Odgłos kopyt czarnego wałacha prawie całkowicie tonął w zgiełku miasta Amadoru, kiedy Eamon Valda jechał powoli po zatłoczonych ulicach. Pot tryskał z każdego pora jego skóry. Miał na sobie doskonale wypolerowany napierśnik, lśniący mimo pokrywającej go warstwy kurzu, a śnieżnobiały płaszcz rozpościerał się na potężnym zadzie wałacha. Dokładał wszelkich starań, żeby nie zwracać uwagi na kobiety i mężczyzn, a nawet dzieci, z tym wyrazem zagubienia na twarzach i w zniszczonym odzieniu. Nawet tutaj. Nawet tutaj.
Po raz pierwszy w życiu widok wielkich, kamiennych murów Fortecy Światłości, zwieńczonych wieżycami, z których powiewały sztandary, widok tego bastionu prawdy i prawa, nie wpłynął na poprawę jego nastroju. Na głównym dziedzińcu zsiadł z konia, rzucił lejce Synowi wraz z dokładną instrukcją, jak ma zadbać o jego wierzchowca; tamten wiedział oczywiście, co ma robić, jednak Valda zawsze starał się wszystkiego dopatrzyć osobiście. Żołnierze w białych płaszczach tłumnie spieszyli we wszystkie strony, mimo upału dając prawdziwy pokaz energii. Miał nadzieję, że kryje się za tym coś więcej niźli tylko pokaz.
Pojawił się młody Dain Bornhald, biegł truchtem przez dziedziniec, przyciskając dłoń do zakutej w blachę piersi w szczerym salucie.
— Niech cię Światłość oświeca, mój Lordzie Kapitanie. Czy droga z Tar Valon przebiegała dobrze? — Miał nabiegłe krwią oczy, wyraźnie czuć było odeń zapach brandy. Nie ma wymówki usprawiedliwiającej picie w ciągu dnia.
— Z pewnością była szybka — warknął Valda, ściągając rękawice i wpychając je za pas.
To nie chodziło o brandy, chociaż mógłby udzielić tamtemu nagany. Podróż naprawdę przebiegła szybko, jeśli brać pod uwagę dystans, jaki musieli pokonać. W rewanżu miał zamiar ofiarować swemu legionowi noc w mieście, kiedy już skończą rozbijać obóz za jego murami. Przyjechał najszybciej, jak mógł, jednak nie w smak mu były rozkazy wzywające go z powrotem, dokładnie w chwili, gdy jeden silny cios mógł powalić chwiejącą się Wieżę i pogrzebać wszystkie wiedźmy pod jej gruzami. Jazda była doprawdy godna zapamiętania, jednak każdy dzień przynosił coraz gorsze wieści. Al’Thor w Caemlyn. Tak naprawdę to nie miało znaczenia, czy ten człowiek był fałszywym Smokiem, czy prawdziwym; był w stanie przenosić, a każdy mężczyzna, który to potrafił, musiał być Sprzymierzeńcem Ciemności. Hałastra Zaprzysiężonych Smokowi w Altarze. Tak zwany Prorok i jego szumowiny w Ghealdan, w samej Amadicii.
W końcu udało mu się pozabijać trochę tego śmiecia, chociaż naprawdę nie jest łatwo walczyć z wrogiem, który częściej podawał tyły niźli dotrzymywał pola; który mógł się ukryć w mrowiu uchodźców. A co najgorsze, tym wrogiem byli bezmózdzy włóczędzy, którym się zdawało, że al’Thor wywrócił cały porządek do góry nogami. Jednak udało mu się w końcu znaleźć rozwiązanie, nawet jeśli nie było ono całkiem zadowalające. Wzdłuż dróg, którymi wędrował jego legion, stały teraz szubienice, a kruki miały tyle jadła, że omal nie pękały. Skoro nie dawało się odróżnić szumowin Proroka od włóczęgów, to w takim razie, no cóż, należało zabić wszystkich, którzy stawali na drodze. Ci, którzy są bez winy, powinni zostawać w swoich domach, gdzie ich miejsce; Stwórca ich ochroni. Valda uważał zresztą, że pozbycie się włóczęgów przyniesie tylko dodatkową korzyść.
— Słyszałem w mieście, że jest tu Morgase — powiedział. Nie wierzył w te plotki... większość plotek krążących po Andorze koncentrowała się wokół pytania: kto zabił królową?... Zaskoczony był więc, gdy Dain skinął głową.
Zaskoczenie zmieniło się w niesmak, kiedy młodzieniec zaczął paplać o apartamentach Morgase, o jej polowaniach, o tym jak dobrze jest traktowana, o tym, że lada dzień podpisze traktat z Synami. Valda nachmurzył się zupełnie otwarcie. Nie powinien spodziewać się niczego innego ze strony Nialla. W swoim czasie ten człowiek był jednym z najlepszych żołnierzy i wszyscy jak jeden mąż uznawali go za wielkiego dowódcę, teraz jednak postarzał się i stał się miękki. Valda zrozumiał to w momencie, kiedy rozkazy tamtego dotarły do Tar Valon. Już po otrzymaniu pierwszej wieści o al’Thorze Niall powinien był ruszyć całą dostępną siłą na Łzę. W marszu zdołałby pozyskać dowolną liczbę zwolenników; całe kraje garnęłyby się pod sztandary Synów Światłości przeciwko fałszywemu Smokowi. Powinny, w każdym razie. Teraz al’Thor przebywał w Caemlyn i był na tyle silny, żeby przerazić wszystkie trwożliwe serca. Za to Morgase była tutaj. Gdyby to on miał Morgase, to zmusiłby ją do podpisania tego traktatu pierwszego dnia po jej przyjeździe, nawet gdyby musiał siłą prowadzić jej uzbrojoną w pióro dłoń po pergaminie. Na Światłość, nauczyłby ją skakać na samą komendę: „Skacz”. A gdyby wzbraniała się przed powrotem do Andoru na czele Synów, to przywiązałby jej ręce do jakiegoś kija. Taki właśnie sztandar prowadziłby wojsko maszerujące na jej kraj.
Dain stał bez ruchu obok, czekał. Bez wątpienia żywił nadzieję, że wieczorem zostanie zaproszony na kolację. Jako młodszy oficer, nie mógł wystosować takiego zaproszenia do starszego stopniem, bez wątpienia miał jednak ochotę porozmawiać z dawnym dowódcą na temat Tar Valon, być może również o poległym ojcu. Valda nie poważał szczególnie Geoframa Bornhalda, uważał go za miękkiego człowieka.
— O szóstej zjem z tobą kolację w obozie. I chcę cię widzieć trzeźwego, Synu Bornhald.
Bornhald bez wątpienia był pijany; wytrzeszczył oczy i zachwiał się, zanim wykonał stosowny salut i odszedł. Valda zastanawiał się, co też tamtemu się stało. Dain był kiedyś znakomitym młodszym oficerem. Takim, który zbyt bardzo przejmował się nieważnymi subtelnościami, jak na przykład dowodami winy, nawet kiedy nie istniał żaden sposób na ich zdobycie, a jednak mimo wszystko był dobry. Nie taki słabeusz jak jego ojciec. To hańba, że topi swe zdolności w baryłce brandy.
Mrucząc coś pod nosem — oficerowie upijający się w samej Fortecy Światłości stanowili kolejny dowód, że charakter Nialla przegnił ze szczętem — Valda ruszył na poszukiwanie swoich kwater. Miał zamiar spać w obozie, jednak czuł, że ciepła kąpiel na pewno mu nie zaszkodzi.
W kamiennym korytarzu o surowym wystroju podszedł doń jakiś barczysty, młody Syn; szkarłatny pastorał Ręki Światłości odznaczał się na tle błyszczącego słońca na jego piersiach. Nie zatrzymując się, nawet nie patrząc na Valdę, Śledczy wymamrotał z szacunkiem:
— Mniemam, iż Lord Kapitan zechce odwiedzić Kopułę Prawdy.
Valda zmarszczył brwi; nie lubił Śledczych, którzy wprawdzie wykonywali przydatną pracę, jednak nie potrafił się wyzbyć wrażenia, że przywdziewali płaszcze z pastorałem, ponieważ dzięki temu nie musieli więcej stawiać czoła uzbrojonemu wrogowi. Już miał podnieść głos, żeby przywołać tamtego do porządku, kiedy nagle zrezygnował. To prawda, że dyscyplina wśród Śledczych była nadmiernie rozluźniona, jednak żaden Syn nigdy nie zagadnąłby Lorda Kapitana bez powodu. Kąpiel chyba mogła zaczekać.
Widok Kopuły Prawdy dodał mu ducha. Nieskazitelnie biała od zewnątrz; złota okładzina wewnętrznych ścian odbijała światło setek wiszących lamp. Grube, białe kolumny otaczały komnatę, pozbawione dodatkowych ozdób i wypolerowane do lśnienia, jednak sama kopuła rozciągała się na sto kroków niczym więcej nie podtrzymywana, wznosiła zaś na wysokość pięćdziesięciu stóp ponad prostym, marmurowym podwyższeniem, ustawionym dokładnie na środku białej, marmurowej posadzki; Lord Kapitan, Komandor Synów Światłości, stawał na nim czasem, gdy chciał wygłosić przemowę do Synów, którzy gromadzili się tam podczas najważniejszych uroczystości. Któregoś dnia on też na nim stanie. Niall nie będzie żył wiecznie.
Dziesiątki Synów przemierzały rozległą komnatę — był to widok wart obejrzenia, aczkolwiek tego zaszczytu dostępowali wyłącznie sami Synowie i nikt inny — ale przecież nie po !o mu polecono tu przyjść, by podziwiał Kopułę. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Za wielką kolumnadą biegły szeregi mniejszych kolumn, równie prostych i wypolerowanych równie znakomicie, a dalej małe nisze, wypełnione tysiącletnimi freskami, które upamiętniały sceny triumfów Synów Światłości. Valda kroczył przez komnatę, zaglądając do każdej wnęki. Na koniec wreszcie wypatrzył wysokiego, siwiejącego mężczyznę zapatrzonego na jedno z malowideł; przedstawiało Serenię Latar na szubienicy, jedyną Amyrlin, jaką Synom kiedykolwiek udało się powiesić. Rzecz jasna, była już martwa, kiedy ją wieszano; żywe wiedźmy wieszało się cokolwiek trudno, jednak to nie miało znaczenia. Stało się to sześćset i dziewięćdziesiąt trzy lata temu, kiedy to wreszcie prawu i sprawiedliwości uczyniono zadość.
— Czy coś cię kłopocze, mój synu? — Głos był miękki, niemalże delikatny.
Valda nieznacznie zesztywniał. Rhadam Asunawa mógł być Wysokim Inkwizytorem, jednak dalej był Śledczym. A Valda był Lordem Kapitanem, Pomazańcem Światłości, nie zaś jego synem”.
— Nie mam ku temu żadnych powodów — odparł bezbarwnym tonem.
Asunawa westchnął. Jego wychudzona twarz stanowiła wizerunek cierpień męczennika, a spływający po niej pot można by wziąć za łzy, jednak głęboko osadzone oczy zdawały się płonąć żarem, który wytopił wszelką zbędną uncję ciała. Na jego płaszczu widniał tylko pastorał, nie było zaś rozpostartych płomieni gorejącego słońca, jakby w ogóle nie przynależał do Synów. Albo stał ponad nimi.
— Czasy są kłopotliwe. Forteca Światłości udzieliła schronienia wiedźmie.
Valda powściągnął grymas, zanim na dobre uformował się na jego obliczu. Tchórze czy nie, Śledczy mogli okazać się niebezpieczni nawet dla Lorda Kapitana. Ten człowiek mógł nie być zdolny do powieszenia Amyrlin, najpewniej jednak marzył o tym, że będzie pierwszym, który powiesił królową. Valda nie dbał o to, czy Morgase będzie żyła, ale zakładał, iż nie umrze, zanim nie zostanie wykorzystana do ostatka. Nie powiedział więc nic, a wtedy grube, siwe brwi Asunawy opadły w dół, przez co oczy zdawały się wyzierać z jakichś głębokich jaskiń.
— Czasy są kłopotliwe — powtórzył — i nie wolno dopuścić do tego, by Niall zniszczył Synów Światłości.
Valda wpatrywał się długo w malowidło. Być może artysta był świetny, być może nie; nie znał się na sztuce. Musiał jednak przyznać, że tamten niezwykle wiernie przedstawił zarówno broń, jak i zbroje strażników; szubieniczny sznur również wyglądał jak prawdziwy. To były rzeczy, na których się znał.
— Gotów jestem cię wysłuchać — oznajmił na koniec.
— A więc pomówimy, mój synu. Później, kiedy wokół będzie mniej oczu, które nas mogą zobaczyć, i uszu, które mogą podsłuchać naszą rozmowę. Niechaj cię Światłość oświeca, mój synu. — Nie mówiąc już nic więcej Asunawa odszedł; biały płaszcz falował lekko, zaś odgłos jego kroków zabrzmiał tak, jakby za każdym stąpnięciem wbijał stopę w marmur. Niektórzy z Synów kłaniali się głęboko, kiedy przechodził obok.
Niall przypatrywał się z wąskiego okna znajdującego się wysoko ponad dziedzińcem, jak Valda zsiada z konia i rozmawia z młodym Bornhaldem, a potem odchodzi na bok, ewidentnie rozwścieczony. Valda zawsze był wściekły z jakiegoś powodu. Gdyby istniały jakieś sposoby, aby sprowadzić Synów do Fortecy, Valdę zaś zostawić tam gdzie był, Niall z radością by z nich skorzystał. Valda był zupełnie niezłym dowódcą na polu bitwy, jednak znacznie lepiej nadawał się do pacyfikacji wzburzonych tłumów. Jego wiedza odnośnie taktyki walki ograniczała się do szarży, zaś wiedza dotycząca strategii... też do szarży.
Kręcąc głową, Niall przeszedł do swej komnaty audiencyjnej. Miał na głowie ważniejsze rzeczy niźli zastanawianie się nad cechami charakteru Valdy. Morgase wciąż mu odmawiała, niczym armia broniąca się w górach, wyposażona w wodę oraz wysokie morale. Odmawiała przyznania, że znalazła się na dnie doliny, z której nie ma wyjścia, że to jej wróg znajduje się w górze.
Balwer poderwał się zza stołu, kiedy tylko Niall wszedł do przedsionka.
— Omerna był tutaj, mój panie. Zostawił to dla ciebie. Balwer dotknął leżącego na stole zwoju dokumentów, przewiązanego czerwoną wstążką. — I jeszcze to. — Wąskie wargi zacisnęły się, kiedy z kieszeni wydobył maleńką, kościaną tubkę.
Niall wziął ją z niewyraźnym mruknięciem, po czym wszedł do komnaty. Z jakichś powodów Omerna z każdym dniem stawał się coraz bardziej bezużyteczny. Już sam fakt, że zostawiał swoje raporty u Balwera, był wystarczająco zły, i to niezależnie od nonsensów, jakie zawierały, jednak nawet Omerna powinien wiedzieć, że nie wolno mu przekazywać żadnej z tych tubek opatrzonych trzema czerwonymi paskami w niczyje inne ręce, jak tylko samego Nialla. Przybliżył tubkę do światła lampy, aby sprawdzić, czy wosk nie został naruszony. Był nietknięty; przeciął go paznokciem. Miał ochotę przypiekać Omernę na wolnym ogniu, wreszcie pokazać mu, na czym polega strach przed Światłością. Ten dureń zupełnie się nie przydawał jako przynęta, chyba że udawał wytrawnego mistrza szpiegów na tyle, na ile mu pozwalały skromne umiejętności.
Wiadomość znowu była od Varadina; znaki wzięte z prywatnego szyfru Nialla zostały skreślone tym szalonym, pajęczym charakterem pisma na skrawku cienkiego papieru. Już miał ją spalić, nawet jej nie przeczytawszy, kiedy coś przyciągnęło jego uwagę. Zaczął czytać od samego początku i skrupulatnie rozszyfrowywał ją w myślach. Chciał mieć absolutną pewność. Dokładnie tak jak przedtem, były to jakieś bzdury o Aes Sedai na smyczach i dziwnych bestiach, jednak pod sam koniec... Varadin pomógł Asidimowi Faisarowi znaleźć kryjówkę w Tanchico; będzie próbował stamtąd przemycić Faisara, co nie będzie łatwe, ponieważ Zwiastuni otoczyli to miejsce tak ścisłą strażą, że nawet szept nie mógł pokonać murów miasta bez ich zgody.
Niall w zamyśleniu potarł policzek. Faisar był jednym z tych, których wysłał do Tarabonu, aby sprawdzili, czy coś da się ocalić. Faisar nie wiedział nic o Varadinie, a Varadin nie powinien był nic wiedzieć na temat Faisara. „Zwiastuni otoczyli to miejsce tak ścisłą strażą, że nawet szept nie mógł pokonać murów miasta”. Bazgroły szaleńca.
Wsadził skrawek papieru do kieszeni i wrócił do przedsionka.
— Balwer, jakie są ostatnie wieści z zachodu? — W ich prywatnych rozmowach „zachód” oznaczał zawsze granicę z Tarabonem.
— Od poprzedniego razu nic się nie zmieniło, mój panie. Patrole, które wniknęły do terytorium Tarabonu, nie powróciły. Najgorszy kłopot w pobliżu granicy stanowią uchodźcy, próbujący przekroczyć...
Patrole, które wniknęły zbyt głęboko. Tarabon stanowił jamę pełną jadowitych węży i wściekłych szczurów, ale...
— Jak szybko możesz wysłać kuriera do Tanchico?
Balwer nawet nie mrugnął. Ten człowiek nie zdradziłby śladu zaskoczenia nawet wtedy, gdyby własny koń przemówił do niego.
— Kurier może mieć kłopot ze zdobyciem świeżego konia po przekroczeniu granicy, mój panie. W normalnych czasach powiedziałbym, że droga w tobie strony zajmie mu dwadzieścia dni, być może przy odrobinie szczęścia trochę mniej. W obecnej sytuacji potrzeba dwa razy tyle czasu, i to jeśli los będzie łaskawy. Być może nawet samo dotarcie do Tanchico zajmie koło czterdziestu dni. To gniazdo węży, które mogą połknąć kuriera, tak że nawet kości po nim nie zostaną.
Kurier nie musiał wracać, ale Niall zatrzymał tę informację dla siebie.
— Zadbaj o to, Balwer. List będzie gotów za godzinę. Z kurierem porozmawiam osobiście. — Balwer skłonił głowę na znak, że pojął, dając w ten sposób jednocześnie do zrozumienia, że go obrażono, więc umywa ręce. Niech mu będzie. Istniała niewielka szansa, że wszystko może się udać bez dekonspiracji Varadina. Były to absolutnie niepotrzebne zabezpieczenia, jeśli tamten oszalał, jednak jeśli nie... Wydanie go nie przyśpieszy biegu żadnych spraw.
Wróciwszy do komnaty audiencyjnej, Niall jeszcze raz dokładnie przeczytał wiadomość od Varadina, zanim przysunął skrawek papieru do płomienia lampy i zaczekał, aż się zajmie. Potem roztarł popiół w palcach.
Wyznawał cztery zasady odnośnie działania i posiadanych informacji. Nigdy niczego nie planować, jeśli się nie wie. tak dużo, jak tylko można, na temat wroga. Nigdy nie obawiać się konieczności zmiany planów wraz z otrzymaniem nowej informacji. Nigdy nie zakładać, że wie się wszystko. I nigdy nie czekać do czasu, aż będzie się można wszystkiego dowiedzieć. Człowiek, który czekał, aż dowie się wszystkiego, siedział w namiocie, a tymczasem wróg podpalał już jego dach. Niall postępował zgodnie z tymi zasadami. Tylko raz w życiu z nich zrezygnował i zdał się na przeczucie. Pod Jhamarą, z żadnego innego powodu, jak tylko jakiegoś mrowienia w karku, kazał jednej trzeciej swej armii obserwować góry, o których wszyscy powiadali, iż są nie do przebycia. I kiedy manewrował resztą swoich sił, aby skruszyć Murandian i Altaran, illiańska armia, rzekomo znajdująca się setki mil dalej, zeszła nagle z tych „nieprzebytych” przełęczy. I właśnie wtedy tylko dzięki „przeczuciu” udało mu się wycofać, nie ponosząc druzgoczącej klęski. Teraz znowu czuł to samo mrowienie.
— Nie ufam mu — zdecydowanie oznajmił Tallanvor. — On mi przypomina młodego szulera, którego widziałem kiedyś na jarmarku, człowieka o dziecinnej twarzy, który potrafił patrzeć ci prosto w oczy i uśmiechać się, równocześnie podmieniając kości pod kubkiem.
Choć raz Morgase nie miała szczególnych trudności z powściągnięciem swego temperamentu. Młody Paitr doniósł, że jego wuj znalazł nareszcie sposób na przemycenie jej z Fortecy Światłości, jej i jej towarzyszy. To właśnie pozostali stanowili źródło prawdziwych kłopotów; Torwyn Barshaw twierdził, że ją samą wydostałby już dawno temu, ale nie zostawi przecież tamtych na łaskę Białych Płaszczy.
— Wezmę pod uwagę twoje odczucia — odparła pobłażliwym tonem. — Tylko nie pozwól, żeby one cię hamowały. Czy dysponujesz jakimś porzekadłem, które pasowałoby do tej sytuacji, Lini? Coś o młodym Tallanvorze i jego odczuciach? Światłości, dlaczego ona znajdowała tyle przyjemności w drażnieniu go? Wprawdzie swoim postępowaniem zbliżał się niemalże do zdrady, jednak ona była jego królową, nie zaś... Jakoś nie udało jej się skończyć tej myśli.
Lini siedziała przy oknie i zwijała wełnę, którą Breane miała oplecione dłonie.
— Paitr przypomina mi pewnego młodego stajennego, jeszcze z czasów, zanim ty się udałaś do Białej Wieży. Zrobił dwóm pokojówkom dziecko, a potem jeszcze przyłapano go na tym, jak próbował uciec z pałacu z workiem pełnym talerzy twojej matki.
Morgase zacisnęła szczęki, nic jednak nie mogło zepsuć jej zadowolenia, nawet to spojrzenie, jakim ją obrzuciła Breane, zachowująca się tak, jakby pozwalano jej na wyrażanie swoich opinii. Paitr nie posiadał się z radości z powodu planowanej ucieczki Morgase. Po części, rzecz jasna, dlatego, że najwyraźniej oczekiwał jakiejś nagrody od swego wuja za udział w przygotowaniach — to przynajmniej można było wywnioskować z jego uwag, które dotyczyły zmazania jakiejś domowej przewiny — ale młody człowiek prawie zatańczył z radości, kiedy przystała na plan, zgodnie z którym mieli się wydostać z Fortecy jeszcze tego dnia. Po wschodzie słońca powinni opuścić Amador i dalej podążać do Ghealdan, drogą, na której nie mieli napotkać żołnierzy związanych w jakikolwiek sposób z Andorem. Dwa dni temu Barshaw przyszedł osobiście, aby wyjawić jej szczegóły tej kombinacji, przebrany zresztą za sprzedawcę igieł i przędzy; był przysadzistym mężczyzną ze złośliwym wyrazem oczu i wykrzywionymi ustami, jednakże zwracał się do niej z należnym szacunkiem. Trudno było uwierzyć, że jest wujem Paitra — tak bardzo się od siebie różnili — a jeszcze trudniej, iż jest kupcem. Jednak jego plan był wzorem prostoty; musiało im tylko pomóc wielu ludzi poza Fortecą, żeby się powiódł. Morgase miała wyjechać z Fortecy Światłości ukryta na dnie wozu, wywożącego odpadki z kuchni.
— No dobrze, wiecie już wszyscy, co każdy ma zrobić oznajmiła im. Póki ona sama przebywała w swoich komnatach, pozostali cieszyli się stosunkową swobodą. Wszystko od tego zależało. Cóż, nie wszystko, ale z pewnością powodzenie ucieczki każdego z nich prócz niej. — Lini, ty i Breane musicie czekać na podwórzu przed pralnią, zanim dzwon wybije Najwyższą. — Lini spokojnie pokiwała głową, za to Breane zacisnęła usta. Omawiały to już ze dwadzieścia razy, a mimo to Morgase nie zamierzała dopuścić, by został popełniony błąd, w wyniku którego ktoś musiałby tu zostać. — Tallanvor, zostawisz swój miecz i zaczekasz w gospodzie zwanej „Dąb i Cierń”. — Otworzył już usta, ale zdecydowanie ucięła wszystkie ewentualne zastrzeżenia. — Słyszałam już twoje argumenty. Znajdziesz sobie jakiś inny miecz. Uwierzą, że masz zamiar wrócić, jeśli nie weźmiesz go ze sobą. — Skrzywił się, ale w końcu pokiwał głową. — Lamgwin ma zaczekać w „Złotej głowie”, Basel zaś w...
Rozległo się pukanie do drzwi; po chwili wsunął przez nie swą łysą głowę Basel.
— Królowo, jest tu człowiek... Syn... — Zerknął przez ramię na korytarz. — To Śledczy, moja królowo. — Dłoń Tallanvora powędrowała natychmiast do rękojeści miecza i nie chciał jej puścić, póki dwakroć powtórzonym gestem nie nakazała mu tego uczynić, krzywiąc się przy tym znacząco.
— Wpuść go. — Udało jej się powiedzieć te słowa spokojnym głosem, jednak w żołądku czuła trzepotanie motyli wielkości lisów. Śledczy? Czy wszystko nagle zaczęło się tak dobrze układać, by równie nagle zmienić się w katastrofę?
Wysoki mężczyzna, obdarzony jastrzębim nosem, odsunął Basela z drogi, a następnie zamknął mu drzwi przed nosem. Biało-złoty kaftan ze szkarłatnym pastorałem na ramieniu oznaczał rangę Inkwizytora. Dotąd nie poznała Einora Sarena, ale wskazano go jej przy jakiejś okazji. Na jego twarzy zastygł wyraz nieugiętej pewności.
— Zostałaś wezwana przez Lorda Kapitana Komandora oznajmił zimno. — Natychmiast udasz się ze mną.
Myśli Morgase mknęły szybciej jeszcze niźli te motyle w jej żołądku. Przywykła już do tego, że ją wzywano — Niall ani razu jej nie odwiedził od czasu, gdy umieścił ją w Fortecy — wzywano do stawienia się przed tym człowiekiem na kolejną lekcję tyczącą jej obowiązków względem Andoru, czy też na coś, co miało być z pozoru przyjazną pogawędką, mającą dowieść, że Niall szczerze pragnie zadbać o interesy jej oraz jej państwa. Przywykła już do takich wezwań, jednak nie do takich posłańców. Jeżeli miałaby zostać wydana w ręce Śledczych, to z pewnością nie uciekano by się do takiego wybiegu. Asunawa wysłałby dość ludzi, aby siłą zaciągnęli ją do niego, a wraz z nią wszystkich pozostałych. Samego Asunawę spotkała przelotnie, ale na jego widok krew krzepła jej w żyłach. Dlaczego wysłano właśnie Inkwizytora? Wypowiedziała na głos to pytanie, Saren zaś odpowiedział identycznym, lodowatym tonem:
— Przebywałem właśnie w towarzystwie Lorda Kapitana Komandora, a nadto szedłem akurat w tę stronę. Załatwiłem wszystkie swoje sprawy i teraz zaprowadzę cię tam. Mimo wszystko jesteś królową i należy ci się szacunek. — Mówił tak, jakby nudziły go wypowiadane słowa, trochę też niecierpliwie, aż dotarł do ostatnich słów, w które wkradła się nuta kwaśnego szyderstwa. W każdym razie nie było w jego wypowiedzi nawet śladu cieplejszych uczuć.
— Bardzo słusznie — odparła.
— Czy mogę towarzyszyć mojej królowej? — Tallanvor skłonił się ceremonialnie; przynajmniej potrafił się zdobyć na pokaz stosownego uniżenia, kiedy obcy byli w pobliżu.
— Nie. — Lepiej zrobi, jeśli weźmie Lamgwina. Nie, męskie towarzystwo będzie świadczyć, iż potrzebuje przybocznego strażnika. Saren przerażał ją niemalże w takim samym stopniu jak Asunawa, nie mogła jednak pozwolić, aby zaczął to choćby podejrzewać. Uśmiechnęła się, tolerancyjnie i swobodnie. — Z pewnością w tym miejscu nie jest mi potrzebna żadna ochrona.
Saren uśmiechnął się również, albo raczej wykrzywił usta. Wyglądało to tak, jakby się z niej naśmiewał.
Kiedy na korytarzu zobaczyła Basela i Lamgwina spoglądających na nią niepewnie, omal nie zmieniła zdania w kwestii swej świty. Jednak dwóch ludzi i tak by jej nie obroniło, gdyby się okazało, że to wszystko to jakaś wyrafinowana pułapka, a poza tym zmiana zdania byłaby oznaką słabości. Gdy wędrowała u boku Sarena przez te kamienne korytarze, bez wątpienia czuła się słabą kobietą, a nie królową. Nie. Być może krzyczałaby równie głośno jak wszyscy pozostali, gdyby Śledczy zamknęli ją w swych lochach — cóż, w tej kwestii nie było żadnego „może”; miała na tyle rozsądku, by zdawać sobie sprawę, że pod tym względem królewskie ciało nie różni się od innych — póki co jednak, będzie tym, kim była dotąd. Rozmyślnie zajęła się tłumieniem łopotu motyli w żołądku.
Saren doprowadził ją do niewielkiego, wyłożonego kamiennymi płytami dziedzińca, na którym obnażeni do pasa mężczyźni ćwiczyli ciosy mieczem na drewnianych słupkach.
— Dokąd my idziemy? — zapytała. — To nie jest droga, którą zazwyczaj chadzam do gabinetu Lorda Kapitana Komandora. Czy on zajmuje obecnie jakieś inne pomieszczenie?
— Wybrałem krótszą drogę — odparł grzecznie. — Mam ważniejsze sprawy na głowie niż... — Nie skończył zdania, ale nie zwolnił również kroku.
Nie miała innego wyboru, jak tylko iść za nim, przez korytarz, z którego wchodziło się do długich izb pełnych wąskich pryczy, i gdzie widziała mężczyzn obnażonych częstokroć do pasa, a nawet bardziej. Spojrzenie utkwiła w plecach Sarena, układając sobie w myślach kąśliwą przemowę, jaką miała uraczyć Nialla. Dalej przez podwórzec stajni, gdzie w powietrzu zawisała ciężka woń koni i nawozu, a w jednym z jego rogów pracował kowal. Potem znowu przez jakieś baraki, stamtąd przez kolejny dziedziniec, z boku którego znajdowały się kuchnie, i gdzie pachniało gotowanym gulaszem... I wtedy zatrzymała się jak wryta.
Na samym środku dziedzińca wznosił się długi i wysoki szafot. Stały na nim rzędem trzy kobiety i ponad dziesięciu mężczyzn, ze związanymi rękoma i nogami, w pętlach owiniętych wokół szyi. Niektórzy płakali żałośnie; większość wyglądała na przerażonych. Na samym końcu szeregu stali Torwyn Barshaw oraz Paitr; chłopiec miał na sobie tylko podkoszulek, a nie czerwono-biały kaftan, który kazała dlań uszyć. Paitr nie płakał, jednak jego wuj nie potrafił powstrzymać łez. Paitr zdawał się nazbyt przerażony, aby myśleć o płaczu.
— W imię Światłości! — zawołał oficer Białych Płaszczy, a inny Biały Płaszcz pociągnął długą dźwignię umieszczoną przy końcu szafotu.
Zapadnie otwarły się z głośnym trzaskiem i w tym momencie skazańcy zniknęli jej z oczu. Niektóre z napiętych lin drżały, jakby powieszeni dławili się jeszcze, wypluwając z siebie życie, miast umrzeć szybko, ze skręconymi karkami. Jednym z nich był Paitr. I razem z nim umarły jej nadzieje na ucieczkę. Być może powinna bardziej przejąć się jego losem, ale potrafiła myśleć tylko o tym, że jej plany obracają się w proch, że znowu nie wie, jak uciec z tej pułapki, w którą sama wpadła. Dała się w nią złapać, pociągając za sobą Andor.
Saren patrzył na nią, najwyraźniej spodziewając się, że zasłabnie lub zwymiotuje.
— Aż tylu za jednym zamachem? — zapytała, dumna że głos jej nie zadrżał. Lina Paitra przestała już drgać, Kołysała się teraz tylko z boku na bok. Żadnych nadziei na ucieczkę.
— Każdego dnia wieszamy Sprzymierzeńców Ciemności sucho odparł Saren. — Zapewne w Andorze wypuszczacie ich po udzieleniu napomnienia. My nie.
Morgase spojrzała mu w oczy. Najkrótsza droga? A więc taka jest nowa taktyka Nialla. Nie zaskoczyło jej, że nikt nie wspomniał o jej planowanej ucieczce. Niall był na to zbyt subtelny. Wszak przysługiwał jej status honorowego gościa, natomiast Paitr oraz jego wujek zostali powieszeni przez przypadek, za jakieś przestępstwo, które nie miało nic wspólnego z nią. Kto będzie następny? Lamgwin czy Basel? Lini czy Tallanvor? Dziwne, ale obraz Tallanvora z pętlą wokół szyi bolał bardziej niźli obraz Lini. Umysł potrafi płatać osobliwe figle. Ponad ramieniem Sarena dostrzegła przelotnie Asunawę, w oknie, z którego było widać szubienicę. Patrzył w dół, na nią. Być może to było jego dzieło, nie zaś Nialla. Co niczego nie zmieniało. Nie mogła pozwolić, żeby jej ludzie umierali na próżno. Nie mogła pozwolić, żeby Tallanvor umarł.
Szyderczo unosząc brew, powiedziała:
— Jeżeli ten widok sprawił, że zmiękły ci kolana, przypuszczam, iż możemy chwilę zaczekać, aż odzyskasz władzę w nogach. Swobodnym głosem, zupełnie nie zdradzającym wstrząsu, jaki przeżyła. Światłości, nie pozwól jej zwymiotować.
Saren z pociemniałą twarzą odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Poszła za nim równym krokiem, nie zerknąwszy nawet w stronę okna Asunawy, starając się nie myśleć o ciałach na szafocie.
Być może była to naprawdę najkrótsza droga, w następnym korytarzu bowiem Saren poprowadził ją na górę po stromych schodach, dzięki czemu znalazła się przed gabinetem Nialla o wiele szybciej niż zazwyczaj. Niall jak zawsze nie wstał na jej powitanie, a w pomieszczeniu nie było krzesła, na którym mogłaby usiąść, musiała więc stać przed nim niczym zwykła petentka. Wydawał się nieco zdekoncentrowany; siedział w milczeniu i patrzył na nią, ale tak naprawdę wcale jej nie widział.
Zwyciężył, a teraz nawet nie chciał zauważyć jej obecności. To ją rozdrażniło. Światłości, zwyciężył. Być może powinna wrócić na swoje pokoje. Jeżeli powie Tallanvorowi, Lamgwinowi i Baselowi, żeby spróbowali utorować jej przemocą drogę ucieczki, to zapewne jej posłuchają. Zginą i ona również zginie; nigdy w życiu nie trzymała w dłoniach miecza, jeśli jednak wyda taki rozkaz, sama również weźmie go do ręki. Umrze, a Elayne odziedziczy Tron Lwa. Odziedziczy, gdy tylko zepchnie zeń al’Thora. Biała Wieża zadba o to, by Elayne otrzymała to, co do niej należy. Wieża. Gdyby Wieża zabezpieczyła tron dla Elayne... To zakrawało na szaleństwo, jednak wierzyła Wieży jeszcze mniej, niźli ufała Niallowi. Nie, musi sama uratować Andor. Ale te koszty... Koszty trzeba zapłacić.
Jakoś musiała wydusić te słowa z siebie.
— Gotowa jestem podpisać twój traktat.
Niall z początku jakby jej nie usłyszał. Po chwili zamrugał oczami i nagle zaśmiał się dosyć nieprzyjemnie, jednocześnie kręcąc głową. To również ją zdenerwowało. Udawane zaskoczenie. Nie próbowała uciec. Była gościem. Żałowała, że to nie jego widziała na szafocie.
Zabrał się do dzieła tak szybko, że niemalże zupełnie zatarł tamto wrażenie całkowitej apatii. Za moment jego wysuszony sekretarz miał już gotowy długi pergamin; wszystko zostało spisane zawczasu i opatrzone kopią Pieczęci Andoru, której nawet ona nie potrafiła odróżnić od oryginału.
Wiedząc doskonale, że Morgase nie ma żadnego wyboru, Niall ciągnął tę komedię, odczytując uważnie warunki traktatu. Nie różniły się w niczym od tego, czego oczekiwała. Niall powiedzie Białe Płaszcze, które pomogą jej odzyskać tron, ale miało to swoją cenę, nawet jeśli nie zostało to w ten sposób określone. Tysiąc Białych Płaszczy będzie na stałe kwaterować w Caemlyn, będą mogli sprawować sądy wedle własnego prawa, niezależnie od prawa Andoru, po wsze czasy. Na całym obszarze Andoru władza Białych Płaszczy będzie równa władzy Gwardii Królowej, po wsze czasy. Odwracanie skutków tego, co teraz podpisywała, mogło jej zabrać całe życie, podobnie jak i całe życie Elayne, jednak alternatywą był al’Thor i Tron Lwa jako jego trofeum. Gdyby któraś z kobiet miała znowu na nim zasiąść, z pewnością będzie to Elenia albo Naean, czy ktoś do nich zbliżony, a i tak będzie tylko kukiełką al’Thora. To, albo Elayne jako kukiełka Wieży; naprawdę nie potrafiła się zmusić, aby zaufać Wieży.
Wyraźnie napisała swoje imię, odcisnęła kopię Pieczęci w czerwonym wosku, który sekretarz Nialla nakapał na samym dole dokumentu. Lew Andoru ujęty w Różaną Koronę. Oto pierwsza królowa, która akceptowała obecność obcych wojsk na andorańskiej ziemi.
— Kiedy...? — Nawet nie się nie spodziewała, z jakim trudem przyjdzie jej to wypowiedzieć. — Kiedy twoje legiony wyruszą?
Niall zawahał się, spojrzał na blat stojącego przed nim stołu. Nie było na nim nic prócz pióra i atramentu, miseczki z piaskiem oraz świeżo nadpalonej pałeczki czerwonego wosku, jakby właśnie przed chwilą skończył pisać jakiś list. Wykaligrafował swój podpis pod traktatem i odbił w wosku własną pieczęć, promienne słońce w złotym wosku, potem wręczył pergamin sekretarzowi.
— Zanieś to do archiwum, Balwer. Obawiam się, że nie mogę wyruszyć tak szybko, jakbym pragnął, Morgase. Sytuacja rozwija się w kierunku, który nieco zmienia moje wcześniejsze plany. Nie jest to wszakże nic, czym ty powinnaś się martwić. Po prostu kwestie dotyczące tego, jakie najlepiej wykonać posunięcia na obszarach nie mających związków z Andorem. Nalegam, abyś traktowała to po prostu jako dodatkowy czas mi poświęcony, w którym będę się mógł cieszyć twoim towarzystwem.
Balwer ukłonił się zręcznie, nawet jeśli trochę nazbyt układnie, jednak pewna była, że jego oczy omalże nie wyszły z orbit z zaskoczenia. Ona sama, równie zdumiona, prawie rozdziawiła usta. Naciskał ją coraz mocniej, a teraz ma inne sprawy do rozważenia? Balwer pośpiesznie wyszedł z komnaty, jakby się obawiał, że może spróbować wyrwać mu z ręki traktat i podrzeć na strzępy, ale to była ostatnia rzecz, jaka mogłaby przyjść jej do głowy. Przynajmniej nie będzie już więcej egzekucji. Z resztą trzeba sobie będzie poradzić najlepiej, jak się tylko da. Krok po kroku. Jej opór dobiegł końca, teraz jednak znowu zyskała na czasie, otrzymała nieoczekiwany podarunek, którego nie wolno było zmarnować. Przyjemność z jej towarzystwa?
Uśmiechnęła się życzliwie.
— Czuję się tak, jakby jakiś ciężar został zdjęty z mych barków. Powiedz mi, czy grywasz w kamienie?
— Uważany jestem za przyzwoitego gracza. — Uśmiech, jakim obdarzył ją w odpowiedzi, z początku pełen był zaskoczenia, później zaś rozbawienia.
Morgase zarumieniła się, ale jakoś się pohamowała i nie okazała gniewu. Niech sobie myśli, że ją złamał. Nikt nie przygląda się szczególnie uważnie pokonanemu przeciwnikowi, ani też nie darzy go szczególnym respektem, a jeśli będzie ostrożna, to z czasem zacznie odzyskiwać to, co straciła, jeszcze zanim żołnierze opuszczą Amadicię. Miała bardzo dobrego nauczyciela w Grze Domów.
— Postaram się, byś nie znalazł we mnie nazbyt marnego przeciwnika, jeżeli będziesz miał ochotę zagrać. — Grała znacznie powyżej przyzwoitego poziomu, być może nawet powyżej dobrego, ale będzie musiała przegrywać i jednocześnie nie grać tak źle, aby się poczuł znudzony. Zresztą nienawidziła przegrywać.
Asunawa zmarszczył czoło i zabębnił palcami po złoconej poręczy. Ponad jego głową, na oparciu fotela, połyskiwał namalowany lakierem pastorał ujęty w biały krąg.
— Wiedźma się zdradziła — mruczał.
Saren odpowiedział takim tonem, jakby to było oskarżenie:
— Niektórzy ludzie w ten sposób reagują na widok powieszonych. Sprzymierzeńcy Ciemności zostali złapani wczoraj; mówiono mi, że wyśpiewywali właśnie jakiś katechizm Cienia, kiedy Trom wyłamał drzwi. Sprawdziłem, ale nikt nie pomyślał, żeby zapytać, czy coś jej z nimi nie łączy. — Przynajmniej nie przestępował z nogi na nogę, stał prosto, tak jak członek Ręki Światłości powinien.
Asunawa zbył to nieznacznym gestem dłoni. To przecież oczywiste, że nie było między nimi żadnego związku, pominąwszy fakt, że ona była wiedźmą, oni zaś Sprzymierzeńcami Ciemności. Mimo wszystko wiedźma przebywała dalej w Fortecy Światłości. A więc jednak musiał się martwić.
— Niall wysłał mnie po nią, jakbym był psem — poskarżył się Saren. — Niemalże wywrócił mi się żołądek, kiedy stałem tak blisko niej. Ręce same rwały się do jej gardła.
Asunawa nawet nie raczył odpowiedzieć, ledwie słyszał, co tamten mówi. Niall nienawidził Ręki. Większość ludzi nienawidziła tego, czego się bała. Ale teraz jego myśli krążyły wokół Morgase. Nie była słaba, jeśli wziąć wszystko pod uwagę. Z pewnością dostatecznie dobrze broniła się przed Niallem, podczas gdy większość ludzi załamałaby się już w chwili, w której trafiliby do Fortecy. Jednak zniweczy niektóre jego plany, jeśli mimo wszystko okaże się słaba. Wszystkie szczegóły miał już dopracowane w głowie, każdy dzień jej procesu w obecności ambasadorów ze wszystkich krajów, które wciąż zdolne były wysłać takowych, aż do jej ostatecznego wyznania, wydartego z niej tak zręcznie, że nikt nie znajdzie nawet najmniejszego śladu na jej ciele, a potem uroczystości towarzyszące jej egzekucji. Specjalny szafot, tylko dla niej, aby potem zachować go na upamiętnienie tego zdarzenia.
— Miejmy nadzieję, że wciąż będzie się opierać Niallowi powiedział z uśmiechem, który niektórzy mogliby określić jako delikatny. Nawet cierpliwość Nialla nie może trwać wiecznie; w końcu będzie ją musiał oddać w ręce sprawiedliwości.