Egwene otwarła oczy, mając wrażenie zawieszenia w pustce. Przez chwilę leżała na posłaniu, odruchowo gładząc pierścień z Wielkim Wężem, zawieszony na rzemyku oplatającym szyję. Noszenie go na palcu ściągało zbyt wiele dziwnych spojrzeń. Łatwiej było uchodzić za uczennicę Mądrych, jeśli nikt jej nie uważał za Aes Sedai. Którą, rzecz jasna, nie była. Była Przyjętą, ale od tak dawna już udawała Aes Sedai, że czasami wręcz zapominała, że nią nie jest.
Pod klapą zasłaniającą wejście do namiotu przeciskała się do środka odrobina światła słonecznego, ledwie rozjaśniając wnętrze. Równie dobrze mogła wcale nie spać, czuła pulsowanie w skroniach. Od dnia, w którym Lanfear omal nie zabiła jej i Aviendhy, od dnia, w którym Przeklęta i Moiraine zabiły się wzajem, zawsze po wyprawie do Tel’aran’rhiod bolała ją głowa, aczkolwiek nigdy tak mocno, by stanowiło to problem. W każdym razie jeszcze w Dwu Rzekach Nynaeve udzieliła jej pani porad co do stosowania ziół; w Cairhien udało jej się znaleźć kilka właściwych gatunków. Od naparu z korzenia usypiajki zachce jej się spać — była taka zmęczona, że może nawet będzie spała przez wiele godzin — i z pewnością pozbędzie się bólu głowy.
Wstała, rozprostowała zmiętą, przesiąkniętą potem koszulę i podreptała po warstwach dywaników do umywalki, misy wyrzeźbionej z kryształu, w której kiedyś zapewne podawano jakiemuś arystokracie poncz. Niezależnie od pierwotnego przeznaczenia nadawała się do trzymania wody równie dobrze jak pokryty niebieską glazurą dzban; woda nie była chłodna, kiedy Egwene opryskała nią twarz. W małym lusterku w złoconych ramach wspartym o ciemną ścianę namiotu zobaczyła odbicie własnych oczu i wtedy się zaczerwieniła.
— No i co? I coś ty sobie właściwie wyobrażała? — wyszeptała. Nigdy by nie pomyślała, że to będzie możliwe, a jednak twarz w lustrze stała się jeszcze bardziej purpurowa.
To był tylko sen, nie wyprawa do Tel’aran’rhiod, gdzie to, co się z tobą działo, po przebudzeniu okazywało się równie realne. A jednak pamiętała wszystko, jakby to się stało naprawdę. Miała wrażenie., że policzki zaraz jej spłoną. To tylko sen i na dodatek sen Gawyna. On nie miał prawa śnić o niej w taki sposób!
— Wszystko to jego sprawka — powiedziała ze złością do twarzy w lustrze. — Nie moja! Ja nie miałam tu żadnego wyboru! — Rozgniewana zamknęła usta. Próbuje zwalić całą winę na sny jakiegoś mężczyzny. I gada do lustra, jak dziewczyna obdarzona gęsim móżdżkiem.
Podeszła do klapy przesłaniającej wyjście i, pochyliwszy się, wyjrzała na zewnątrz. Niski namiot rozbito na skraju obozowiska Aielów. W odległości jakichś dwu mil, na zachodzie wznosiły się na paśmie nagich wzgórz szare mury Cairhien; przed nimi nie było nic oprócz wstęgi wypalonej ziemi, tam gdzie kiedyś znajdowało się podgrodzie miasta zwane Przednią Bramą. Słońce musiało dopiero co wyjrzeć znad horyzontu, sądząc po ostrym świetle, ale Aielowie już krzątali się wokół namiotów.
Nie wstanie wcześnie tego ranka. Po całej nocy spędzonej poza ciałem — znowu poczuła, jak palą ją policzki, Światłości, czy miała już do końca życia tak się czerwienić z powodu jakiegoś snu? — będzie spała do popołudnia. Zapach owsianki za nic nie pomagał na ociężałe powieki.
Półżywa padła z powrotem na koce i zaczęła masować skronie. Była zbyt zmordowana, żeby szykować teraz napar z korzenia usypiajki, uznała zresztą, że w tym stanie wcale go nie potrzebuje. Tępy ból zawsze zanikał po jakiejś godzinie, kiedy się obudzi powtórnie, już go nie będzie czuła.
Biorąc wszystko pod uwagę, nie było w tym nic dziwnego, że jej sny wypełnił Gawyn. Czasami śnił jej się któryś z jego snów, oczywiście nie dokładnie; w jej wersjach po prostu nie dochodziło do pewnych krępujących zdarzeń albo ich przebieg ulegał pewnym upiększeniom. Wspólnie oglądali wschody i zachody słońca, przy czym Gawyn recytował wiersze i obejmował ją czule. Nie jąkał się ponadto, kiedy wyznawał miłość. I był równie przystojny jak w rzeczywistości. Poza tym miała również własne sny. Pełne czułych pocałunków, które trwały całą wieczność. On klęczał, a ona tuliła jego głowę w dłoniach. Niektóre sny w ogóle nie miały sensu. Dwukrotnie, raz za razem, śniło jej się, że bierze go za ramiona i wbrew niemu usiłuje odwrócić jego twarz. Raz on brutalnie odepchnął jej ręce, innym razem ona okazała się silniejsza od niego. Te dwa sny zmieszały się ze sobą w mglistą całość. W innym on pchnął jakieś drzwi, które zaczęły się za nią zamykać, wiedziała, że gdy ta zacieśniająca się świetlna kreska zniknie, to ona umrze.
Sny kotłowały jej się w głowie, nie wszystkie o nim, i przeważnie koszmarne.
Przyśnił jej się Perrin; stał nad nią, u jego stóp leżał wilk, na ramionach przycupnęły jastrząb i sokół, które obrzucały się wzajem groźnymi spojrzeniami. Wyraźnie nieświadomy ich obecności, starał się odrzucić topór, aż w pewnym momencie poderwał się i pobiegł; topór frunął przez powietrze, ścigając go. I jeszcze raz Perrin; uciekał przed jakimś Druciarzem, coraz szybciej, i nie chciał zawrócić, mimo że go wołała. Potem Mat; mówił jakieś dziwne słowa, których nie rozumiała — uznała, że to Dawna Mowa — dwa kruki przysiadły mu na ramionach i zatopiły szpony w ciele okrytym kaftanem. Zdawał się ich tak samo nie zauważać jak Perrin jastrzębia i sokoła, a mimo to przez jego twarz przemknął najpierw wyraz buntu, a potem ponurej akceptacji. W innym śnie kobieta, z twarzą skrytą w cieniu, nakłaniała go do wielce niebezpiecznego przedsięwzięcia. Egwene nie miała pojęcia, na czym owo niebezpieczeństwo polegało, tyle tylko, że było to coś potwornego. Kilka snów o Randzie, nawet nie takich koszmarnych, ale za to dziwnych. Elayne, która jedną ręką zmuszała go, by ukląkł. Elayne, Min i Aviendha, siedzące wokół niego w milczącym kręgu; każda po kolei podawała się do przodu, by go dotknąć. On idący w stronę płonącej góry, coś chrzęściło mu pod stopami. Miotała się i pojękiwała; te chrzęszczące przedmioty to były pieczęcie więzienia Czarnego, rozpadały się pod każdym jego krokiem. Wiedziała to. Nie musiała ich widzieć, żeby wiedzieć, czym są.
Sny, nasycone strachem, stawały się coraz gorsze. Złapały ją te dwie nieznajome kobiety, które widywała w Tel’aran’rhiod, i zawlekły do stołu, wokół którego siedziały inne kobiety z twarzami ukrytymi pod kapturami; kiedy je zdjęły, okazało się, że każda z nich to Liandrin, Czarna siostra, która pojmała ją w Łzie. Jakaś Seanchanka o ostrych rysach twarzy podała jej srebrną bransoletę i naszyjnik, połączone srebrzystą smyczą, a’dam. Na ich widok głośno krzyknęła; Seanchanie ubrali ją kiedyś w smycz. Wolała umrzeć niż pozwolić, żeby to z nią zrobiono raz jeszcze. Znowu Rand; biegał po ulicach Cairhien i, głośno się zaśmiewając, wysadzał w powietrze budynki i ludzi przy pomocy błyskawic i ognia, a za nim biegli inni mężczyźni, którzy ciskali Mocą; w Cairhien obwieszczono tę jego okropną amnestię, ale przecież z pewnością żaden mężczyzna nie chciał przenosić z własnego wyboru. Mądre schwytały ją jak jakieś zwierzę w Tel’aran’rhiod. po czym sprzedały na ziemiach położonych za Pustkowiem Aiel; tak postępowały z Cairhienianami znalezionymi w Pustkowiu. Stała obok własnego ciała i widziała, jak topnieje jej twarz, a czaszka pęka i otwiera się; jakieś postacie o niewyraźnych konturach szturchały ją twardymi kijami. Szturchały ją. Szturchały...
Usiadła, głośno łapiąc oddech, a Cowinde przykucnęła na piętach obok posłania, pochylając głowę skrytą w kapturze białej wełnianej szaty.
— Wybacz mi, Aes Sedai. Chciałam cię tylko obudzić na śniadanie.
— Ale nie musiałaś mi wywiercać dziury w żebrach — burknęła Egwene i natychmiast zrobiło jej się głupio.
Irytacja, która rozbłysła w ciemnoniebieskich oczach Cowinde, przygasła momentalnie, chowając się za maską potulnej akceptacji, jak przystało na gai’shain. Gai’shain przysięgali, że będą pokornie okazywać posłuszeństwo i nie dotykać broni przez rok i jeden dzień; akceptowali wszystko, co im się przydarzało, czy to nieprzyjemne słowo, czy cios, nawet nóż wbity w serce. A przy tym — w przypadku Aiela — zabicie gai’shain równało się zabiciu dziecka. Wymówki nie było; sprawca zostałby zgładzony przez własnego brata albo siostrę. A mimo to Egwene nie miała wątpliwości, że to, co widzi, to tylko maska. Gai’shain bardzo się starali o jej utrzymanie, ale ostatecznie byli Aielami, a mniej potulnych ludzi Egwene nie umiała sobie wyobrazić. Nawet ktoś taki jak Cowinde, która nie chciała zrezygnować z bieli, kiedy jej jeden rok i jeden dzień dobiegły końca. Jej odmowa była aktem uporu, dumy i buntu, upodabniającym ją do mężczyzny, który nie chce ustąpić z pola walki nawet wtedy, gdy naciera nań dziesięciu wrogów. W takie to komplikacje wciągało ich ji’e’toh.
Z tego między innymi powodu Egwene starała się liczyć ze słowami, kiedy przemawiała do gai’shain, zwłaszcza takich jak Cowinde. Oni nie dysponowali niczym, czym mogliby się bronić, tak by jednocześnie nie naruszyć wszystkiego, w co wierzyli. Z drugiej zaś strony Cowinde była Panną Włóczni i miała nią zostać ponownie, kiedy już da się przekonać do zdjęcia szaty. Gdyby nie brać pod uwagę Mocy, najprawdopodobniej zdolna byłaby związać Egwene na supeł, jednocześnie nie przerywając ostrzenia włóczni.
— Kiedy ja nie chcę śniadania — powiedziała jej Egwene. — Odejdź, proszę, i daj mi spać.
— Nie chcesz śniadania? — spytała Amys, która właśnie wsunęła głowę do wnętrza namiotu, poszczękując naszyjnikami i bransoletami z kości słoniowej, srebra i złota. Nie nosiła pierścieni — żadna z kobiet Aiel ich nie nosiła — za to obwieszała się takimi ilościami innej biżuterii, że dałoby się obdzielić nimi trzy kobiety. — Myślałam, że odzyskałaś już apetyt.
Za nią do środka weszły Bair i Melaine, każda podobnie przystrojona biżuterią. Należały do różnych klanów, ale podczas gdy większość Mądrych, które przekroczyły Mur Smoka, trzymała się blisko swych szczepów, te trzy kazały rozbić swe namioty w jednym miejscu. Zasiadły na kolorowych, ozdobionych frędzelkami poduszkach u stóp jej posłania, poprawiając ciemne szale, bez których kobiety Aiel zdawały się nigdy nie obywać. A w każdym razie te, które nie należały do Far Dareis Mai. Amys była równie siwa jak Bair, o ile jednak twarz Bair pokrywały głębokie zmarszczki, o tyle Amys wyglądała dziwnie młodo, być może przez ten kontrast między włosami a twarzą. Twierdziła, że już jako dziecko miała równie bladą cerę.
Zazwyczaj to Bair albo Amys wodziły rej w tej trójcy, ale tego dnia pierwsza przemówiła Melaine, słonecznowłosa i zielonooka.
— Jak nie zaczniesz jeść, to nigdy nie wydobrzejesz. Zastanawiałyśmy się, czy pozwolić ci wziąć udział w najbliższym spotkaniu z Aes Sedai. One za każdym razem się dopytują, kiedy ty przyjdziesz...
— I za każdym razem robią z siebie istne idiotki z bagien — wtrąciła zgryźliwie Amys. Nie była z natury złośliwa, ale zaczęła być jakby za sprawą Aes Sedai z Salidaru. A może tylko od samego spotykania się z nimi. Zgodnie z obyczajem Mądre ich unikały, zwłaszcza te Madre, które potrafiły przenosić, jak Amys i Melaine. Ponadto bynajmniej nie były zachwycone faktem, że Aes Sedai zastąpiły Nynaeve i Elayne podczas tych spotkań. Podobnie zresztą jak Egwene. Wedle jej przypuszczeń Mądre uznały, iż wpoiły tym dwóm respekt wobec Tel’aran’rhiod. Z tych fragmentarycznych informacji, które słyszała o obecnych spotkaniach, wynikało, że Aes Sedai nie dały sobie wpoić niczego. Bardzo niewiele rzeczy wywierało wrażenie na Aes Sedai.
— Ale być może powinnyśmy przemyśleć to raz jeszcze — ciągnęła spokojnie Melaine. Przed jej ostatnim małżeństwem potrafiła dźgać słowem niczym krzew cierniami, obecnie jednak mało co potrafiło zmącić jej opanowanie. — Nie wolno ci wracać do snu, dopóki nie odzyskasz pełni sił.
— Masz małe oczy — zauważyła troskliwie Bair cienkim głosem, który znakomicie harmonizował z twarzą. Niemniej jednak pod wieloma względami była najtwardsza z tych trzech. — Czyżbyś źle spała?
— A mogła spać dobrze? — spytała gderliwym tonem Amys. — Trzykrotnie podczas ubiegłej nocy starałam się zajrzeć do jej snu i nic nie znalazłam. Ktoś, komu nic się nie śni, nie jest w stanie dobrze się wyspać.
Na krótką chwilę Egwene zaschło w ustach, język przywarł do podniebienia. Nadejdzie kiedyś taka noc, kiedy odkryją, że przez kilka godzin nie wracała do swego ciała.
Melaine zmarszczyła czoło. Nie patrzyła jednak na Egwene, tylko na Cowinde, która nadal klęczała ze spuszczoną głową.
— Obok mojego namiotu leży góra piasku — powiedziała głosem przypominającym jej dawny ostry ton. — Przeszukasz ją, ziarnko po ziarnku, aż znajdziesz jedno czerwone. Jeśli to nie będzie to, którego szukam, to będziesz musiała zacząć od nowa. Możesz odejść. — Cowinde ukłoniła się tylko, tak głęboko, że aż dotknęła twarzą kolorowych dywaników, po czym wypadła pędem z namiotu. Melaine spojrzała na Egwene i uśmiechnęła się przyjaźnie. — Wyglądasz na zdziwioną. Jeśli ona z własnej woli nie postąpi właściwie, to ja ją do tego zmuszę. Nadal jestem za nią odpowiedzialna, ponieważ ona twierdzi, że wciąż mi służy.
Długie włosy Bair zakołysały się, kiedy potrząsnęła głową.
— To na nic. — Poprawiła szal na kościstych ramionach. Odziana w cienką koszulę Egwene cała się już spociła, mimo iż słońce jeszcze nie całkiem wzeszło, jednak Aielowie byli przyzwyczajeni do jeszcze większego skwaru. — Biłam Jurika i Beirę tak mocno, że aż mnie rozbolała ręka, ale choćbym nie wiem ile razy kazała im zdjąć biel, wdziewali szaty przed zachodem słońca.
— To obrzydliwe — mruknęła Amys. — Od czasu, kiedy wkroczyliśmy na mokre ziemie, jedna czwarta tych, których czas dobiegł końca, nie chce wrócić do swych szczepów. Oni wypaczają znaczenie ji’e’toh.
To było dzieło Randa. Ujawnił wszystkim to, o czym dotychczas wiedzieli tylko wodzowie klanów i Mądre, mianowicie że w dawnych czasach Aielowie nie dotykali broni i nigdy nie uciekali się do przemocy. Dlatego część uwierzyła, że wszyscy powinni być gai’shain. Inni natomiast z tego samego powodu nie chcieli uznać Randa jako Car’a’carna i codziennie kilku odchodziło do Shaido, obozujących w górach na północy. Niektórzy zwyczajnie odrzucali broń i znikali, nikt nie wiedział, co się z nimi działo. Opanowani przez apatię, tak o tym mówili Aielowie. Dla Egwene najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że z wyjątkiem Shaido żaden z Aielów nie winił Randa. Proroctwo Rhuidean twierdziło, że Car’a’carn zabierze ich z powrotem i zniszczy. Nikt raczej nie wiedział, dokąd ma ich zabrać, ale zapowiedź, że ich zniszczy w jakiś nieznany sposób, akceptowali z równym spokojem, z jakim Cowinde podjęła się swego daremnego trudu.
W tej chwili Egwene nic by nie obeszło, gdyby wszyscy Aielowie w Cairhien wdziali białe szaty. Co to będzie, jeżeli Mądre choćby nabiorą podejrzeń odnośnie do jej potajemnych dążeń... Przekopałaby pewnie sto gór piasku, i to z własnej woli, ale nie sądziła, że tak szczęśliwie by się to skończyło. Jej kara byłaby znacznie gorsza. Amys zapowiedziała kiedyś, że jeśli nie będzie robić dokładnie tego, co jej się każe — Świat Snów był zanadto niebezpieczny, więc musiała to obiecać — to przestanie ją uczyć. Inne bez wątpienia by ją poparły; takiej właśnie kary bała się najbardziej. Już lepiej tysiąc gór piasku pod palącym słońcem.
— A tobą co tak wstrząsnęło? — zachichotała Bair. — Amys wcale nie sierdzi się na wszystkich mieszkańców mokradeł, a już z pewnością nie na ciebie, która jesteś nam tak bliska jak córka, wychowana w naszych namiotach. Tu idzie o twoją siostrę Aes Sedai. Ta, której imię brzmi Carlinya, zasugerowała, że być może trzymamy cię wbrew twojej woli.
— Zasugerowała? — Jasne brwi Amys niemalże zetknęły się z linią włosów. — Ta kobieta to powiedziała!
— I nauczyła się, że powinna lepiej strzec języka — zaśmiała się Bair, kołysząc się na szkarłatnej poduszce. — Założę się, że się nauczyła. Kiedy je opuszczałyśmy, ciągle jeszcze skomlała i strzepywała szkarłatne purchawy z sukni. Szkarłatna purchawa — powiedziała poufałym tonem do Egwene — przypomina czerwoną żmiję, jeśli masz oko równie mało spostrzegawcze jak mieszkanka bagien, ale wcale nie jest jadowita. Ale wije się, jeśli ją złapać.
Amys pociągnęła nosem.
— Znikłyby, gdyby tylko tego sobie w myślach zażyczyła. Ta kobieta niczego się nie uczy. Aes Sedai, którym służyliśmy w Wieku Legend, nie mogli być takimi durniami. — Mówiła to wszystko łagodniejszym głosem.
Melaine krztusiła się całkiem otwarcie, a Egwene mimo woli zachichotała. Dowcipy Aielów bywały niezrozumiałe, ale nie w tym przypadku. Carlinyę widziała tylko trzy razy, niemniej jednak wizja tej sztywnej, wyniosłej kobiety, jak podskakuje w miejscu, chcąc pozbyć się węży ze swej sukni... z trudem się powstrzymała, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
— Przynajmniej masz dobry nastrój — stwierdziła Melaine. — Bóle głowy nie wróciły?
— Z moją głową wszystko w porządku — skłamała Egwene, a Bair pokiwała głową.
— To dobrze. Martwiłyśmy się, kiedy nie chciały ustąpić. Nie powinny ci dokuczać, dopóki jeszcze przez jakiś czas powstrzymasz się od wchodzenia do snu. Nie obawiaj się, że pozostawią jakieś złe skutki, ciało wykorzystuje ból po to, by nam przypomnieć, że czas na odpoczynek.
Słysząc to, Egwene omal się znowu nie zaśmiała, mimo iż wcale jej to nie rozbawiło. Aielowie lekceważyli otwarte rany i połamane kości, przekonani, że lepiej ich wtedy nie nękać.
— Jak długo jeszcze nie wolno mi będzie tego robić? — spytała. Nie znosiła ich okłamywać, ale jeszcze bardziej nie znosiła nic nie robić. Przez pierwsze dziesięć dni po cięgach, jakie zadała jej Lanfear, czuła się dość paskudnie; wystarczy, że o czym zaczęła myśleć, a od razu pękała jej głowa. A kiedy bóle zelżały, to coś, co jej matka nazywała “swędzącymi rękoma próżniactwa”, zagnało ją do Tel’aran’rhiod za plecami Mądrych. Człowiek niczego się nie uczy w trakcie odpoczywania. — Najbliższe spotkanie, powiedziałyście?
— Być może — odparła Melaine i wzruszyła ramionami. — Zobaczymy. Ale musisz jeść. Jeżeli nie masz ochoty na jedzenie, to znaczy, że dzieje się coś złego, coś, o czym nie wiemy.
— Ależ ja mogę jeść. — Owsianka, którą gotowano przed namiotem, rzeczywiście pachniała znakomicie. — Ja się chyba po prostu rozleniwiłam. — Powstanie z łóżka bez skrzywienia się stanowiło dość trudne zadanie; jej głowie wcale się nie spodobało, że już ją ruszają. — Ostatniej nocy przyszły mi do głowy kolejne pytania.
Rozbawiona Melaine przewróciła oczami.
— Od czasu, gdy zostałaś ranna, zadajesz pięć pytań na każde, jakie zadałaś wcześniej.
A to dlatego, że sama próbowała rozwiązywać różne kwestie. Tego, oczywiście, nie mogła powiedzieć, więc wyciągnęła czystą koszulę z jednego z małych kuferków ustawionych rzędem pod ścianą namiotu i zastąpiła nią tę przepoconą.
— Trzeba pytać — powiedziała Bair. — Pytaj.
Egwene starannie dobierała słowa. I jednocześnie nadal się ubierała, starając się nie okazywać zdenerwowania drżeniem rąk, w taką samą białą bluzkę algode i obszerną wełnianą spódnicę, jakie nosiły Mądre.
— Czy cudzy sen może nas wciągnąć wbrew naszej woli?
— Oczywiście, że nie — odparła Amys — chyba że w dotykaniu masz dwie lewe ręce.
Bair niemalże weszła jej w słowo.
— Tylko wtedy, gdy są w to zaangażowane silne emocje. Możesz zostać wciągnięta, jak będziesz próbowała obserwować sen kogoś, kto cię kocha albo nienawidzi. Albo jeśli to ty kochasz albo nienawidzisz śniącego. Dlatego właśnie my nie odważamy się obserwować snów Sevanny ani nawet rozmawiać z Mądrymi Shaido podczas ich snów. — Egwene do teraz nie przestała się dziwić, że te kobiety, a także inne Mądre, odwiedzały i rozmawiały z Mądrymi Shaido. Wprawdzie Mądre miały być ponad waśniami krwi i bitwami, ale jej zdaniem Shaido swym sprzeciwieniem się Car’a’carnowi, przysięgami, że go zabiją, w takim stopniu pogwałcili obyczaje, że utracili prawo również do tej tradycji. — Opuszczenie snu kogoś, kto cię nienawidzi albo kocha — zakończyła Bair — przypomina próbę wydostania się z głębokiej jamy o stromych ścianach.
— Tak to jest. — Amys nagle jakby odzyskała humor, spojrzała z ukosa na Melaine. — Dlatego właśnie żadna spacerująca po snach nie popełnia tego błędu, jakim jest obserwowanie snów własnego męża. — Melaine patrzyła prosto przed siebie, z pociemniałą twarzą. — A w każdym razie nie popełnia tego błędu dwukrotnie — dodała Amys.
Bair uśmiechnęła się szeroko, przez co jej zmarszczki jeszcze bardziej się pogłębiły; wyraźnie omijała wzrokiem Melaine.
— To się może zakończyć prawdziwą katastrofą, zwłaszcza jeśli twój mąż jest na ciebie zły. Weźmy na przykład, ot z powietrza, taki przykład: ji’e’toh zabiera go daleko od ciebie, a ty zachowujesz się głupio jak jakieś dziecko i mówisz mu, że ma nie odchodzić, jeśli cię kocha.
— Odbiegasz o wiele za daleko od jej pytania — sztywno zauważyła Melaine z poczerwieniałą twarzą. Bair głośno zarechotała.
Egwene zwalczyła ciekawość i rozbawienie. Postarała się, by jej głos zabrzmiał jeszcze bardziej rzeczowo.
— A jeśli wcale się nie starasz zajrzeć do środka? — Kiedy Melaine obdarzyła ją spojrzeniem pełnym wdzięczności, poczuła wyrzuty sumienia. Ale nie dostatecznie silne, by wyzbyła się zamiaru rozpytywania o tę historię kiedy indziej. Wszystko, co sprawiło, że Melaine tak się czerwieniła, musiało być bardzo śmieszne.
— Słyszałam o takim przypadku — odparła Bair — kiedy byłam młoda i właśnie zaczynałam się uczyć. Moją nauczycielką była wtedy Mora, Mądra z Siedziby Colrada; twierdziła, że w przypadku bardzo silnych emocji, miłości albo nienawiści tak wielkiej, że brakuje miejsca na cokolwiek innego, wystarczy wiedzieć o śnie danej osoby, by dać się do niego wciągnąć.
— Nigdy o czymś takim nie słyszałam — rzekła Melaine. Amys zrobiła tylko minę wyrażającą powątpiewanie.
— Ja też słyszałam o tym wyłącznie z ust Mory — powiedziała im Bair — ale to była niezwykła kobieta. Kiedy zmarła od ukąszenia węża, mówiono, że miała niebawem ukończyć trzysta lat, a mimo to wyglądała równie młodo jak każda z was. Ja byłam wtedy młodą dziewczyną, ale pamiętam ją bardzo dobrze. Znała się na mnóstwie rzeczy i bardzo silnie przenosiła. Przychodziły się do niej uczyć Mądre z wszystkich klanów. Moim zdaniem rzadko się trafia miłość albo nienawiść tak wielka, niemniej jednak Mora twierdziła, że jej to się zdarzyło dwukrotnie, raz z pierwszym mężczyzną, którego poślubiła, i raz z rywalem jej trzeciego męża.
— Trzysta lat? — zakrzyknęła Egwene, w połowie przerywając sznurowanie buta. Nawet Aes Sedai z pewnością nie żyły tak długo.
— Przecież powiedziałam, że tak było — odparła Bair, uśmiechając się. — Niektóre kobiety starzeją się wolniej niż inne, jak na przykład Amys, a w przypadku kobiety takiej jak Mora, rodzą się legendy. Któregoś dnia opowiem wam o tym, jak Mora przeniosła górę.
— Innego dnia? — spytała Melaine odrobinę zbyt uprzejmie. Najwyraźniej ciągle jeszcze boleśnie przeżywała to, co jej się przytrafiło we śnie Baela, cokolwiek to było, a także fakt, że inne Mądre o tym wiedziały. — Nasłuchałam się opowieści o Morze, kiedy byłam mała; chyba wszystkich nauczyłam się na pamięć. Musimy dopilnować, by Egwene została nakarmiona, o ile ona kiedykolwiek skończy się ubierać. — Błysk w zielonych oczach mówił, że zamierza dopilnować, by każdy kęs trafił do żołądka Egwene, najwyraźniej nie wyzbyła się podejrzeń co do stanu jej zdrowia. — I musimy też odpowiedzieć jej na pozostałe pytania.
Spanikowana Egwene gorączkowo próbowała wymyślić jakieś inne. Zazwyczaj dysponowała całym wachlarzem pytań, ale po zdarzeniach tej nocy przychodziło jej do głowy tylko tamto jedno. Gdyby na nim poprzestała, wówczas mogłyby się zastanawiać, czy przypadkiem nie dlatego je zadała, bo wykradła się, żeby podglądać cudze sny. Jeszcze jedno pytanie. Nie dotyczące jej własnych, dziwacznych snów. Niektóre z nich prawdopodobnie miały jakieś znaczenie, tylko niestety, na razie nie potrafiła ich rozszyfrować. Anaiya twierdziła, że Egwene jest Śniącą, zdolną przepowiadać przebieg przyszłych zdarzeń i razem z pozostałymi uważały, że to możliwe, jednak utrzymywały, że musi dojść do tego sama. Poza tym nie była pewna, czy rzeczywiście chce z kimś rozmawiać o swoich snach. Jak na jej gust, te kobiety wiedziały już za dużo na temat tego, co się działo w jej głowie.
— Aha... a co z tymi spacerującymi po snach, które nie są Mądrymi? Chcę spytać, czy zdarza wam się spotykać inne kobiety w Tel’aran’rhiod?
— Czasami — odrzekła Amys — ale nie często. Bez przewodnika, który mógłby ją nauczać, taka kobieta może sobie nie zdawać sprawy z tego, co robi, i wierzyć tylko, że ma bardzo żywe sny.
— No i oczywiście — dodała Bair — przez to, że nie wie, jak jest naprawdę, może w takim śnie zginąć, zanim się nauczy...
Egwene odprężyła się, bo udało jej się oddalić od niebezpiecznego tematu. Uzyskała bardziej wyczerpującą odpowiedź, niż oczekiwała. Wiedziała teraz, że kocha Gawyna. “Czyżby? — szepnął jakiś głos. — A byłabyś gotowa przyznać się do tego?” A jego sny z pewnością oznaczały, że on kochał ją. Ale z kolei mężczyźni potrafili na jawie mówić rzeczy, które mijały się często z prawdą, a więc prawdopodobnie one mogły też im się śnić. Ale przecież uzyskała potwierdzenie Mądrych, że on kocha ją tak mocno, że aż pokonał wszystko, co ona...
Nie. Tym zajmie się kiedy indziej. Nawet nie wiedziała, w jakiej części świata on teraz przebywał. Najważniejsze, że wie już, na czym polega niebezpieczeństwo. Będzie potrafiła rozpoznać sny Gawyna następnym razem i dzięki temu ich uniknie. “O ile rzeczywiście tego chcesz” — szepnął cichy głos. Miała nadzieję, że Mądre wzięły ten pąs, który wykwitł na jej policzkach, za rumieniec zdrowia. Bardzo żałowała, że nie może się dowiedzieć, co znaczą jej sny. O ile cokolwiek w ogóle znaczyły.
Elayne, ziewając, wspięła się na kamienną werandę, dzięki czemu mogła się rozejrzeć ponad głowami tłumu. W Salidarze nie było tego dnia żołnierzy, ale ludzie bez reszty wypełnili ulicę, a także wywieszali się z okien, uciszali się wzajem i czekali z napięciem, wszyscy bez wyjątku wpatrzeni w Małą Wieżę. Słychać było jedynie szuranie stóp i sporadyczne pokasływania powodowane przez unoszący się w powietrzu kurz. Upał wczesnego poranka sprawiał, że mało kto się w ogóle ruszał; tylko ten czy ów chłodził się za pomocą wachlarza albo kapelusza.
W przestrzeni między dwoma krytymi strzechą domami stała Leane, wsparta na ramieniu wysokiego mężczyzny o zaciętym wyrazie twarzy. Elayne nigdy go przedtem nie widziała. Bez wątpienia jeden z agentów Leane. Podczas gdy siatki szpiegowskie Aes Sedai składały się zasadniczo z samych kobiet, siatkę Leane zdawali się tworzyć przede wszystkim mężczyźni. Zazwyczaj nie afiszowała się z nimi publicznie, ale raz czy dwa Elayne zauważyła, jak klepała w policzek jakiegoś nieznajomego albo jak uśmiechała się do pary obcych oczu. Nie miała pojęcia, jak Leane to robi. Była przekonana, że gdyby sama wypróbowała którąś z tych sztuczek Domani, to wbrew jej zamierzeniom taki mężczyzna pomyślałby, że ona obiecuje znacznie więcej, ci natomiast przyjmowali klepnięcie i uśmiech od Leane, a zaraz potem odbiegali tak uszczęśliwieni, jakby dostali skrzynię pełną złota.
W innym miejscu Elayne wypatrzyła w tłumie Birgitte, roztropnie tego ranka trzymającą się od niej z daleka. Nigdzie natomiast nie widziała tej strasznej Areiny. Ta noc była bardziej niż szalona i Elayne położyła się spać dopiero wtedy, gdy niebo zaczęło już szarzeć. Tak naprawdę to w ogóle by się nie położyła, gdyby Birgitte nie powiedziała Ashmanaille, że jej zdaniem Elayne wygląda trochę mizernie. Nie chodziło zresztą o to, jak wyglądała; więź ze Strażnikiem działała w obie strony. No i co tego, jeśli była trochę zmęczona? Było mnóstwo rzeczy do zrobienia i nadal potrafiła przenosić silniej niż połowa Aes Sedai w Salidarze. A dzięki więzi dowiedziała się, że Birgitte w ogóle jeszcze nie kładła się spać! Ją odesłano do łóżka jak jakąś nowicjuszkę, a tymczasem Birgitte całą noc nosiła rannych i usuwała zniszczenia!
Jedno spojrzenie upewniło ją, że Leane jest sama, że wciska się w tłum, szukając miejsca, skąd mogłaby lepiej wszystko obserwować. Wysoki mężczyzna zniknął bez śladu.
Tuż obok Elayne stanęła ziewająca Nynaeve; mimo zaspanych oczu skarciła wzrokiem jakiegoś odzianego w skórzaną kamizelę drwala, który usiłował wejść przed nią na werandę. Mężczyzna, burcząc coś do siebie, wcisnął się z powrotem w tłum. Elayne wolała, żeby Nynaeve tego nie robiła. To znaczy, żeby tak nie ziewała. Szczęka jej trzasnęła, zanim zdołała się powstrzymać. Birgitte miała może jakąś wymówkę, niewielką, ale nie Nynaeve. Theodrin raczej nie mogła od niej oczekiwać, że po takiej nocy nie będzie spała i Elayne na własne uszy słyszała, jak Anaiya kazała jej iść do łóżka, a mimo to, kiedy wróciła do izby, zastała Nynaeve balansującą na stołku z wywichniętą nogą, co dwie minuty kiwała głową i mruczała, że już ona pokaże Theodrin, w ogóle wszystkim pokaże.
Przez bransoletę a’dam do Elayne docierał strach, a także jakieś inne uczucie, być może rozbawienie. Moghedien spędziła całą noc pod łóżkiem, nietknięta, a ponieważ dobrze się ukryła, udało jej się nie podnieść ani jednego śmiecia. Wyspała się nawet całkiem nieźle, kiedy już całe zamieszanie się uspokoiło. Wychodziło na to, że dawne powiedzenie o szczęściu Czarnego czasem się jednak sprawdza.
Nynaeve znowu zaczęła ziewać, więc Elayne oderwała od niej wzrok. A mimo to musiała wepchnąć pięść do ust, niezbyt skutecznie starając się jej nie naśladować. Szuranie nóg i pokasływania nabrały niecierpliwego wydźwięku.
Zasiadające i Tarna ciągle jeszcze obradowały w Małej Wieży, ale deresz Czerwonej czekał już na ulicy przed dawną oberżą i kilkunastu Strażników w budzących niepokój, mieniących się płaszczach trzymało uzdy wierzchowców. Mieli towarzyszyć Tarnie podczas pierwszych mil podróży powrotnej do Tar Valon w charakterze eskorty honorowej. Tłum czekał na coś więcej niźli tylko odjazd emisariuszki z Wieży, a Elayne widziała, że większość ludzi jest równie zmęczona jak ona.
— Można by pomyśleć, że ona... ona... — Nynaeve popatrywała twardym wzrokiem zza swej dłoni.
— Och, krew i popioły — mruknęła Elayne, ale wszystko oprócz “och” zabrzmiało jak skrzek, stłumione przez pięść, którą wepchnęła do ust. Lini twierdziła, że tego typu uwagi to oznaka powolnego umysłu i kiepskiego poczucia humoru — a zaraz potem kazała przepłukiwać usta — ale czasami nie da się inaczej podsumować uczuć w kilku słowach. Powiedziałaby więcej, ale nie dano jej szansy.
— Czemu nie zorganizowały procesji na jej cześć? — warknęła Nynaeve. — Nie rozumiem, dlaczego robią tyle hałasu w związku z tą kobietą. — I znowu ziewnęła. Znowu!
— Bo to jest Aes Sedai, śpiochu — powiedziała Siuan, przyłączając się do nich. — Dwa śpiochy — dodała, zerknąwszy na Elayne. — Jeszcze wam piskorze powpadają do ust, jak będziecie dalej tak ziewać. — Elayne zamknęła usta i obdarzyła kobietę najzimniejszym spojrzeniem, na jakie ją było stać. Które jak zwykle ześlizgnęło się po tamtej jak krople deszczu po glazurowanych dachówkach. — Tarna to Aes Sedai, moje dziewczątka — ciągnęła Siuan, spoglądając na czekające konie. A może na uprzątniętą furę ustawioną przed jednym z kamiennych budynków. — Aes Sedai to Aes Sedai i nic tego nie zmieni.
Nie zauważyła spojrzenia, jakim obrzuciła ją Nynaeve.
Elayne cieszyła się, że Nynaeve poskromiła język; oczywista odpowiedź mogłaby się okazać brzemienna w skutkach.
— Jakie jest żniwo ubiegłej nocy?
Siuan odpowiedziała, nie odrywając wzroku od miejsca, w którym miała pojawić się Tarna.
— Siedem ofiar tutaj, w wiosce. Prawie sto w obozowiskach żołnierzy. Przez te wszystkie walające się miecze i topory, których nikt nie mógł zatrzymać za pomocą przenoszenia. Są tam teraz siostry i Uzdrawiają.
— Lord Gareth? — spytała Elayne z pewnym niepokojem. Ten człowiek mógł traktować ją teraz chłodno, ale kiedyś, gdy była mała, uśmiechał się do niej ciepło i zawsze miał w kieszeniach karmelki.
Siuan parsknęła tak głośno, że ludzie poodwracali głowy w jej stronę.
— Ten — burknęła. — Rybolew połamałby sobie zęby na tym człowieku.
— Jak się zdaje, masz znakomity nastrój tego ranka — zauważyła Nynaeve. — Czyżbyś nareszcie się dowiedziała, jaka jest treść posłania z Wieży? A może Gareth Bryne ci się oświadczył? Albo ktoś umarł, pozostawiając ci w spadku...
Elayne robiła wszystko, żeby nie spojrzeć na Nynaeve; już od samego odgłosu ziewnięcia omal nie pękła jej szczęka.
Siuan popatrzyła chłodno na Nynaeve, ale przynajmniej tym razem Nynaeve odwzajemniła się obojętnym spojrzeniem nieco tylko załzawionych oczu.
— Powiedz nam — wtrąciła pospiesznie Elayne, nie czekając, aż potracą przytomność od tego gapienia się na siebie — jeśli się czegoś dowiedziałaś.
— Kobieta, która twierdzi, że jest Aes Sedai, a nią nie jest — mruknęła Siuan, jakby wypowiadała na głos coś, co jej przyszło na myśl bez żadnego powodu — po szyję zanurza się w kotle z wrzątkiem, to prawda, ale jeśli rości sobie przynależność do jakiejś konkretnej Ajah, to wtedy taka Ajah ma do niej prawo pierwszeństwa. Czy Myrelle opowiadała wam już o kobiecie, którą złapała w Chachin; o tej, która twierdziła, że jest Zieloną? Była nowicjuszką, która nie zdała sprawdzianu na Przyjętą. Zapytajcie kiedyś Myrelle, jak będzie miała kilka wolnych godzin. Tyle czasu trzeba, żeby opowiedzieć tę historię. Zanim Myrelle skończyła, ta głupia dziewczyna zapewne żałowała, że jej nie ujarzmiła i nie ucięła głowy.
Z jakiegoś powodu pogróżka nie wywarła większego efektu oprócz groźnego spojrzenia ze strony Nynaeve, Elayne nawet nie przeszyła dreszczem. Może obie były zbyt zmęczone.
— Powiedz mi, co wiesz — powiedziała cichym głosem Elayne — albo następnym razem, kiedy będziemy same, nauczę cię siadać prosto, a ty będziesz mogła biegać sobie ze skargą do Sheriam, jeśli będziesz chciała.
Siuan zmrużyła oczy i Elayne nagle jęknęła, przykładając dłoń do biodra.
Siuan cofnęła dłoń, którą ją uszczypnęła, nawet nie próbując tego ukryć.
— Nie lubię, jak mi się grozi, dziewczyno. Wiesz równie dobrze jak ja, co powiedziała Elaida; dowiedziałaś się o wiele wcześniej niż ktokolwiek tutaj.
— “Wracajcie; wszystko wybaczone”? — spytała z niedowierzaniem Nynaeve.
— Mniej więcej. Była też mowa o tym, że Wieża powinna być teraz bardziej zjednoczona niż kiedykolwiek. I że nikt nie powinien się bać, jedynie te, które “wzięły udział w prawdziwej rebelii”. Zapewne tylko Światłość wie, co to oznacza, bo śliskie to jak piskorz; ja w każdym razie nic nie zrozumiałam.
— Dlaczego one trzymają to w tajemnicy? — spytała Elayne. — Przecież chyba nie wyobrażają sobie, że ktoś wróci do Elaidy. Wystarczy zwykła wzmianka o Logainie. — Siuan nic nie powiedziała, tylko spojrzała ze zmarszczonym czołem na oczekujących Strażników.
— Nadal nie rozumiem, dlaczego one proszą o dodatkowy czas — mruknęła Nynaeve. — Wiedzą przecież, co powinny zrobić. — Siuan nadal milczała, za to Nynaeve powoli uniosła brwi. — Ty się nie dowiedziałaś, jak brzmi ich odpowiedź.
— Teraz ją znam. — Siuan mówiła urywanymi słowami i dodała coś ledwie słyszalnie na temat “idiotek o miękkich kolanach”. Elayne zgodziła się z nią bez słowa.
Nagle frontowe drzwi dawnej oberży otworzyły się. Wyszło z niej pół tuzina Zasiadających, w szalach obrzeżonych frędzlami, po jednej przedstawicielce każdej Ajah; za nimi szła Tarna, a za nią pozostałe. Jeśli czekający ludzie spodziewali się jakiejś ceremonii, to gorzko się rozczarowali. Wspiąwszy się na siodło, Tarna powiodła powoli wzrokiem po Zasiadających, zerknęła na tłum z nieodgadnioną twarzą, po czym uderzyła wałacha piętami, ruszając truchtem. Otaczająca ją eskorta Strażników podążyła w ślad za nią. Od strony ustępującego im drogi tłumu gapiów podniósł się szmer niepokoju, podobny do buczenia roju pszczół.
Ten pomruk było słychać dopóty, dopóki Tarna nie zniknęła z pola widzenia, z wioski, a wtedy na furę wspięła się Romanda, gładkim ruchem poprawiając szal z żółtymi frędzlami. Zapadła martwa cisza. Zgodnie z tradycją obwieszczenia Komnaty wygłaszała zawsze najstarsza Zasiadająca. Romanda oczywiście nie poruszała się jak stara kobieta, a jej twarz, jak u wszystkich Aes Sedai, była pozbawiona znamion upływu lat, niemniej jednak podeszły wiek wyznaczały siwe pasma; koczek nad karkiem Romandy był zupełnie biały, bez ani jednego ciemniejszego włosa. Elayne zastanawiała się, ile ona może mieć lat, ale rozpytywanie o wiek Aes Sedai poczytywano za całkowity brak ogłady.
Romanda utkała proste strumienie Powietrza, chcąc, by jej piskliwy sopran niósł się jak najlepiej; Elayne słyszała go tak dobrze, jakby stała tuż przed tą kobietą.
— Wielu z was niepokoiło się podczas ostatnich kilku dni, ale niepotrzebnie. Gdyby Tarna Sedai do nas nie przyjechała, same posłałybyśmy umownych do Białej Wieży. Ostatecznie raczej nie da się o nas powiedzieć, że ukrywamy się tutaj. — Urwała, jakby udzielała zebranym czasu na śmiech, ale oni tylko patrzyli się na nią. Poprawiła szal i ciągnęła dalej: — Cel naszego pobytu w tym miejscu nie uległ zmianie. Dążymy do prawdy i sprawiedliwości, pragniemy robić to, co słuszne...
— Słuszne dla kogo? — burknęła Nynaeve.
— ...i nie ugniemy się ani nie przegramy. Zajmujcie się przydzielonymi wam zadaniami tak jak dotychczas, ufni, że z naszych rąk otrzymacie schronienie, teraz i po naszym niechybnym powrocie na przysługujące nam miejsca w Białej Wieży. Oby Światłość opromieniała was wszystkich. Oby Światłość opromieniała nas wszystkie.
Znowu rozległ się szmer i gdy Romanda zeszła z fury, stłoczeni ludzie zaczęli powoli się rozchodzić. Twarz Siuan mogła być wyrzeźbiona z kamienia, zaciskała wargi z taką siłą, że aż odeszła z nich cała krew. Elayne miała ochotę zadawać pytania, ale Nynaeve zeskoczyła z werandy i zaczęła się przepychać w stronę dwupiętrowego budynku. Elayne prędko ruszyła jej śladem. Ubiegłej nocy Nynaeve była gotowa wyrzucić z siebie wszystko, czego się dowiedziały, niczym się nie przejmując, mimo iż przecież musiały to przedstawić z najwyższą ostrożnością, jeśli chciały wpłynąć na decyzję Komnaty. A z całą pewnością wychodziło na to, że trzeba na nią wpłynąć. Obwieszczenie Romandy przypominało wóz, który wiezie powietrze. Siuan była najwyraźniej nim zdenerwowana.
Przeciskając się między dwoma zwalistymi mężczyznami, którzy patrzyli groźnie na plecy Nynaeve — podeptała ich stopy, żeby przejść — Elayne obejrzała się przez ramię i zauważyła, że Siuan obserwuje ją i Nynaeve. Tylko przez chwilę, kiedy zorientowała się, że ona na nią patrzy, udała, że zauważyła kogoś w tłumie i zeskoczyła z werandy, jakby zamierzała podejść do tej osoby. Elayne pospieszyła przed siebie ze zmarszczonym czołem. Czy Siuan denerwuje się czy nie? W jakim stopniu jej irytacja i niewiedza tak naprawdę były udawane? Pomysł Nynaeve, by uciec do Caemlyn — Elayne wcale nie była pewna, czy przyjaciółka rzeczywiście z niego zrezygnowała — był bardziej niż głupi, ale ona sama już nie mogła się doczekać wyprawy do Ebou Dar, możliwości zrobienia czegoś naprawdę użytecznego. Te wszystkie tajemnice i podejrzenia były jak swędzące miejsce, do którego nie można dosięgnąć ręką. Żeby tylko Nynaeve nie popełniła jakiejś gafy.
Dogoniła Nynaeve w momencie, gdy ta złapała Sheriam, tuż obok fury, z której przemawiała Romanda. Była tam również Morvrin i Carlinya, wszystkie trzy w szalach. Wszystkie Aes Sedai nosiły tego ranka szale. Krótkie ciemne loki Carlinyi, podobne teraz do ciasnego czepka, stanowiły jedyną pamiątkę po tamtej niefortunnej wyprawie do Tel’aran’rhiod, która omal nie zakończyła się ich śmiercią.
— Musimy porozmawiać z tobą sam na sam — powiedziała Nynaeve do Sheriam. — Na osobności.
Elayne westchnęła. Nie najlepszy początek, ale też i nie najgorszy.
Sheriam przypatrywała się obydwóm przez chwilę, po czym zerknęła na Morvrin i Carlinyę i odparła:
— Proszę bardzo. W środku.
Kiedy się odwróciły, drogę do drzwi zagrodziła im Romanda, urodziwa ciemnooka kobieta w szalu z żółtymi frędzlami, całym pokrytym kwiatami i winoroślami, oprócz tego miejsca wysoko między łopatkami, gdzie znajdował się Płomień Tar Valon. Lekceważąc Nynaeve, uśmiechnęła się ciepło do Elayne, jednym z tych uśmiechów, których Elayne nauczyła się spodziewać i jednocześnie obawiać ze strony od Aes Sedai. Niemniej jednak na Sheriam, Carlinyę i Morvrin spojrzała z całkiem inną twarzą. Wpatrywała się w nie bez wyrazu, wysoko unosząc głowę, aż wreszcie dygnęły i wymruczały:
— Za twym pozwoleniem, Siostro.
Dopiero wtedy odeszła na bok, głośno przy tym pociągnąwszy nosem.
Zwykli ludzie niczego oczywiście nie zauważyli, ale Elayne pochwyciła strzępy komentarzy Aes Sedai na temat Sheriam i członkiń jej niewielkiej rady. Niektóre uważały, że one jedynie pilnują codziennych spraw Salidaru, tym samym odciążając Komnatę, by ta mogła zajmować się ważniejszymi sprawami. Inne wiedziały, że one wywierają znaczny wpływ na Komnatę, ale domniemany zasięg owego wpływu różnił się w zależności od tego, kto akurat o nim mówił. Romanda zaliczała się do tych, które uważały, że tamte zagarnęły dla siebie zbyt wiele; co gorsza, miały w swych szeregach dwie Błękitne, a za to ani jednej Żółtej. Elayne czuła na sobie jej wzrok, kiedy w ślad za nimi przestępowała przez próg.
Sheriam poprowadziła ich do jednej z prywatnych komnat, sąsiadujących z dawną główną salą, z boazerią przeżartą przez korniki i stołem zasłanym papierami. Uniosła wprawdzie brwi, kiedy Nynaeve poprosiła o nałożenie pasa zabezpieczeń przed podsłuchiwaniem, ale ostatecznie bez komentarza utkała go wewnątrz izby. Przypomniawszy sobie eskapadę Nynaeve, Elayne sprawdziła na wszelki wypadek, czy oba okna są szczelnie zamknięte.
— Spodziewam się usłyszeć co najmniej, że przybywa tutaj Rand al’Thor — oświadczyła sucho Morvrin. Pozostałe dwie Aes Sedai zamieniły między sobą szybkie spojrzenia. Elayne stłumiła oburzenie; naprawdę myślały, że ona i Nynaeve ukrywają coś na temat Randa. One i te ich tajemnice!
— Nie to — odparła Nynaeve — ale coś równie ważnego, choć w inny sposób. — I wyrzuciła z siebie opowieść o ich wyprawie do Ebou Dar i znalezieniu ter’angreala w kształcie czary. Nie przedstawiła wydarzeń w należytej kolejności i nie wspomniała wizyty w Wieży, ale zawarła wszystkie zasadnicze elementy.
— Jesteście pewne, że ta misa to ter’angreal? — spytała Sheriam, kiedy Nynaeve skończyła. — Że może wpływać na pogodę?
— Tak, Aes Sedai — odparła z prostotą Elayne. Najlepsze słowa to proste słowa, Morvrin jednak mruknęła coś z początku niewyraźnie; ta kobieta wątpiła we wszystko.
Sheriam skinęła głową, poprawiając szal.
— W takim razie dobrze się spisałyście. Poślemy list do Merilille. — Merilille Ceandevin była Szarą siostrą, wysłaną do królowej Ebou Dar celem jej przekonania do wsparcia Salidaru. — Będziecie musiały nam podać wszystkie szczegóły.
— Ona go nigdy nie znajdzie — wybuchnęła Nynaeve, zanim Elayne zdążyła otworzyć usta. — Elayne i ja możemy. — W oczach Aes Sedai pojawił się chłód.
— Ona zapewne nie da rady go znaleźć — wtrąciła pospiesznie Elayne. — My widziałyśmy miejsce, gdzie znajduje się misa, a mimo to nawet nam będzie ją trudno znaleźć. Niemniej jednak wiemy przynajmniej, co widziałyśmy. Opisanie tego w liście po prostu nie będzie tym samym.
— Ebou Dar to nie miejsce dla Przyjętych — rzekła chłodno Carlinya.
Morvrin przemawiała tonem nieco bardziej przyjaznym, aczkolwiek również gderliwym.
— Wszystkie powinnyśmy robić to, co potrafimy najlepiej, dziecko. Sądzisz, że Edesina, Afara albo Guisin chciały jechać do Tarabonu? Jakim sposobem miałyby przywrócić porządek w tym niespokojnym kraju? Ale próbować trzeba, więc jednak pojechały. Kiruna i Bera prawdopodobnie właśnie teraz pokonują Grzbiet Świata, w drodze do Pustkowia Aiel, gdzie miały szukać Randa al’Thora, ponieważ kiedy je posyłałyśmy na tę wyprawę, myślałyśmy, tylko myślałyśmy, że być może tam właśnie uda się go znaleźć. Fakt, że nie miałyśmy racji, ponieważ on opuścił Pustkowie, nie sprawia bynajmniej, by ich wyprawa była bezcelowa. Wszystkie robimy to, co możemy, to, co musimy. Obie jesteście Przyjętymi. Przyjęte nie udają się na eskapady do Ebou Dar albo gdzie indziej. Obie natomiast możecie i musicie zostać tutaj i uczyć się. Gdybyście były pełnymi siostrami, to i tak bym was tutaj zatrzymała. Od stu lat nie było takiej, która dokonałaby podobnych odkryć co wy, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę sam fakt, ile ich było w tak krótkim czasie.
Nynaeve, jak to Nynaeve, zignorowała to, czego nie chciała słyszeć i skupiła uwagę na Carlinyi.
— Dziękuję ci, ale znakomicie dawałyśmy sobie radę na własną rękę. Wątpię, by w Ebou Dar było równie niebezpiecznie jak w Tanchico.
Elayne nie sądziła, by Nynaeve zdawała sobie sprawę, że z całej siły ściska warkocz. Czy ta kobieta nigdy się nie nauczy, że zwykłą uprzejmością można czasem wygrać to, co z całą pewnością się straci przez bezwzględną szczerość?
— Rozumiem waszą troskę, Aes Sedai — powiedziała Elayne — ale jakkolwiek to zabrzmi nieskromnie, prawda jest taka, że ja posiadam wyższe kwalifikacje do znalezienia ter’angreala niż ktokolwiek w Salidarze. A poza tym nie umiałybyśmy ująć na papierze wskazówek, gdzie go szukać. Jeśli nas wyślecie do Merilille Sedai, to jestem pewna, że pod jej kierunkiem prędko go znajdziemy. To tylko kilka dni wyprawy łodzią do Ebou Dar i z powrotem, oraz kilka dni w Ebou Dar pod okiem Merilille Sedai. — Z dużym wysiłkiem powstrzymała się, by nie zrobić głębokiego wdechu. — W tym czasie mogłybyśmy posłać wiadomość do jednej z agentek Siuan w Caemlyn, dzięki czemu już by tam czekała na przybycie Merany Sedai i całej misji poselskiej.
— Dlaczego, na Światłość, miałybyśmy to zrobić? — zagrzmiała Morvrin.
— Myślałam, że Nynaeve ci powiedziała, Aes Sedai. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że do prawidłowego działania misy potrzebny jest również przenoszący mężczyzna.
Tymi słowami spowodowała nieznaczne poruszenie. Carlinyi głośno zaparło dech, Morvrin mruknęła coś do siebie, a Sheriam aż opadła szczęka. Również Nynaeve wytrzeszczyła oczy, ale tylko na chwilę; Elayne widziała, że zdążyła się opanować, zanim inne zauważyły. Były zbyt oszołomione, żeby cokolwiek zauważyć. A było to kłamstwo, zwykłe, proste kłamstwo. Bo kluczem tutaj była prostota. Ponoć największe osiągnięcia Wieku Legend stanowiły dzieła wspólnie przenoszących mężczyzn i kobiet, prawdopodobnie połączonych. Najpewniej istniały jakieś ter’angreale, do użycia których potrzebny był mężczyzna. A w każdym razie, jeżeli ona nie potrafiła posłużyć się misą, to z pewnością nie potrafił tego zrobić nikt w Salidarze. Z wyjątkiem być może Nynaeve. Nie mogły zrezygnować z szansy zrobienia czegoś z pogodą, nawet jeżeli to wymagało udziału Randa, i zanim ona “odkryłaby”, że do kierowania misą wystarczyłby krąg kobiet, Aes Sedai w Salidarze przywiązałyby się do Randa zbyt silnie, by móc się potem łatwo od niego uwolnić.
— No i bardzo dobrze — powiedziała w końcu Sheriam — ale to nie zmienia faktu, że jesteście Przyjętymi. Wystosujemy list do Merilille. Rozmawiano o was trochę...
— Rozmawiano — żachnęła się Nynaeve. — To jest wszystko, na co was stać, was i Komnatę! Rozmowy! Elayne i ja mogłybyśmy znaleźć ten ter’angreal, ale wy wolicie gdakać niczym kury niosące jaja. — Słowa, które padały teraz z jej ust, uderzały w każdą. Tak mocno ciągnęła za warkocz, że Elayne trochę się przestraszyła, że zaraz zostanie jej w ręku. — Siedzicie tutaj i liczycie, że Thom, Juilin i inni zapewnią was po powrocie, iż Białe Płaszcze nie runą na nas niczym dom, gdy tymczasem oni mogą wrócić z Białymi Płaszczami depczącymi im po piętach. Siedzicie, babrzecie się w problemie z Elaidą albo niedołężnie gmeracie w przeszłości Randa, zamiast robić to, co obiecałyście. Czy zadecydowałyście nareszcie, jakie jest wasze stanowisko w stosunku do jego osoby? Przecież wasza misja jest już w drodze do Caemlyn! A wiecie, dlaczego tylko siedzicie i gadacie? Bo ja wiem! Wy się boicie. Boicie się rozłamu w Wieży, boicie się Randa, Przeklętych, Czarnych Ajah. Ostatniej nocy Anaiyi wymknęło się, że już opracowałyście plan na wypadek ataku Przeklętych. To łączenie się w kręgi, w samym środku wybuchu bańki zła... Uwierzyłyście w nią nareszcie?... Niedobrane, przeważnie brało w nich udział więcej nowicjuszek niż Aes Sedai. Bo tylko kilka Aes Sedai wiedziało wcześniej, jak to się robi. Wy myślicie, że tu w Salidarze są Czarne Ajah. Bałyście się, że Sammael albo inny Przeklęty mógłby poznać wasz plan. Nie ufacie sobie wzajem. Nie ufacie nikomu! Czy właśnie dlatego nie chcecie nas posłać do Ebou Dar? Myślicie, że my jesteśmy Czarnymi Ajah albo że uciekniemy do Randa, albo... albo...! — Zawiesiła głos, w samym środku wściekłego zapluwania się i dyszenia. W czasie całej tej tyrady ledwie zaczerpnęła oddechu.
Elayne skrzywiła się i w pierwszym odruchu chciała jakoś naprostować sytuację, ale nie, nawet nie próbowała szukać na to sposobu. Równie łatwe jak prostowanie łańcucha górskiego. Wystarczyło spojrzeć na Aes Sedai, by przestała się bać, że Nynaeve wszystko zepsuła. Te pozbawione wyrazu twarze. z oczyma, jak się zdawało, zdolnymi przejrzeć na wylot kamień, nie powinny były nic zdradzać. A mimo to coś zdradzały. I to nie zimny gniew, skierowany przeciwko komuś tak głupiemu, że odważył się pokrzykiwać na Aes Sedai. Gniew był tylko maską, a jedyną rzeczą, jaka się pod nią skrywała, była prawda, prawda, do której same przed sobą nie chciały się przyznać. One się bały.
— Skończyłaś już? — spytała Carlinya głosem, od którego słońce powinno zastygnąć w locie.
Elayne kichnęła i z całej siły uderzyła głową o ścianę przewróconego do góry dnem kotła. Nos wypełniała jej woń przypalonej zupy. Słońce środka poranka rozgrzało ciemne wnętrze ogromnego garnca, przez co miało się wrażenie, że on nadal stoi na ogniu; pot spływał z niej grubymi kroplami. Nie, nie kroplami, strumieniami. Upuściwszy szorstki pumeks, wycofała się z kotła na czworakach i spojrzała spode łba na kobietę tuż obok niej. Czy raczej na tę jej część, która wystawała z nieco mniejszego kotła ułożonego na boku. Szturchnęła Nynaeve w biodro i uśmiechnęła się ponuro, usłyszawszy odgłos zderzenia głowy z żelazem i głośny jęk Nynaeve wypełzła z garnka ze złowróżbnym spojrzeniem, wcale nie skrytym za ziewnięciem, które zdusiła brudną dłonią. Elayne nie pozwoliła jej nic powiedzieć.
— Musiałaś wybuchnąć, prawda? Nie potrafiłaś zapanować nad swoim usposobieniem nawet przez pięć minut. Miałyśmy już wszystko w ręku, ale ty musiałaś nas skopać po kostkach.
— I tak by nas nie puściły do Ebou Dar — mruknęła Nynaeve. — I to wcale nie ja kopałam po kostkach. — Komicznie zadarła brodę, przez co musiała zezować, żeby widzieć Elayne. — Aes Sedai panują nad strachem — powiedziała tonem, którym mogłaby łajać pijanego włóczęgę, gdyby taki wdarł się do jej domu — nie pozwalają, by on nimi zawładnął. Prowadźcie, a pójdziemy za wami z ochotą, ale wy musicie prowadzić, a nie czołgać się ze strachu, z nadzieją, że wasze kłopoty same się jakoś rozwiążą.
Elayne rozgorzały policzki. Wcale nie miała takiej miny. I z pewnością nie mówiła takim tonem.
— Cóż, może obie przekroczyłyśmy granice rozsądku, ale... — Urwała, słysząc czyjeś kroki.
— A więc cudowne dzieci Aes Sedai postanowiły zrobić sobie odpoczynek, czy tak? — Uśmiech Faolain był tak daleki od przyjaznego, jak to tylko było możliwe. — Nie jestem tutaj dla rozrywki, rozumiecie chyba? Zamierzałam spędzić ten dzień na własnej pracy, i to na czymś wcale nie gorszym od waszych dokonań, złote dzieci. A zamiast tego muszę pilnować Przyjętych, które szorują garnki za swoje grzechy. Pilnować, by chyłkiem nie uciekły niczym jakieś nędzne nowicjuszki, którymi zresztą obie powinnyście być. Natychmiast wracajcie do pracy. Nie wolno mi odejść, dopóki nie skończycie, ale ja nie zamierzam zmarnować tutaj całego dnia.
Ciemna, o kędzierzawych włosach kobieta była w takiej samej sytuacji jak Theodrin, więcej niż Przyjęta, a mniej niż Aes Sedai. Tym samym, kim byłyby Nynaeve i Elayne, gdyby Nynaeve nie zachowywała się jak kot, któremu ktoś nadepnął na ogon. Nynaeve i ona sama, przyznała z niechęcią Elayne. Sheriam powiedziała im to w trakcie mówienia, ile “wolnych godzin” mają spędzić w kuchniach, przy najbrudniejszych robotach, jakie im wynajdą kucharki. I żadnego Ebou Dar; to też zostało powiedziane jasno. List do Merilille miał być wysłany do południa, o ile już do niej nie wędrował.
— Bardzo... mi przykro — powiedziała Nynaeve, a Elayne zamrugała oczami. Przeprosiny Nynaeve były czymś równie rzadkim jak śnieg w lecie.
— Mnie też jest przykro, Nynaeve.
— O tak, na pewno jest wam przykro — powiedziała Faolain. — Sama widziałam, jak bardzo. Natychmiast wracajcie do pracy! Bo jeszcze znajdę powód, żeby odesłać was do Tiany, kiedy już tutaj skończycie.
Elayne spojrzała żałośnie na Nynaeve, po czym wpełzła z powrotem do kotła, atakując pumeksem przypaloną zupę i wyobrażając sobie, że jest to Faolain. W powietrze wzbiła się fontanna kamiennego pyłu i szczątków sczerniałych warzyw. Nie, nie Faolain. Te Aes Sedai, które siedziały zamiast działać. Zamierzała pojechać do Ebou Dar, zamierzała znaleźć ter’angreal i przy jego pomocy tak związać Sheriam i całą resztę, by można było je potem przekazać Randowi. Na kolanach! Kichnęła tak mocno, że omal nie spadły jej buty.
Sheriam odwróciła się od szczeliny w płocie, przez którą obserwowała młode kobiety, po czym ruszyła w górę wąskiej alejki obrośniętej zwiędłymi chwastami i kikutami ściętych krzaków.
— Żałuję tego wszystkiego. — Przypomniały jej się słowa i ton Nynaeve, a także sposób, w jaki wyrażała się Elayne, to nieszczęsne dziecko! Dodała: — Z jakiegoś powodu.
Carlinya zrobiła szyderczy grymas. Na robieniu grymasów znała się znakomicie.
— Chcesz wyznać Przyjętej coś, o czym nie wiedzą nawet dwa tuziny Aes Sedai? — Zamknęła gwałtownie usta, skarcona ostrym spojrzeniem Sheriam.
— Uszy są tam, gdzie się ich najmniej spodziewamy — ostrzegła ją cicho Sheriam.
— One miały rację co do jednej rzeczy — zauważyła Morvrin. — Przez tego al’Thora wnętrzności zamieniają mi się w wodę. Co my właściwie z nim zrobimy, jaki mamy wybór?
Sheriam nie była pewna, czy przypadkiem chwila na dokonanie jakichkolwiek wyborów nie minęła już dawno temu. Szły dalej w milczeniu.