34 Podróż do Salidaru

Egwene umyła twarz. Dwukrotnie. Potem odszukała swoje torby podróżne i zapakowała do nich rzeczy. Grzebień z kości słoniowej i szczotkę, także lustro i pudełko z przyborami do szycia — maleńką, delikatnie złoconą szkatułkę, w której zapewne mieściły się kiedyś dokumenty jakiejś damy — dodatkowo biały kawałek różanego mydła i czyste pończochy, dalej bieliznę, chusteczki i całe mnóstwo rzeczy, póki boki jej skórzanych toreb nie wydęły się tak, że nie mogła dopiąć pasków. Kilka sukni, płaszczy i szal Aielów zostały zawinięte w węzełek, który ciasno obwiązała rzemieniem. Kiedy już się uporała z tą robotą, rozejrzała się dookoła, zastanawiając, co jeszcze chciałaby zabrać. Wszystko należało do niej. Nawet namiot został jej ofiarowany, z pewnością jednak stanowiłby nazbyt wielkie obciążenie, podobnie jak dywaniki i poduszki. Kryształowa umywalka była naprawdę piękna, zdecydowanie jednak za ciężka. To samo dotyczyło skrzynek, chociaż kilka z nich miało naprawdę ślicznie odrobione zawiasy i nadto były pięknie rzeźbione.

Dopiero wtedy, kiedy pomyślała o skrzynkach i innych rzeczach, zdała sobie sprawę, że zapomniała o najważniejszym.

— Odwaga — oznajmiła sucho. — Serce Aiela.

Nie aż tak znowu trudne okazało się wdzianie pończoch bez możliwości siadania na podłodze, jeśli pominąć konieczność skakania z nogi na nogę. Następne były mocne buty; przydadzą się, jeśli będzie musiała odbyć jakąś daleką wędrówkę, jedwabna bielizna, biała i miękka. Potem zielona suknia do konnej jazdy, z wąskimi, rozciętymi spódnicami. Niestety, zbyt ciasno przylegała do jej bioder, zupełnie niepotrzebnie przypominając, że odtąd siadanie nie będzie sprawiało jej szczególnej przyjemności.

Nie było najmniejszego sensu wychodzić z namiotu. Bair i Amys znajdowały się najprawdopodobniej w swoich własnych namiotach, ona jednak nie chciała ryzykować, że zobaczą, jak będzie to robiła. Byłoby to niczym cios zadany im w twarz. Oczywiście, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. W przeciwnym przypadku czekała ją długa droga na końskim grzbiecie.

Nerwowo zatarła dłonie, objęła saidara, zaczekała, aż ją wypełni. I niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Saidar sprawiał, że było się bardziej świadomym otaczającego świata, włączywszy w to własne ciało, o którym jednak natychmiast zapomniała. Próbowała dokonać czegoś nowego, czegoś, o czym, na ile wiedziała, nikt dotąd jeszcze nie pomyślał, powinna więc postępować powoli i rozważnie, lecz chyba po raz pierwszy w życiu miała ochotę wypuścić natychmiast Źródło. Przeniosła więc szybko strumienie Powietrza splecione w odpowiedni sposób.

Pośrodku namiotu, wokół jej splotów, powietrze drżało, sprawiając, że pozostała część jego przestrzeni wydawała się jakby zamglona. Jeżeli się nie myliła, to właśnie stworzyła miejsce, w którym wnętrze jej namiotu było tak podobne do jego odbicia w Tel’aran’rhiod, że właściwie nie było między nimi żadnej różnicy. Jedno było drugim. Niemniej jednak istniał tylko jeden sposób, żeby zdobyć całkowitą pewność.

Przerzuciła torby podróżne przez ramię, ujęła węzełek i przeszła przez splot. A potem wypuściła saidara.

Znajdowała się w Tel’aran’rhiod. Lampy się nie paliły, a jednak wszystko zalane było tym dziwnym, docierającym zewsząd światłem. Przedmioty przemieszczały się nieustannie, kryształowa umywalnia, skrzynki, wszystko. Znalazła się w Tel’aran’rhiod razem z własnym ciałem. Wydawało się to jej równie proste, jak wówczas, kiedy wchodziła we śnie.

Wyjrzała z namiotu. Księżyc w trzeciej kwadrze oświetlał namioty, przy których nie płonął żaden ogień i nikt się nie poruszał, a także miasto Cairhien, które zdawało się dziwnie odległe i pogrążone w cieniu. Jedynym teraz problemem było przedostanie się do Salidaru. O tym pomyślała zawczasu. Dużo zależało od tego, czy znajdując się tutaj cieleśnie, będzie w równym stopniu potrafiła kontrolować rzeczywistość Świata Snów, jak wtedy, gdy stanowiła jego część.

Ustaliła w myślach ten obraz, jaki chciała zobaczyć, obeszła namiot dookoła — i nie mogła powstrzymać uśmiechu. Za namiotem stała Bela, niska, kudłata klacz, na której grzbiecie opuściła Dwie Rzeki, tak przecież już dawno temu. Była to tylko Bela ze snu, a jednak szturchnęła ją nosem i zarżała na powitanie.

Egwene rzuciła swe bagaże na ziemię i otoczyła ramionami kark zwierzęcia.

— Cieszę się, że cię znowu widzę — wyszeptała. Te ciemne, wilgotne oczy, które na nią patrzyły, należały do Beli, niezależnie od tego, że stanowiła ona tylko odbicie rzeczywistej klaczy.

Bela miała na grzbiecie siodło o wysokich łękach, dokładnie takie, jakie sobie wcześniej wyobraziła. W normalnych warunkach było bardzo wygodne do dłuższych podróży, jednak nie było miękkie. Egwene spojrzała na nie spod oka, zastanawiając się, jakby wyglądało, gdyby zostało wyścielone czymś puszystym, potem skoncentrowała się. W Tel’aran’rhiod można było zmienić wszystko, włącznie ze sobą, jeśli się wiedziało, jak to zrobić. Skoro dysponowała dostateczną mocą, by sprawić, że Bela pojawiła się przed nią jak żywa... Skoncentrowała się na samej sobie.

Z uśmiechem przymocowała swoje juki i tobołek za siodłem, po czym wspięła się na grzbiet zwierzęcia, moszcząc zupełnie wygodnie.

— To nie jest żadne oszukiwanie — zwróciła się do klaczy. — Przecież nie będą oczekiwać po mnie, że całą drogę do Salidaru pokonam w taki sposób. — Cóż, kiedy już o tym pomyślała, doszła do wniosku, że być może właśnie tak było. Jednak niezależnie od posiadanego serca Aiela, były przecież jakieś granice. Zawróciła Belę, delikatnie trąciła jej żebra obcasami butów. — Muszę znaleźć się tam tak szybko, jak się tylko da, więc będziesz musiała pójść z wiatrem w zawody.

Zanim zdążyła uśmiać się z wizji krępej Beli mknącej niby wiatr, klacz ruszyła... dokładnie w taki sposób, jak jej kazano. Krajobraz rozmył się, zmienił w poziome smugi. Egwene kurczowo uchwyciła się łęku siodła, z szeroko otwartymi ustami. Wyglądało to tak, jakby każdy krok truchtu Beli przenosił je o wiele mil naprzód. Wraz z pierwszym susem zdała sobie sprawę, że znalazły się nad brzegiem rzeki, już daleko za miastem, a kiedy próbowała ściągnąć wodze, by potrzymać Belę przed wskoczeniem do wody, następny krok przeniósł je na pokryte zagajnikami wzgórza.

Egwene odrzuciła głowę w tył i zaśmiała się w głos. To było wspaniałe! Wyjąwszy zlewające się w niewyraźne smugi otoczenie, nie czuła żadnego właściwie wrażenia szybkości; sporadyczne podmuchy wiatru prawie wcale nie wichrzyły jej włosów. Bela poruszała się cały czas jednostajnym, lekkim truchtem, a te nagłe skoki otaczającego krajobrazu napawały ją ekstazą: w jednej chwili ulica wioski, zalana księżycową poświatą, w następnej wiejska droga wijąca się wśród wzgórz, potem łąka z trawą sięgającą niemalże do brzucha klaczy. Egwene zatrzymywała się czasami na chwilę tu i tam, aby zorientować się, gdzie jest — nie miała z tym żadnych kłopotów, bo zapamiętała dokładnie wszystkie szczegóły mapy, którą stworzyła ta kobieta o imieniu Siuan przez resztę czasu pozwalała biec Beli równym tempem. Wioski i miasteczka to pojawiały się, to znikały w tym pędzie, podobnie jak wielkie miasta — jednym z nich było Caemlyn; co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości — a w pewnym momencie dostrzegła wśród porośniętych lasem wzgórz głowę i ramiona potężnego posągu wystającego z ziemi, pozostałość po jakimś narodzie zagubionym w mroku dziejów; posąg pojawił się tak nagle przy boku Beli, z tym swoim zniszczonym erozją grymasem, że Egwene omalże nie krzyknęła, jednak zniknął tak szybko, że nie zdążyła nawet otworzyć ust. Księżyc nie zmieniał swego położenia, przez cały czas ich biegu stał w tym samym miejscu na nieboskłonie. Dzień czy dwa na dotarcie do Salidaru? Tak właśnie powiedziała Sheriam. Mądre miały rację. Ludzie od tak dawna wierzyli w to, że Aes Sedai wszystko wiedzą, iż same Aes Sedai również w to uwierzyły. Dzisiejszej nocy dowiedzie im, że się myliły, ale najprawdopodobniej w ogóle nie zwrócą uwagi na jej dokonania.


Po jakimś czasie, kiedy pewna już była, że znajduje się gdzieś w Altarze, zaczęła powoli nakłaniać Belę do krótszych skoków, częściej ściągając jej wodze, od czasu do czasu jadąc nawet normalnym tempem, szczególnie wówczas, gdy w pobliżu znajdowała się jakaś wioska. Czasami zagubiona w całkowitych ciemnościach gospoda opatrzona była szyldem, na którym wypisano nazwę wioski, na przykład Marella albo Źródła Ionin, zaś księżycowa poświata w połączeniu z tym dziwnym rodzajem światła przepełniającym Tel’aran’rhiod pozwalała z łatwością odczytywać te nazwy. Z każdą chwilą zdobywała coraz większą pewność, gdzie się znajduje, zaczęła też poruszać się wolniej, potem w ogóle zrezygnowała z tych niesamowitych skoków, pozwoliła tylko Beli na normalny trucht przez las, w którym wysokie drzewa zdławiły większość niżej rosnących roślin, a pozostałym nie pozwalały wybić się na właściwą wysokość.

Była zaskoczona, kiedy nagle przed jej oczami rozpostarła się spora wioska, ciemna i cicha w promieniach księżyca. To musiał być właśnie cel jej podróży.

Na skraju szeregu krytych strzechą kamiennych domów zsiadła z konia i zdjęła z jego grzbietu swój dobytek. To był środek nocy, jednak w świecie jawy część ludzi wciąż mogła nie spać. Nie było potrzeby straszenia ich, wyskakując wprost z powietrza. Gdyby Aes Sedai to zobaczyły, mogłyby przez pomyłkę wziąć ją za kogoś innego, a wtedy być może nie miałaby już szansy stanąć przed Komnatą.

— Prawdziwie biegłaś niczym wiatr — wymruczała i po raz ostatni uściskała kark Beli. — Żałuję, że nie mogę zabrać cię ze sobą. — Oczywiście była to próżna fantazja. To, co zostało stworzone w Tel’aran’rhiod, mogło istnieć tylko w nim. To nie była prawdziwa Bela, mimo wszystko. A jednak poczuła ukłucie żalu, gdy odwróciła się do niej plecami — nie potrafiła zniszczyć wyobrażenia Beli; niech żyje sobie, jak długo jej się uda a potem splotła lśniącą kurtynę Ducha. Z wysoko uniesioną głową przeszła przez nią, umacniając swe serce Aiela, gotowa stawić czoła temu, co na nią czekało.

Zrobiła tylko jeden krok i zamarła z szeroko rozwartymi oczyma, a z jej ust wydarło się krótkie:

— Och! — Zmiany, jakich dokonała w Tel’aran’rhiod, w realnym świecie przestały istnieć, podobnie jak Bela. Palący ból powrócił w jednej chwili, dokładnie tak, jak przestrzegała ją Sorilea.

„Jeżeli sprawisz, by to, co zrobiłaś, chcąc sprostać swemu toh, przestało jakby istnieć, to w jaki sposób wypełnisz toh? Pamiętaj, że masz serce Aiela, dziewczyno”.

Tak. Będzie o nim pamiętać. Znalazła się tutaj, żeby stoczyć bitwę; niezależnie od tego, czy Aes Sedai zdawały sobie z tego sprawę, czy nie, gotowa była walczyć o to, żeby zostać jedną z nich, gotowa stanąć twarzą w twarz... Światłości, z czym?

Po ulicach wciąż jeszcze kręcili się ludzie, z niektórych okiem wylewały się kałuże światła. Egwene podeszła nieco chwiejnym krokiem do żylastej kobiety w białym fartuchu, o umęczonym wyrazie twarzy.

— Przepraszam. Nazywam się Egwene al’Vere. Jestem Przyjętą — kobieta obrzuciła jej suknię do konnej jazdy ostrym spojrzeniem — i właśnie przed chwilą przybyłam. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę Sheriam Sedai? Muszę się z nią spotkać. — Najprawdopodobniej Sheriam już spała, ale nawet jeśli tak było, Egwene zamierzała ją obudzić. Kazano jej przybyć najszybciej, jak to tylko będzie możliwe, Sheriam więc powinna dowiedzieć się, że już jest.

— Wszyscy zawsze przychodzą do mnie — wymamrotała kobieta. — Czy nikt nie potrafi sam sobie dać rady? Nie, one chcą, żeby Nildra wszystko za nich robiła. Wy Przyjęte jesteście najgorszą bandą. Cóż, nie mam całej nocy na rozmowy z tobą. Jeżeli masz ochotę, idź za mną. Jeżeli nie, możesz sobie sama szukać. — Nildra ruszyła naprzód, ani razu nie oglądając się za siebie.

Egwene poszła za nią w milczeniu. Bała się, że wystarczy, jak otworzy usta, a zaraz powie tamtej, co o niej myśli, a nie był to najlepszy sposób na rozpoczynanie pobytu w Salidarze. Niezależnie od tego, jak krótki miałby się ostatecznie okazać. Żałowała, że jej serce Aiela i głowa z Dwu Rzek jakoś nie mogą się ze sobą zgodzić.

Odległość, jaką miały do przejścia, nie okazała się duża, parę dosłownie kroków po błotnistej ulicy, a potem za róg w następną, węższą uliczkę. Z okiem niektórych domostw dobiegały odgłosy śmiechu. Nildra zatrzymała się przed drzwiami chaty, w której panowała całkowita cisza, chociaż w oknach frontowych izb paliło się światło.

Kobieta zapukała, a potem, nie czekając na odpowiedź, weszła do środka. Jej ukłon był doskonale stosowny, nawet jeśli trochę pospieszny, potem przemówiła, tonem wyrażającym znacznie więcej szacunku niźli dotąd:

— Aes Sedai, ta dziewczyna powiada, że ma na imię Egwene i właśnie... — Nie zdołała powiedzieć nic więcej.

W środku znajdowały się wszystkie, cała siódemka, którą spotkała wcześniej w Sercu Kamienia. Wyraźnie nie zamierzały wcale udawać się już na spoczynek, chociaż wszystkie oprócz młodej kobiety noszącej imię Siuan miały na sobie podomki. Ze sposobu, w jaki zsunęły krzesła, Egwene wywnioskowała, że trafiła na sam środek jakiejś dyskusji. Sheriam pierwsza poderwała się z miejsca, jednocześnie gestem odprawiając Nildrę.

— Światłości, dziecko! Już?

Żadna nie zwróciła uwagi na ukłon wychodzącej Nildry, na jej rozdrażnione parsknięcie.

— Nigdy byśmy nie przypuszczały... — zaczęła Anayia, biorąc Egwene pod rękę z ciepłym uśmiechem. — Nie tak szybko. Witaj, dziecko. Witaj.

— Czy zaobserwowałaś jakieś niedobre skutki? — zapytała Morvrin. Ona nie podniosła się z miejsca, podobnie jak Carlinya oraz tamta młoda Aes Sedai, jednak Morvrin, zadawszy pytanie, pochyliła się z napięciem naprzód. Podomki wszystkich uszyto z jedwabiu w rozmaitych barwach, niektóre były brokatowe, inne haftowane; tylko ona miała na sobie zwykłe brązowe wełny, chociaż na pierwszy rzut oka miękkie i znakomicie utkane. — Czy w wyniku tego doświadczenia odczuwasz jakieś zmiany? Naprawdę miałyśmy zbyt mało danych, żeby to osądzić. Jestem zdumiona, że ci się powiodło.

— Będziemy musiały zobaczyć, jak to działa, żeby ocenić efekty. — Beonin urwała, upiła łyk herbaty, potem odstawiła filiżankę na kulawy stoliczek. Filiżanka i spodek pochodziły z innych kompletów, ale skoro już o tym mowa, to żaden element umeblowania izby nie pasował do pozostałych, a większość wyglądała na równie koślawe jak ten stoliczek. — Jeżeli są jakieś złe efekty, to trzeba cię będzie poddać Uzdrawianiu, a wtedy sobie z nimi poradzimy.

Egwene szybko odsunęła się od Anaiyi, po czym ułożyła swój dobytek obok drzwi.

— Nie, czuję się zupełnie dobrze. Naprawdę, nic mi nie jest. — Mogła w tonie swego głosu zawrzeć odrobinę wahania, a wówczas Anayia Uzdrowiłaby ją, nie pytając dalej. To jednak równałoby się oszustwu.

— Wygląda na całkiem zdrową — zimno oznajmiła Carlinya. Jej włosy były krótko przycięte, ciemne loki ledwie zasłaniały uszy, więc jednak coś jej się przydarzyło w Tel’aran’rhiod. Rzecz jasna miała na sobie biel. Nawet haft na podomce był biały. Możemy poprosić którąś z Żółtych, żeby ją potem dokładnie zbadała. W razie konieczności.

— Nie każmy jej stać przez cały czas — powiedziała Myrelle ze śmiechem. Bujne kwiaty w kolorach żółci i czerwieni pokrywały tak gęsto jej szatę, że ledwie prześwitywała spod nich zieleń. — W ciągu jednej nocy pokonała tysiące mil. W ciągu kilku godzin.

— Nie mamy czasu, żeby pozwolić jej na wypoczynek zdecydowanie wtrąciła młoda Aes Sedai. Naprawdę nie pasowała do tego towarzystwa, w swej żółtej sukni ozdobionej niebieskimi pasami oraz głęboko wyciętym, okrągłym dekoltem obszytym również na niebiesko. To, oraz fakt, iż stanowiła jedyną w tym zgromadzeniu, której wiek z łatwością dawał się określić. — Kiedy nadejdzie ranek, dopadną ją wszystkie z Komnaty. Jeżeli nie będzie gotowa, Romanda wypatroszy ją niczym tłustego karpia.

Egwene zagapiła się na tamtą. Sam ton powiedział jej więcej niźli słowa.

— Siuan Sanche. Nie, to niemożliwe!

— A właśnie, że możliwe — odparła suchym tonem Anaiya, obrzucając młodą kobietę cierpiętniczym spojrzeniem.

— Siuan jest znowu Aes Sedai. — Twarz Myrelle dla odmiany wyrażała rozdrażnienie.

Musiała to być prawda — przecież tak powiedziały — ale Egwene nie potrafiła uwierzyć, nawet po tym, jak Siuan wszystko jej wyjaśniła. Nynaeve Uzdrowiła Ujarzmienie? To dlatego, że została Ujarzmiona, nie wyglądała na starszą od Nynaeve? Siuan miała zawsze surowe oblicze i równie surowe serce; była zupełnie inna od tej pięknej kobiety o aksamitnych policzkach i delikatnym niemalże kroju ust.

Egwene nie potrafiła oderwać wzroku od Siuan, słuchając jednocześnie tego, co mówiła Sheriam. Prawda, te błękitne oczy nie zmieniły się nawet odrobinę. Jak mogła nie zrozumieć wszystkiego od razu, skoro przecież zauważyła to spojrzenie, tak twarde, że zdawało się zdolne wbijać gwoździe? Cóż, ta twarz wystarczała za odpowiedź na to pytanie. Ale Siuan była zawsze silna, jeśli chodziło o władanie Mocą. Młoda dziewczyna, która dopiero zaczynała przenosić, musiała być poddana specjalnym testom, które określały, jak silna będzie w przyszłości, ale gdy już osiągała pełnię swoich możliwości, wszystko było jasne. Egwene wiedziała już dosyć, żeby w ciągu kilku chwil oszacować siłę innej kobiety. Sheriam była zdecydowanie najsilniejszą wśród zgromadzonych w tym pomieszczeniu, wyjąwszy samą Egwene, następna była Myrelle, chociaż to już nie było takie pewne, ponieważ pozostałe raczej jej dorównywały. Wszystkie z wyjątkiem Siuan. Ta była znacznie od nich słabsza.

— To jest naprawdę najbardziej niesamowite z wszystkich odkryć dokonanych przez Nynaeve — powiedziała Myrelle. Żółte nauczyły się tego od niej, i dalej kontynuują badania, dokonując własnych cudów, jednak to właśnie ona wszystko zaczęła. Usiądź, dziecko. Jest to zbyt długa opowieść, by wysłuchiwać jej na stojąco.

— Wolę postać, dziękuję. — Egwene zmierzyła wzrokiem twarde krzesło z prostym oparciem, które wskazała jej Myrelle, i omal nie zadygotała w widoczny dla wszystkich sposób. — A co się dzieje z Elayne? Czy też miewa się dobrze? Chcę wszystko wiedzieć o niej i o Nynaeve. — Najbardziej niesamowite odkrycie Nynaeve? To oznaczało, że było ich więcej niż jedno. Wychodziło na to, że podczas pobytu u Mądrych pozostała z tyłu, więc będzie musiała bardzo się spieszyć, żeby je dogonić. Przynajmniej teraz zaczynała odnosić wrażenie, że jej na to pozwolą. Nie wierzyła, by po tak ciepłym powitaniu odesłały ją w niełasce. Nie ukłoniła się dotąd ani razu, ani też nie tytułowała ich Aes Sedai — przede wszystkim dlatego, że nie dały jej po temu okazji — a one ani razu nie przywołały jej jeszcze do porządku. Może jednak wcale o niczym nie wiedziały? Tylko w takim razie, o co tu chodzi?

— Wyjąwszy drobne problemy, jakie ona i Nynaeve mają teraz z szorowaniem garnków... — zaczęła Sheriam, ale Siuan ostro weszła jej w słowo.

— Dlaczego tak trajkoczecie jak kumoszki na rynku? Przejdźmy do rzeczy; jest już chyba zbyt późno, żeby się bać. Zaczęło się, wy to zaczęłyście. Albo doprowadzicie całą sprawę do końca, albo Romanda powiesi waszą gromadkę na słońcu i to razem z tą dziewczyną, a Delana i Faiselle oraz reszta Komnaty zapewne dopatrzy, abyście naprawdę dobrze wyschły.

Sheriam i Myrelle niemalże równocześnie spojrzały na nią. Podobnie jak pozostałe Aes Sedai: Morvrin i Carlinya okręciły się na swoich krzesłach. Z chłodnych twarzy Aes Sedai wyzierały teraz chłodne oczy Aes Sedai.

Z początku Siuan odpowiedziała na te spojrzenia stosownie wyzywającym wzrokiem; była taką samą Aes Sedai jak one, chociaż młodszą. Potem jednak nieznacznie opuściła głowę, a na jej policzkach pojawiły się czerwone plamy. Wstała z krzesła, spuściła oczy.

— Gniew przeze mnie przemawiał — wymamrotała cicho. Jednak spojrzenie jej oczu nie zmieniło się nawet na jotę; być może tamtym Aes Sedai nie udało się tego dostrzec, jednak Egwene to widziała. To było zachowanie charakterystyczne dla Siuan.

Egwene zdała sobie równocześnie sprawę, że nie ma pojęcia, co się właściwie tutaj dzieje. Zresztą to miało chyba najmniejsze znaczenie. Cóż one zaczęły? Dlaczego, jeśli to coś przerwą, miałyby wisieć na słońcu tak długo, aż wyschną?

Aes Sedai przestały wymieniać ze sobą spojrzenia, równie zagadkowe, jak zawsze w ich przypadku. Morvrin pierwsza skinęła głową.

— Zostałaś tu wezwana z bardzo szczególnego powodu, Egwene — oznajmiła uroczyście Sheriam.

Egwene poczuła, jak serce zaczyna jej żywiej bić. Nie miały pojęcia o tym, co ona zrobiła. Nie miały. Więc o co chodziło?

— To ty — kontynuowała Sheriam — masz zostać następną Zasiadającą na Tronie Amyrlin.

Загрузка...