24 Poselstwo

Egwene odwróciła spojrzenie od muzykantów, grających na rogu ulicy — spoconej kobiety dmuchającej w długi flet oraz mężczyzny o czerwonej twarzy, który szarpał struny bitterny — i poszła dalej z lżejszym sercem, przepychając się przez ciżbę. Słońce stało wysoko na niebie, lśniło blaskiem stopionego złota, a kamienie chodnika były tak rozpalone, że parzyły przez podeszwy miękkich butów. Kropla potu spłynęła jej po nosie, szal zaciążył niby gruby koc, mimo tego nawet, że zsunęła go luźno na ramiona, w powietrzu zaś wisiało tyle pyłu, że właściwie już teraz miała ochotę wyprać swe rzeczy — a jednak, mimo wszystko, uśmiechała się. Niektórzy mierzyli ją spojrzeniami z ukosa, kiedy zdawało im się, że tego nie widzi, a to z kolei sprawiało, że miała ochotę roześmiać się w głos. Tak właśnie bowiem patrzono na Aielów. Ludzie widzieli to, co spodziewali się zobaczyć, a ponieważ mieli przed sobą kobietę w stroju Aielów, nawet nie byli w stanie zauważyć, że jej wzrost i kolor oczu przeczą przynależności do tego ludu.

Domokrążcy i sprzedawcy krzykiem ogłaszali swe ceny, współzawodnicząc z wrzaskami rzeźników i wytwórców świec; z warsztatów złotniczych i garncarskich dobiegał szczęk i grzechot, w powietrzu unosił się skrzyp źle naoliwionych osi. Woźnice o niewyparzonych gębach i chłopi prowadzący wozy zaprzężone w woły w niewybredny sposób spierali się o pierwszeństwo przejazdu z tragarzami dźwigającymi polakierowane na ciemno lektyki albo z forysiami powozów z godłami rozmaitych Domów na drzwiach. Wszędzie, gdzie nie spojrzała, widziała muzykantów, żonglerów i akrobatów. Minęła ją gromadka bladych kobiet odzianych w suknie do konnej jazdy i z przypasanymi mieczami; naśladowały sposób, w jaki ich zdaniem zachowują się mężczyźni, śmiejąc się zbyt głośno i przepychając przez tłum. Wywołałyby kilkanaście zwad na przestrzeni stu kroków, gdyby naprawdę były mężczyznami. Młot kowalski dobywał z kowadła dźwięczne echa. A na to wszystko nakładał się nieustający pomruk ludzkich głosów i szum ulicznego ruchu, odgłosy miasta, które niemalże już zdążyła zapomnieć podczas pobytu u Aielów. A za którymi, jak czuła, naprawdę zatęskniła.

Śmiała się więc, tutaj, na samym środku ulicy. Pierwszy raz w życiu, kiedy usłyszała gwar wielkiego miasta, niemalże ją ogłuszył. Teraz czasami wydawało jej się, że tamta wielkooka dziewczyna była zupełnie kimś innym.

Kobieta na bułanej klaczy przeciskała się mozolnie przez tłum. W pewnej chwili odwróciła się i spojrzała z ciekawością na Egwene. W długą grzywę i ogon konia wplecione były liczne małe, srebrne dzwoneczki, kolejne zaś zdobiły długie, czarne włosy właścicielki, sięgające jej aż do połowy pleców. Była urodziwa i niewiele starsza od Egwene, ale na jej twarzy gościł twardy wyraz, oczy patrzyły ostro, za pasem zaś tkwiło sześć co najmniej noży; jeden był niemalże tak wielki jak te, którymi posługiwali się w boju Aielowie. Uczestniczka Polowania na Róg, bez najmniejszych wątpliwości.

Wysoki, przystojny mężczyzna w zielonym kaftanie, z rękojeściami dwóch mieczy sterczącymi sponad ramion, przyglądał się jadącej kobiecie. Najpewniej jeszcze jeden. Wydawali się być wszędzie. Kiedy tłum pochłonął kobietę, odwrócił się i zauważył, że Egwene na niego patrzy. Uśmiechnąwszy się na tak niespodziewany objaw zainteresowania, wyprostował szerokie plecy i ruszył w jej stronę.

Egwene pospiesznie spojrzała na niego w tak lodowaty sposób, jak tylko potrafiła, próbując stworzyć kombinację najgorszej miny Sorilei z obliczem Siuan Sanche, z czasów, kiedy na jej ramionach spoczywała jeszcze stuła Zasiadającej na Tronie Amyrlin.

Tamten przystanął, wyraźnie zaskoczony. Kiedy się odwracał, usłyszała, jak warknął:

— Przeklęci Aielowie. — Znowu nie potrafiła stłumić głośnego śmiechu; musiał ją usłyszeć mimo panującego wokół hałasu, ponieważ zesztywniał i pokręcił głową. Jednak nie obejrzał się.

Jej dobry nastrój miał dwojakie źródło. Jedno stanowił fakt, że Mądre ostateczne przystały na to, iż wędrówka po mieście stanowi równie stosowne ćwiczenie jak spacer wokół jego murów. Chociaż wszystkie, a zwłaszcza Sorilea, wydawały się nie pojmować, dlaczego miałaby chcieć spędzić chociaż minutę dłużej niźli to konieczne wśród mieszkańców mokradeł tłoczących się w obrębie murów miasta. Co więcej, i co znacznie ważniejsze, czuła się dobrze, ponieważ wreszcie doszły do wniosku, że te bóle głowy, które wprawiały je w taką konfuzję, w obecnej chwili zniknęły właściwie bez śladu — niczego nie potrafiła skryć przed ich bacznym spojrzeniem — a więc będzie mogła wkrótce powrócić do Tel’aran’rhiod. Może nie podczas następnego spotkania, które przypadało za trzy noce od dziś, ale z pewnością wcześniej, niźli miało nastąpić kolejne.

Poczuła prawdziwą ulgę, kiedy się o tym dowiedziała, i to z wielu powodów. Nareszcie koniec z potajemnym zakradaniem się do Świata Snów. Koniec z mozolnymi próbami rozwikływania wszystkiego na własną rękę. I koniec z obawami, że Mądre przyłapią ją i odmówią udzielania dalszych nauk. I nie będzie musiała już więcej kłamać. To wprawdzie było konieczne — nie mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu; zbyt wielu rzeczy należało się nauczyć, a ona w pewnym momencie prawie przestała wierzyć, że w ogóle starczy jej czasu na jakąkolwiek naukę — jednakże one nigdy by tego nie zrozumiały.

W tłumie od czasu do czasu mignęła jej sylwetka jakiegoś Aiela, odzianego w cadin’sor bądź też w biel gai’shain. Gai’shain udawali się tam, dokąd ich posłano, za to wśród tych pierwszych mogli być tacy, którzy w obrębie miejskich murów znaleźli się po raz pierwszy w życiu. I być może po raz ostatni, sądząc z ich min. Aielowie najwyraźniej w ogóle nie lubili miast, chociaż wielu ich przybyło do Cairhien sześć dni temu, by obejrzeć egzekucję Mangina. Powiadano potem, że sam założył sobie pętlę na szyję i wygłosił jakiś Aielowy żart na temat tego, że nie wiadomo, czy to pętla skręci mu kark, czy to raczej kark skręci pętlę. Słyszała już, jak wielu Aielów opowiada o tym, nikt jednak nawet słowem nie zająknął się na temat przebiegu samej egzekucji. A przecież Rand lubił Mangina, tego była pewna. Berelain poinformowała Mądre o wyroku, takim tonem, jakby mówiła, że ich pranie będzie gotowe następnego dnia, one zaś przyjęły to w podobnie lekki sposób. Egwene nie przypuszczała, by kiedykolwiek miała zrozumieć Aielów. Coraz bardziej jednak obawiała się, że Randa również za grosz nie rozumie. Jeśli zaś chodziło o Berelain, Egwene pojmowała tamtą aż za dobrze — interesowali ją przecież wyłącznie żywi mężczyźni.

Kiedy głowę wypełniają tego rodzaju myśli, to naprawdę trzeba włożyć sporo wysiłku w zachowanie dobrego humoru. Z pewnością w mieście nie było chłodniej niż poza jego murami — w rzeczy samej było chyba jeszcze goręcej, bo ani podmuchu wiatru i tak wielu ludzi wokół-i na dodatek w powietrzu wisiało tyle samo kurzu, ale przynajmniej nie musiała brnąć bez celu przed siebie, nie widząc nic prócz zgliszczy Podgrodzia. Jeszcze kilka dni i będzie mogła z powrotem wziąć się do nauki, do prawdziwej nauki. Gdy o tym pomyślała, uśmiech powrócił na jej oblicze.

Zatrzymała się obok żylastego Iluminatora o twarzy zlanej potem; jego profesja, obecna lub przeszła, nie mogła budzić większych wątpliwości. Sumiastych wąsów nie osłaniała przezroczysta zasłona, jaką zazwyczaj nosili Tarabonianie, jednak workowate spodnie haftowane na nogawkach oraz równie luźna koszula ozdobiona takimż haftem skroś piersi jednoznacznie dawały do zrozumienia, kim jest. Sprzedawał zięby i inne ptaki śpiewające, zamknięte w nieporządnie skleconych klatkach. Odkąd Shaido spalili ich kapitularz, wielu Iluminatorów imało się najrozmaitszych zajęć, by zdobyć środki na powrót do Tarabonu.

— Otrzymałem te wieści z najbardziej wiarygodnego źródła — zwracał się właśnie do przystojnej, siwiejącej kobiety w ciemnoniebieskiej sukni prostego kroju. Najpewniej była kupcem, z tych, którzy oczekiwali w Cairhien na lepsze czasy, próbując wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. — Aes Sedai — wyznał Iluminator, pochylając się nad klatkami, aby móc szeptać jeszcze ciszej — podzieliły się. Aes Sedai walczą pomiędzy sobą. — Kobieta pokiwała głową.

Egwene przystanęła na moment, udając, że przygląda się ziębie o zielonym łebku, a potem poszła dalej, chociaż zaraz i tak musiała ustąpić drogi bardowi o krągłej twarzy, który kroczył naprzód pełen poczucia własnej ważności. Bardowie wiedzieli aż nazbyt dobrze, że zaliczają się do tych nielicznych mieszkańców mokradeł, których chętnie przyjmowano na Pustkowiu; Aielowie nie onieśmielali ich. Przynajmniej udawali, że tak jest.

Plotki zmartwiły ją. Nie chodziło o to, że w Wieży doszło do jawnego rozłamu — tego i tak nie dałoby się długo utrzymać w tajemnicy — ale całe to gadanie o wojnie między Aes Sedai... Dowiedzieć się, że Aes Sedai walczą z innymi Aes Sedai, to było jakby zdać sobie sprawę, że jedna część rodziny toczy wojnę z drugą; ledwie była w stanie to znieść, mimo iż znała przecież powody, jednak na myśl, że cała sytuacja może się jeszcze zaognić... Gdyby tylko istniał jakiś sposób na uzdrowienie Wieży, żeby bez rozlewu krwi mogła stać się ponownie całością.

W głębi ulicy, spocona jak mysz kobieta z Podgrodzia, którą można by uznać za bardzo ładną, gdyby jej twarz była nieco czystsza, rozdzielała po równo plotki wraz ze wstążkami i szpilkami, które sprzedawała z tacy zawieszonej na szyi. Miała na sobie suknię z błękitnego jedwabiu, w dolnej części ozdobioną czerwonymi paskami, najwyraźniej zresztą uszytą na kobietę o wiele niższą — straszliwie postrzępiona lamówka znajdowała się na tyle wysoko ponad ziemią, aby każdy mógł zobaczyć mocne buty; dziury w rękawach i staniku zdradzały miejsca, skąd wyrwano hafty.

— Prawdę ci powiem — poinformowała kobietę, która grzebała wśród drobiazgów rozłożonych na jej tacy — niedaleko miasta widziano trolloki. O tak, zielona będzie pasowała do twoich oczu. Setki trolloków i...

Egwene na moment zwolniła kroku. Gdyby w pobliżu miasta znalazł się choćby jeden trollok, Aielowie wiedzieliby o tym znacznie wcześniej, niźli stałoby się to przedmiotem ulicznej plotki. Żałowała jednak, że Mądre nie plotkują. Cóż, czasami im się zdarzało, ale tylko na temat innych Aielów. To, co dotyczyło mieszkańców mokradeł, nie było nigdy szczególnie interesujące. Egwene jednakże nabrała zwyczaju dowiadywania się, co dzieje się w świecie, bo przecież mogła w każdej chwili wejść w Tel’aran’rhiod do gabinetu Elaidy i przeczytać jej korespondencję.

Nagle przyłapała się na tym, że inaczej rozgląda się dookoła, inaczej patrzy w twarze otaczających ją ludzi. W Cairhien z pewnością znajdowały się szpiedzy Aes Sedai; to było równie niewątpliwe jak fakt, że ludzie pocili się tu w upale. Elaida na pewno otrzymuje codziennie jeden raport przyniesiony przez gołębia, jeśli nie więcej. Szpiedzy Wieży, szpiedzy Ajah, prywatni szpiedzy niektórych Aes Sedai. Byli wszędzie, często tam, gdzie można się ich było najmniej spodziewać; nierzadko okazywali się nimi ludzie, których nigdy by się nie podejrzewało. Dlaczego ci dwaj akrobaci stoją tak bez ruchu? Dlaczego odpoczywają? A może przypatrują się jej? Nie, jednak wzięli się z powrotem do swoich sztuk; jeden podskoczył i stanął na barkach drugiego.

Kiedyś pewna kobieta, która była szpiegiem Żółtych Ajah, próbowała pojmać Elayne i Nynaeve, a potem odesłać je do Tar Valon, zgodnie zresztą z rozkazami wydanymi przez Elaidę. Egwene nie miała tak naprawdę pojęcia, czy Elaida również ją chce złapać, ale założenie, iż jest inaczej, byłoby dowodem braku rozwagi. Egwene jakoś nie potrafiła uwierzyć w to, że Elaida wybaczy komuś, kto ściśle współpracował z kobietą, którą zdetronizowała.

A skoro już o tym mowa, to prawdopodobnie niektóre z Aes Sedai znajdujących się w Salidarze też miały tutaj swoich szpiegów. Gdyby kiedykolwiek dotarły do nich wieści o „Egwene Sedai z Zielonych Ajah...” To mógł być przecież każdy. Ta koścista kobieta na progu sklepu, z pozoru mocno zajęta oglądaniem beli czarno-szarej materii. Albo ta o pospolitym wyglądzie, która stała przy drzwiach karczmy i ze znudzoną miną ocierała fartuchem twarz. Albo ten gruby mężczyzna z wózkiem pełnym ciastek-dlaczego tak dziwnie na nią patrzy? Niewiele brakowało, a odruchowo ruszyłaby w stronę najbliższej bramy wychodzącej z miasta.

To właśnie widok tego grubasa sprawił, że tego nie zrobiła, chociaż być może należałoby powiedzieć, że sprawił to raczej sposób, w jaki nagle próbował zasłonić ciastka swymi dłońmi. Patrzył na nią, ponieważ ona pierwsza na niego spojrzała. Prawdopodobnie bał się, że „dzika” Aiel ma zamiar zabrać mu trochę ciepłego towaru, nie płacąc nic w zamian.

Egwene zaśmiała się cichutko. Nawet ci ludzie, którzy przyglądali się jej dokładniej, nie mieli wątpliwości, że jest Aielem. Agentka Wieży przeszłaby obok, nie zwróciwszy na nią żadnej uwagi. Ta myśl sprawiała, że poczuła się znacznie lepiej, zawróciła więc i poszła dalej, lawirując między tłumami zalegającymi ulice, przysłuchując się, o czym mówią.

Kłopot polegał na tym, że przywykła do tego, iż o przeróżnych rzeczach dowiaduje się całe tygodnie albo przynajmniej dni po tym, jak nastąpiły. Nigdy też nie miała pewności, czy wieści są prawdziwe. Jedna plotka potrafiła pokonać sto mil i w jeden dzień, w miesiąc, a codziennie rodziła dziesięć następnych. Tego dnia na przykład dowiedziała się, że Siuan została stracona, ponieważ odkryła spisek Czarnych Ajah; że Siuan była sama Czarną Ajah i wciąż jeszcze żyje; że Czarne Ajah wygnały z Wieży te Aes Sedai, które nie należały do Czarnych. Nie były to nowe opowieści, a tylko wariacje na temat dawnych. Jedyna świeża historia, która zresztą szerzyła się niczym ogień po wyschniętej łące, głosiła, że to Wieża stała za wszystkimi fałszywymi Smokami; usłyszawszy to, Egwene wpadła w taką wściekłość, że aż sztywniał jej kark za każdym razem, gdy ta pogłoska ponownie wpadła jej w ucho. A zdarzało się to naprawdę często. Usłyszała także, że Andoranie znajdujący się w Aringill ogłosili pewną arystokratkę królową, teraz kiedy Morgase już nie żyła — Dylin, Delin, imię zmieniało się w zależności od opowiadającego-co mogło zresztą nawet być prawdą, a także, że Aes Sedai grasują po całym Arad Doman, robiąc zupełnie nieprawdopodobne rzeczy, co z pewnością było nieprawdą. Prorok zmierzał do Cairhien; Prorok został koronowany na króla Ghealdan — nie, Amadicii; Smok Odrodzony zabił Proroka za bluźnierstwo. Aielowie odchodzili; nie, mieli zamiar osiedlić się i zostać na zawsze. Berelain miała zasiąść na Tronie Słońca. W jednej z małych karczm jakiś niski, wychudzony człeczyna z rozbieganymi oczami omal nie został pobity przez swoich słuchaczy, ponieważ zaklinał się, że Rand jest jednym z Przeklętych. Egwene wkroczyła w całą sytuację, nie zastanawiając się ani przez moment.

— Czy nie macie choćby za grosz honoru? — zapytała zimno. Czterej mężczyźni o ordynarnych twarzach, którzy właśnie brali się za tamtego, wytrzeszczyli na nią oczy. Wszyscy pochodzili z Cairhien i nawet nie bardzo przewyższali ją wzrostem, ale byli za to znacznie masywniej zbudowani, mieli połamane nosy i zdeformowane stawy dłoni charakteryzujące zabijaków, a jednak sama intensywność jej spojrzenia osadziła ich w miejscu. To oraz obecność Aielów na ulicy; nie byli na tyle głupi, aby w takich okolicznościach wszczynać awanturę z kobietą z ich ludu, za którą ją uznali. — Skoro już koniecznie chcecie bić się z jakimś człowiekiem za to, co powiedział, to zróbcie to przynajmniej jeden na jednego, honorowo. To nie bitwa, sami ściągacie na siebie hańbę, rzucając się we czterech na jednego.

Patrzyli na nią takim wzrokiem, jakby była niespełna rozumu, a jej twarz powoli pokrywała się czerwienią. Miała nadzieję, że uznają, iż to z gniewu. Nie: jakim prawem porywacie się na słabszego, ale: jakim prawem nie pozwalacie mu kolejno z wami walczyć? Pouczyła ich właśnie w taki sposób, jakby oni wszyscy żyli zgodnie z zasadami ji’e’toh. Oczywiście, gdyby tak było, to nie istniałaby potrzeba wygłaszania żadnej takiej mowy.

Jeden z mężczyzn przekrzywił głowę w rodzaju płytkiego ukłonu. Jego nos nie tylko był złamany, ale nadto brakowało mu koniuszka.

— Hmm... on już uciekł... hm... proszę pani. Czy my też możemy odejść?

Prawda — kościsty człeczyna skorzystał z okazji i gdzieś się zapodział. Poczuła przypływ pogardy. Uciekł, ponieważ bał się stawić czoła czterem przeciwnikom. W jaki sposób uda mu się udźwignąć ciężar tej hańby Światłości, znowu to samo.

Otworzyła usta, chcąc powiedzieć, że oczywiście wolno im odejść, ale nie wykrztusiła ani słowa. Wzięli jej milczenie za zgodę czy raczej wymówkę, Egwene jednakże ledwie zauważyła, że odeszli. Była zbyt zajęta przyglądaniem się orszakowi konnych podążającemu ulicą.

Nie rozpoznała żadnego z kilkunastu żołnierzy w zielonych płaszczach torujących mu drogę przez ciżbę, ale ci, których eskortowali, przykuli jej uwagę. Mogła dojrzeć jedynie plecy kobiet — pięć ich było, czy sześć może, skrytych wśród żołnierzy — a właściwie jedynie fragmenty ich pleców, ale to jej wystarczyło. Aż nadto. Kobiety miały na sobie lekkie płaszcze, z bladego lnu w brązowawych odcieniach, Egwene zaś przyłapała się na tym, że tępo wbija wzrok w krąg czystej bieli wyhaftowany na jednym z tych płaszczy. Gdyby nie szew, w ogóle nie byłoby widać Płomienia Tar Valon przy pasie oznaczającym Białe Ajah. Potem zauważyła błysk zieleni, czerwieni. Czerwone! Pięć czy sześć Aes Sedai zmierzało do Królewskiego Pałacu; na szczycie wysokiej wieży, obok zwisającej nieruchomo repliki Sztandaru Smoka pysznił się szkarłatem sztandar Randa, na którym widniał starożytny symbol Aes Sedai. Niektórzy ten właśnie drugi sztandar nazywali Sztandarem Smoka, a ten pierwszy Sztandarem Al’Thora czy nawet Sztandarem Aielów, jak również rozmaitymi innymi określeniami.

Przepychając się przez tłum, podążała za nimi w odległości może jakichś dwudziestu kroków, po chwili jednak przystanęła. Obecność Czerwonej siostry — zauważyła przynajmniej jedną — oznaczała, że była to od dawna spodziewana misja poselska z Wieży, która, jak pisała Elaida w liście, miała stanowić eskortę Randa w drodze do Tar Valon. Minęły już ponad dwa miesiące od dnia, w którym kurier na zziajanym koniu przywiózł list; ta grupa musiała opuścić Wieżę krótko po nim.

Nie spotkają się z Randem — przynajmniej do czasu aż, jak zawsze nie zapowiedziany, pojawi się w Cairhien; rozmyślając wiele nad tą kwestią, doszła do wniosku, że udało mu się powtórnie odkryć w jakiś sposób Talent nazywany Podróżowaniem, ale w niczym jej to nie zbliżało do rozwiązania zagadki, a mianowicie odkrycia sposobu. w jaki on to właściwie robi — jednak niezależnie od tego, czy miały znaleźć Randa czy nie, na pewno należało zadbać o to, żeby to jej nie znalazły. Gdyby tak się stało, najlepszą rzeczą, jakiej mogła z ich strony oczekiwać, byłoby to, że natychmiast zawloką ją z powrotem, jak to powinno mieć miejsce w przypadku Przyjętej, która znajdowała się poza Wieżą, pozbawiona towarzystwa pilnującej jej pełnej siostry; stałoby się tak niezależnie od tego, czy Elaida naprawdę jej poszukiwała, czy też nie. Nawet wówczas zawiozłyby ją do Tar Valon, gdzie czekałaby na nią nieprzyjemna audiencja u obecnej Zasiadającej; nie łudziła się, że uda jej się stawić opór pięciu lub sześciu Aes Sedai naraz.

Spojrzała po raz ostatni na oddalające się Aes Sedai, podkasała spódnice i rzuciła się do biegu, prześlizgując się między ludźmi, niekiedy zderzając z nimi, przeskakując tuż przed samym nosem zaprzęgów ciągnących wozy lub powozy. Ścigały ją pełne złości krzyki. Kiedy wreszcie przemknęła przez jedną z wysokich, kanciastych bram miasta, gorący wiatr uderzył ją w twarz. Nie powstrzymywany przez budynki, niósł tumany kurzu, który sprawił, że się rozpaczliwie rozkaszlała, ale nie przestawała biec, dopóki nie dotarła do niskich namiotów Mądrych.

Ku swemu zaskoczeniu obok namiotu Amys spostrzegła siwą klacz z pozłacanym siodłem i uprzężą ozdobioną złotymi frędzlami; pilnowali jej gai’shain, którzy mieli spuszczone oczy i z rzadka klepali uspokajająco nerwowe zwierzę po karku. Pochyliła się, weszła do środka i zobaczyła Berelain, która popijała herbatę w towarzystwie Amys, Bair i Sorilei; wszystkie rozciągnięte były wygodnie na jaskrawych poduszkach z chwostami. Odziana na biało Rodera klęczała z boku, pokornie czekając, by napełnić im filiżanki.

— Aes Sedai są w mieście — oznajmiła Egwene, gdy tylko weszła do środka — kierują się do Pałacu Słońca. To musi być poselstwo Elaidy do Randa.

Berelain podniosła się z wdziękiem; ta kobieta miała w sobie niezwykły urok — tyle Egwene musiała jej oddać, nawet jeśli niechętnie. A jej suknia do konnej jazdy była przyzwoicie skrojona, ponieważ nawet skończona idiotka nie jeździłaby w takim słońcu w jednej z tych szat. jakie zazwyczaj zakładała Berelain. Pozostałe wstały również.

— Wygląda na to, że muszę wracać do pałacu — westchnęła Berelain. — Światłość jedna wie, jak one się poczują, kiedy nikt nie wyjdzie im na spotkanie. Amys, jeżeli wiesz, gdzie jest Rhuarc, to wyślij mu proszę wiadomość, że ma się natychmiast ze mną spotkać.

Amys przytaknęła, ale Sorilea powiedziała:

— Nie powinnaś aż tak się uzależniać od Rhuarka, dziewczyno. Rand al’Thor tobie oddał Cairhien pod opiekę. Z większością mężczyzn jest tak, że gdy dasz im palec, to ani się obejrzysz, a już schwycą całą rękę. Dasz wodzowi klanu palec, a złapie całe ramię.

— To prawda — wymruczała Amys. — Rhuarc jest cieniem mego serca, niemniej to prawda.

Berelain wyciągnęła cieniutkie rękawiczki do konnej jazdy zza paska i zaczęła je naciągać.

— On mi przypomina mojego ojca. Czasami doprawdy aż za bardzo. — Przez chwilę na jej twarzy gościł smutek. — Ale daje znakomite rady. I wie też, kiedy się postawić i do jakich granic. Moim zdaniem spojrzenie Rhuarka zrobi wrażenie nawet na Aes Sedai.

Amys zaśmiała się gardłowo.

— Faktycznie potrafi wywrzeć wrażenie. Poślę po niego. — Lekko pocałowała Berelain w czoło, a potem w oba policzki.

Egwene patrzyła na to, zupełnie nic nie rozumiejąc; w taki sposób matka całuje syna lub córkę. Co właściwie się działo między Berelain a Mądrymi? Oczywiście nie mogła zapytać wprost. Takie pytanie byłoby hańbiące zarówno dla niej, jak i dla Mądrych. A także dla samej Berelain, chociaż ona nie miałaby o tym pojęcia.

Kiedy Berelain odwróciła się, żeby wyjść z namiotu, Egwene położyła dłoń na jej ramieniu.

— Z nimi trzeba postępować ostrożnie. Nie będą usposobione przyjaźnie względem Randa. Złe słowo, czy niewłaściwe posunięcie, mogą z nich zrobić otwartych wrogów. — Miała jak najbardziej rację, ale tak naprawdę wcale nie to winna była powiedzieć. Raczej jednak dałaby sobie wyrwać język, niżby poprosiła Berelain o przysługę.

— Miałam już wcześniej do czynienia z Aes Sedai, Egwene Sedai — sucho odrzekła tamta.

Egwene udało się nie okazać zaskoczenia. Trzeba to powiedzieć, ale nie pozwoli, by tamta zobaczyła, z jakim trudem jej to przyszło.

— Elaida życzy Randowi dobrze w nie większym stopniu niźli łasica życzy dobrze kurczakom, a te Aes Sedai przyjechały z polecenia Elaidy. Jeżeli się dowiedzą, że po jego stronie stoi jakaś Aes Sedai, to będą ją chciały dostać w swoje ręce... i pewnego dnia ona również może zniknąć. — Spojrzała prosto w nieprzeniknioną twarz Berelain i nie potrafiła się zmusić, by powiedzieć cokolwiek więcej.

Po dłuższej chwili Berelain uśmiechnęła się.

— Egwene Sedai, zrobię co tylko będę mogła dla Randa. — Zarówno uśmiech jak i ton głosu... dawały dużo do zrozumienia. — Dziewczyno! — skarciła ją Sorilea i, o dziwo, na policzkach Berelain wykwitły rumieńce.

Berelain, nie patrząc na Egwene, odparła rozmyślnie neutralnym tonem, ostrożnie dobierając słowa:

— Będę wdzięczna, jeśli nie powiecie o tym Rhuarkowi. — W rzeczy samej, nie patrzyła na żadną z nich, ale wyraźnie próbowała zignorować obecność Egwene.

— Nie powiemy — szybko wtrąciła Amys, pozostawiając Sorileę z otwartymi ustami. — Na pewno nie — powtórzyła na użytek tamtej tonem niewzruszonym, a jednocześnie jakby proszącym, i ostatecznie najstarsza Mądra skinęła głową, nawet jeśli z pewną niechęcią. Berelain westchnęła z ulgą, zanim opuściła namiot.

— Ta dziewczyna ma w sobie ducha — zaśmiała się Sorilea, gdy tylko Berelain wyszła. Ponownie ułożyła się na poduszkach i poklepała wolne miejsce tuż obok siebie, dając znak Egwene, że może się do nich przyłączyć. — Powinnyśmy znaleźć dla niej właściwego męża, mężczyznę, który będzie w stanie sobie z nią poradzić. Jeżeli w ogóle ktoś taki istnieje wśród mieszkańców mokradeł.

Ocierając dłonie i twarz wilgotnym ręcznikiem, który podała jej Rodera, Egwene zastanawiała się, czy teraz już może wypytać o Berelain i nie naruszyć honoru tamtej. Przyjęła herbatę w filiżance z zielonej porcelany Ludu Morza i zajęła swe miejsce w kręgu Mądrych. Wystarczy, że któraś odpowie na propozycję Sorilei.

— Jesteś pewna, że Aes Sedai zamierzają zrobić coś złego Car’a’carnowi?- zapytała zamiast tego Amys.

Egwene spłonęła rumieńcem. Ona tu myślała o plotkach, a tymczasem do omówienia było tyle poważnych spraw.

— Tak — odparła szybko, a dalej ciągnęła już wolniej. — Przynajmniej... Nie wiem z całą pewnością, czy zamierzają mu zrobić coś złego. W każdym razie chyba nie takie są ich intencje. — List Elaidy mówił o „wszelkich honorach i szacunku”, jakie mu się należą. Ile, zdaniem byłej Czerwonej siostry, należy się mężczyźnie, który potrafi przenosić? — Nie wątpię jednak, iż ich zamiarem jest podporządkowanie go w jakiś sposób, zmuszenie, by robił to, czego zechce Elaida. One nie są mu przyjazne. — Do jakiego stopnia Aes Sedai zgromadzone w Salidarze są życzliwsze? Światłości, trzeba koniecznie porozmawiać z Nynaeve i Elayne. — I nie będą dbały o to, że jest Car’a’carnem. — Sorilea mruknęła coś kwaśno.

— Sądzisz, że spróbują tobie również jakoś zaszkodzić? — zapytała Bair, a Egwene żywo przytaknęła.

— Jeżeli odkryją, że tu jestem... — Spróbowała ukryć dreszcz, który nią wstrząsnął, potem upiła łyk miętowej herbaty. Niezależnie od tego, czy potraktują ją jako haczyk na Randa, czy też jako zbiegłą Przyjętą, zrobią wszystko, by zawlec ją do Wieży. — Nie pozwolą mi odejść wolno. Elaida nie zechce, by Rand słuchał kogokolwiek prócz niej. — Bair i Amys wymieniły ponure spojrzenia.

— A więc odpowiedź jest prosta. — Głos Sorilei brzmiał tak, jakby już wszystko było postanowione. — Zostaniesz z nami w namiotach, a wtedy cię nie znajdą. Mądre, jakby nie było, unikają Aes Sedai. Jeżeli pobędziesz tutaj przez kilka jeszcze lat, zrobimy z ciebie znakomitą Mądrą.

Egwene omal nie upuściła filiżanki.

— Schlebiasz mi — odparła ostrożnie. — Wcześniej czy później jednak, będę musiała odejść. — Sorilea nie wyglądała na przekonaną. Egwene nauczyła się już, jak bronić swego zdania w dyskusjach z Amys i Bair, przynajmniej do pewnego stopnia, jednak gdy chodziło o Sorileę...

— Nie nastąpi to szybko, jak mniemam — powiedziała Bair, okraszając swe słowa uśmiechem, aby nie zabrzmiały aż tak boleśnie. — Dużo się jeszcze musisz nauczyć.

— Tak, i najwyraźniej aż palisz się do nauki — dodała Amys. Egwene próbowała się nie zarumienić, zaś Amys zmarszczyła brwi. — Wyglądasz dziwnie. Może nadmiernie nadwyrężyłaś siły dzisiejszego ranka? Pewna byłam, że doszłaś do siebie w wystarczającym stopniu...

— Bo tak też jest — pośpiesznie odpowiedziała Egwene. — Naprawdę, jestem już zdrowa. Głowa nie bolała mnie od wielu już dni. To tylko kurz i ten bieg z miasta. A tłumy w nim były znacznie gęstsze, niźli zapamiętałam. I byłam tak podniecona. Prawie nic nie zjadłam na śniadanie.

Sorilea dała znak Roderze.

— Przynieś trochę miodu, jeżeli jeszcze jakiś został, oraz sera i wszystkie owoce, jakie znajdziesz. — Szturchnęła Egwene pod żebra. — Kobieta powinna mieć trochę ciała. — I to mówiła Sorilea, która wyglądała, jakby leżała na słońcu tak długo, aż prawie cała wyschła.

Egwene tak naprawdę wcale nie miała ochoty jeść — zbyt dużo wrażeń tego poranka — ale Sorilea obserwowała ją uważnie, sprawiając swym badawczym spojrzeniem, że przełykanie przychodziło jej z coraz większym trudem. Nie ułatwiał też sytuacji fakt, że chciały omówić z nią sposób postępowania z Aes Sedai. Jeżeli te Aes Sedai były wrogo nastawione wobec Randa, to trzeba było obserwować ich poczynania oraz znaleźć jakiś sposób na to, żeby go ochronić. Nawet Sorilea zaniepokoiła się odrobinę, gdy usłyszała, że być może będą musiały otwarcie wystąpić przeciwko Aes Sedai — one się tego nie bały; to tylko myśl o występowaniu przeciwko obyczajowi sprawiała, iż czuły się nieswojo — jednak każde działanie konieczne dla ochrony Car’a’carna musiało zostać podjęte.

Natomiast sama Egwene martwiła się, że mogą wziąć na poważnie sugestie Sorilei i każą jej bezczynnie czekać w namiotach na polecenia. Jeżeli do tego dojdzie, to nie pozostanie jej nic innego, jak tylko usłuchać, nie istniał bowiem inny sposób na ucieczkę przed pięćdziesięcioma parami oczu oprócz zamknięcia się we własnym namiocie. W jaki sposób Rand Podróżował? Mądre na pewno zrobią wszystko co konieczne, póki w grę nie będzie wchodzić naruszenie ji’e’toh: w niektórych kwestiach mogły go interpretować odmiennie, jednak swej oceny będą przestrzegać równie niewzruszenie jak każdy Aiel. Światłości, Rodera była Shaido, jedną z tysięcy schwytanych podczas bitwy, po której tamci zostali odpędzeni od miasta, ale Mądre traktowały ją w taki sam sposób jak innych gai’shain, nie czyniąc najmniejszej różnicy. Nie sprzeciwią się nakazom ji’e’toh, niezależnie od tego, jak trudna byłaby sytuacja.

Na całe szczęście do tego tematu już więcej nie wróciły. Na nieszczęście zaś wciąż przewijało się pytanie o stan jej zdrowia. Te Mądre nie znały się na Uzdrawianiu, nie umiały też badać stanu zdrowia, używając Mocy. Zamiast tego odwoływały się do swoich własnych, sprawdzonych metod. Z których część do złudzenia przypominała to, czego nauczyła się od Nynaeve, kiedy jeszcze pisany był jej los Wiedzącej: zaglądanie w oczy, nasłuchiwanie bicia serca przez wydrążoną drewnianą tubę. Inne metody były specyficznie Aielowe. Dotykała palców stóp, dopóki nie zakręciło jej się w głowie, skakała w górę i w dół w miejscu, aż nie zaczynało jej się wydawać, że oczy wyskoczą jej z orbit, biegała wokół namiotów Mądrych, póki pot całkowicie nie zrosił jej skóry, potem gai’shain lali jej wodę na głowę, piła jej tyle, ile tylko zdołała, zbierała spódnice i biegała dalej. Aielowie bardzo cenili hart ducha. Gdyby okazało się, że jest za wolna, gdyby zatrzymała się, zanim Amys jej na to zezwoli, to nieuchronnie wyciągnęłyby z tego wniosek, że mimo wszystko nie doszła jeszcze do siebie w wystarczającym stopniu.

Kiedy Sorilea w końcu skinęła głową i powiedziała:

— Jesteś równie krzepka jak Panna, dziewczyno... — Egwene dyszała ciężko i zataczała się. Panna z pewnością tak by się nie zachowywała, co do tego nie miała wątpliwości. A jednak była z siebie dumna. Nigdy nie uważała siebie za miękką, wiedziała jednak bardzo dobrze, że w swoim dawnym życiu, zanim zamieszkała wśród Aielów, zemdlałaby, nie dochodząc nawet do połowy tych testów.

„Jeszcze rok — pomyślała — i będę biegać równie sprawnie jak każda z Far Dareis Mai”.

Z drugiej jednak strony Mądre najwyraźniej nie zamierzały udzielić jej pozwolenia na powrót do miasta. Przyłączyła się więc do towarzystwa w namiocie, w którym mieściła się łaźnia parowa — przynajmniej tym razem nie kazały jej polewać wodą rozgrzanych kamieni; tym zajmowała się Rodera — cieszyła się więc niespodziewaną wygodą i odpoczywała, rozluźniając mięśnie, a wyszła stamtąd tylko dlatego, że Rhuarc i pozostali dwaj wodzowie klanów, Timolan z Miagoma oraz Indirrian z Codarra, wszyscy wysocy, potężni mężczyźni z siwiejącymi włosami i twardymi, poważnymi twarzami, chcieli się do nich przyłączyć. To sprawiło, że natychmiast wypadła na zewnątrz, pośpiesznie otulając się szalem. Jak zwykle spodziewała się, że wszyscy wyśmieją ją w głos, jednak Aielowie zdawali się po prostu nie pojmować, dlaczego tak nagle wypada z namiotu-łaźni za każdym razem, kiedy mężczyźni wchodzą do środka. Żarty na ten temat byłyby w ich stylu, na szczęście jednak nikomu nie przyszło do głowy, żeby skojarzyć ze sobą fakty, z czego bardzo się cieszyła.

Zebrała resztę swoich rzeczy ze schludnego stosika leżącego obok namiotu-łaźni, i ściskając je w ramionach, pospieszyła w stronę swojego namiotu. Słońce stało już nisko na niebie, a po lekkim posiłku gotowa była już do snu, zbyt zmęczona, by choćby pomyśleć o Tel’aran’rhiod. Zbyt zmęczona również, by zapamiętać większość swych snów — to była kolejna rzecz, której uczyły ją Mądre — jednak te, które zapamiętała, dotyczyły Gawyna.

Загрузка...