Grzmot potoczył się z przeciągłym łoskotem pośród niskich, porośniętych zbrązowiałą trawą wzgórz, chociaż na niebie nie było ani jednej chmurki, tylko palące słońce, wciąż wspinające się wyżej po nieboskłonie. Na szczycie jednego ze wzgórz Rand ściągnął wodze i wsparł Berło Smoka na łęku siodła; czekał. Grzmot wzmógł się. Ledwie się powstrzymywał, by stale nie oglądać się przez ramię, w stronę południa, gdzie była Alanna. Obtarła sobie piętę tego ranka i zadrapała dłoń; nadto była w złym nastroju. Nie wiedział z jakiego powodu: nie miał nawet pojęcia, skąd w ogóle o tym wie. Grzmot coraz bardziej przybierał na sile.
Na szczycie sąsiedniego wzgórza pojawili się saldaeańscy jeźdźcy, dziesięć tysięcy mężczyzn, po trzech w rzędzie; długi ludzki wąż, który nie przestawał pełznąć, przemieszczał się teraz w dół zbocza, w stronę rozległej doliny oddzielającej kolejne wzgórza. U podnóża stoku rozdzielili się; środkowa kolumna dalej zmierzała prosto, a dwie pozostałe rozjechały się w lewo i prawo. Każda z trzech kolumn dzieliła się dalej, aż wreszcie jechali w stuosobowych oddziałach, szybko się wzajem mijając. Jeźdźcy zaczęli stawać w siodłach; niektórzy nawet na rękach. Zwieszali się nieprawdopodobnie nisko, aby musnąć dłonią grunt, to z jednej, to z drugiej strony swych galopujących wierzchowców. Żołnierze ześlizgiwali się z siodeł, aby zawisnąć pod brzuchem rozpędzonego konia, albo zeskakiwali na ziemię, robili jeden krok obok zwierzęcia i wskakiwali z powrotem na siodła, by dokonać tej samej sztuki z drugiej strony.
Rand ujął wodze i wbił obcasy w boki Jeade’ena. Gdy ten ruszył z miejsca, podobnie postąpili otaczający go Aielowie. Tego ranka byli to Górscy Tancerze, Hama N’dore, wśród których więcej niż połowa nosiła na głowach przepaski siswai’aman. Caldin, siwiejący i pomarszczony, próbował nakłonić Randa, by ze względu na to, że dookoła będzie tylu uzbrojonych mieszkańców mokradeł, pozwolił mu zabrać więcej niż tylko dwudziestu ludzi; żaden z Aielów nie marnował teraz nawet chwili na to, by spojrzeć z pogardą na miecz Randa. Nandera spędzała więcej czasu na obserwowaniu grupy złożonej z około dwustu kobiet, które jechały w ślad za nimi na koniach; z pozoru większego zagrożenia dopatrywała się ze strony saldaeańskich dam i żon oficerów niźli samych żołnierzy, a Rand, który zdążył już wcześniej poznać kilka saldaeańskich kobiet, nie miał zamiaru się z nią sprzeczać. Sulin przypuszczalnie by się zgodziła. W tym momencie przyszło mu do głowy, że nie widział Sulin już od... Na pewno od czasu powrotu z Shadar Logoth. Osiem dni. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie zrobił czegoś, czym mógł ją obrazić.
Nie było teraz czasu, aby się martwić Sulin czy też ji’e’toh. Objechał dookoła dolinę i dotarł do szczytu przeciwległego wzgórza, tego, na którym po raz pierwszy zobaczył saldaeańskich żołnierzy. Sam Bashere jeździł w dole na swoim wierzchowcu, przyglądał się jednej z grup podczas akrobacji, potem podjeżdżał do kolejnej; robił to, stojąc w siodle.
Na moment Rand objął saidina... i natychmiast wypuścił go. W tej przelotnej chwili, gdy mógł widzieć znacznie lepiej, zobaczył dwa białe kamienie spoczywające w pobliżu podnóża stoku, dokładnie tam, gdzie Bashere umieścił je osobiście zeszłej nocy; dzieliła je odległość czterech kroków. Przy odrobinie szczęścia nikt go nie widział. Przy odrobinie szczęścia nikt nie będzie zadawał zbyt wielu pytań dotyczących wydarzeń tego ranka. W tej chwili poniżej jego stanowiska niektórzy z kawalerzystów jechali na dwóch koniach jednocześnie, wspierając stopy o dwa siodła, cały czas w pełnym galopie. Inni jechali normalnie, za to na ich ramionach stał jeszcze jeden jeździec, niekiedy na rękach.
Usłyszawszy zbliżający się tętent końskich kopyt, rozejrzał się dookoła. Deira ni Ghaline t’Bashere przedarła się przez otaczający go pierścień Aielów, wyraźnie nie zwracając na nich uwagi; uzbrojona jedynie w mały nóż wiszący u srebrnego paska, w jedwabnej, szarej sukni do konnej jazdy o rękawach wyszywanych srebrem i wysokim karczku, wydawała się zachęcać ich do ataku. Równie wysoka jak większość Panien, niemalże o dłoń wyższa od swego męża, była kobietą, która naprawdę robiła wrażenie. Ani krępa, nawet nie pulchna, po prostu potężna. Jej czarne włosy przetykały pasma siwizny, a ciemne oczy o cętkowanych źrenicach spoczywały niewzruszenie na Randzie. Podejrzewał, że była piękną kobietą, póki jego obecność nie sprawiała, że twarz jej skrzepła w granit.
— Czy mój mąż... dostarcza ci stosownej rozrywki? — Przy zwracaniu się do Randa nigdy nie używała jego tytułu, nigdy nawet nie wymieniła jego imienia.
Spojrzał na towarzyszące jej saldaeańskie kobiety. Obserwowały go niczym żołnierze kawalerii gotowi w każdej chwili do szarży, z twarzami równie niewzruszonymi; nakrapiane oczy patrzyły lodowato. Czekały tylko na rozkaz Deiry. Kiedy tak je obserwował, łatwo mu było uwierzyć w opowieści o saldaeańskich kobietach, które porywały miecze poległych mężów i prowadziły swych żołnierzy do ataku. Uprzejmość zawiodła go donikąd w przypadku żony Bashere; sam zaś Bashere tylko wzruszył ramionami i poinformował go, że jego żona niekiedy bywa trudna w pożyciu, a przez cały czas uśmiechał się w sposób, który jednoznacznie należało zakwalifikować jako dumę.
— Powiedz lordowi Bashere, że jestem usatysfakcjonowany — odparł. Zawrócił Jeade’ena i ruszył z powrotem w kierunku Caemlyn. Spojrzenia saldaeańskich kobiet zdawały się wwiercać w jego plecy.
Lews Therin chichotał; inaczej nie można było tego nazwać.
„Nigdy nie próbuj wtykać szpilek kobiecie, jeśli naprawdę nie jesteś do tego zmuszony. Zabije cię szybciej niż mężczyzna i ze znacznie bardziej błahych powodów; cóż z tego, że potem będzie cię opłakiwała?”
„Naprawdę tam jesteś? — zapytał Rand. — Czy jest tam ktoś jeszcze oprócz samego głosu?” — Odpowiedział mu tylko cichy, szalony śmiech.
Nad sprawą Lewsa Therina zastanawiał się przez całą drogę powrotną do Caemlyn i potem, gdy przejeżdżał przez jedno z długich targowisk obrzeżających dojazd do bramy a dalej do Nowego Miasta. Martwił się, że ogarnia go szaleństwo. Przerażał go nie tyle sam tego fakt, choć oznaczałoby to katastrofę gdyby zwariował, w jaki sposób miałby dokonać tego, co musiał? — ile to, że jak dotąd jednak nie zaobserwował u siebie żadnych jednoznacznych oznak. Gdyby jego umysł ogarniał mrok, skąd miałby o tym wiedzieć? Nigdy w życiu nie spotkał żadnego szaleńca. Jedynym objawem zbliżającego się obłędu był Lews Therin bredzący w jego głowie. Czy wszyscy mężczyźni tracą zmysły w ten sam sposób? Czy skończy, śmiejąc się i opłakując rzeczy, których nikt inny nie będzie dostrzegał, o których nikt nie będzie miał nawet pojęcia? Wiedział, że ma szansę przeżyć, nawet jeśli ta szansa z pozoru wydawała się zupełnie nieprawdopodobna. „Żeby żyć, będziesz musiał umrzeć” — była to jedna z trzech rzeczy, o których wiedział, iż muszą być prawdziwe, jedna z tych, które usłyszał wewnątrz ter’angreala, w którym odpowiedzi były zawsze prawdziwe, nawet jeśli z pozoru nie były łatwe do zrozumienia. Ale żyć w taki sposób... Nie był pewien, czy nie wolałby raczej umrzeć.
Tłumy na ulicach Nowego Miasta rozstępowały się przed oddziałem złożonym z ponad czterdziestu Aielów, garstka spośród zgromadzonych rozpoznała również Smoka Odrodzonego. Być może było ich nawet więcej, ale kiedy przejeżdżał obok nich, usłyszał tylko kilka pojedyńczych wiwatów.
— Niech Światłość oświeca Smoka Odrodzonego!
— Łaska Światłości dla Smoka Odrodzonego!
— Smok Odrodzony, Król Andoru!
To ostatnie pozdrowienie gniewało go za każdym razem, kiedy je słyszał, a zdarzało się to już niejednokrotnie. Musiał znaleźć Elayne. Niemalże słyszał zgrzytanie własnych zębów. Nie potrafił się zmusić, by spojrzeć na ludzi na ulicy — pragnął smagnąć ich Mocą, tak by padli na kolana, wrzasnąć choćby, że to Elayne jest ich królową. Próbując nie słuchać okrzyków, wbił wzrok w niebo, a potem omiótł spojrzeniem dachy, wszystko, byle tylko nie widzieć tych ludzi. I właśnie dlatego udało mu się dojrzeć mężczyznę w białym płaszczu, który wyprostował się nagle na jednym z dachów i uniósł kuszę.
Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rand ujął saidina, przeniósł go już w momencie, gdy bełt leciał w jego stronę... i wtedy grot uderzył w Powietrze, które srebrno-błękitnym masywem zawisło ponad ulicą, wydając szczęk, jakby metal trał w metal. Kula ognia wyskoczyła z dłoni Randa, trafiła kusznika w pierś, wszystko w tej samej chwili, gdy bełt z brzękiem odskakiwał od tarczy utkanej z Powietrza. Płomienie ogarnęły tamtego, który wrzeszcząc spadł z dachu. A ktoś tymczasem skoczył na Randa strącając go z siodła.
Twardo uderzył o kamienie bruku, przygnieciony dodatkowym ciężarem, zabrakło mu oddechu, stracił panowanie nad saidinem. Usiłując zaczerpnąć powietrza, walczył z przygniatającym go ciężarem, wreszcie zrzucił go z siebie... i okazało się, że trzyma za ręce Desorę. Uśmiechnęła się do niego pięknie, potem jej głowa opadła na bok. Jej błękitne oczy znieruchomiały i zachodziły mgłą. Bełt kuszy sterczący spomiędzy jej żeber uciskał jego nadgarstek. Dlaczego zawsze skrywała taki piękny uśmiech?
Pochwyciły go liczne dłonie, pomogły mu powstać; Panny i Górscy Tancerze popchnęli go na skraj ulicy, prawie pod same drzwi sklepu ślusarza, tworząc ścisły krąg zasłoniętych twarzy, łuki z rogu w dłoniach, oczy bacznie przepatrywały ulicę i dachy domów. Wszędzie słychać było wrzaski i lamenty, ale na przestrzeni co najmniej pięćdziesięciu kroków w każdą stronę ulica była opustoszała, a dalej kłębiła się zbita masa ludzi próbujących uciec z miejsca zamachu. Tylko zwłoki zostały. Desora oraz sześć pozostałych, z których trzy należały do Aielów. Jeszcze jedna Panna, pomyślał. Trudno było to stwierdzić z tej odległości. gdy ciała leżały bezwładnie niczym kupka łachmanów.
Rand poruszył się, a otaczający go Aielowie przylgnęli doń jeszcze ściślej; lita ściana utworzona z ciał.
— Te miejsca są niczym królicze nory — oznajmiła Nandera tonem stosownym dla zwykłej pogawędki, nie przerywając ani na chwilę bacznej obserwacji otoczenia. — Jeżeli w takim miejscu włączysz się do tańca, możesz otrzymać cios sztyletem w plecy, zanim się w ogóle zorientujesz, że coś ci grozi.
Caldin pokiwał głową.
— Przypomina mi to czasy, kiedy byłem przy Ściętym Cedrze... W każdym razie mamy jeńca. — Kilku jego Hama N’dore wyszło z gospody po przeciwnej stronie ulicy, popychając przed sobą człowieka, którego ręce, zostały dokładnie związane za plecami. Przez cały czas szarpał się w więzach, póki nie zmusili go, by ukląkł na bruku i nie przyłożyli mu ostrza włóczni do gardła. — Być może on nam powie, z czyjego działali rozkazu. — Caldin mówił to takim tonem, jakby nie miał w tej kwestii najmniejszych wątpliwości.
Chwilę później z następnego budynku wyłoniły się Panny, które prowadziły jeszcze jednego związanego jeńca; utykał, a jego twarz spływała krwią. Po chwili czterej mężczyźni klęczeli na ulicy pod czujną strażą Aielów. Na koniec wreszcie otaczające Randa półkole rozluźniło się nieco.
Wszyscy jeńcy byli mężczyznami o twardych twarzach, chociaż ten zlany krwią chwiał się i przewracał oczyma, kiedy patrzył na Aielów. Na obliczach dwóch pozostałych zastygł grymas ponurego wyzwania, trzeci szczerzył zęby.
Dłonie Randa drżały.
— Jesteście pewni, że oni w tym uczestniczyli? — Sam nie potrafił uwierzyć, jak miękko zabrzmiał jego głos, jak spokojnie. Ogień stosu rozwiązałby wszystkie problemy.
„Tylko nie ogień stosu — wydyszał Lews Therin. — Nigdy więcej”.
— Naprawdę jesteście pewni?
— Brali w tym udział — odpowiedziała jedna z Panien; za zasłoną nie potrafił rozpoznać twarzy. — Wszyscy ci, których zabiłyśmy, nosili coś takiego. — Szarpnięciem zdarła płaszcz ze związanych ramion krwawiącego mężczyzny. Znoszony biały kaftan, brudny i rdzawy od krwi, ze złotym słońcem wyhaftowanym na piersi. Pozostali trzej ubrani byli identycznie.
— Ci mieli wszystko obserwować — dodał barczysty Górski Tancerz — i donieść, czy atak zakończył się powodzeniem. — Jego śmiech przypominał warczenie psa. — Ktokolwiek ich wysłał, nie miał pojęcia, jak źle się wszystko skończy.
— Żaden z tych mężczyzn nie strzelał z kuszy? — zapytał Rand. Ogień stosu.
„Nie” — wrzasnął z oddali Lews Therin.
Aielowie wymienili spojrzenia, pokręcili owiniętymi w shoufy głowami.
— Powiesić ich — rozkazał Rand. Mężczyzna o zakrwawionej twarzy omal nie zemdlał. Rand otoczył go strumieniami Powietrza, postawił na nogi. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że obejmuje saidina. Radością napełniała go walka o przetrwanie w rwącym strumieniu, chętnie nawet powitał skazę, brukającą jego kości niczym żrąca galareta. Sprawiała, że w mniejszym stopniu świadomy był rzeczy, o których wolał nie myśleć, uczuć, jakich chętnie by się pozbył. — Jak się nazywasz?
— F-faral, m-mój panie. D-dimir Faral. — Kiedy patrzył na Randa przez maskę zalewającej mu twarz krwi, oczy omalże nie wychodziły mu z orbit. — P-proszę nie w-wieszaj mnie, m-mój panie. I-idę ścieżką Światłości, p-przysięgam!
— Jesteś naprawdę szczęśliwym człowiekiem, Dimirze Faralu. — Własny głos brzmiał mu w uszach tak odlegle, jak wrzaski Lewsa Therina. — Będziesz patrzył, jak zawisną twoi przyjaciele. — Faral zaczął łkać. — Potem dostaniesz konia i zawieziesz Pedronowi Niallowi wiadomość, że pewnego dnia jego również powieszę za to, co się tutaj wydarzyło. — Kiedy rozluźnił sploty Powietrza, Faral osunął się zupełnie bezwładnie na ziemię, wiedząc, że pojedzie do Amadoru, nie zatrzymując się nawet na chwilę po drodze. Trzej mężczyźni, którzy mieli umrzeć, patrzyli z pogardą na szlochającego człowieczka. Jeden z nich splunął na niego.
Rand szybko wygnał ich ze swych myśli. Niall był jedynym, o którym należało pamiętać. Było coś jeszcze, co powinien zrobić. Odepchnął od siebie saidina, przeszedłszy wpierw całą udrękę wyrywania się mu bez jednoczesnej zatraty, wysiłek nakłonienia samego siebie do wypuszczenia go. Ze względu na to, co musiał zrobić, wolał, żeby od własnych emocji nie oddzielała go żadna bariera.
Któraś z Panien ułożyła prosto ciało Desory, ale nie uniosła jeszcze zasłony. Wyciągnęła już dłoń, aby powstrzymać go przed dotknięciem kawałka czarnej algode, potem zawahała się, spojrzała mu w twarz i z powrotem przysiadła na piętach.
Unosząc zasłonę, próbował jednocześnie przypomnieć sobie twarz Desory. Teraz wyglądała jak pogrążona we śnie. Desora, ze szczepu Musara z Reyn Aiel. Tak wiele tych imion. Liah z Cosaida Chareen i Dailin z Żelaznych Gór Taardad, i Lamelle z Dymnych Wód Miagoma, i... Tak wiele. Czasami powtarzał sobie w głowie tę listę, imię po imieniu. Ale było też jeszcze jedno imię, imię, którego nigdy nie wymieniał. Ilyena Therin Moerelle. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Lewsowi Therinowi udało się wedrzeć do tego zakątka jego umysłu, ale i tak już nie wymazałby tamtego imienia, nawet gdyby wiedział, jak to zrobić.
Kosztowało go to dużo wysiłku, ale ostatecznie przyniosło mu ulgę. Gdy odwrócił się od zwłok Desory, poczuł czystą, niczym nie zmąconą ulgę, kiedy przekonał się, że to drugie ciało, o którym sądził, że również należało do Panny, było w istocie ciałem mężczyzny, nadzwyczaj niskiego jak na Aiela. Bolał również nad mężczyznami poległymi w jego służbie, ale jeśli o nich chodziło, powtarzał sobie stare powiedzenie: „Pozwól zmarłym spoczywać w spokoju i troszcz się o żyjących”. Nie było to łatwe, jednak potrafił się do tego zmusić. Kiedy ginęła kobieta, nie potrafił myśleć w ten sposób.
Jego wzrok padł na spódnice rozpostarte na bruku. Nie tylko Aielowie ginęli.
Bełt kuszy ugodził nieszczęsną dokładnie między łopatki. Tyłu jej sukni nie plamiła ani jedna plamka krwi; wszystko odbyło się szybko, drobny akt miłosierdzia. Ukląkł i odwrócił ciało tak delikatnie, jak tylko potrafił; z klatki piersiowej sterczał grot bełtu. Kobieta miała kwadratową twarz, była w średnim wieku, jej włosy prószyła już siwizna. W szeroko rozwartych, ciemnych oczach zastygł wyraz zaskoczenia. Nie znał jej imienia, ale tę twarz pamiętał. Zginęła dlatego, że znalazła się na tej samej ulicy co on.
Schwycił ramię Nandery, a ona strąciła jego dłoń, gdyż mógłby jej przeszkodzić w razie konieczności użycia łuku, ale spojrzała na niego.
— Znajdź rodzinę tej kobiety i dowiedz się, czy nie można im jakoś pomóc. Złoto... — To nie wystarczy. Oni powinni odzyskać żonę, matkę; nie potrafił im tego dać. — Zobacz się z nimi — powiedział. — I dowiedz się, jak się nazywała.
Nandera wyciągnęła dłoń w jego stronę, po czym ponownie ułożyła ją na swym łuku. Kiedy wstawał, Panny bacznie go obserwowały. Och, obserwowały wszystko dookoła równie bacznie jak zazwyczaj, ale te zasłonięte twarze cokolwiek za często zwracały się w jego stronę. Sulin wiedziała, jak on się czuje, nawet jeśli nie zdawała sobie sprawy z istnienia listy, nie miał jednak pojęcia, czy poinformowała o wszystkim pozostałe. Jeżeli tak uczyniła, to nie miał pojęcia, jakie właściwie to wzbudziło w nich uczucia.
Poszedł do miejsca, w którym się przewrócił, podnosząc po drodze z ziemi Berło Smoka. Samo pochylenie się kosztowało go mnóstwo wysiłku, a krótkie przecież drzewce włóczni zaciążyło w dłoniach. Jeade’en nie odbiegł daleko, kiedy poczuł, że jego siodło jest puste; zwierzę było dobrze wyćwiczone. Rand wspiął się więc z powrotem na grzbiet srokacza.
— Tutaj już zrobiłem wszystko, co tylko było można — powiedział...
„Niech sobie myślą co chcą”.
... i spiął konia.
Nawet jeśli nie potrafił uciec przed wspomnieniami, uciekł jednak Aielom. Na jakąś chwilę przynajmniej. Zdążył już oddać wodze Jeade’ena stajennemu i wejść do pałacu, zanim dogonili go Nandera i Caldin, a wraz z nimi około dwu trzecich całego stanu Panien i Górskich Tancerzy, których wzięli ze sobą. Reszta została, aby zająć się ciałami poległych. Na twarzy Caldina zastygł grymas irytacji. Na widok tego ognia, jaki rozgorzał w oczach Nandery, Rand ucieszył się, że nie zasłoniła twarzy.
Zanim Rand zdążył przemówić, podeszła do niego Pani Harfor i ukłoniła się głęboko.
— Lordzie Smoku — zaczęła niskim, silnym głosem. — Nadeszła prośba o audiencję u ciebie, wystosowana przez Mistrzynię Żeglugi z klanu Catelar, Atha’an Miere.
Nawet jeśli znakomity krój biało-czerwonej sukni Reene nie stanowił dostatecznego dowodu na to, że jej tytuł: „Pierwszej Pokojówki” stanowi niezbyt stosowne określenie, to jej maniery z pewnością zadawały mu ostateczny kłam. Ta pulchna kobieta z siwymi włosami i ostrym podbródkiem próbowała patrzeć Randowi prosto w oczy (musiała odchylać w tym celu głowę do tyłu), nadto w jakiś sposób udawało jej się połączyć stosowną porcję szacunku z całkowitym brakiem służalczości oraz godnością, na jaką nie byłoby stać większości szlachcianek. Podobnie jak Halwin Norry, została, kiedy większość uciekła, chociaż Rand podejrzewał, że uczyniła tak po to, aby ocalić i ochronić Pałac przed najeźdźcami. Nie byłby zaskoczony, gdyby się pewnego dnia okazało, że od czasu do czasu przetrząsa komnaty w poszukiwaniu ukrytych wartościowych przedmiotów będących na stanie Pałacu. Nie byłby zaskoczony, gdyby się dowiedział, że próbuje robić rewizję osobistą Aielom.
— Lud Morza? — zapytał. — Czego oni chcą?
Odrzuciła go cierpliwym spojrzeniem, próbując zdobyć się na odrobinę tolerancji dla jego niewiedzy. Czego zresztą nie omieszkała wyraźnie okazać.
— Petycja tego nie stwierdza, mój Lordzie Smoku.
Jeżeli nawet Moiraine wiedziała coś o Ludzie Morza, to nie uznała tej wiedzy za niezbędną część jego edukacji, jednak wnioskując z postawy Reene, ta kobieta musiała być kimś ważnym. Sam tytuł „Mistrzyni Żeglugi” z pewnością miał swój ciężar. To oznaczało, że będzie musiał przyjąć ją w Wielkiej Komnacie. Nie był w niej od czasu powrotu z Cairhien. Nawet nie dlatego, by miał jakieś szczególne powody do unikania sali tronowej — po prostu nie było takiej potrzeby.
— Dziś po południu — oznajmił powoli. — Powiedz jej, że spotkam się z nią wczesnym popołudniem. Przydzieliłaś jej dobre apartamenty? Zadbałaś o jej świtę?- Wątpił, by ktoś noszący tak znaczący tytuł podróżował samotnie.
— Chciałam to uczynić, ale odmówiła. Zatrzymała się wraz z towarzyszącymi jej ludźmi w „Kuli i Pierścieniu”. — Skrzywiła się nieznacznie; najwyraźniej jej zdaniem pozycja Mistrzyni Żeglugi nie upoważniała do takiego zachowania. — Byli bardzo zmęczeni po podróży, stroje całkiem zakurzone, ledwie trzymali się na nogach. Wszyscy przyjechali na koniach, nie w powozach, a nie wydaje mi się, by byli przyzwyczajeni do takiego sposobu podróżowania. — Zamrugała oczami, jakby sama zaskoczona, że do tego stopnia straciła kontrolę nad sobą, i po chwili była już równie chłodna i zdystansowana jak przedtem. — Jeszcze ktoś chce się z tobą zobaczyć, mój Lordzie Smoku. — W jej głosie pobrzmiewała tym razem ledwo wyczuwalna nuta niesmaku. — To lady Elenia.
Rand omalże sam się nie skrzywił. Z pewnością tamta uraczy go kolejnym wykładem dotyczącym podstaw jej roszczeń do Tronu Lwa; jak dotąd podczas takich okazji udawało mu się nie usłyszeć więcej niźli jednego słowa na trzy. Z łatwością mógłby jej odmówić. A jednak naprawdę powinien dowiedzieć się więcej na temat dziejów Andoru, a nikt ze znajdujących się w jego otoczeniu nie dysponował szerszą ich znajomością niźli Elenia Sarand.
— Czy naprawdę zamierzasz oddać Dziedziczce Tronu to, co jej należne? — Ton, jakim Reene wygłosiła te słowa, nie był ostry, a jednak trudno byłoby się w nim doszukać choćby śladu szacunku. Wyraz jej twarzy nie zmienił się, jednak Rand był pewien, że gdyby udzielił niewłaściwej odpowiedzi, tamta w każdej chwili mogłaby krzyknąć: „Za Elayne i Białego Lwa!” — i zapewne spróbowałby go uderzyć, nie dbając o obecność Aielów.
— Tak uczynię — westchnął. — Tron Lwa należy do Elayne. Na Światłość, na moją nadzieję powtórnego odrodzenia i zbawienia, nie może być inaczej.
Reene przez chwilę wpatrywała się w niego badawczo, potem raz jeszcze ukłoniła się głęboko.
— Przyślę ją do ciebie, mój Lordzie Smoku. — Kiedy odchodziła, jej plecy były sztywno wyprostowane, ale zawsze przecież tak było; nie umiał stwierdzić, czy uwierzyła chociaż w jedno jego słowo.
— Zręczny przeciwnik — stwierdził Caldin, zanim Reene odeszła choćby na pięć kroków. Zastawi na ciebie jakąś dającą się łatwo przejrzeć zasadzkę, z której wywiniesz się bez trudu. Nabierzesz wtedy ufności we własne siły, stracisz czujność i wpadniesz w drugą, tym razem groźniejszą.
Nandera niemalże weszła mu w słowo:
— Młodzi mężczyźni mogą być impulsywni, mogą postępować pochopnie, mogą być głupcami, jednak Car’a’carn nie może pozwolić sobie na bycie młodym mężczyzną.
Rand spojrzał na nich przez ramię i rzucił krótko:
— Jesteśmy teraz wewnątrz pałacu, wybierzcie swoje dwójki.
Zdziwił się trochę, że Nandera i Caldin również siebie włączyli w skład jego eskorty, natomiast w najmniejszym stopniu nie poczuł się zaskoczony, gdy ruszyli za nim pogrążeni w grobowym milczeniu.
Przy drzwiach do komnat nakazał im wpuścić Elenię do wnętrza, kiedy się tylko pojawi, i zostawił ich na korytarzu. W środku czekał już na niego śliwkowy poncz w kutym, srebrnym dzbanie, ale nawet nie spojrzał w jego stronę. Stał tylko nieruchomo, wpatrzony weń pustym wzrokiem, i zastanawiał się, co powiedzieć Elenii, póki nie przyłapał się na tym, co właściwie robi. Aż chrząknął z zaskoczenia. Po cóż niby miał planować?
Pukanie do drzwi zapowiedziało przybycie słomianowłosej Elenii, która natychmiast po wejściu skłoniła się przed nim. Miała na sobie suknię haftowaną w złote róże. W przypadku każdej innej kobiety te róże stanowiłyby wyłącznie motyw zdobniczy, jednak na Elenii musiały zawierać jakąś sugestię względem Różanej Korony.
— Mój lord Smok okazał się prawdziwie łaskawy, że zechciał mnie przyjąć.
— Chciałbym zadać ci kilka pytań odnośnie dziejów Andoru — powiedział Rand. — Napijesz się śliwkowego ponczu?
Oczy Elenii aż rozszerzyły się z radości; opanowała się dopiero po chwili. Bez wątpienia wcześniej dokładnie zaplanowała sobie, w jaki sposób sprowadzi rozmowę na kwestie choćby odległe powiązane z jej roszczeniami, a teraz on sam jej to proponuje. Na lisiej twarzy rozkwitł szeroki uśmiech.
— Czy wolno będzie mi nalać memu Lordowi Smokowi? — zapytała, nie czekając nawet, by skinieniem dłoni wyraził zgodę. Była tak zadowolona z kierunku rozwoju wydarzeń, że oczekiwał niemalże, iż za chwilę usadzi go w fotelu i podsunie podnóżek. — Na jaki okres historii mam rzucić ci nieco światła?
— Chodziłoby mi o ogólne wprowadzenie... — Rand zmarszczył brwi, takie pytanie stanowiłoby dla niej doskonały pretekst do wymienienia szczegółowo wszystkich swoich przodków -...to znaczy, chciałbym się dowiedzieć, jak doszło do tego, że Souran Maravaile sprowadził tutaj swoją żonę. Czy on pochodził z Caemlyn?
— To Ishara sprowadziła tutaj Sourana, mój Lordzie Smoku. — W oczach Elenii rozbłysła przelotna pogarda. — Matką Ishary była Endara Casalain, która z kolei była w owym czasie gubernatorem Artura Hawkwinga na tych terenach... prowincja nazywała się Andor... a także córką Joala Ramedara, ostatniego króla Aldeshar. Souran był jedynie... jedynie generałem — chciała już powiedzieć „plebejuszem”, gotów był się o to założyć — chociaż jednym z najlepszych, jacy służyli pod Hawkwingiem, rzecz jasna. Endara zrezygnowała ze swoich roszczeń i oddała hołd Isharze, uznając w niej królową. — Rand jakoś nie potrafił uwierzyć, by przebiegło to w taki sposób, tak gładko. — Oczywiście, były to najgorsze czasy, jakie sobie można wyobrazić, tak samo złe jak okres Wojen z Trollokami, nie mam w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Kiedy umarł Hawkwing, każdy szlachcic sądził, że to właśnie on zostanie Najwyższym Królem. Albo Najwyższą Królową, jeśli chodzi o szlachcianki. Ishara wszakże doskonale zdawała sobie sprawę, że nikt nie podoła temu zadaniu, zbyt wiele było zwalczających się frakcji, przymierza zaś rozpadały się nazajutrz po tym, jak zostały zawarte. Przekonała więc Sourana, by poniechał oblężenia Tar Valon, i sprowadziła go tutaj z tak liczną armią, jaką tylko potrafił zebrać.
— To Souran Maravaile oblegał Tar Valon?-zapytał zaskoczony Rand. Artur Hawkwing przez dwadzieścia lat oblegał Tar Valon i wyznaczył nagrodę za głowę każdej Aes Sedai.
— W trakcie ostatniego roku oblężenia — odparła z lekkim zniecierpliwieniem — przynajmniej tak odnotowują źródła historyczne. — Wyraźnie było widać, że Souran nie interesuje jej w najmniejszym stopniu, ważne było to tylko, iż był mężem Ishary. — Ishara była mądra. Obiecała Aes Sedai, że jej najstarsza córka zostanie odesłana na nauki do Białej Wieży, tym samym uzyskała ich poparcie oraz doradczynię z Wieży o imieniu Ballair; była pierwszą władczynią, która tak postąpiła. Oczywiście pozostali poszli potem w jej ślady, nie potrafili jednak zrezygnować z tronu Hawkwinga. — Mówiła teraz z wyraźnym ożywieniem, z pojaśniałą twarzą, gestykulując wolną dłonią, podczas gdy w drugiej trzymała zapomniany zupełnie puchar. Słowa wypływały z jej ust niepowstrzymanym strumieniem. — Całe pokolenie musiało przeminąć, zanim sama idea umarła, chociaż Narasim Bhuran próbował dopiąć swego jeszcze w ostatniej dekadzie Wojny Stu Lat... skończyło się to całkowitą porażką i ostatecznie jego głowę zatknięto na ostrzu piki... zaś wysiłki Esmary Getares, poczynione trzydzieści lat wcześniej, z początku również przyniosły jej znaczne powodzenie, zanim nie spróbowała podbić Andoru, w efekcie czego resztę swego życia spędzić musiała jako „gość” królowej Telaisien. W końcu Esmara została zamordowana skrytobójczo, chociaż nie istnieją żadne zapisy, z których wynikałoby, dlaczego ktoś mógłby pragnąć jej śmierci, po tym jak Telaisien rozbiła jej potęgę. Rozumiesz, królowe, które nastały po Isharze, począwszy od Alesinde a skończywszy na Lyndelle, kontynuowały tylko to, co ona zaczęła, i nie sprowadzało się to jedynie do wysyłania córek na naukę do Wieży. Ishara wykorzystała Sourana, by zabezpieczył zbrojnie granice jej ziem; pierwotnie było to tylko kilka wiosek wokół Caemlyn, potem jednak powoli rozszerzała zakres swej władzy. Cóż, docieranie do brzegów Erinin zabrało jej kilka lat. Jednak kraj, którym władały królowe Andoru, znajdował się pod ich rzeczywistym panowaniem, podczas gdy większość tych, którzy mienili się królami i królowymi, wciąż bardziej zajęta była nowymi podbojami, niźli umacnianiem swej pozycji na ziemi, jaka przypadła im w udziale.
Przerwała na chwilę, by zaczerpnąć tchu, a Rand wtedy pospiesznie wtrącił słowo. Elenia mówiła o tych wszystkich ludziach, jakby ich osobiście znała, jednak jemu aż kręciło się w głowie od niezliczonych imion, które słyszał po raz pierwszy w życiu.
— Dlaczego więc Dom Maravaile już nie istnieje?
— Żaden z synów Ishary nie przeżył dwudziestego roku życia. — Elenia wzruszyła ramionami i upiła łyk ponczu; ten temat najwyraźniej jej nie interesował. Ale nasunął jej na myśl nową kwestię. — Przez okres Wojny Stu Lat rządziło dziewięć królowych i żadna z nich nie miała syna, który dożyłby dwudziestego trzeciego roku życia. Jedna bitwa goniła drugą i zewsząd nadciągali wrogowie Andoru. Cóż, za panowania Maragaine czterej królowie powiedli przeciwko niej swe armie... na marginesie, jest takie miasto, które nazwę swoją wzięło od tej bitwy. Królowie ci nazywali się...
— Ale wszystkie królowe były potomkiniami Sourana i Ishary? — wtrącił szybko Rand. Ta kobieta gotowa zamęczać go codziennymi wykładami, jeśli jej na to tylko pozwoli. Siadając, dał jej znak, by również zajęła miejsce.
— Tak — odparła z wahaniem. Być może przyczyną tego wahania był Souran. Jednak zaraz potem jej twarz znowu pojaśniała. — Rozumiesz więc, jest to kwestia tego, ile ktoś ma w swoich żyłach krwi Ishary. Ile pokoleń go z nią łączy i jaki stopień pokrewieństwa mu przysługuje. W moim przypadku...
— Trudno mi to zrozumieć. Dla przykładu, weźmy Tigraine i Morgase. Roszczenia Morgase do sukcesji po Tigraine były najsilniej ugruntowane. Przypuszczam więc, że Morgase i Tigraine były ze sobą blisko spokrewnione?
— Były kuzynkami. — Elayne z wysiłkiem stłumiła irytację, wywołaną tym, że tak często się jej przerywa, szczególnie teraz, gdy już była tak blisko kwestii, którą chciała poruszyć. Starała się panować nad sobą, zaciskając usta. Przypominała lisa, który już miał zewrzeć szczęki, ale kurczak właśnie uciekł z ich zasięgu.
— Rozumiem. Kuzynki. — Rand upił tęgiego łyka, do połowy opróżniając puchar.
— My tutaj wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Wszystkie Domy. — Jego milczenie najwyraźniej dodało jej ducha. Uśmiech powrócił na twarz. — Ponieważ wzajemnie łączymy się przez małżeństwa od ponad tysiąca lat, nie ma takiego Domu, w którego żyłach nie płynęłaby chociaż kropla krwi Ishary. Jednak to stopień pokrewieństwa jest ważny, stopień pokrewieństwa i liczba dziedzicznych linii rodowych. W moim przypadku...
Rand zamrugał.
— Wszyscy jesteście kuzynami? Wszyscy? To przecież niemoż... — Z napięciem pochylił się do przodu. — Elenio, gdyby Morgase i Tigraine pochodziły... z rodzin kupieckich, albo chłopskich... to jak blisko wówczas byłyby spokrewnione?
— Chłopki? — wykrzyknęła, patrząc na niego szeroko rozwartymi oczyma. — Mój Lordzie Smoku, co za osobliwy... — Krew powoli odpłynęła jej z twarzy; ostatecznie on sam był chłopem. Nerwowo oblizała usta. — Przypuszczam... Musiałabym pomyśleć. Chłopki. Przypuszczam, że powinnam sobie wszystkie Domy wyobrazić jako chłopskie rodziny. — Nerwowo zaszczękała zębami, zanim udało się jej upić głęboki łyk z pucharu. — Gdyby one były chłopkami, przypuszczam, że nikt w ogóle nie uważałby, że są spokrewnione. Wszystkie związki rodzinne sięgają zbyt głęboko w przeszłość. Ale one, mój Lordzie Smoku, nie były...
Pozwolił, by jej słowa wpadały mu jednym uchem i wypadały drugim, sam zaś wygodniej rozparł się w fotelu. Nie były ze sobą związane.
— ... wiązało ją z Isharą tylko trzydzieści jeden linii pokrewieństwa, podczas gdy Dyelin jedynie trzydzieści, zaś...
Dlaczego znienacka poczuł taki spokój? Dlaczego mięśnie, które napięły się nie wiadomo nawet kiedy, teraz się rozluźniły?
— ... jeżeli tak można to określić, mój Lordzie Smoku.
— Co? Wybacz mi. Zamyśliłem się na moment... problemy... nie usłyszałem ostatniego zdania, jakie wypowiedziałaś. — A jednak w jej słowach było coś, co poruszyło czułą strunę.
Na twarzy Elenii zastygł uniżony, drżący uśmiech; wyglądała z nim dość dziwnie.
— Cóż, powiedziałam właśnie, że ty sam jesteś nieco podobny do Tigraine, mój Lordzie Smoku. Może nawet w twoich żyłach płynie odrobina krwi Ishary... — Urwała nagle z piskiem, on zaś zdał sobie sprawę, że zerwał się na równe nogi.
— Czuję się... czuję się odrobinę zmęczony. — Próbował nadać głosowi normalne brzmienie, jednak nawet we własnych uszach brzmiał mu odległe, jakby właśnie pogrążył się głęboko w Pustce. Zechciej mnie teraz zostawić samego, proszę.
Nie mógł widzieć swojej twarzy, musiała jednak wyglądać przerażająco, bo Elenia poderwała się z krzesła jak smagnięta biczem, po czym pośpiesznie odstawiła puchar na stolik. Nie potrafiła opanować drżenia, a jeśli przed chwilą jej twarz można było określić jako bezkrwistą, to teraz była blada niczym śnieg. Ukłon, jaki mu złożyła, był tak głęboki i uniżony, że przywodził na myśl pomywaczkę przyłapaną na kradzieży. Po chwili biegła prawie w stronę drzwi, rozwarła je z impetem i tylko odgłos stukania pantofli dobiegający z korytarza świadczył, że w ogóle tu była. Nandera wsunęła głowę do środka, sprawdziła, czy nic się nie stało, potem zatrzasnęła drzwi.
Rand przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, zagapiony w przestrzeń. Nic dziwnego, że te starożytne królowe tak się weń wpatrywały. Wiedziały o tym, o czym on sam nie miał pojęcia. Ten nieoczekiwany robak smutku, który wgryzł się w jego duszę, kiedy odkrył, jak brzmiało imię jego prawdziwej matki. Ale Tigraine nie była spokrewniona z Morgase. Jego matka nie była spokrewniona z matką Elayne. On nie był spokrewniony z...
— Jesteś kimś jeszcze gorszym od jakiegoś rozpustnika — powiedział z goryczą. — Jesteś głupcem i... — Żałował, że Lews Therin się nie odzywa, wówczas mógłby zapewnić samego siebie:
„Oto jest szaleniec, ja jestem normalny”.
Czy to te dawno temu zmarłe królowe Andoru patrzyły na niego, czy też czuł tylko obecność Alanny? Podszedł do drzwi. otworzył je szeroko. Nandera i Caldin siedzieli w kucki pod draperią przedstawiającą jaskrawo ubarwione ptaki.
— Zbierzcie swoich ludzi — rozkazał. — Udaję się do Cairhien. Proszę, nie mówicie o niczym Aviendzie.