, że się z nim zgadza, ale Thom nie zwrócił na to uwagi. — ...jednak moim zdaniem ma mocny kręgosłup. Za wcześnie orzekać, czy niektóre fakty to nie czysty zbieg okoliczności, ale zaczynam wierzyć, że ona ma również rozum. Pytanie tylko, czy jest dostatecznie twarda? Jeśli nie, to zjedzą ją żywcem: kręgosłup, rozum i całą resztę.
— A niby kto ją zje? Elaida?
— A któżby inny? Niech no tylko nadarzy jej się sposobność. Z kolei tutejsze Aes Sedai nie bardzo uważają Egwene za Aes’ Sedai; może za Amyrlin tak, ale nie za Aes Sedai, jakkolwiek brzmi to niewiarygodnie. — Thom pokręcił głową. — Nic z tego nie rozumiem, ale to prawda. To samo się tyczy Elayne i Nynaeve. Oczywiście starają się zachować to w tajemnicy, ale nawet Aes Sedai nie są tak nieprzeniknione, jak im się wydaje; jeśli je bacznie obserwować, można dowiedzieć się niejednego. — Znowu wyciągnął list, ale tylko obrócił go w dłoniach, nawet na niego nie patrząc. — Egwene spaceruje po krawędzi urwiska, Mat, i te trzy frakcje, jakie powstały w Salidarze... na pewno trzy, jestem tego pewien... mogą ją zepchnąć w przepaść, jeżeli zrobi jeden zły krok. Elayne skoczy za nią, jeśli do tego dojdzie, podobnie Nynaeve. Albo tamte zepchną te dwie jako pierwsze, po to, by pociągnęły Egwene za sobą.
— Frakcje, jakie powstały w Salidarze... — powtórzył Mat, głosem płaskim jak dobrze oheblowana deszczułka. Thom przytaknął ze spokojem, a wtedy Mat nie pohamował się i wykrzyknął. — I ty chcesz, żebym ja je tutaj zostawił?!
— Chcę, żebyś ty przestał wierzyć, że je do czegokolwiek zmusisz. One już postanowiły, co będą robić, i ty tej decyzji nie zmienisz. Za to być może, powtarzam, być może, masz szansę pomóc mi w ratowaniu im życia.
Mat poderwał się na nogi. W myślach wykwitł mu obraz kobiety z nożem wbitym między piersi; nie było to jedno z zapożyczonych wspomnień. Kopnął beczułkę, która posłużyła mu za siedzisko; poturlała się w głąb alejki. Miałby pomagać jakiemuś tam bardowi w ratowaniu im życia? Coś mu się niejasno przypominało; ktoś, chyba Basel Gill, oberżysta z Caemlyn, mówił coś do Thoma, ale ta wizja była jak mgła, która natychmiast się rozwiała, ledwie spróbował ją pochwycić.
— Od kogo ten list, Thom? Od jeszcze jednej kobiety, którą uratowałeś? Czy raczej zostawiłeś tam, gdzie mogli uciąć jej głowę?
— Zostawiłem ją — odparł cichym głosem Thom. Powstawszy, odszedł, nie mówiąc już ani słowa.
Mat wyciągnął rękę, żeby go zatrzymać. zaczął coś mówić. Tyle że nie wiedział, co powiedzieć.
„Szalony starzec!”
Nie, Thom nie był szaleńcem. Egwene była uparta jak muł, przy czym w porównaniu z Nynaeve mogła uchodzić za wzór uległości. Każda z nich wspięłaby się na drzewo, by móc się lepiej przyjrzeć błyskawicy. A co się tyczy Elayne... wszystkim arystokratkom do tego stopnia brakowało rozsądku, że nie chciały się schować, jak padał deszcz. I potem, kiedy już porządnie zmokły, pałały oburzeniem.
Wystukawszy zawartość fajki, zmiażdżył tlące się popioły obcasem, zanim uschłe chwasty zdążyły się zająć ogniem, po czym porwał z ziemi kapelusz i pokuśtykał w stronę ulicy. Potrzebował informacji z lepszego źródła niż bard, któremu od uganiania się w towarzystwie tej zarozumiałej dziewki zaczęło się roić, że jest nie wiadomo kim. Po lewej stronie zauważył Nynaeve wychodzącą właśnie z Małej Wieży, więc ruszył w jej stronę, lawirując między obładowanymi furami ciągnionymi przez woły albo konie. Ona mogła mu powiedzieć wszystko, co musiał wiedzieć. O ile zechce. Poczuł skurcz w biodrze.
„Światłości, jest mi winna kilka wyjaśnień”.
Jednak w tym właśnie momencie Nynaeve spostrzegła go i wyraźnie zesztywniała. Obserwowała go przez chwilę, po czym nagle pospiesznie ruszyła w przeciwnym kierunku, ewidentnie starając się uniknąć spotkania. Dwukrotnie obejrzała się przez ramię, zanim skryli ją ludzie i wozy.
Zachmurzony zatrzymał się i naciągnął kapelusz na czoło. Ta kobieta najpierw skopała go bez powodu, a teraz nie chce z nim rozmawiać. One obie, Nynaeve i Egwene, postanowiły sobie, że będą tak długo doprowadzać go do pasji, aż wreszcie zacznie brać nogi za pas, kiedy tylko na niego spojrzą.
„No cóż, wybrały sobie niewłaściwego człowieka; a żeby sczezły!”
Vanin i pozostali stali przed stajnią sąsiadującą z kamiennym budynkiem, który w przeszłości musiał służyć za oberżę. Przez drzwi przelewał się teraz sznur Aes Sedai. Oczko był uwiązany do barierki razem z innymi końmi, a Vanin i pozostali pojmani do niewoli zwiadowcy przycupnęli pod ścianą. Mar i Ladwin różnili się od siebie najbardziej jak tylko można — jeden wysoki, chudy i obdarzony grubymi rysami, drugi niski, tęgawy i łagodny z twarzy, ale obaj wyglądali na identycznie zawstydzonych, kiedy Mat do nich podszedł. Żaden jak dotąd nie pogodził się z tym, że tak łatwo dał się złapać. Dwaj chorążowie stali wyprężeni na baczność, wciąż przyciskając zwinięte sztandary do drzewców, jakby to jeszcze miało jakikolwiek sens. Obaj robili wrażenie co najmniej zalęknionych. Bitwa to jedno, a wszystkie te Aes Sedai to coś zgoła innego. W walce mężczyzna ma przynajmniej jakieś szanse. Pilnowało ich dwóch Strażników, bardzo dyskretnie, i na dodatek dzieliła ich cała przestrzeń dziedzińca stajennego, ale nie przypadkiem wybrali sobie to miejsce, w pełnym słońcu, na rozmowę.
Mat pogładził Oczko po chrapach, a po chwili zaczął badać mu oczy. Ze stajni wyłonił się jakiś mężczyzna w skórzanej kamizeli; pchał ręczny wózek wypełniony gnojem. Vanin podszedł bliżej i też przyjrzał się ślepiom Oczka. Mat, nie patrząc na niego, zapytał:
— Mógłbyś dotrzeć do Legionu?
— Może. — Vanin zmarszczył czoło i uniósł zwierzęciu powiekę. — Może, przy odrobinie szczęścia. Ale za nic nie chciałbym zostawić swojego konia.
Mat skinął głową, jeszcze uważniej przyglądając się końskiemu oku.
— Przekaż Talmanesowi, że kazałem nie ruszać się z miejsca. Może zostanę tu kilka dni i nie chcę żadnej cholernej odsieczy. A ty postaraj się do mnie wrócić. W miarę możliwości tak, żeby cię nie widziano.
Vanin splunął w pył pod kopytami Oczka.
— Kiedy człowiek się zadaje z Aes Sedai, to tak, jakby dał się okiełznać i osiodłać. Wrócę, kiedy będę mógł. — Odszedł, kręcąc głową, i już po chwili wmieszał się w tłum, tłusty, niechlujny mężczyzna o rozkołysanym chodzie, którego nikt by nie podejrzewał, że potrafi się tak znakomicie skradać.
Jeden z rekrutów chrząknął z wahaniem, po czym podszedł do Mata.
— Mój panie, czy wszystko... ? To właśnie sobie zamierzyłeś, nieprawdaż, mój panie?
— Wszystko zgodnie z planem, Verdin — odparł Mat, klepiąc Oczko po grzbiecie. Najpierw wpadł do worka, głową naprzód, a potem ktoś zaciągnął sznurki. Obiecał Randowi, że dopilnuje, by Elayne dotarła bezpiecznie do Caemlyn, więc nie mógł wyjechać bez niej. Nie mógł też oddalić się ukradkiem i pozwolić, by Egwene dobrowolnie ułożyła kark na pniaku do rąbania drewna. Niewykluczone — Światłości, ależ to go denerwowało! — niewykluczone, że będzie musiał skorzystać z rady Thoma. Postara się, żeby te przeklęte kobiety zachowały przeklęte głowy na przeklętych karkach, pomagając im w realizacji tego wariackiego, całkiem nierealnego planu. I jednocześnie starając się pozostać w jednym kawałku. Co z kolei wykluczało trzymanie Aviendhy z dala od gardła Elayne. Cóż, przynajmniej będzie w pobliżu i rozdzieli je, jak dojdzie co do czego. Niewielka pociecha. — Wszystko w jak najlepszym cholernym porządku.
Elayne spodziewała się, że znajdzie Aviendhę w poczekalni albo może przed Małą Wieżą, ale prawie wcale nie musiała nadstawiać uszu, żeby się dowiedzieć, dlaczego jej tam nie spotkała. Przez rozmowy pozostałych Aes Sedai przewijały się tylko dwa tematy, a dyskutowały teraz wszystkie; porzucone papiery walały się na stołach. Większość wzięła na języki Mata; nawet służące i nowicjuszki krzątające się wokół poczekalni zatrzymywały się w trakcie wypełniania jakiegoś polecenia, by zamienić kilka słów na jego temat. Był ta’veren. Czy to bezpieczne pozwalać ta’veren na pozostanie w Salidarze? Czy to prawda, że on był w Wieży i że zwyczajnie pozwolono mu odejść? Czy rzeczywiście dowodził armią Zaprzysięgłych Smokowi? Czy naprawdę go aresztują za te wszystkie okropieństwa, którymi zasłynął? To prawda, że pochodzi z tej samej wioski co Smok Odrodzony i Amyrlin? Krążyły pogłoski o dwóch ta’veren związanych ze Smokiem Odrodzonym; kim jest ten drugi i gdzie się podziewa? Może Mat Cauthon wie. Opinii zdawało się być tyle samo, ile osób skłonnych je wygłosić.
Były jednak dwa takie pytania, które Elayne spodziewała się usłyszeć, a nie usłyszała. Czego Mat szukał w Salidarze i skąd Rand wiedział, dokąd go przysłać? Nikt tych pytań nie zadał, ale co chwila jakaś Aes Sedai nagle poprawiała szal, jakby zrobiło jej się zimno; inna wzdrygała się, kiedy ktoś się do niej odezwał. Jakaś posługaczka zapatrzyła się na coś w samym środku posadzki, zanim otrząsnąwszy się, przyszła do siebie, jakaś nowicjuszka obrzuciła siostry przestraszonym spojrzeniem. Już sam fakt, że Rand wiedział, gdzie one są, zdawał się wywoływać dreszcz.
Osoba Aviendhy nie wzbudziła aż tylu komentarzy, niemniej jednak siostry o niej rozmawiały i nie tylko po to, by zmienić temat. Nie co dzień przychodziła do nich z własnej woli jakaś dzikuska, a zwłaszcza dzikuska obdarzona tak niezwykłą siłą i na dodatek będąca Aielem. To ostatnie fascynowało autentycznie wszystkie siostry. Nigdy dotąd nie szkolono w Wieży żadnej kobiety Aielów i niewiele Aes Sedai dotarło do terytorium Pustkowia Aiel.
Pozostawało znaleźć odpowiedź na jedno pytanie: gdzie one ją uwięziły. Może nie dosłownie uwięziły, ale Elayne wiedziała, do czego Aes Sedai są zdolne, kiedy chcą, żeby jakaś kobieta została nowicjuszką.
— Jeszcze przed zmrokiem zostanie odziana w biel — stwierdziła zdecydowanie Akarrin. Szczupła Brązowa przytakiwała jej skinieniem głowy. Dwie pozostałe siostry czyniły to z równym przekonaniem.
Elayne, posykując bezgłośnie, wyszła pospiesznie na ulicę. W oddali zauważyła biegnącą Nynaeve, która oglądała się przez ramię, tak często, że aż wpadała na ludzi. Elayne zastanawiała się, czy jej nie dogonić — była spragniona towarzystwa — ale nie miała ochoty biegać na tym upale, nieważne, skoncentrowana, czy nie, a zdawało się, że to jedyny sposób, by tamtą dopaść. Ostatecznie jednak podkasała spódnice i rozpędziła się.
Zanim pokonała pierwsze pięćdziesiąt kroków, poczuła zbliżającą się Birgitte, więc odwróciła się i zobaczyła ją biegnącą przez ulicę. Towarzyszyła jej Areina, ale trzymała się nieco z tyłu i z chmurną miną splatała ręce na piersi. Nieznośna dziewka, która z pewnością nie zmieniła swych zapatrywań, mimo iż Elayne była już Aes Sedai.
— Pomyślałam sobie, że powinnaś o tym usłyszeć — rzekła cicho Birgitte. — Dowiedziałam się właśnie, że razem z nami do Ebou Dar jadą również Vandene i Adelas.
— Rozumiem — odmruknęła Elayne. Wprawdzie na dworze Tylin przebywały już trzy Aes Sedai, ale być może te dwie miały z jakiegoś powodu przyłączyć się do Merilille. A może miały wypełnić jakąś własną misję w Ebou Dar. Nie wierzyła jednak ani w jedno, ani w drugie. Areina upierała się przy swoim, Komnata postępowała podobnie. Dwie prawdziwe Aes Sedai miały towarzyszyć Elayne i Nynaeve, w charakterze przewodniczek. — A do tej dotarło, że nie jedzie?
Birgitte zerknęła w stronę, w którą spojrzała Elayne, na Areinę, po czym wzruszyła ramionami.
— Dotarło, ale nie jest tym zachwycona. Ja sama ledwie mogę się doczekać wyjazdu.
Elayne wahała się przez chwilę. Obiecała, że dochowa tajemnicy, co jej się wcale nie podobało, ale przecież nie zobowiązała się, że przestanie przekonywać tę kobietę, iż nie ma potrzeby i sensu, aby im towarzyszyła.
— Birgitte, Egwene...
— Nie!
— Dlaczego nie? — Krótko po tym, jak Birgitte została jej Strażnikiem, Elayne postanowiła, że kiedy już zwiąże więzią Randa, w jakiś sposób wymusi na nim obietnicę, że będzie robić to, co mu się każe, przynajmniej wtedy, kiedy to będzie ważne. Ostatnio stwierdziła, że uczyni jeszcze jedno zastrzeżenie. On będzie odpowiadał na jej pytania. Birgitte robiła to, kiedy miała ochotę albo w jakiś sposób uchylała się od odpowiedzi, kiedy tak jej było wygodnie, a czasami po prostu robiła upartą minę, tak jak teraz. — Wyjaśnij mi, dlaczego nie; jeśli powód okaże się przekonujący, już nigdy o to nie zapytam.
Z początku Birgitte tylko patrzyła na nią chmurnie, lecz potem ujęła ją pod ramię i prawie zagnała do ujścia alejki. Żaden przechodzień nie spojrzał na nie nawet dwa razy, Areina zaś, z twarzą jeszcze czerwieńszą niż przed chwilą, pozostała na swoim miejscu, ale Birgitte nadal rozglądała się ostrożnie dookoła i przemawiała szeptem.
— Zawsze, kiedy Koło wyrzucało mnie z Wzoru, rodziłam się, żyłam i umierałam, nie wiedząc nawet, że jestem z nim związana. Wiedziałam o tym tylko w Tel’aran’rhiod. Czasami stawałam się znana, a nawet sławna, ale byłam taka jak wszyscy, nie jak ktoś z legendy. Tym razem zostałam wypruta, nie wyrzucona. Po raz pierwszy mam ciało i wiem, kim jestem. Po raz pierwszy mogą mnie też poznać inni ludzie. Znają mnie Thom i Juilin; nic nie mówią, ale jestem tego pewna. Nie patrzą na mnie tak jak reszta. Gdybym powiedziała, że zamierzam się wdrapać na szklaną górę i zabić jakiegoś olbrzyma gołymi rękoma, zapytaliby tylko, czy potrzebuję jakiegoś wsparcia, i nie spodziewaliby się, że o nie poproszę.
— Nie rozumiem — powiedziała powoli Elayne, a Birgitte westchnęła i zwiesiła głowę.
— Nie wiem, czy potrafię temu sprostać. W innych żywotach robiłam to, co musiałam, to, co zdawało się słuszne, dostatecznie słuszne dla Maerion, Joany czy jakiejkolwiek innej kobiety. Teraz jestem Birgitte z opowieści. Każdy, kto o tym wie, będzie się czegoś po mnie spodziewał. Czuję się jak uczestnik tańca piór wkraczający na konklawe w Tovan.
Elayne nie zadała pytania; kiedy Birgitte wspominała o czymś z poprzednich żywotów, to jej wyjaśnienia zazwyczaj wprowadzały jeszcze większy zamęt niż niewiedza.
— Przecież to nonsens — odparła stanowczo, chwytając ją za ramiona. — Ja ciebie znam, a wcale nie oczekuję, że będziesz zabijała jakieś olbrzymy. Podobnie Egwene, która też już o tobie wie.
— Dopóki sama się nie przyznam — mruknęła Birgitte będzie tak, jakby ona mnie nie rozpoznała. Nie musisz mówić, że to też nonsens; wiem, że tak jest, ale to niczego nie zmienia.
— No i co z tego? Ona jest Amyrlin, a ty Strażnikiem. Ona zasługuje na twoje zaufanie, Birgitte. Ona go potrzebuje.
— Czy już z nią skończyłaś? — spytała zrzędliwym tonem Areina z odległości kroku. — Jeśli zamierzasz wyjechać i zostawić mnie, to przynajmniej mogłabyś mi pomóc w nauce strzelania z łuku, tak jak obiecałaś
— Zastanowię się nad tym — powiedziała cicho Birgitte do Elayne. Odwróciwszy się w stronę Areiny, złapała ją za warkocz, tuż nad karkiem. — Zajmiemy się sztuką strzelania z łuku obiecała, popychając ją w górę ulicy — ale najpierw porozmawiamy sobie o dobrych manierach.
Elayne, kręcąc głową, przypomniała sobie o Aviendzie i pobiegła przed siebie. Nie miała daleko.
Aviendhę rozpoznała dopiero po chwili. Była przyzwyczajona do jej widoku w cadin’sor, ze ściętymi na krótko ciemnorudymi włosami, a nie w spódnicy, bluzce i szalu, z włosami opadającymi na ramiona i odgarniętymi z twarzy za pomocą złożonej chustki. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało, że boryka się z jakimiś trudnościami. Siedziała dość niezdarnie na krześle — Aielowie nie byli przyzwyczajeni do krzeseł — zdawała się spokojnie popijać herbatę z pięcioma siostrami siedzącymi w kręgu w bawialni. Takie pomieszczenia znajdowały się w tych domach, w których zamieszkały Aes Sedai, aczkolwiek Elayne i Nynaeve nadal korzystały ze swej ciasnej izdebki. Drugi rzut oka pokazał, że Aviendha popatruje ponuro na Aes Sedai znad brzegu filiżanki. Na trzeci rzut oka nie starczyło czasu; na widok Elayne Aviendha poderwała się na równe nogi i upuściła naczynie na wymiecioną posadzkę. Poza Kamieniem Łzy Elayne spotkała niewielu Aielów, wiedziała jednak, że oni skrywają emocje, a Aviendha robiła to bardzo skutecznie. A tymczasem teraz na jej twarzy malowała się jawna udręka.
— Bardzo mi przykro — oznajmiła całemu towarzystwu Elayne — ale muszę wam ją na trochę zabrać. Porozmawiacie sobie później.
Kilka sióstr zawahało się, wyraźnie gotowych zaraz zaprotestować, mimo iż nie miały ku temu podstaw. Jeżeli nie liczyć Aviendhy, Elayne była ewidentnie najsilniejsza w tej izbie, a poza tym żadna z tych Aes Sedai nie była Opiekunką, względnie członkinią rady Sheriam. Cieszyła się, że nie ma tu Myrelle, która wszak mieszkała w tym domu. Elayne wybrała Zielone i została przyjęta, po czym dowiedziała się, że głową Zielonych Ajah w Salidarze jest Myrelle. Myrelle, która została Aes Sedai przed zaledwie piętnastu laty. Elayne wiedziała, że są w Salidarze takie Zielone, które noszą szal od co najmniej pięćdziesięciu lat, mimo iż żadna nie miała siwych włosów. Gdyby Myrelle była tu teraz i zechciała zatrzymać Aviendhę, to cała siła Elayne zupełnie by się nie liczyła. W takiej sytuacji jedynie Shana, Biała o wyłupiastych oczach, która zdaniem Elayne przypominała rybę, posunęła się do tego, że otworzyła szerzej usta, chcąc coś powiedzieć, po czym z dość ponurą miną je zamknęła, kiedy Elayne wygięła brwi w łuk.
Cała piątka zacisnęła usta, ale Elayne zignorowała to.
— Dziękuję wam — powiedziała z uśmiechem, mimo iż wcale nie było jej wesoło.
Aviendha zarzuciła na plecy swój bury tobołek, ale ociągała się, dopóki Elayne nie kazała jej iść ze sobą. Na ulicy powiedziała:
— Przepraszam cię za tamto. Dopilnuję, żeby to się więcej nie powtórzyło. — To jej się uda, była tego pewna. — Nie ma tu wielu miejsc, w których można porozmawiać na osobności, obawiam się. W mojej izbie jest gorąco o tej porze. Mogłybyśmy poszukać cienia albo napić się herbaty, chyba że napoiły cię nią do przesytu.
— Twoja izba. — Niby nie zabrzmiało to specjalnie opryskliwie, ale Aviendha najwyraźniej nie miała ochoty rozmawiać, przynajmniej w tym momencie. Nagle pomknęła w stronę właśnie mijającej je fury, załadowanej drewnem na opał, i pochwyciła konar, który miał zostać porąbany na drewno do rozpałki, dłuższy od jej ręki i grubszy od kciuka. Ponownie podeszła do Elayne, po czym zabrała się za odzieranie kory za pomocą noża; ostrze odcinało mniejsze gałązki niczym brzytwa. Udręka zniknęła z jej twarzy. Zdawała się teraz zdeterminowana.
Szły dalej, a Elayne przypatrywała się swojej towarzyszce z ukosa. Nie uwierzyłaby, że Aviendha chce jej zrobić coś złego, niezależnie od tego, co mówił ten prostak, Mat Cauthon. Ale z kolei... Niewiele wiedziała o ji’e’toh; Aviendha wyjaśniła co nieco, kiedy były razem w Kamieniu Łzy. Może Rand coś powiedział albo zrobił. Może to ten galimatias honoru i zobowiązania wymagał od Aviendhy... To się jakoś nie wydawało możliwe. Ale z kolei...
Kiedy dotarły do izby, postanowiła, że pierwsza poruszy ten temat. Spojrzawszy w twarz drugiej kobiety — i bardzo się pilnując, żeby nie objąć saidara — zaczęła:
— Mat twierdzi, że zjawiłaś się tu, bo chcesz mnie zabić.
Aviendha zamrugała oczami.
— Mieszkańcy bagien zawsze rozumieją wszystko na opak — powiedziała z niedowierzaniem. Położyła odarty konar w stopach łóżka Nynaeve, a obok pieczołowicie nóż. — Moja prawie-siostra Egwene poprosiła, żebym pilnowała dla ciebie Randa, a j a obiecałam, że to uczynię. — Tobołek i szal spoczęły na podłodze, tuż obok drzwi. — Mam wobec niej toh, ale jeszcze większe mam wobec ciebie. Rozwiązała tasiemki przy bluzce i ściągnęła ją przez głowę, po czym podciągnęła koszulę do pasa. — Kocham Randa al’Thora i dlatego raz z nim ległam. Mam toh i proszę cię, byś mi pomogła je wypełnić. — Odwróciwszy się plecami, uklękła na niewielkiej przestrzeni. Możesz użyć kija albo noża, jeśli chcesz; toh należy do mnie, za to wybór do ciebie. — Zadarła wysoko podbródek i zamknęła oczy. Zgodzę się na wszystko, co wybierzesz.
Elayne miała wrażenie, że zaraz ugną się pod nią kolana. Min powiedziała, że ta trzecia kobieta będzie niebezpieczna, ale Aviendha?
„Zaraz! Ona powiedziała, że... Z Randem!”
Ręce jej drgnęły, jakby chciały powędrować do noża leżącego na łóżku, więc skrzyżowała je na piersi.
— Wstawaj. I ubierz bluzkę. Nie zamierzam cię bić... A może jednak, chociaż trochę? Zacisnęła ramiona, by utrzymać dłonie na miejscu. — ... i z pewnością nie zamierzam dotykać tego noża. Schowaj go, proszę. — Wręczyłaby go Aviendzie, ale nie była pewna, czy w tej chwili powinna dotykać jakiejkolwiek broni. — Nie masz żadnego toh wobec mnie. — Sądziła, że taką frazą należy się posłużyć. — Kocham Randa, ale nic mi do tego, jeśli ty go też kochasz. — Aż ją język zapiekł od tego kłamstwa. Naprawdę z nim legła?
Aviendha obróciła się na kolanach, marszcząc czoło.
— Nie jestem pewna, czy cię rozumiem. Proponujesz, żebyśmy się nim podzieliły? Elayne, wydaje mi się, że jesteśmy przyjaciółkami, ale żeby zostać siostrami-żonami, powinnyśmy najpierw pobyć pierwszymi siostrami. Trochę potrwa, zanim się przekonamy, czy to możliwe.
Uświadomiwszy sobie, że ma szeroko otwarte usta, Elayne zamknęła je.
— Też tak myślę — odparła słabym głosem. Min stale powtarzała, że mogą się nim podzielić, ale z pewnością nie w taki sposób! Już sama taka myśl była nieprzyzwoita! — To trochę bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje. Kocha go jeszcze jedna kobieta.
Aviendha podniosła się tak szybko, że wyglądało to, jakby jakimś sposobem przeniosła się nagle z miejsca na miejsce.
— Jak się nazywa? — Jej zielone oczy płonęły, a w ręku trzymała nóż.
Elayne omal się nie roześmiała.
„W jednej chwili mówi o dzieleniu się, w następnej wścieka się jak.., jak... Jest tak wściekła jak ja — doszła do wniosku, bynajmniej nim nie zachwycona. — Mogło być gorzej, znacznie gorzej. To mogła być Berelain. Skoro to już musi być ktoś, to dlaczego nie Aviendha? I lepiej będzie, jak się z tym pogodzę, zamiast wierzgać nogami pod spódnicą niczym mała dziewczynka”. Usadowiła się na łóżku i splotła dłonie na podołku.
— Schowaj ten nóż i usiądź, Aviendha. I proszę, włóż bluzkę. Mam ci mnóstwo do opowiedzenia. Jest taka jedna kobieta, moja przyjaciółka, moja prawie-siostra, która ma na imię Min...
Aviendha ubrała się, ale upłynęło sporo czasu, zanim usiadła, i jeszcze więcej, zanim Elayne zdołała ją przekonać, że nie powinny zawiązywać spisku przeciwko Min. Na to przynajmniej się zgodziła. W końcu z niechęcią stwierdziła:
— Muszę ją poznać. Nie będę się nim dzieliła z kobietą, której nie mogę pokochać jako pierwszej siostry. — Obrzuciła badawczym spojrzeniem Elayne, która westchnęła.
Aviendha zastanowi się, czy się nim podzieli. Min była gotowa się nim podzielić. Czy ona z całej trójki jest jedyną normalną? Wedle ukrytej pod materacem mapy, Min powinna niebawem dotrzeć do Caemlyn, a może już tam była. Elayne nie miała pojęcia, czego właściwie by chciała, co by tam się miało stać. Wiedziała tylko tyle, że Min powinna wykorzystać swoje widzenia, żeby pomóc Randowi. A to oznaczało, że musi trzymać blisko niego. W czasie, gdy ona sama wyprawi się do Ebou Dar.
— Czy w życiu cokolwiek bywa proste, Aviendha?
— Nie wtedy, kiedy zamieszani są w to mężczyźni.
Elayne nie była pewna, czyj śmiech zaskoczył ją bardziej: jej samej czy Aviendhy.