Demandred wyszedł na czarne zbocza Shayol Ghul; brama, otwór w materii rzeczywistości, zamigotała i przestała istnieć. Niebo nad jego głową zasnuwały spiętrzone szare chmury — odwrócony ocean z falami barwy popiołu — które ospale kłębiły się wokół ukrytego wśród nich szczytu góry. Przez pustą dolinę rozpościerającą się u stóp wzniesień pomykały dziwaczne błyski spranych błękitów i czerwieni, nie rozpraszając wszelako mętnych ciemności, które spowijały ich źródło. Smugi błyskawic mknęły nie w dół, a w górę, w stronę chmur, przy akompaniamencie wolno przetaczających się grzmotów. Z lejów w zboczu, rozrzuconych w rozmaitych odległościach, jednych małych jak ludzka dłoń, innych tak wielkich, że wchłonęłyby dziesięciu ludzi, dobywały się kłęby pary i dymu.
Natychmiast uwolnił Jedyną Moc i wraz ze słodyczą odeszło charakterystyczne spotęgowanie wrażliwości zmysłów, od którego wszystko stawało się bardziej wyraziste, czystsze. Bez saidina czuł czczość, ale tutaj tylko dureń zdradziłby bodaj gotowość do przenoszenia. I tylko dureń zresztą pragnąłby w tym miejscu przyglądać się czemukolwiek dokładniej, zgłębiać istotę rzeczy, odczuwać.
Kiedyś, w czasach zwanych obecnie Wiekiem Legend, w tym miejscu znajdowała się sielankowa wyspa, oblana zewsząd wodami chłodnego morza. Miłośnicy wiejskich krajobrazów uwielbiali tu przyjeżdżać. Teraz, mimo unoszących się wokół kłębów pary, panował dojmujący ziąb; Damodred nie poczuł go — nie pozwolił sobie na to — jednak instynkt nakazał mu otulić się szczelniej podbitą futrem jedwabną pelisą. Ślad jego oddechu znaczyły w powietrzu pierzaste obłoczki, ale wątłe, przezroczyste, szybko pozbywały się zawartej w nich wilgoci. Mimo iż w odległości kilkuset lig stąd, na północy, świat przemieniał się w lity lód, w Thakan’dar, nieodmiennie ściśniętym w okowach zimy, królowała susza — jak na pustyni.
Woda wszakże tu była, czy raczej podobna do niej ciecz atramentowej barwy, która ściekała cienką strużką w dół skalistego zbocza, mijając po drodze zbudowaną z ciosanych kamieni, krytą szarym dachem kuźnię. Z jej wnętrza dobywał się brzęk młotów, każdemu uderzeniu towarzyszyła łuna białego światła, która rozświetlała zmętniałe szyby okien. Pod ścianą kuźni przycupnęła kobieta w łachmanach, kupka nieszczęścia tuląca w ramionach niemowlę, w jej spódnicach zaś kryła buzię dziewczynka o przerażająco cienkich nóżkach i rączkach. Bez wątpienia byli to jeńcy pojmani podczas rajdu na Ziemie Graniczne. Ale tylko garstka, Myrddraale zapewne zgrzytały zębami ze złości. Ostrza ich mieczy zawodziły po jakimś czasie i wymagały wymiany, niezależnie od ograniczeń, jakim poddane zostały wyprawy na Ziemie Graniczne.
Z budynku wyszedł jeden z kowali, ociężała, człekokształtna postać, jakby wyciosana z materii samej góry. Kowale tak naprawdę nie zaliczali się do żywych istot — zagnani na dalszą odległość od Shayol Ghul zamieniali się w kamień albo pył. Nie byli też zresztą kowalami z prawdziwego zdarzenia, gdyż nie wytwarzali nic prócz mieczy. Ten obiema rękami trzymał długie szczypce, a w nich ostrze, już zahartowane, białe niczym śnieg oświetlony srebrem księżyca. Następnie zanurzył połyskliwy metal w czarnych wodach strumienia, bardzo ostrożnie, każde bowiem, nawet najmniejsze zetknięcie z płynącą w nim cieczą mogło pozbawić go choćby resztek podobieństwa do żywej istoty. Wyciągnięty metal stał się czarny jak śmierć. Ale nie był to jeszcze koniec całego procesu. Kowal poczłapał z powrotem do wnętrza kuźni i nagle rozległ się stamtąd donośny, rozpaczliwy krzyk mężczyzny.
— Nie! Nie! Nie...! — W tym momencie krzyk przeszedł w przeraźliwy wrzask, który nikł stopniowo, nie tracąc jednocześnie na intensywności, jakby krzyczący został porwany w jakąś niewyobrażalną dal. I dopiero wówczas ostrze było gotowe.
Z kuźni wyłonił się następny kowal — może był to zresztą ten sam — i poderwał siedzącą pod ścianą kobietę z przytulonymi do niej dziećmi na nogi. Wszyscy troje zaczęli płakać; niemowlę zostało wyrwane z objęć kobiety i wciśnięte w ramiona dziewczynki. Kobieta nareszcie zdobyła się na śladowy chociaż opór. Łkając, kopała jak oszalała nogami, drapała paznokciami powłokę ciała kowala. Kamień zwróciłby tyleż samo uwagi. Krzyki kobiety ucichły, kiedy zawleczono ją do wnętrza kuźni. Po chwili na nowo rozległ się brzęk młotów, całkiem zagłuszając szloch dzieci.
Jedno ostrze już wykute, jedno w robocie i dwa jeszcze do wykonania. Demandred nigdy przedtem nie widział, by mniej niż pięćdziesięciu jeńców czekało na swoją kolej, by złożyć ofiarę Wielkiemu Władcy Ciemności. Myrddraale naprawdę musiały zgrzytać zębami ze złości na tak lichy wynik polowania.
— Zostałeś zawezwany przez Wielkiego Władcę, a ośmielasz się mitrężyć czas? — Brzmienie tego głosu przypominało chrzęst przegniłej skóry.
Demandred obrócił się powoli — Półczłowiek, a ośmiela się przemawiać takim tonem? — ale słowa reprymendy zamarły mu w ustach. Nie przez ten bezoki wyraz ciastowatej twarzy; spojrzenie Myrddraala wywoływało strach u każdego, on jednak dawno wyplenił z siebie wszelkie resztki trwogi. Chodziło raczej o sylwetkę obleczonego w czerń stwora. Myrddraale, wszystkie tak podobne do siebie, jakby je odlano z jednej formy, stanowiły zniekształconą imitację ludzi, dorównując wzrostem najwyższym spośród nich. A tymczasem ten był wyższy przeszło o głowę.
— Zaprowadzę cię do Wielkiego Władcy — powiedział. — Jestem Shaidar Haran. — Odwrócił się i zaczął wspinać w górę zbocza, robił to tak zwinnie, że przywodził na myśl wijącego się z gracją węża. Atramentowej barwy płaszcz zwisał nienaturalnie nieruchomo, bez jednej fałdy.
Demandred zawahał się, zanim ruszył jego śladem. Półludzie zawsze brali swe imiona z narzecza trolloków, na którym ludzie wyłamywali sobie język. “Shaidar Haran” natomiast pochodziło z ludzkiej odmiany języka, zwanej obecnie Dawną Mową; tłumaczyło się jako “Ręka Ciemności”. Kolejna niespodzianka, a Demandred nie lubił niespodzianek, zwłaszcza w Shayol Ghul.
Wejście do wnętrza góry wyglądało tak samo jak inne rozsiane w zboczu leje, z tą różnicą, że nie dobywały się zeń para ani dym. Przejście było dostatecznie szerokie, by pomieścić dwóch mężczyzn idących pierś w pierś, a jednak Myrddraal nadal szedł przodem. Droga prawie natychmiast zaczęła opadać w dół, przekształcając się w tunel o ścianach tak gładkich, jakby wyłożono je ceramicznymi płytkami. Chłód ustępował, wypierany przez żar, który potęgował się, w miarę jak Demandred, wbijając wzrok w szerokie barki Shaidara Harana, postępował naprzód; schodzili coraz niżej. Czuł narastający żar, ale postanowił nie okazywać tego. Tunel wypełniało bijące od kamienia blade światło, jaśniejsze niźli ten wiekuisty zmierzch, który panował na zewnątrz. Ze sklepienia wystawały poszarpane kolce, niczym kamienne szczęki gotowe w każdej chwili się zewrzeć, kły Wielkiego Władcy, które mogły rozedrzeć na strzępy niewiernego bądź zdrajcę. Choć nie prawdziwe, ale równie skuteczne.
Nagle coś dotarło do jego świadomości. Za każdym razem, kiedy odbywał tę wyprawę, kolce ocierały się o czubek jego głowy. A teraz nawet od głowy Myrddraala dzieliła je odległość dwóch dłoni, może nawet większa. Zdziwił się. Nie faktem, że zmieniła się wysokość tunelu — dziwniejsze rzeczy były w tym miejscu na porządku dziennym — lecz tą dodatkową przestrzenią łaskawie ofiarowaną Półczłowiekowi. Wielki Władca udzielał napomnień nie tylko ludziom ale również Myrddraalom. To wyższe sklepienie było więc wskazówką godną zapamiętania.
Tunel znienacka zmienił się w szeroki występ, z którego roztaczał się widok na jezioro stopionego kamienia, czerwieni skłębionej z czernią, gdzie po powierzchni tańczyły płomienie wysokości człowieka, tańczyły, umierały i na nowo powstawały. Nie było tam dachu, tylko wielki otwór na przestrzał całej góry, ziejący ku niebu, które nie było niebem Thakan’dar. W porównaniu z nim niebo Thakan’dar wyglądało normalnie, z jego dzikimi strzępiastymi chmurami mknącymi tak chyżo, jakby napędzały je najszybsze wiatry świata. To miejsce ludzie nazwali Szczeliną Zagłady, mało kto jednak wiedział, jak trafna to była nazwa.
Demandred tyle już razy odwiedzał to miejsce — pierwszą wizytę złożył przed ponad trzema tysiącami lat — a mimo to wciąż czuł przepełniającą go grozę. Tutaj zdawało mu się czuć niemalże namacalną bliskość Szybu, otworu wybitego, jakże dawno już temu, do tego miejsca, w którym od momentu Stworzenia więziono Wielkiego Władcę. Tutaj nurzał się we wrażeniu obecności Wielkiego Władcy. Tak naprawdę, to miejsce wcale nie znajdowało się bliżej Szybu niźli jakiekolwiek inne na świecie, niemniej jednak był on tu znacznie lepiej wyczuwalny, a to za sprawą rozluźnienia Wzoru.
Demandred omal się nie uśmiechnął, miał na to ochotę jak nigdy dotąd w życiu. Jakimiż to głupcami są ci, którzy sprzeciwiają się Wielkiemu Władcy! To prawda, Szyb jest nadal zablokowany, znacznie jednak luźniej niż wtedy, gdy Demandred przebudził się z długiego snu i wyrwał na wolność z własnego, tamże umieszczonego więzienia. Zablokowany, a mimo to coraz szerszy. Wciąż jeszcze nie tak, jak wtedy, gdy wraz ze swymi towarzyszami został doń zapędzony pod koniec Wojny o Moc; jednak od czasu przebudzenia, przy każdej kolejnej wizycie stawał się wyraźnie bardziej przestronny. Już niedługo blok przestanie istnieć i Wielki Władca Ciemności na powrót zagarnie świat. Już niedługo nastanie Dzień Powrotu. A wtedy on przejmie władzę nad światem i będzie ją sprawował po wsze czasy. Pod Wielkim Władcą Ciemności, ma się rozumieć. I oczywiście razem z innymi Wybranymi, przynajmniej tymi, którzy pozostaną przy życiu.
— Możesz już odejść, Półczłowieku. — Nie chciał, by ten stwór zauważył narastającą w nim ekstazę. Ekstazę i ból.
Shaidar Haran nie drgnął nawet.
Demandred otworzył usta... i wtedy pod jego czaszką eksplodował głos.
— DEMANDREDZIE!
Nazywać to głosem, to jak określić górę mianem kamyczka. Omal nie starł na proch myśli tłukących się po głowie, samej jaźni; przepełnił go uniesieniem. Demandred osunął się bezwładnie na kolana. Myrddraal stał i obserwował go obojętnie. Głos wypełniający najgłębsze zakamarki jestestwa Demandreda sprawiał, że tylko niewielką cząstką swej istoty w ogóle uświadamiał sobie obecność tamtego.
— DEMANDREDZIE. CO SŁYCHAĆ NA TYM ŚWIECIE?
Nigdy nie zdawał sobie do końca sprawy, ile Wielki Władca wie o rzeczach świata. Ignorancją zaskakiwał go w równym stopniu, co przenikliwością. Nie miał jednak wątpliwości, o czym Wielki Władca chce usłyszeć teraz.
— Rahvin zginął, Wielki Władco. Wczoraj. — Ból. Euforia często szybko przeradzała się w ból. Dostał skurczy w nogach i rękach. Pocił się już. — Lanfear zniknęła bez śladu, podobnie Asmodean. A Graendal twierdzi, że Moghedien nie stawiła się na umówione spotkanie. To wszystko stało się wczoraj, Wielki Władco. Nie wierzę w zbiegi okoliczności.
— LICZBA WYBRANYCH ZMNIEJSZA SIĘ, DEMANDREDZIE. SŁABI ODPADAJĄ. TEN, KTO MNIE ZDRADZI, UMRZE ŚMIERCIĄ OSTATECZNĄ. ASMODEAN SPACZONY PRZEZ WŁASNĄ SŁABOŚĆ. RAHVIN ZABITY PRZEZ WŁASNĄ PYCHĘ. SŁUŻYŁ JAK NALEŻY, ALE NAWET JA NIE MOGŁEM GO URATOWAĆ PRZED OGNIEM STOSU. NAWET JA NIE MOGĘ OPUŚCIĆ CZASU.
Przez chwilę straszliwy gniew przepełniał ten wszechwładny głos, gniew, a także... czy mogła to być rozpacz? Trwało to jednak tylko krótką chwilę.
— SPRAWCĄ TEGO WSZYSTKIEGO JEST MÓJ ODWIECZNY WRÓG, TEN, KTÓRY ZWIE SIĘ SMOKIEM. CZY UWOLNISZ OGIEŃ STOSU W MOIM IMIENIU, DEMANDREDZIE?
Demandred zawahał się. Po skroni spływała mu strużka potu, zdawała się tak toczyć już od godziny. Podczas Wojny o Moc był taki rok, kiedy obie strony do woli wykorzystywały ogień stosu. Obie przekonały się na własnej skórze, jakie są konsekwencje. Bez żadnej ugody czy zawieszenia broni — nigdy nie doszło do żadnego zawieszenia broni, podobnie jak nikomu nigdy nie darowano życia — obie strony najzwyczajniej przestały go stosować. Tamtego roku od ognia stosu wyginęły całe miasta, z Wzoru wypaliły się setki tysięcy wątków; mało co, a sama rzeczywistość byłaby się spruła, świat i wszechświat omal nie wyparowały niczym mgła. Gdyby znowu doszło do uwolnienia ognia stosu, a nuż zabrakłoby świata, którym przecież miał władać?
Jeszcze jedna rzecz dotknęła go boleśnie. Wielki Władca wiedział już, że Rahvin zginął. Najwyraźniej również lepiej zdawał sobie sprawę z kolei losów Asmodeana.
— Jak rozkażesz, Wielki Władco, tak się też i stanie. — Jego mięśniami targały drgawki, ale mówił głosem pewnym i niewzruszonym. Od zetknięcia z rozpalonym kamiennym podłożem kolana miał już pokryte pęcherzami, ale jego ciało równie dobrze mogło teraz należeć do jakiejś innej osoby.
— OKAŻ ZATEM POSŁUSZEŃSTWO.
— Wielki Władco, Smoka da się zniszczyć. — Martwy człowiek nie mógł władać ogniem stosu i może wówczas Wielki Władca nie będzie już widział takiej potrzeby. — On niczego nie wie, jest słaby, rozprasza swą uwagę, kierując ją jednocześnie na kilkanaście spraw. Rahvin był próżnym głupcem. Ja...
— CZY CHCIAŁBYŚ ZOSTAĆ NAE’BLIS?
Demandred poczuł, jak drętwieje mu język. Nae’blis. Ten, który stanie zaledwie stopień niżej u tronu Wielkiego Władcy i będzie rozkazywał innym.
— Chcę ci tylko służyć, Wielki Władco, jak tylko mogę. — Nae’blis.
— SŁUCHAJ ZATEM I SŁUŻ. USŁYSZ, KTO UMRZE, A KTO BĘDZIE ŻYŁ.
Demandred krzyknął przeraźliwie, gdy brzmienie słów runęło na niego niczym lawina. Zalał się łzami radości.
Myrddraal przyglądał mu się, żadnym ruchem nie zdradzając swych myśli.
— Przestańcie się wiercić! — Nynaeve gniewnym ruchem przerzuciła warkocz na plecy. — Nic z tego nie wyjdzie, jeśli nie skończycie z tymi podrygami. Zupełnie jak dzieci, kiedy coś je swędzi.
Żadna z kobiet siedzących po drugiej stronie rozchybotanego stołu nie wyglądała na starszą, mimo iż miały po dwadzieścia z okładem więcej lat niż ona, i żadna wcale się nie wierciła, jednak przez ten upał Nynaeve zaczynała już wychodzić z siebie. W tej niewielkiej, pozbawionej okien izbie niemal brakowało już powietrza. Ona cała ociekała potem, a tymczasem te dwie były świeże, jakby w pomieszczeniu panował miły chłód. Leane, ubrana w suknię z Arad Doman, uszytą z o wiele za cienkiego, niebieskiego jedwabiu, nieznacznie wzruszyła ramionami; wysoka kobieta o miedzianej karnacji najwyraźniej dysponowała nieskończonymi zapasami cierpliwości. Natomiast Siuan, o jasnej cerze i krzepkiej budowie, chyba całkiem była jej pozbawiona.
Siuan mruknęła coś niewyraźnie i z irytacją poprawiła fałdy sukni; przeważnie nosiła się dość pospolicie, tego ranka wszakże przywdziała cienki żółty len z taireniańskim haftem przy dekolcie, któremu niewiele brakowało do miana zbyt głębokiego. Niebieskie oczy były zimne jak woda w bardzo, bardzo głębokiej studni. To znaczy, porównanie to byłoby trafne, gdyby ta pogoda nie oszalała. Suknie Amyrlin mogła zmieniać, ale nie potrafiłaby tego zrobić z wyrazem oczu.
— Tak czy siak, nic z tego nie wyjdzie — warknęła. Nie zmieniła też stylu wyrażania się. — Nie łata się kadłuba, jeśli spłonęła cała łódź. Dlatego jest to strata czasu, no ale skoro już obiecałam, to w takim razie weźmy się do rzeczy. Leane i mnie czeka jeszcze robota.
Obie kierowały siatkami szpiegowskimi, pracującymi dla Aes Sedai zgromadzonych tu, w Salidarze, zawiadując poczynaniami agentów, którzy nadsyłali raporty, donoszące o faktach, a także i plotkach z całego świata.
Żeby odzyskać panowanie nad sobą, Nynaeve zaczęła wygładzać spódnice. Suknię miała ze zwykłej białej wełny, z siedmioma barwnymi paskami przy rąbku, oznaczającymi poszczególne Ajah. Suknia Przyjętej. Trudno jej było sobie wyobrazić, co innego mogłoby ją mocniej zezłościć. O wiele bardziej wolałaby ten zielony jedwab, który musiała schować na dnie skrzyni. Była wprawdzie gotowa przyznać, przed sobą przynajmniej, że nabyła upodobania do pięknych strojów, ale tę suknię wybrałaby wyłącznie dla wygody — była cienka i lekka — a wcale nie dlatego, że zieleń należała do ulubionych kolorów Lana. Wcale nie. Jałowe marzenia najgorszego rodzaju. Przyjęta, która włożyłaby coś innego prócz bieli ozdobionej różnokolorowymi paskami, rychło dowiedziałaby się, że bardzo, ale to bardzo dużo brakuje jej jeszcze do pełnej Aes Sedai. Jedną stanowczą decyzją przepędziła te myśli z głowy. Nie znalazła się w tym miejscu po to, by deliberować nad fatałaszkami. Błękit też lubi. Dosyć!
Posługując się Jedyną Mocą, zaczęła delikatnie sondować, najpierw Siuan, potem Leane. Poniekąd to nie ona przenosiła. Nie potrafiła przenieść nawet strzępka, jeśli nie była dostatecznie rozwścieczona; teraz nie czuła nawet Prawdziwego Źródła. A mimo to rezultat był taki sam. Cienkie włókienka saidara, żeńskiej połowy Prawdziwego Źródła, przeciekały przez obie kobiety jak przez sito. Ale to nie ona tkała te sploty.
Na lewym nadgarstku Nynaeve nosiła cienką bransoletę wykonaną z prostych srebrnych detali. Przeważnie srebrnych, przy czym srebro pochodziło ze specjalnego źródła, niczego to jednak ostatecznie nie zmieniało. Była to jedyna ozdoba, jaką nosiła, wyjąwszy pierścień z Wielkim Wężem — Przyjętym stanowczo odradzano obwieszanie się zbyt dużymi ilościami biżuterii. Identycznej roboty naszyjnik opinał szyję czwartej kobiety, która siedziała na zydlu pod niestarannie otynkowaną ścianą, z dłońmi splecionymi na podołku. Odziana w przaśną, wieśniaczą wełnę brunatnej barwy, miała pospolitą, zniszczoną twarz, na której nie znać było choć kropelki potu. Nie poruszała ani jednym mięśniem, ale ciemne oczy rejestrowały wszystko. Otaczała ją łuna saidara, widoczna jedynie dla Nynaeve, która modelowała przenoszoną Moc. Bransoleta i naszyjnik tworzyły między nimi więź, niemalże identycznej natury, jak ta, która powstawała wówczas, gdy Aes Sedai dokonywały połączenia, by wzmóc swe siły. Opierało się to na jakichś “absolutnie identycznych matrycach”, według Elayne, ale dalsze jej wyjaśnienia były już całkiem niezrozumiałe. Zdaniem Nynaeve, sama Elayne też tylko udawała, że to rozumie; a naprawdę nie rozumiała nawet połowy. Sama nie pojmowała nic prócz tego, że czuje wszystkie emocje drugiej kobiety, że czuje ją samą, upchniętą do jakiegoś zakamarka umysłu; wiedziała też, że ma kontrolę nad panowaniem tamtej nad saidarem. Czasami zdawało jej się jednak, że byłoby lepiej, gdyby siedząca na zydlu kobieta umarła.
— Tam jest coś rozdartego albo uciętego — mruknęła Nynaeve, machinalnie ocierając pot z twarzy. Było to tylko niejasne wrażenie, ledwie obecne, ale z kolei po raz pierwszy wyczuła coś więcej niż pustkę. Może zresztą dopomogła jej w tym wyobraźnia, a także rozpaczliwe pragnienie znalezienia czegoś, czegokolwiek.
— Odcięcie — wyjaśniła siedząca na zydlu. — Tak to się właśnie nazywa, to, co wy nazywacie ujarzmianiem w przypadku kobiet i poskramianiem w przypadku mężczyzn.
Trzy głowy obróciły się gwałtownie w jej stronę; trzy pary oczu rozjarzyły się z furią. Siuan i Leane były Aes Sedai, zanim je ujarzmiono podczas zamachu stanu w Białej Wieży, w wyniku którego na Tronie Amyrlin zasiadła Elaida. Ujarzmione. Słowo, które przyprawiało o dreszcz. Bezpowrotnie pozbawione zdolności przenoszenia. Na zawsze jednak obarczone pamięcią i wiedzą o tym, co utraciły. Na zawsze zdolne wyczuwać Prawdziwe Źródło i skazane na świadomość, że już go nigdy nie dotkną. Ujarzmienia nie dawało się Uzdrowić, podobnie jak śmierci.
Tak myślała każda z Aes Sedai, ale zdaniem Nynaeve, prócz oczywiście śmierci, Jedyną Mocą dawało się Uzdrowić wszystko.
— Gadaj, pod warunkiem, że do powiedzenia masz coś sensownego, Marigan — zganiła kobietę ostrym tonem. — Jeśli nie, to zamilcz.
Marigan skuliła się pod ścianą, zalśniło spojrzenie jej oczu wbite w Nynaeve. Przez bransoletę przelewały się fale strachu i nienawiści, ale to akurat nie było nic nowego; w mniejszym lub większym natężeniu czuło się je przez cały czas. Pojmani do niewoli rzadko kiedy kochają tych, którzy ich pojmali, nawet wtedy — a może zwłaszcza wtedy — kiedy do nich dotrze, że zasłużyli sobie na gorszy nawet los. Cały problem polegał na tym, że również Marigan twierdziła, że odcięcia — ujarzmienia — nie dawało się Uzdrowić. Zapewniała wprawdzie, że w Wieku Legend dawało się Uzdrowić wszystko prócz śmierci, zaś to, co Żółte Ajah nazywały obecnie Uzdrawianiem, daje się porównać co najwyżej z zabiegiem, jaki podówczas wykonywano pospiesznie w ogniu bitwy. Ale jak się ją przycisnęło do muru, by podała jakieś szczegóły czy chociaż wskazówki odnośnie do stosowanych wówczas metod, to ze zdziwieniem można się było przekonać, że tamta w istocie nic nie wie. Marigan tyle się znała na Uzdrawianiu, co Nynaeve na kowalstwie, odnośnie do którego wiedziała, że polega na wkładaniu metalu do rozżarzonych węgli i waleniu weń młotkiem. Taka wiedza z pewnością nie mogła wystarczyć do wykonania podkowy. A w przypadku Uzdrawiania zapewne nie podołałaby niczemu więcej niż zwykłemu stłuczeniu.
Wykręciwszy się w krześle, Nynaeve przyjrzała się badawczo Siuan i Leane. Tyle zmarnowanych dni; korzystała z każdej chwili, kiedy tylko mogła oderwać je od ich pracy, a jak dotąd nie dowiedziała się absolutnie niczego. Zauważyła nagle, że obraca bransoletę na przegubie dłoni. Niezależnie od korzyści, jakie dawał przyrząd, nie cierpiała łączyć się z tą kobietą. Tak intymny kontakt sprawiał, że cierpła jej skóra.
“Może przynajmniej jednak czegoś się dowiem” — pomyślała. — “A poza tym nie grozi mi większe fiasko niźli w przypadku wszystkich poprzednich prób”.
Ostrożnie odpięła bransoletę. — żeby to zrobić, trzeba było wiedzieć, gdzie jest zapinka — i wręczyła ją Siuan.
— Włóż ją. — Poczuła gorzki smak, jak zawsze, gdy przerywała kontakt z Mocą, ale to trzeba było zrobić. Za to spokój, jaki nastąpił po przewalających się falach emocji, przypominał efekt wywierany przez kąpiel w czystym strumieniu. Marigan, jak zahipnotyzowana, wodziła wzrokiem za kawałkiem srebra.
— Po co? — spytała ostrym tonem Siuan. — Sama twierdziłaś, że ten przedmiot działa jedynie...
— Po prostu ją włóż, Siuan.
Siuan przez chwilę wpatrywała się w nią nieustępliwie — Światłości, ależ ta kobieta potrafiła być uparta! — zanim zapięła bransoletę na nadgarstku. Na jej twarzy natychmiast odmalowało się zdziwienie, po chwili spojrzała z ukosa na Marigan.
— Ona nas nienawidzi, ale to żadna niespodzianka. Czuję jeszcze strach i... szok. Na twarzy ani śladu, ale jest wstrząśnięta do szpiku kości. Też chyba nie wierzyła, że i ja mogę się posłużyć bransoletą.
Marigan poruszyła się niespokojnie. Dotychczas tylko dwie z tych, które wiedziały, kim ona jest, posługiwały się bransoletą. Jeżeli ich liczba wzrośnie, mogą zacząć się pytania. Pozornie wyglądało, jakby w pełni współpracowała, ale ile tak naprawdę ukrywała? W przekonaniu Nynaeve tyle, ile tylko była zdolna.
Siuan westchnęła i pokręciła głową.
— Bo też rzeczywiście nie mogę. Powinnam dotknąć Źródła za jej pośrednictwem, nieprawdaż? A niestety nie mogę. Prędzej chrząkacz wspiąłby się na drzewo. Zostałam ujarzmiona, koniec i kropka. Jak się to zdejmuje? — Zaczęła majstrować przy bransolecie. — Jak się to, do cholery, zdejmuje?
Nynaeve delikatnie nakryła dłonią dłoń Siuan szarpiącą bransoletę.
— Nie rozumiesz? Bransoleta, podobnie jak naszyjnik, nie będzie działać w przypadku kobiety, która nie potrafi przenosić. Nie byłaby niczym innym, jak zwykłą ozdobą, gdybym ubrała w nią którąś z kucharek.
— Kucharki kucharkami — odparła beznamiętnym głosem Siuan — a ja już nie potrafię przenosić. Zostałam ujarzmiona.
— Ale w tobie jest coś, co da się Uzdrowić — upierała się Nynaeve — bo inaczej nie czułabym nic przez bransoletę.
Siuan wyswobodziła dłoń i podsunęła nadgarstek.
— Zdejmij to.
Nynaeve usłuchała, kręcąc głową. Siuan potrafiła czasami być uparta, zupełnie jak mężczyzna!
Wyciągnęła bransoletę w stronę Leane, która skwapliwie podała swój nadgarstek. Leane udawała, zresztą podobnie jak Siuan, pełnię optymizmu mimo ujarzmienia, ale nie zawsze z równym powodzeniem. Przypuszczano, że ujarzmiona kobieta tylko wtedy zdolna będzie się utrzymać przy życiu, jeśli znajdzie sobie w nim jakiś nowy cel, który pomoże wypełnić lukę powstałą po Jedynej Mocy. W przypadku Siuan i Leane taką rolę zapewne odgrywała walka z Białą Wieżą, organizacja siatek szpiegowskich i, co najważniejsze, działanie na rzecz tego, by Aes Sedai, zgromadzone tu, w Salidarze, uznały Randa al’Thora jako Smoka Odrodzonego. Wszystko to robiły w taki sposób, by pozostałe Aes Sedai nie zorientowały się, do czego one zmierzają. Pytanie jednak, czy to mogło wystarczyć. Gorycz w twarzy Siuan i zachwyt rozbłyskujący na obliczu Leane, w momencie kiedy bransoleta zatrzasnęła się z hałasem, raczej skłaniały do wniosku, że być może niczego nigdy nie będzie dosyć.
— O tak! — Leane miała zwyczaj wypowiadać się szybkimi, urywanymi frazami. Z wyjątkiem rozmów z mężczyznami, w każdym razie; ostatecznie pochodziła przecież z Arad Doman, zaś ostatnimi czasy konsekwentnie chyba nadrabiała czas stracony w Wieży. — Rzeczywiście jest oszołomiona. Ale już odzyskuje panowanie nad sobą. — Przez kilka chwil siedziała w milczeniu, przyglądając się kobiecie przycupniętej na zydlu. Marigan odpowiedziała jej czujnym spojrzeniem. W końcu Leane wzruszyła ramionami. — Ja też nie jestem w stanie dotknąć Źródła. A poza tym starałam się, by ona odniosła wrażenie, jakoby pchła ukąsiła ją w łydkę. Zdradziłaby się w jakiś sposób, gdyby mi się udało.
Na tym właśnie polegała druga sztuczka, której można było dokonać z pomocą bransolety — sprawić mianowicie, że druga kobieta odbierała wrażenia cielesne. Tylko wrażenia — albowiem ich iluzoryczna przyczyna nie zostawiała ani śladu prawdziwych obrażeń — a jednak już samo wrażenie, że słyszy świst szpicruty, wystarczało, by przekonać Marigan, że najlepiej zrobi, współpracując. Alternatywą zresztą był natychmiastowy proces, a zaraz po nim egzekucja.
Mimo porażki Leane przypatrywała się uważnie, jak Nynaeve zdejmuje bransoletę i ponownie zapina ją na własnym przegubie. Przynajmniej ona chyba nie porzuciła do końca nadziei, że któregoś dnia będzie znowu przenosić.
Odzyskanie Mocy było dla nich zapewne czymś cudownym. Nie tak wspaniałym, bez wątpienia, jak czerpanie prosto z samego .saidara, jak napełnianie się nim, ale nawet dotknięcie Źródła za pośrednictwem drugiej kobiety musiało wywoływać wrażenie takie, jakby w żyłach popłynęła podwójna porcja sił żywotnych. Kiedy się miało w sobie saidara, to chciało się śmiać i tańczyć z czystej radości. Przypuszczała, że któregoś dnia przyzwyczai się do tego; taki był warunek stania się pełną Aes Sedai. Łączenie się z Marigan stanowiło niewygórowaną cenę, gdy rzucić to właśnie na drugą szalę.
— Teraz, kiedy już wiemy, że istnieje jakaś szansa — powiedziała — myślę...
Drzwi otworzyły się z rozmachem i Nynaeve odruchowo poderwała się na równe nogi. Ani przez chwilę nie pomyślała, by użyć Mocy; krzyknęłaby przeraźliwie, gdyby gardło nie zacisnęło jej się kurczowo. Nie ona jedna zresztą, choć ledwie była zdolna zauważyć, jak Siuan i Leane podskakują na swoich miejscach. Strach przelewający się kaskadą przez bransoletę stanowił jakby echo jej strachu.
Młoda kobieta, która zamknęła za sobą drzwi z nie heblowanego drewna, nie zwróciła uwagi na spowodowaną przez siebie panikę. Wysoka i szczupła, w białej sukni Przyjętej, ze złotymi lokami opadającymi na ramiona, sprawiała wrażenie gotowej zionąć ogniem z wściekłości. Twarz miała wykrzywioną złością, lecz mimo to grymas w niczym nie umniejszał jej urody; Elayne jakoś się to zawsze udawało.
— Wiecie, co one chcą zrobić? Ślą misję poselską do... do Caemlyn! I nie pozwalają, żebym ja się z nią zabrała! Sheriam zabroniła mi więcej o tym wspominać! Zabroniła mi w ogóle o tym mówić!
— Czy ty się nigdy nie nauczysz pukać, Elayne? — Nynaeve postawiła przewrócone krzesło i z powrotem usiadła. Czy raczej osunęła się: nagła ulga sprawiła, że zmiękły jej kolana. — Przestraszyłam się, myślałam, że to Sheriam. — Na samą myśl, że wszystko mogłoby się wydać, czuła, jak zamiera jej serce.
Elayne, co należało jej oddać, zaczerwieniła się i natychmiast przeprosiła. Ale zaraz wszystko zepsuła, dodając:
— Kiedy ja w ogóle nie rozumiem, dlaczego tak się spłoszyłaś. Birgitte nadal czuwa na zewnątrz i wiesz, że ostrzegłaby cię, gdyby szedł ktoś inny. Nynaeve, one muszą mnie puścić.
— Wcale nie muszą robić nic takiego — odburknęła Siuan. Ona i Leane też zdążyły już usiąść. Siuan siedziała jak zwykle prosto, ale Leane opadła bezwładnie w krześle, zapewne nie była w lepszym stanie niż Nynaeve. Marigan opierała się o ścianę, ciężko oddychając, z zamkniętymi oczyma i dłońmi wpitymi w tynk. Przez bransoletę przepływały na przemian gwałtowne porywy ulgi i śmiertelnego strachu.
— Ale przecież...
Siuan nie pozwoliła jej wypowiedzieć następnego słowa.
— Uważasz, że Sheriam albo któraś z pozostałych pozwolą, by Dziedziczka Tronu Andoru wpadła w ręce Smoka Odrodzonego? Twoja matka nie żyje, więc...
— Nie wierzę w to! — warknęła Elayne.
— Ty nie wierzysz, że zabił ją Rand — ciągnęła bezlitośnie Siuan — a to co innego. Ja też w to nie wierzę. Ale gdyby Morgase żyła, wówczas publicznie uznałaby go za Smoka Odrodzonego. Względnie zorganizowałaby ruch oporu, gdyby wbrew oczywistym świadectwom uważała jednak, że jest fałszywym Smokiem. Żadna z moich agentek nie słyszała pogłosek ani o jednym, ani o drugim. Nie tylko w Andorze, ale również tutaj, w Altarze, jak również w Murandy.
— A właśnie, że coś słyszeli — wtrąciła Elayne. — Na zachodzie wybuchła rebelia.
— Przeciwko Morgase. Przeciwko, powtarzam. I to nie są żadne pogłoski. — Głos Siuan był bezbarwny, pozbawiony emocji. — Twoja matka nie żyje, dziewczyno. Lepiej pogódź się z tym wreszcie, opłacz ją raz na zawsze i koniec.
Elayne, zgodnie ze swoim irytującym wszystkich zwyczajem, zadarła podbródek, stając się istnym wcieleniem lodowatej arogancji. Z jakiegoś niewiadomego powodu nawet tak wyglądając, zdawała się ponętna w oczach większości mężczyzn.
— Stale biadolisz, że tyle ci czasu zajmuje nawiązanie kontaktu ze wszystkimi agentami... — zauważyła chłodno — ale mnie nie interesuje, czyś usłyszała wszystko, co należało usłyszeć. Niezależnie od tego, czy matka żyje czy nie, moje miejsce jest teraz w Caemlyn. Jestem Dziedziczką Tronu.
Nynaeve aż podskoczyła, usłyszawszy głośne parsknięcie Siuan.
— Dostatecznie długo byłaś Przyjętą, żeby mieć więcej oleju w głowie.
Od tysiąca lat nie słyszano, by pojawiła się kobieta o takich możliwościach, jakimi dysponowała Elayne. Może nie były one aż tak wielkie jak u Nynaeve, pod warunkiem, że ta wreszcie nauczy się przenosić siłą własnej woli, ale wciąż było tego dość, by każdej Aes Sedai zaświeciły się oczy. Elayne zmarszczyła nos — wiedziała znakomicie, że gdyby już teraz zasiadła na Lwim Tronie, to wówczas Aes Sedai skłoniłyby ją do zarzucenia nauk, prośbą w miarę możliwości, albo wpychając ją do beczki, gdyby było to konieczne — po czym otworzyła usta, ale Siuan na moment nie przerwała.
— To prawda, nie będą miały nic przeciwko, żebyś to ty, prędzej czy później, zasiadła na tronie. Od dawna już nie zasiadała na nim królowa, która byłaby jednocześnie jawną Aes Sedai. Ale nie wypuszczą cię z rąk, dopóki nie zostaniesz pełną siostrą, a nawet wtedy, jako że jesteś Dziedziczką Tronu oraz że niebawem będziesz miała zostać królową, nie pozwolą ci się zbliżyć do przeklętego Smoka Odrodzonego, dopóki nie upewnią się, do jakiego stopnia mogą mu zaufać. Zwłaszcza teraz, kiedy zarządził tę swoją... amnestię. — Przy wymawianiu tego słowa wydęła z niesmakiem usta, zaś Leane skrzywiła się.
Nynaeve też poczuła jakiś gorzki smak na języku. Wychowano ją w strachu przed mężczyznami, którzy potrafili przenosić, mężczyznami nieuchronnie skazanymi na obłęd, mężczyznami, którzy potrafili sterroryzować całe swoje otoczenie, zanim wreszcie zabiła ich w straszliwy sposób skażona przez Cień męska połowa Źródła. Niemniej jednak, Rand, którego znała ostatecznie od dzieciństwa, był Smokiem Odrodzonym. Jego przyjście na świat stanowiło znak, że nadchodzi Ostateczna Bitwa, podczas której będzie uczestniczył w pojedynku z Czarnym. Smok Odrodzony — jedyna nadzieja ludzkości, ale jednocześnie mężczyzna, który potrafił przenosić. Co gorsza, donoszono, że próbuje zebrać wokół siebie więcej takich jak on. Rzecz jasna nie mogło ich być wielu. Aes Sedai polowały na takich — Czerwone Ajah zajmowały się mało czym innym ponadto — z raportów wynikało, że było ich coraz mniej, znacznie mniej niż w przeszłości.
Elayne nie zamierzała jednak zrezygnować. Jedna rzecz w niej była godna podziwu; nie poddałaby się nawet wtedy, gdyby jej głowa spoczywała na pniaku i właśnie opadał topór. Stała tam z zadartym podbródkiem, butnie odwzajemniając spojrzenie Siuan, co nawet samej Nynaeve niekiedy przychodziło z pewnym trudem.
— Istnieją dwa oczywiste powody, dla których powinnam jechać. Po pierwsze, niezależnie od tego, co się stało z moją matką, w każdym razie zaginęła, a ja — jako Dziedziczka Tronu — mogę uspokoić ludzi i zapewnić ich, że sukcesja pozostała nie naruszona. Po drugie, ja akurat mogę zbliżyć się do Randa. On mi ufa. Byłabym o niebo lepszą kandydatką niż jakakolwiek inna osoba wybrana przez Komnatę.
Przebywające w Salidarze Aes Sedai wybrały już własną Komnatę Wieży, Komnatę Na Wygnaniu. Jej członkinie rzekomo obradowały nad wyborem nowej Zasiadającej na Tronie Amyrlin, prawowitej Amyrlin, która podważyłaby roszczenia Elaidy do tytułu i władzy nad Wieżą, ale Nynaeve raczej nie dostrzegła żadnych widomych oznak, by istotnie oddawały się temu zajęciu.
— Jakże szlachetnie z twojej strony, że tak się poświęcasz, dziecko — odrzekła sucho Leane. Wyraz twarzy Elayne nie uległ zmianie, ale poczerwieniała ze wściekłości. Nynaeve nie wątpiła, iż pierwszą rzeczą, jaką Elayne zrobi w Caemlyn, o czym mało kto poza tą izbą wiedział, a już z pewnością żadna Aes Sedai, będzie dopadnięcie Randa na osobności i zacałowanie na śmierć. — Twoja matka... zaginęła... gdyby więc Rand al’Thor zdobył i ciebie, i Caemlyn, to zająłby wówczas Andor, a Komnata nie dopuści, by on przejął władzę w Andorze ani też nigdzie indziej, jeśli można przeciwko temu zaradzić. Al’Thor ma w kieszeni Łzę i Cairhien, a także Aielów, jak się zdaje. Dodaj do tego Andor, Murandy i Altarę... z nami na jej terenie... i już będziesz mogła padać na kolana, gdy choćby skinie dłonią. On staje się nazbyt potężny. Może wkrótce dojść do wniosku, że wcale nas nie potrzebuje. Moiraine nie żyje, więc nie mamy przy nim nikogo, komu można zaufać.
Słysząc to, Nynaeve skrzywiła się. Moiraine była tą Aes Sedai, która wyciągnęła ją i Randa z Dwu Rzek, całkiem odmieniając ich życie. Ją, Randa, Egwene, Mata i Perrina. Od tak dawna pragnęła zmusić Moiraine, by zapłaciła za to, co im zrobiła, że utrata jej była porównywalna z utratą części samej siebie. Ale Moiraine zginęła w Cairhien, zabierając z sobą Lanfear; błyskawicznie stawała się legendą wśród tutejszych Aes Sedai, była bowiem jedyną spośród nich, która pokonała jedno z Przeklętych. Jedyną dobrą rzeczą, jaką Nynaeve potrafiła w tym wszystkim odnaleźć, mimo że doszukiwanie się jej było bolesne, był fakt, że Lan nie musiał już być Strażnikiem Moiraine. Nie wiadomo tylko, czy ona go kiedykolwiek odnajdzie.
Siuan natychmiast podjęła temat, dokładnie. w miejscu, w którym Leane przerwała.
— Nie możemy dopuścić, by ten chłopiec zaczął żeglować sam, bez niczyich wskazówek. Kto wie, do czego jest zdolny? Tak, tak, wiem, że jesteś zawsze gotowa wstawić się za nim, ale nie mam ochoty słuchać twoich argumentów. On próbuje pocałować żywą srebrawę, dziewczyno. Nie możemy dopuścić, by zanadto urósł w siłę, zanim nas zaakceptuje, choć jednocześnie nie odważymy się nazbyt gwałtownie wystąpić przeciwko niemu. Poza tym ja staram się utrzymywać Sheriam i pozostałe w przekonaniu, że powinny go wesprzeć, mimo iż jedna połowa Komnaty w skrytości ducha nie chce z nim mieć nic wspólnego, a druga połowa w głębi serca uważa, że powinno się go poskromić, Smok Odrodzony czy nie. W każdym razie, niezależnie od twoich argumentów, sugeruję, byś strzegła się Sheriam. Nie wpłyniesz na niczyje decyzje i nie zapominaj, że Tiana ma tutaj zbyt mało nowicjuszek, więc brak jej zajęcia.
Twarz Elayne ściągnęła się z gniewu. Tiana Noselle, Szara siostra, była Mistrzynią nowicjuszek w Salidarze. Wykroczenie Przyjętej musiało być gorsze niż jakiejś nowicjuszki, żeby odesłano ją do Tiany, niemniej jednak dokładnie z tego powodu taka wizyta była zawsze o wiele bardziej hańbiąca i bolesna. Tiana potrafiła okazać odrobinę życzliwości nowicjuszce, uważała wszak, że Przyjęta powinna mieć więcej rozumu i każdorazowo dawała jej to odczuć o wiele wcześniej, nim ta mogła opuścić małą klitkę służącą jej za gabinet.
Nynaeve od dłuższego czasu przypatrywała się Siuan, w tej chwili coś jej przyszło do głowy.
— Ty wiedziałaś o tej... misji czy cokolwiek to jest... nieprawdaż? Wy dwie często konferujecie z Sheriam i otaczającą ją gromadką.
Komnata być może była w posiadaniu tytularnej władzy, przynajmniej do czasu wyboru Amyrlin, ale nadal kontrolę nad wszystkim miała Sheriam wraz z garstką tych Aes Sedai, które od samego początku uczestniczyły w organizacji zgromadzenia w Salidarze.
— Ile ma zostać wysłanych, Siuan? — spytała bez tchu Elayne. Jej to najwyraźniej nie przyszło wcześniej do głowy, co stanowiło dowód, jak bardzo dała się wytrącić z równowagi. Zazwyczaj to ona dostrzegała niuanse, które uchodziły uwagi Nynaeve.
Siuan niczemu nie zaprzeczyła. Od czasu, gdy ją ujarzmiono, potrafiła kłamać jak kupiec, ale kiedy decydowała się na otwartość, to była otwarta niczym policzek wymierzony w twarz.
— Dziewięć.
“Dość, by okazać szacunek Smokowi Odrodzonemu...”
— Na rybie bebechy! Misje wysyłane do królów rzadko kiedy liczą więcej niż trzy!...
“...ale nie aż tyle, by go przestraszyć”. O ile on nabył już dość doświadczenia, by dać się zastraszyć.
— Lepiej na to liczcie — powiedziała chłodno Elayne. — Bo jeśli nie, to wtedy dziewięć może oznaczać osiem za dużo.
Niebezpieczną liczbą było trzynaście. Rand był silny, być może silniejszy niźli jakikolwiek mężczyzna od czasów Pęknięcia, niemniej jednak trzynaście połączonych ze sobą Aes Sedai mogło go pokonać, odgrodzić tarczą od saidina i pozbawić zdolności przenoszenia. Trzynaście było liczbą, jaką wyznaczano do poskramiania, aczkolwiek Nynaeve od dawna uważała, że to bardziej obyczaj niż wymóg. Aes Sedai robiły całe mnóstwo rzeczy tylko dlatego, że tak się postępowało z dawien dawna.
Uśmiechowi Siuan brakowało wiele do miana przyjemnego.
— Ciekawa jestem, dlaczego nikt inny na to nie wpadł? Myślże, dziewczyno! Sheriam myśli, Komnata też myśli. Na samym początku będzie z nim rozmawiała tylko jedna, a potem tyle tylko, ile będzie jemu odpowiadało. Dowie się jednak, że przybywa do niego dziewięć posłanek i ktoś z pewnością mu wyjaśni, jaki to zaszczyt.
— Rozumiem — odparła cichym głosem Elayne. — Powinnam była przewidzieć, że któraś z was o tym pomyśli. Przepraszam.
Miała jeszcze jedną dobrą cechę. Potrafiła być uparta jak zezowaty muł, ale kiedy stwierdziła, że popełniła błąd, to przyznawała się do niego z prostotą wieśniaczki. Niezwykłe, jak na arystokratkę.
— Min też jedzie — dodała Leane. — Jej... talenty mogą się przydać Randowi. Rzecz jasna siostry o niczym nie wiedzą, więc Min może zatrzymać swoje sekrety dla siebie.
Jakby to było istotne.
— Rozumiem — powtórzyła Elayne, tym razem jej głos był bez wyrazu. Wyraźnie starała się nadać mu nieco życia, jednak efekt był żałosny. — No cóż, rozumiem, że jesteście zajęte... pracą z Marigan. Nie chciałam wam przeszkadzać. Proszę, nie przeszkadzajcie sobie. — I nim Nynaeve zdążyła otworzyć usta, wyszła, głośno zatrzaskując za sobą drzwi.
Nynaeve natarła ze złością na Leane.
— Wiedziałam, że z was dwóch Siuan jest tą wredną, ale to już była istna nikczemność!
Odpowiedziała jej Siuan:
— Kiedy dwie kobiety kochają jednego mężczyznę, zapowiada to kłopoty, a kiedy na dodatek tym mężczyzną jest Rand al’Thor... Światłość jedna wie, do jakiego stopnia zachował jeszcze zdrowe zmysły albo co mu one mogą podszepnąć. Jeśli ma dojść do wyrywania włosów albo drapania paznokciami, to lepiej niech ma to miejsce tu i teraz.
Nynaeve, nie zastanawiając się nawet, machinalnie, znalazła swój warkocz i gwałtownym ruchem przerzuciła go przez ramię.
— Powinnam... — Cały szkopuł tkwił w tym, że mogła zrobić niewiele, a już zupełnie nic takiego, co by cokolwiek zmieniło. — Zaczniemy od miejsca, w którym skończyłyśmy, kiedy przyszła Elayne. Ale, Siuan... Jeżeli jeszcze kiedyś zrobisz jej coś takiego...
“Albo mnie”, dodała w myślach.
— ...to sprawię, że pożałujesz... Dokąd się wybierasz?
Siuan odsunęła krzesło. Leane, spojrzawszy w jej stronę, zaraz zrobiła to samo.
— Czeka nas praca — odparła zwięźle, zmierzając już do drzwi.
— Obiecałyście, że oddacie się do dyspozycji, Siuan. Sheriam tak wam przykazała. — Wcale to wprawdzie nie znaczyło, by Sheriam w mniejszym stopniu niż Siuan uważała całą rzecz za stratę czasu, ale ona i Elayne zasłużyły sobie przecież na jakąś nagrodę, a przynajmniej pewną pobłażliwość. Choćby, na przykład, żeby Marigan została ich służebną, dzięki czemu będą miały więcej czasu na nauki, które pobierały jako Przyjęte.
Siuan, stojąca już w drzwiach, spojrzała na nią z rozbawieniem.
— To może jej się poskarżysz? I zdasz jej dokładne sprawozdanie z wyników swoich badań? Dziś wieczorem chciałabym spędzić trochę czasu z Marigan; mam jeszcze kilka pytań.
Po wyjściu Siuan Leane smutnym głosem powiedziała:
— Byłoby miło, Nynaeve, ale musimy robić coś, co przynosi wymierne efekty. Może spróbujesz z Logainem? — I to rzekłszy, również wyszła.
Nynaeve nachmurzyła się. Obserwując Logaina, nauczyła się jeszcze mniej niż w trakcie badań z obiema kobietami. Nie była już pewna, czy w ogóle jeszcze dowie się czegoś. Tak czy inaczej, Uzdrawianie poskromionego mężczyzny było ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. A poza tym stawała się przy nim nerwowa.
— Gryziecie się jak szczury w zalakowanej skrzynce — odezwała się Marigan. — Sądząc po wynikach, nie masz dużych szans na powodzenie. Może powinnaś się zastanowić nad... innymi możliwościami.
— A ugryź ty się w ten swój plugawy język! — Nynaeve spiorunowała kobietę wzrokiem. — Ugryź się, obyś sczezła w Światłości! — Przez bransoletę nadal sączył się strumyczek strachu, a także coś innego, coś zbyt słabego, by to wychwycić. Blada iskierka nadziei, być może. — Obyś sczezła w Światłości — mruknęła.
Kobieta tak naprawdę nie miała na imię Marigan lecz Moghedien. Była jedną z Przeklętych, złapaną w pułapkę z powodu swej nadmiernej pychy i trzymaną w niewoli pośród Aes Sedai. Tylko pięć kobiet na całym świecie — w tym żadna Aes Sedai — wiedziało, kim ona jest, ale utrzymywanie tożsamości Moghedien w tajemnicy było podyktowane jedynie koniecznością. Zbrodnie Przeklętej były do tego stopnia ogromne, iż jej egzekucja stanowiłaby rzecz tak oczywistą jak wschód słońca. Siuan również popierała taki stan rzeczy: na każdą Aes Sedai, która doradzałaby zwłokę, o ile w ogóle taka by się znalazła, dziesięć zażądałoby natychmiastowego wymierzenia sprawiedliwości. I wówczas — wraz z Moghedien — powędrowałaby do nie oznakowanego grobu cała jej wiedza Wieku Legend, kiedy to Mocą dokonywano takich rzeczy, o jakich dzisiaj nikomu już się nawet nie śniło. Nynaeve nie była pewna, czy wierzy w połowę tego, co ta kobieta opowiadała jej o tamtych czasach. Z pewnością rozumiała mniej niż połowę.
Wywlekanie informacji z Moghedien nie było łatwym zadaniem. Niekiedy przypominało to Uzdrawianie. Niestety, Moghedien była tylko wówczas czymkolwiek zainteresowana, jeśli mogła odnieść jakąś korzyść, i to najlepiej natychmiastową. Ponadto nie była chętna wyjawić prawdę. Nynaeve podejrzewała, że jeszcze zanim zaprzysięgła duszę Czarnemu, oszukiwała wszystkich dookoła. Czasami ona i Elayne nie wiedziały, jakie pytania zadawać. Moghedien rzadko mówiła coś z własnej woli, to nie ulegało wątpliwości. A mimo to nauczyły się mnóstwa rzeczy i większość przekazały Aes Sedai — jako rzekome efekty własnych badań i studiów w charakterze Przyjętych, rzecz jasna. Wszystko to zyskało im sporo uznania.
Razem z Elayne zachowałyby tę wiedzę dla siebie, gdyby mogły, ale Birgitte wiedziała o wszystkim od samego początku, a Siuan i Leane trzeba było powiedzieć. Siuan wiedziała dość na temat okoliczności, w jakich doszło do pojmania Moghedien, by zażądać pełnych wyjaśnień, a poza tym wiedziała, jak należy na obie wpłynąć, by uzyskać stosowne wyjaśnienia. Nynaeve i Elayne znały część tajemnic Siuan i Leane; tamte zaś znały wszystkie sekrety jej i Elayne, z wyjątkiem prawdy o Birgitte. Tworzyło to razem kruchą równowagę, z lekką przewagą po stronie Siuan i Leane. Ponadto strzępki rewelacji Moghedien zawierały informacje o rzekomych spiskach knutych przez Sprzymierzeńców Ciemności, a także aluzje odnośnie do zamierzeń innych Przeklętych. Jedynym sposobem bezpiecznego przekazania tych informacji było udawanie, że ich źródłem są agenci Siuan i Leane. Nic na temat Czarnych Ajah — pochowały się gdzieś głęboko, a poza tym od dawna dementowano fakt ich istnienia — aczkolwiek Siuan to właśnie interesowało najbardziej. Sprzymierzeńcy Ciemności budzili jej odrazę, ale sama idea Aes Sedai składających przysięgę Czarnemu wystarczała, by jej gniew potęgował się do lodowatej wściekłości. Moghedien twierdziła, że boi się podejść blisko do jakiejkolwiek Aes Sedai, w co akurat można było uwierzyć. Strach stanowił nieodłączną cechę charakteru tej kobiety, toteż nie dziwiło, że ze względu na swe zdolności prowadzenia mrocznych knowań zasłużyła na miano Pajęczycy. Jak to wszystko podsumować, była znaleziskiem zbyt cennym, by przekazywać ją w ręce kata, aczkolwiek większość Aes Sedai zapewne nie miałaby co do tego najmniejszych wątpliwości. Większość z nich zapewne nie zechciałaby także skorzystać z tego, czego by się od niej dowiedziała, ani też dać temu wiary.
Nynaeve — nie po raz pierwszy — poczuła ukłucie winy zmieszanej z odrazą. Czy wiedza, ile by jej nie było, rzeczywiście usprawiedliwiała ochronę Przeklętej przed sprawiedliwością? Wydanie jej równałoby się karze, straszliwej zapewne, która spotkałaby wszystkie osoby zaangażowane w spisek, nie tylko ją, również Elayne, Siuan i Leane. Wydanie jej równałoby się wyjawieniu sekretu Birgitte. I tyle wiedzy by przepadło. Moghedien mogła nie wiedzieć nic o Uzdrawianiu, ale udzieliła Nynaeve kilkanaście wskazówek odnośnie do rozmaitych splotów Mocy, a w głowie musiała skrywać znacznie więcej: Do czego mogła w końcu dojść, posiłkując się tym wszystkim?
Nynaeve nabrała wielkiej ochoty na kąpiel i nie miało to nic wspólnego z upałem.
— Porozmawiamy o pogodzie — oznajmiła zrzędliwym tonem.
— Na kontrolowaniu pogody znasz się lepiej niż ja. — W głosie Moghedien pobrzmiewało znużenie; jego echo przemknęło również przez bransoletę. Na temat pogody padło już dość pytań. — Ja wiem tylko, że to, co się teraz dzieje, to dzieło Wielkiego... Czarnego. — Miała dość tupetu, by to przejęzyczenie pokryć przymilnym uśmiechem. — Żaden śmiertelnik nie jest tak silny, by do tego stopnia zmienić klimat.
Nynaeve musiała się mocno starać, żeby nie zazgrzytać zębami. Elayne znała się lepiej na pracy z pogodą niż ktokolwiek w Salidarze i twierdziła dokładnie to samo. Również to o Czarnym, aczkolwiek musiało to być jasne dla każdego durnia, skoro w czasie, gdy powinien dawno już spaść śnieg, panował taki upał, nie spadła nawet kropla deszczu i strumienie wysychały.
— To w takim razie porozmawiamy o stosowaniu różnych splotów przydatnych do Uzdrawiania chorób.
Kobieta twierdziła, że kiedyś trwało to dłużej niż w obecnych czasach, za to cała niezbędna siła brała się z Mocy, nie zaś z chorego i przenoszącej kobiety. Utrzymywała oczywiście, że mężczyźni dysponowali wtedy większą wprawą w niektórych odmianach Uzdrawiania, ale Nynaeve i oczywiście nie miała zamiaru jej uwierzyć.
— Musiałaś przynajmniej raz widzieć, jak to robiono.
Zabrała się za wypłukiwanie samorodków złota z tego potoku nieczystości. Część tej wiedzy była bardzo cenna. Żeby tak jeszcze pozbyć się tego wrażenia, jakby się grzebało w szlamie.
Elayne nie przystanęła, gdy już się znalazła na zewnątrz; zamachała tylko do Birgitte i poszła dalej. Birgitte, ze złotymi włosami zaplecionymi w skomplikowany warkocz sięgający pasa, bawiła się z dwoma małymi chłopcami, nie przestając jednocześnie obserwować wąskiej alejki; jej łuk stał obok, wsparty o zawalający się płot. Albo raczej próbowała się z nimi bawić. Jaril i Seve patrzyli tylko szeroko rozwartymi oczyma na kobietę odzianą w dziwaczne, szerokie żółte spodnie i kusy ciemny kaftanik, i nie sposób było wymusić na nich żadnej innej reakcji. W ogóle się nie odzywali. Byli rzekomo dziećmi “Marigan”. Birgitte była szczęśliwa, bawiąc się z nimi, i jednocześnie odrobinę smutna; zawsze lubiła bawić się z dziećmi, zwłaszcza z małymi chłopcami, i zawsze tak się wtedy czuła. Elayne wiedziała o tym równie dobrze, jakby to były jej własne uczucia.
Gdyby uznała, że Moghedien odpowiedzialna jest za ich stan... Ale tamta twierdziła, że tacy już byli wtedy, gdy wyszukała ich — uliczne sieroty — w Ghealdan, po to, by stanowili część jej legendy, zaś niektóre z Żółtych sióstr mówiły, że chłopcy widzieli za dużo okropności podczas zamieszek w Samarze. Elayne dawała temu wiarę, bo sama widziała tam zbyt wiele. Żółte siostry twierdziły, że czas i należyta opieka ich uleczy. Elayne miała nadzieję, że to prawda. Miała nadzieję, że tym sposobem nie pozwala osobie odpowiedzialnej umknąć przed sprawiedliwością.
Nie chciała teraz myśleć o Moghedien. Matka. Nie, o niej z pewnością nie chciała myśleć. Min. I Rand. Musi istnieć jakiś sposób, żeby się z tym wszystkim uporać. Ledwie zerknąwszy na Birgitte, która odpowiedziała na pozdrowienie skinieniem głowy, popędziła w górę alejki i wybiegła na główną ulicę Salidaru prażącą się pod bezchmurnym niebem południowych godzin.
Salidar opuszczony został wiele lat wcześniej, nim Aes Sedai, zmuszone do ucieczki w wyniku zamachu stanu dokonanego przez Elaidę, zaczęły się w nim osiedlać, ale już nowe strzechy wieńczyły domy noszące ślady rozlicznych napraw i łatań, również te trzy duże kamienne budynki, w których w przeszłości mieściły się gospody. Jeden, ten największy, niektórzy nazywali Małą Wieżą; to w niej właśnie spotykała się Komnata. Oczywiście zrobiono tylko to, co niezbędne; szyby w wielu oknach były popękane, często w ogóle ich brakowało. Ważniejsze sprawy czekały na załatwienie niźli wypełnianie ubytków w ścianach czy malowanie. Nie brukowane ulice wyglądały tak, jakby zaraz miały się rozejść w szwach, taki bowiem panował na nich tłok. Mijała nie tylko Aes Sedai, lecz również Przyjęte w sukniach z kolorowymi lamówkami i śmigłe nowicjuszki w czystej bieli, Strażników, którzy poruszali się ze śmiertelną gracją lampartów, zarówno ci szczupli jak i ci zwaliści, służbę, która w ślad za Aes Sedai uciekła z Wieży, nawet kilkoro dzieci. Oraz żołnierzy.
Tutejsza Komnata przygotowywała się do narzucenia swoich żądań Elaidzie, siłą w razie konieczności, natychmiast po wybraniu nowej Zasiadającej na Tronie Amyrlin. W pomruk tłumów wcinał się daleki szczęk młotów dobiegający z kuźni za wsią, oznajmiając o podkuwanych koniach i naprawianych zbrojach. Ulicą przejechał wolno mężczyzna o kwadratowej twarzy, o ciemnych włosach gęsto przyprószonych siwizną, w kolorowym kaftanie i wyszczerbionym napierśniku. W trakcie torowania sobie drogi przez ciżbę lustrował wzrokiem grupki mężczyzn z długimi pikami albo łukami przewieszonymi przez ramię. Gareth Bryne zgodził się zorganizować pobór i przejąć dowództwo armii Salidaru; Elayne żałowała, że nie wie dokładnie, ani jak do tego doszło, ani też dlaczego. Miało to coś wspólnego z Siuan i Leane, ale nie umiała rozwikłać tej zagadkowej sytuacji. Mężczyzna poniewierał obiema kobietami, zwłaszcza Siuan, rzekomo egzekwując jakąś przysięgę, której treści Elayne nie znała. Dotarły do niej jedynie gorzkie utyskiwania Siuan, że na domiar wszystkiego musi utrzymywać w czystości jego izbę i odzienie. Skarżyła się, a jednak robiła to; przysięga musiała być zaiste bardzo wiążąca.
Bryne omiótł wzrokiem Elayne, zdradzając jedynie nieznaczne wahanie. Od czasu jej przybycia do Salidaru traktował ją z chłodną uprzejmością, mimo że przecież znał ją od kołyski. Jeszcze niecały roku temu, kiedy był Kapitanem-Generałem Gwardii Królowej w Andorze, sprawy miały się inaczej. Kiedyś Elayne myślała, że on i jej matka pobiorą się. Nie, nie będzie myślała o swojej matce! Min. Musi znaleźć Min i z nią porozmawiać.
Nim jednak zaczęła się przeciskać przez zatłoczoną błotnistą ulicę, dopadły ją dwie Aes Sedai. Nie miała innego wyboru jak tylko zatrzymać się i dygnąć, a tymczasem nieprzerwana rzeka przechodniów opływała je dookoła. Obie kobiety promieniały. Na ich twarzach nie było ani kropli potu. Wyciągnąwszy chusteczkę z rękawa, by otrzeć twarz, Elayne pożałowała, że jeszcze jej nie przekazano, na czym polega ów szczególny element całej wiedzy Aes Sedai.
— Dzień dobry, Anaiya Sedai, Janya Sedai.
— Dzień dobry, dziecko. Masz dla nas dzisiaj jakieś nowe odkrycia? — Janya Frende jak zwykle przemawiała w taki sposób, jakby brakowało jej czasu na dobór słów. — Razem z Nynaeve czynicie takie niezwykłe postępy, zwłaszcza jak na Przyjęte. Nadal nie pojmuję, jak Nynaeve to robi, skoro ma takie trudności przy korzystaniu z Mocy, ale muszę stwierdzić, że jestem zachwycona. — W odróżnieniu od Brązowych sióstr, często roztargnionych od nawału lektury i badań naukowych, Janya Sedai nosiła się całkiem schludnie. Jej bardzo krótkie ciemne włosy okalały twarz nie naznaczoną śladami upływu lat, znamionującą Aes Sedai, która od bardzo dawna parała się Mocą. Niemniej jednak było w wyglądzie tej szczupłej kobiety coś, co mówiło wyraźnie, do jakich Ajah należy. Suknię miała uszytą ze zwykłej szarej wełny — mało która z Brązowych traktowała ubiór jako coś więcej niźli wymagane przez przyzwoitość okrycie — podczas rozmowy zaś nieznacznie marszczyła czoło, zupełnie jakby myślała o czymś zupełnie innym. Bez tego grymasu byłaby piękna.
— Ten sposób na spowijanie się w światło, by stać się niewidzialną. Osobliwe. Jestem przekonana, że ktoś wynajdzie sposób na przeciwdziałanie tworzących się fal, a wtedy będzie można również się poruszać. Carennę zaś zafascynowała ta odkryta przez Nynaeve sztuczka z podsłuchiwaniem. Paskudny to pomysł, jak się nad tym zastanowić, ale użyteczny. Carenna uważa, że będzie wiedziała, jak przystosować ten wynalazek do rozmów na odległość. Pomyśl tylko. Rozmowa z kimś, kto jest milę dalej! Albo nawet dwie czy wręcz... — Anayia dotknęła jej ramienia i wtedy Janya urwała, mrugając do drugiej Aes Sedai.
— Robisz wielkie postępy, Elayne — rzekła spokojnie Anayia. Ta obdarzona pospolitą urodą kobieta była zawsze opanowana. Zazwyczaj potrafiła dodać człowiekowi otuchy, i mimo iż nie dawało się określić jej wieku za sprawą charakterystycznych dla Aes Sedai rysów twarzy, najlepiej opisywało ją słowo “macierzyńska”. Należała ponadto do tego niewielkiego kręgu otaczającego Sheriam, który dysponował w Salidarze niejaką władzą. — Większe niźli któraś z nas się spodziewała, a spodziewałyśmy się wiele. Pierwsza, która wykonała ter’angreal od czasów Pęknięcia. To niezwykłe, dziecko, i chcę, byś o tym wiedziała. Powinnaś być z siebie bardzo dumna.
Elayne wbiła wzrok w ziemię. Z tłumu wyskoczyło dwóch małych chłopców, sięgających jej zaledwie do pasa; bardzo głośno się z czegoś śmiali. Nie podobało jej się, że w pobliżu jest tylu słuchaczy, mimo iż żaden z przechodniów nie spojrzał na nie więcej niż dwa razy. W wiosce zamieszkało tyle Aes Sedai, że nawet nowicjuszki nie dygały, o ile któraś nie zwróciła się do nich bezpośrednio, a poza tym wszyscy mieli na głowie jakieś swoje sprawy, zazwyczaj do wykonania na wczoraj.
Wcale nie czuła się dumna. Na pewno nie z tych wszystkich odkryć, których źródłem była Moghedien. A nazbierało się ich już całkiem sporo — począwszy choćby od “nicowania”, dzięki któremu nikt nie widział splotu oprócz tkającej go kobiety — a przecież nie wszystko ujawniły. Nie ujawniły przede wszystkim sposobu na ukrywanie umiejętności przenoszenia. Gdyby nie to, Moghedien zostałaby zdemaskowana w przeciągu kilku godzin — każda Aes Sedai z odległości dwóch albo trzech kroków wyczułaby, że ta kobieta potrafi przenosić — i gdyby Aes Sedai nauczyły się tego sposobu, to wtedy również potrafiłyby dociec, kto się nim posługuje. I nie zdradziły również sposobu na przybieranie innego wyglądu; dzięki przenicowanym splotom “Marigan” zupełnie nie przypominała Moghedien.
Z kolei część posiadanej przez tę kobietę wiedzy była zwyczajnie nazbyt odstręczająca. Przymus, na przykład, czyli naginanie woli innych ludzi, albo metoda takiego zaszczepiania instrukcji, by ich odbiorca nawet nie pamiętał rozkazów w trakcie ich wykonywania. I gorsze jeszcze rzeczy. Zbyt odstręczające, a i być może zbyt niebezpieczne, by je komuś powierzać. Nynaeve twierdziła, że muszą się ich uczyć, żeby potem umieć im przeciwdziałać, ale Elayne wcale tego nie chciała. Tyle utrzymywały w tajemnicy, okłamały tak wielu przyjaciół oraz sprzymierzeńców, że niemalże pragnęła już, zaraz, złożyć Trzy Przysięgi na Różdżkę Przysiąg, nie czekając nawet wyniesienia do godności Aes Sedai. Jedna z tych przysiąg zabraniała wypowiadać bodaj słowo, które nie byłoby prawdą, i wiązała tak silnie, jakby stanowiła część ciała.
— Nie spisałam się z tym ter’angrealem tak dobrze, jak bym mogła, Anayia Sedai.
Tego odkrycia przynajmniej nie zawdzięczała nikomu innemu, tylko sobie. Zaczęło się od bransolety i naszyjnika — fakt okryty ścisłą tajemnicą, nie trzeba dodawać — jednakże były to tylko kopie a’dam, paskudnego wynalazku, który został po inwazji Seanchan na Falme, kiedy przegnano ich na morze. Zwykły zielony krążek, który pozwalał, komuś skądinąd niedostatecznie silnemu, posłużyć się sztuczką z niewidzialnością — a tak naprawdę, to mało która była wystarczająco silna — wymyśliła całkiem samodzielnie. Nie dysponowała ani angrealem ani sa’angrealem, które mogłaby zbadać, dlatego więc ich wykonanie było niemożliwością, i mimo sukcesu ze skopiowaniem seanchańskiego urządzenia, okazało się, że z ter’angrealem też nie jest tak łatwo, jak się początkowo spodziewała. Dlatego zamiast go wzmacniać, wykorzystywały, w tym specyficznym celu, Jedyną Moc. Niektóre z tych jej ter’angreali mogły być nawet używane przez ludzi, którzy nie potrafili przenosić, a nawet przez mężczyzn. I na pewno były mniej skomplikowane — w działaniu, gdyż ich wykonaniu towarzyszył wielki trud.
To skromne oświadczenie rozpętało burzę słów.
— Bzdury, dziecko. — Mówiła Janya. — Kompletne bzdury. Cóż, nie mam wątpliwości, że po powrocie do Wieży, kiedy będę mogła cię poddać należytym sprawdzianom i włożyć ci Różdżkę Przysiąg do ręki, zostaniesz wyniesiona do szala i do pierścienia. Już spełniasz wszystkie te obiecujące zapowiedzi, które w tobie dostrzeżono. A nawet i więcej. Nikt by się nie spodziewał... — Anayia znowu dotknęła jej ręki; wyglądało to jak jakiś umówiony sygnał, ponieważ Janya zamilkła i zamrugała.
— Nie przeciążaj tak umysłu tego dziecka — rzekła Anayia. — Elayne, nie chcę żadnych dąsów z twojej strony. Już dawno temu powinnaś z nich wyrosnąć. — Ta matka tkwiąca w niej potrafiła być nie tylko dobrotliwa, ale również stanowcza. — Nie życzę sobie, byś tak wydymała usta z powodu kilku porażek, zwłaszcza że przecież tak wiele już osiągnęłaś.
Elayne poczyniła pięć prób z kamiennym dyskiem. Dwie nie powiodły się zupełnie, a przy dwóch innych odniosła wrażenie, że jej ciało jest jakby rozmazane, nie mówiąc już o tym, że robiło jej się mdło. Udał się tylko ten wykonany za trzecim razem. Porażek na koncie Elayne było więc więcej niż tylko kilka.
— Wszystkie twoje dzieła są wspaniałe. Twoje, a także Nynaeve.
— Dziękuję — odparła Elayne. — Dziękuję wam obu. Postaram się nie dąsać. — Kiedy jakaś Aes Sedai mówiła ci, że się dąsasz, to żadną miarą nie należało zaprzeczać. — Czy wybaczycie mi teraz? Jak rozumiem, misja poselska wyjeżdża dzisiaj do Caemlyn. Chciałabym pożegnać się z Min.
Puściły ją, naturalnie, ale gdyby nie było Anayi, Janya potrzebowałaby na to pół godziny. Anayia zmierzyła Elayne ostrym spojrzeniem — z pewnością wiedziała o jej sprzeczce z Sheriam — ale nic nie powiedziała. Czasami milczenie Aes Sedai brzmiało równie donośnie jak słowa.
Gładząc kciukiem pierścień na trzecim palcu lewej dłoni, Elayne pospieszyła przed siebie, niemalże biegnąc, z oczyma utkwionymi w dal, by dzięki temu móc w razie czego twierdzić, że zwyczajnie nie zauważyła już nikogo, kto próbował ją zatrzymać i złożyć jej gratulacje. Co mogło jej się udać, względnie zakończyć wizytą u Tiany; pobłażliwość w nagrodę za osiągnięcia w pracy miała swoje granice. W danym momencie wolałaby już, żeby Tiana chwaliła ją za to, co nie było jej zasługą.
Złoty pierścień miał kształt węża pożerającego własny ogon, Wielkiego Węża, który stanowił symbol Aes Sedai, ale nosiły go także Przyjęte. Kiedy wdziewały szal z frędzlami w barwie wybranej przez siebie Ajah, wkładały go na ten palec, który chciały. W jej przypadku z konieczności muszą to więc być Zielone Ajah, tylko bowiem Zielone siostry miały więcej niż jednego Strażnika, a ona pragnęła mieć Randa. Albo przynajmniej tyle z niego, ile będzie w stanie zdobyć. Cała trudność polegała na tym, że już była połączona więzią z Birgitte, pierwszą kobietą, jaka kiedykolwiek została Strażnikiem. Dzięki temu właśnie wyczuwała to, co czuła Birgitte, wiedziała, że tego ranka Birgitte ukłuła drzazga w rękę. Tylko Nynaeve wiedziała o tej więzi. Strażnicy przysługiwali dopiero pełnym Aes Sedai; żadna pobłażliwość na świecie nie zbawiłaby skóry Przyjętej, która przekroczyła to ograniczenie. Obie zrobiły to powodowane koniecznością, a nie jakimś kaprysem — Birgitte nie przeżyłaby, gdyby Elayne postąpiła inaczej — niemniej jednak, jej zdaniem, to nie czyniło żadnej istotnej różnicy. Naruszenie jakiejś zasady dotyczącej użycia Mocy mogło się okazać fatalne w skutkach dla ciebie i innych, aby więc mocno ci wryć to w pamięć, Aes Sedai rzadko kiedy pozwalały, by takie naruszenie, niezależnie od powodu, uszło komuś na sucho.
Tyle tych matactw, tu w Salidarze. Nie tylko w związku z Birgitte i Moghedien. Jedna z Przysiąg zabraniała Aes Sedai kłamać, ale z kolei przemilczenie czegoś wcale jeszcze nie musiało równać się kłamstwu. Moiraine potrafiła utkać płaszcz, dzięki któremu stawała się niewidzialna; chyba tej samej sztuczki nauczyły się od Moghedien — Nynaeve widziała raz, jeszcze przez dowiedzeniem się czegokolwiek na temat Mocy, jak Moiraine to zrobiła. A w Salidarze żadna inna jej nie znała. W każdym razie żadna się nie przyznała, że ją zna. Birgitte potwierdziła to, co Elayne zaczęła podejrzewać. Większość Aes Sedai, być może wszystkie, utrzymywały w sekrecie przynajmniej część swojej wiedzy. Większość miała swoje własne, sekretne sztuczki, które mogły stać się elementami wiedzy powszechnej, przekazywanymi nowicjuszkom albo Przyjętym, gdyby nauczyła się ich dostateczna liczba Aes Sedai — albo mogły umrzeć razem z daną Aes Sedai. Dwa, może trzy razy wydawało jej się, że dostrzega w czyichś oczach błysk, kiedy coś demonstrowała. Carenna na przykład podejrzanie szybko pojęła sztuczkę z podsłuchiwaniem. Niemniej jednak Przyjęta raczej nie mogła wystąpić z oskarżeniem tego rodzaju przeciwko pełnej siostrze.
Znajomość tych faktów nie sprawiała wprawdzie, by jej oszustwa stały się bardziej strawne, ale nieznacznie pomagała. Pomagało także pamiętanie o konieczności. Żeby jeszcze przestały tak ją wychwalać za coś, czego nie zrobiła.
Była przekonana, że wie, gdzie szukać Min. Rzeka Eldar płynęła w odległości zaledwie trzech mil na zachód od Salidaru; za lasem wpadał do niej biegnący skrajem wioski wąski strumień. Większość drzew rosnących w środku miasteczka została ścięta po przybyciu Aes Sedai, ale na brzegu strumienia pozostawiono niewielką kępę, na skrawku ziemi zbyt wąskim, by mógł się do czegoś przydać. Min twierdziła, że bardziej lubi duże miasta, a mimo to często przychodziła, żeby posiedzieć wśród tych drzew. Był to sposób na chwilowe przynajmniej uwolnienie się od towarzystwa Aes Sedai i Strażników, które dla Min bywało naprawdę uciążliwe.
I rzeczywiście, kiedy obeszła róg kamiennego domu, by wejść na wąski pas gruntu ciągnący się równolegle do niewiele odeń szerszej niteczki wody, zobaczyła Min. Siedziała tam, wsparta plecami o pień drzewa, zapatrzona w strumień. Czy raczej to, co z niego zostało; żałosne resztki jego nurtu sączyły się po korycie z wyschłego błota, dwakroć od nich szerszym. Na drzewach pozostały jeszcze jakieś liście, jednak większa część okolicznego lasu zaczynała już robić się naga, nawet dęby.
Pod kamaszem Elayne trzasnęła gałązka i Min poderwała się na równe nogi. Jak zwykle ubrana w szary chłopięcy kaftan i spodnie, ale na wyłogach, a także wzdłuż obcisłych nogawek miała wyhaftowane małe niebieskie kwiatki. Co dziwiło, bo Min, która twierdziła, że wychowywały ją trzy ciotki, szwaczki z zawodu, zdawała się nie odróżniać jednego końca igły od drugiego. Wbiła wzrok w Elayne, a potem skrzywiła się i przeczesała palcami ciemne, sięgające do ramion włosy.
— Wiesz już. — Tylko tyle powiedziała.
— Uznałam, że powinnyśmy porozmawiać.
Min znowu przesunęła dłonią po włosach.
— Siuan wcale mnie nie uprzedziła, o wszystkim dowiedziałam się dopiero dzisiaj rano. Próbowałam właśnie zdobyć się na odwagę, by ci powiedzieć. Ona chce, żebym ja go szpiegowała, Elayne, i o wszystkim donosiła kobietom z tej misji poselskiej. Poza tym podała mi nazwiska różnych ludzi w Caemlyn, ludzi, którzy mogą przesyłać wiadomości do niej.
— Ale ty oczywiście nie będziesz tego robiła — powiedziała Elayne, bez śladu pytania w głosie, za co Min obdarzyła ją spojrzeniem pełnym wdzięczności. — Dlaczego bałaś się do mnie przyjść? Przecież jesteśmy przyjaciółkami, Min. I obiecałyśmy sobie, że nie pozwolimy, by jakiś mężczyzna stanął między nami. Nawet gdybyśmy obie go kochały.
Śmiech Min zabrzmiał nieco ochryple; Elayne podejrzewała, że wielu mężczyzn uznałoby ten śmiech za pociągający. Poza tym była piękna, obdarzona urodą, w której było coś psotnego. I miała kilka lat więcej; czy dawało jej to jakąś przewagę?
— Och, Elayne, to sobie obiecałyśmy, kiedy on znajdował się w bezpiecznej odległości od nas. Utrata ciebie byłaby tym samym co utrata siostry, ale co będzie, jeśli któraś z nas zmieni zdanie?
Lepiej było nie pytać, która to będzie. Elayne usiłowała nie myśleć o tym, że gdyby związała i zakneblowała Min Mocą, a potem przenicowała splot, to może udałoby jej się ukryć ją w jakiejś piwnicy do czasu wyjazdu misji.
— Nie zmienimy zdania — odparła po prostu. Nie, nie mogłaby tego zrobić Min. Pragnęła mieć Randa wyłącznie dla siebie, ale nie mogłaby wyrządzić krzywdy Min. Może zamiast tego zwyczajnie poprosić, by tamta nie wyjeżdżała aż do czasu, kiedy obydwie będą mogły wyjechać? Ale przegnała tę głupią myśl i spytała tylko: — Czy Gareth zwolni cię z przysięgi?
Tym razem śmiech Min przypominał kaszel.
— Raczej nie. Twierdzi, że zmusi mnie, bym ją prędzej czy później odpracowała. Ale tak naprawdę to on chce zatrzymać Siuan, Światłość jedna wie, z jakiego powodu. — Lekkie napięcie w jej twarzy sprawiło, że Elayne pomyślała, iż idzie tu o jakąś wizję, ale o nic nie spytała. Min nigdy nie mówiła o swoich wizjach, dopóki nie dotyczyły osoby rozmówcy.
Jej talent znany był w Salidarze tylko nielicznym. Elayne i Nynaeve, Siuan i Leane, na tym koniec. Birgitte o niczym nie wiedziała, ale z kolei Min nie miała pojęcia o Birgitte. Albo o Moghedien. Tyle tych tajemnic. Ale Min sama dla siebie stanowiła tajemnicę. Czasami widziała obrazki albo aury otaczające ludzi i czasami wiedziała, co one oznaczają. Kiedy wiedziała, miała zawsze rację; na przykład, jeśli twierdziła, że jakiś mężczyzna i kobieta się pobiorą, to ci prędzej czy później pobierali się, nawet jeśli w danej chwili wyraźnie się nie lubili. Leane nazywała to “odczytywaniem Wzoru”, ale to nie miało nic wspólnego z Mocą. Większości ludzi te wizje towarzyszyły jedynie sporadycznie, jednak Aes Sedai i Strażników otaczały zawsze. Min uciekała do tego miejsca po to, by nie musieć na nie patrzeć.
— Czy zawieziesz Randowi list ode mnie?
— Oczywiście.
Przyjaciółka zgodziła się tak szybko, jej twarz była tak szczera, że Elayne aż się zaczerwieniła i dalej mówiła już bardzo szybko. Nie była pewna, czy sama by się zgodziła w odwrotnej sytuacji.
— On się nie może dowiedzieć o twoich widzeniach, Min. To znaczy o tych, które dotyczą nas. — Jedną z pierwszych rzeczy, jakie Min zobaczyła odnośnie do Randa, było to, że trzy kobiety nieszczęśliwie się w nim zakochają, zwiążą się z nim na zawsze i że wśród nich będzie również ona sama. Drugą okazała się Elayne. — Jeśli się dowie, może dojść do wniosku, że to nie my tego chcemy, tylko Wzór, albo że wynika to z faktu, że jest ta’veren. Najpewniej uzna, że postąpi szlachetnie i że nas uratuje, jeśli nie dopuści żadnej z nas blisko siebie.
— Może — odparła Min bez przekonania. — Mężczyźni są dziwni. Bardziej prawdopodobne, że jeśli do niego dotrze, iż obie przybiegniemy, kiedy tylko kiwnie palcem, to tym palcem kiwnie. Nie będzie umiał się powstrzymać. Nieraz widziałam, jak oni coś takiego robią. To chyba ma coś wspólnego z tymi włosami, które im rosną na brodach.
Na twarzy miała wyraz takiego zadziwienia, że Elayne nie była pewna, czy to dowcip czy nie. Min zdawała się dużo wiedzieć o mężczyznach; dotychczas wprawdzie pracowała przeważnie w stajniach — lubiła konie — ale raz napomknęła u usługiwaniu w jakiejś tawernie.
— W każdym razie nic nie powiem. Podzielimy go między siebie jak placek. Może pozwolimy tej trzeciej wziąć sobie okruszek, jeśli się wreszcie ujawni.
— Co my zrobimy, Min? — Wcale nie chciała tego powiedzieć, z pewnością nie tym płaczliwym tonem. Coś w niej pragnęło stwierdzić z absolutnym przekonaniem, że nigdy by nie pobiegła na widok kiwającego na nią palca; coś innego pragnęło, by on jednak nim kiwnął. Część niej pragnęła także powiedzieć, że ona nigdy nie podzieli się Randem, w żaden sposób, z nikim, nawet z przyjaciółką, a widzenia Min mogą sobie powędrować do Szczeliny Zagłady; inna część pragnęła wytargać Randa za uszy za to, co zrobił jej i Min. Było to tak dziecinne, że miała ochotę schować gdzieś głowę, ale nie potrafiła rozplątać tego węzła, w jaki skłębiły się jej uczucia. Uspokoiwszy głos, ubiegła Min, sama odpowiadając na swoje pytanie.
— Posiedzimy tu chwilę i porozmawiamy. — Na poparcie tych słów zaraz wybierała miejsce, gdzie uschłe liście utworzyły szczególnie grubą warstwę ściółki. Drzewa stanowiły znakomite oparcie dla pleców. — Tylko nie na temat Randa. Będę za tobą tęskniła, Min. Tak przecież dobrze mieć przyjaciółkę, której można zaufać.
Min usiadła obok niej ze skrzyżowanymi nogami; zaczęła bezmyślnie wygrzebywać kamyki z ziemi i ciskać je do strumienia.
— Nynaeve jest twoją przyjaciółką. Ufasz jej. I Birgitte zdaje się nią być; z nią spędzasz więcej nawet czasu niż z Nynaeve. — Przez jej czoło przebiegł lekki mars. — Czy ona naprawdę wierzy, że jest tą Birgitte z legend? Chciałam spytać, ten łuk i warkocz... występują we wszystkich opowieściach, chociaż jej łuk wcale nie jest srebrny... ale jakoś nie mogę pojąć, że nosi to imię od urodzenia.
— Nosi je od urodzenia — powiedziała ostrożnie Elayne. Co, do pewnego stopnia, było prawdą. Lepiej skierować rozmowę na inny tor. — Nynaeve nie umie zdecydować, czy jestem jej przyjaciółką, czy raczej kimś, na kim należy wymusić, by robił to, co jej zdaniem jest słuszne. A poza tym ona znacznie lepiej ode mnie pamięta, że jestem córką jej królowej. Moim zdaniem niekiedy wywleka to jako argument przeciwko mnie. Ty tego nigdy nie robisz.
— Może na mnie to nie robi aż takiego wrażenia. — Min uśmiechnęła się szeroko, ale powiedziała to poważnym tonem. — Ja urodziłam się w Górach Mgły, Elayne, tam, gdzie są kopalnie. Tak daleko na zachodzie rozporządzenia twojej matki docierają w mocno rozrzedzonej formie. — Uśmiech zniknął z jej twarzy. — Przepraszam, Elayne.
Opanowawszy przelotne oburzenie — Min w takim samym stopniu była poddaną Tronu Lwa jak Nynaeve! — Elayne wsparła głowę o pień drzewa.
— Porozmawiajmy o czymś miłym.
Za konarami drzew rozlewały się promienie słońca, niebo przypominało płachtę czystego błękitu, nie skażone bodaj jedną chmurą majaczącą na horyzoncie. Wiedziona nagłym impulsem otwarła się na saidara i pozwoliła, by ten ją przepełnił, poczuła, jakby cała radość życia — wydestylowana ze świata — w postaci esencji zastąpiła każdą kroplę krwi płynącej w jej żyłach. Żeby tak udało jej się sprawić, by uformowała się chociaż jedna chmura, to otrzymałaby znak, że wszystko się dobrze skończy. Że jej matka żyje. Że Rand będzie ją kochał. I że z Moghedien... że coś się z nią zrobi. Jakoś. Korzystając z Powietrza i Wody, utkała skomplikowaną sieć biegnącą przez niebo, tak daleko, jak sięgała okiem, szukając wilgoci, z której mogłaby uformować chmurę. Gdyby się dostatecznie mocno wysiliła... Słodycz prędko nagromadziła się w takiej ilości, że niemalże bolała, ostrzegając o niebezpieczeństwie; zaczerpnie jeszcze więcej Mocy i dokona autoujarzmienia. Tylko jedna mała chmurka.
— Miłym? — spytała Min. — Cóż, wiem, że nie chcesz rozmawiać o Randzie, ale nie licząc już ciebie i mnie, on jest obecnie najważniejszą istotą żyjącą na świecie. A także najmilszą. Przeklęci padają trupem, kiedy on się pojawia, a narody ustawiają się w kolejce, by się przed nim pokłonić. Aes Sedai są gotowe go wesprzeć. Wiem, że tak jest, Elayne; one muszą go poprzeć. No jakże, w następnej kolejności Elaida odda mu Wieżę. Ostatnia Bitwa będzie dla niego jak przechadzka. On wygra, Elayne. Wygramy.
Uwolniwszy Źródło, Elayne opadła w tył, wpatrując się w niebo, równie puste jak jej wyprana z emocji dusza. Nie potrzeba umiejętności przenoszenia, by dostrzec dzieło ręki Czarnego, a skoro Czarny potrafił oddziaływać na świat do tego stopnia, skoro w ogóle był w stanie nań wpłynąć...
— Czyżby? — spytała, ale zbyt cicho, by Min mogła ją usłyszeć.
Wnętrze dworu jeszcze nie zostało całkiem wykończone, wysokie, drewniane panele boazerii największej komnaty były jasne i niczym nie zaplamione, ale Faile ni Bashere t’Aybara udzielała tu audiencji każdego popołudnia, jak przystało na żonę lorda, zasiadając na masywnym krześle z wysokim oparciem, rzeźbionym w smoki, a ustawionym przed kominkiem zbudowanym z kamieni, który stanowił lustrzane odbicie drugiego, znajdującego się po przeciwnej stronie izby. Puste krzesło u jej boku, rzeźbione w wilki i ozdobione wielkim łbem lwa na samym szczycie oparcia, powinien zajmować jej mąż, Perrin t’Bashere Aybara, Perrin Złote Oko, Lord Dwu Rzek.
Rzecz jasna, dwór ten stanowił jedynie rozbudowane chłopskie domostwo, największa komnata nie miała nawet piętnastu kroków szerokości — ależ ten Perrin wytrzeszczył oczy, kiedy uparła się, że komnata ma być taka duża; nadal zwykł myśleć o sobie jako o kowalu czy wręcz czeladniku kowalskim — a imię, jakie nadano jej przy narodzinach, brzmiało Zarine, nie Faile. To wszystko nie miało znaczenia. Zarine było imieniem w sam raz dla słabej kobietki, która wzdychała i drżała, słysząc wiersz skomponowany na cześć jej uśmiechu. Faile, imię, które obrała po złożeniu przysięgi myśliwej, biorąc udział w Polowaniu na Róg Valere, oznaczało w Dawnej Mowie sokoła. Nikt, kto dobrze się przyjrzał jej twarzy, z tym wydatnym nosem, wystającymi kośćmi policzkowymi i ciemnymi, skośnymi oczyma, które iskrzyły się, kiedy coś ją rozzłościło, nie mógł wątpić, które z imion bardziej do niej pasuje. Zaś w związku z całą resztą liczyły się przede wszystkim intencje. A także to, co słuszne i obyczajne.
W tym momencie jej oczy iskrzyły się i nie miało to nic wspólnego z uporem Perrina, a niewiele z upałem, całkiem nienaturalnym dla tej pory roku. Ale z kolei daremne wymachiwanie wachlarzem z bażancich piór, by osuszyć pot spływający jej po policzkach, bynajmniej nie studziło jej usposobienia.
Tak późnym popołudniem mało już kto pozostał z tłumu tych, którzy przybyli, by rozsądziła ich spory. W rzeczy samej przybywali po to, by wysłuchał ich Perrin, jednakże Perrina przerażał już sam pomysł wydawania wyroków na ludzi, wśród których się wychował. Jeśli więc Faile nie udało się go wcześniej złapać za rękaw, to znikał niczym wilk we mgle, gdy nadchodziła pora codziennych audiencji. Na szczęście ludziom nie przeszkadzało, że to lady Faile ich wysłuchiwała zamiast lorda Perrina. Czy raczej przeszkadzało tylko nielicznym, ale ci mieli dość rozumu, by milczeć.
— I wy przyszłyście z tym właśnie do mnie — powiedziała obojętnym tonem. Dwie kobiety pocące się przed jej krzesłem niespokojnie przestępowały z nogi na nogę, wbijając wzrok w wypolerowane deski podłogi.
Pulchne krągłości miedzianoskórej Sharmad Zeffar były okryte, ale bynajmniej nie zamaskowane, wyposażoną w wysoki karczek, a za to prawie całkiem przezroczystą suknią typową dla Arad Doman, z bladozłotego jedwabiu wytartego przy rąbku i mankietach, upstrzoną ponadto plamami po podróży, które za nic nie dawały się sczyścić; niemniej jedwab to ostatecznie jedwab i mało kto nosił go w tych okolicach. Patrole zapuszczające się w głąb Gór Mgły, które poszukiwały pozostałości po letniej inwazji trolloków, samych trolloków widywały niewielu — i żadnych Myrddraali, dzięki Światłości! — natomiast prawie codziennie znajdywały uchodźców, dziesięciu tu, dwudziestu tam, pięciu jeszcze gdzie indziej. Większość pochodziła z Równiny Almoth, ale całkiem sporo z Tarabonu, a także, jak na przykład Sharmad, z Arad Doman; wszyscy bez wyjątku byli uciekinierami z ziem wyniszczonych przez anarchię wojny domowej. Faile wolała się nie zastanawiać, ilu ich zginęło w górach. Brak dróg czy nawet zwykłych ścieżek sprawiał, że przez góry nie podróżowało się łatwo w najspokojniejszych czasach, a tym daleko było do spokojnych.
Rhea Avin nie należała do uchodźców, mimo iż nosiła kopię taraboniańskiej sukni z delikatnej szarej wełny, pełnej miękkich fałd, które sklejały się i podkreślały prawie tyle samo, co cieńszy przyodziewek Sharmad. Ci, którzy przeżyli długą przeprawę przez góry, przynosili pogłoski bardziej niż niepokojące, umiejętności uprzednio w Dwu Rzekach nieznane oraz ręce do pracy na farmach spustoszonych przez trolloki. Rhea była piękną, krągłolicą kobietą, urodzoną niecałe dwie mile od miejsca, w którym obecnie stał dwór; włosy miała zaplecione w gruby na pięść warkocz sięgający pasa. Dziewczęta z Dwu Rzek nie splatały włosów, dopóki Koło Kobiet nie orzekło, że są dostatecznie dojrzałe do zamążpójścia, niezależnie od tego, czy miały piętnaście czy trzydzieści lat, aczkolwiek tylko w przypadku nielicznych było to więcej niż dwadzieścia. W rzeczy samej Rhea była o dobre pięć lat starsza od Faile, włosy zaplatała już od czterech, ale w danym momencie wyglądała tak, jakby wciąż jeszcze nosiła je rozpuszczone na ramionach i właśnie sobie uświadomiła, że to, co kiedyś mogło się wydawać najwspanialszym pomysłem, jest najgłupszą rzeczą, jaką mogła zrobić. Sharmad wyglądała na jeszcze bardziej zawstydzoną, mimo iż była zaledwie rok, może dwa, starsza od Rhei; dla mieszkanki Arad Doman znalezienie się w takiej sytuacji musiało być upokarzające. Faile miała ochotę tak je obie spoliczkować, żeby dostały zeza — ale niestety damie coś takiego nie uchodziło.
— Mężczyzna — powiedziała najbardziej obojętnym tonem, na jaki ją było stać — to nie koń czy pole. Żadna z was nie może go posiadać, a pytanie mnie, która ma do niego prawo... — Wolno nabrała powietrza do płuc. — Gdybym uznała, że Wil al’Seen zbałamucił was obie, to może coś bym miała na ten temat do powiedzenia.
Wil robił oko do obu kobiet, a one do niego — miał wyjątkowo kształtne łydki — ale niczego im nigdy nie obiecywał. Sharmad była wyraźnie gotowa zapaść się pod ziemię; ostatecznie to kobiety z Arad Doman miały reputację takich, które owijają sobie mężczyzn wokół palca, a nie na odwrót.
— Takie jest więc moje zdanie. Obie udacie się do Wiedzącej i wyjaśnicie jej całą sprawę, niczego nie tając. Ona się zajmie resztą. Jeszcze przed zapadnięciem zmroku oczekuję, że doniesie mi, iż złożyłyście jej wizytę.
Obie wzdrygnęły się. Daise Congar, Wiedząca z Pola Emonda, nie będzie tolerowała tego typu nonsensów. Najpewniej posunie się jeszcze dalej, okazując coś ponad nietolerancję. Obie jednak dygnęły, mamrocząc żałobnym unisono:
— Tak, pani.
Jeśli jeszcze nie zaczęły, to już niebawem miały zacząć żałować, że marnują czas Daise.
“I mój”, pomyślała surowo Faile. Wszyscy wiedzieli, że Perrin raczej rzadko uczestniczy w audiencjach, bo w przeciwnym przypadku te dwie nigdy by nie przyszły z tym ich głupim problemem. Gdyby był, gdzie jego miejsce, zapewne wymknęłyby się ukradkiem, wstydząc się wywlekać wszystko w jego obecności. Faile miała nadzieję, że upał mocno dopiekł Daise. Szkoda, że nie było sposobu do zmuszenia Daise, żeby wzięła się za Perrina.
Miejsce obu kobiet zajął Cenn Buie, bardzo prędko, że ledwie zdążyły usunąć mu się z drogi. Wsparty na lasce niemalże tak samo powykręcanej jak on, mimo to zdobył się na zamaszysty ukłon, którego efekt jednakowoż zepsuł, przeczesując rzednące włosy kościstymi palcami. Jego zgrzebny kaftan zwyczajowo już wyglądał tak, jakby w nim spał.
— Oby cię Światłość opromieniła, moja lady Faile, a także twego czcigodnego męża, lorda Perrina. — Dworskie słowa brzmiały dziwacznie przy akompaniamencie jego ochrypłego głosu. — Pozwól, że do życzeń nieustającego szczęścia, jakie przesyłają ci członkowie Rady, dołączę swoje życzenia. Twoja inteligencja i uroda, podobnie jak twe sprawiedliwe wyroki, sprawiają, że nasze życie stało się jaśniejsze.
Faile nie udało się pohamować i zabębniła palcami po oparciu krzesła. Kwieciste pochwały zamiast zwykłego zgryźliwego zrzędzenia. Zamiast przypominania jej, że to on zasiada w Radzie Wioski Pola Emonda, a zatem jest człowiekiem wpływowym, któremu należy się szacunek. I zamiast grania na współczuciu za pomocą tej laski; strzecharz tak naprawdę był zwinny jak ludzie mający połowę jego lat. Najwyraźniej chciał czegoś.
— Z czym dziś do mnie przychodzisz, panie Buie?
Cenn wyprostował się, zapominając wesprzeć na lasce. I zapomniawszy najwyraźniej o przegnaniu kwaśnej nuty ze swego głosu.
— Idzie o tych cudzoziemców, którzy tu przybywają całymi rzeszami, sprowadzając wszystko to, czego my tu nie chcemy. — Jakby nie pamiętał, że ona też jest cudzoziemką; większość mieszkańców Dwu Rzek o tym zapomniała. — Dziwaczne zwyczaje, moja pani. Nieobyczajne odzienie. Dowiesz się od kobiet, jak te ladacznice z Arad Doman się ubierają, jeśli jeszcze nie słyszałaś.
Tak się złożyło, że słyszała z ust niektórych, aczkolwiek przelotny błysk w oku Cenna zdradził jej, że jeśli ona ostatecznie ulegnie ich żądaniom, on będzie pierwszym, który tego pożałuje.
— Obcy kradną nam strawę od ust, bo odbierają nam pracę. Tamten jegomość z Tarabonu i to jego głupie układanie dachówek, na przykład. Odbiera ręce, które można by zaprzęgnąć do jakiego użytecznego zajęcia. Jego nie obchodzą dobrzy ludzie z Dwu Rzek. I na domiar wszystkiego...
Wachlując się, przestała słuchać, jednocześnie sprawiając pozory, jakby cała zamieniła się w słuch; była to umiejętność, której nauczył ją ojciec, niezbędna przy takich okazjach. No jasne. Dachówki pana Hornvala mogły swobodnie rywalizować ze strzechami Cenna.
Nie wszyscy podzielali zdanie Cenna odnośnie do nowo przybyłych. Haral Luhhan, kowal z Pola Emonda, wszedł w spółkę z nożownikiem z Arad Doman i blacharzem z Równiny Almoth, a pan Aydaer najął trzech mężczyzn i dwie kobiety, którzy znali się na robieniu mebli i rzeźbieniu, a także pozłacaniu, mimo iż bez wątpienia nie było skąd brać złota w tych okolicach. Krzesła jej i Perrina były ich dziełem, równie piękne jak te, które widywała w innych miejscach. Zresztą sam Cenn przyjął pół tuzina pomocników i to wcale nie wyłącznie spośród ludzi z Dwu Rzek; sporo dachów spłonęło podczas napaści trolloków i wszędzie budowano nowe domy. Perrin nie miał prawa zmuszać jej, by sama wysłuchiwała tych bzdur.
Ludzie z Dwu Rzek ogłosili go swym lordem — po tym, jak pod jego dowództwem odnieśli zwycięstwo nad trollokami — a do niego być może powoli docierało, że już tego nie zmieni — z czego powinien zdawać sobie sprawę, kiedy tamci tak się kłaniali i nazywali go w twarz lordem Perrinem, mimo iż mówił im, że mają tego nie robić — a mimo to pakował się po uszy w pułapki, które wynikały z bycia lordem, w to wszystko, czego ludzie spodziewali się po swych lordach i lady. Co gorsza, dał się wciągnąć w obowiązki lorda. Faile znała się dokładnie na tych sprawach jako najstarsze, pozostałe przy życiu dziecko Davrama t’Ghaline Bashere, lorda Bashere, Tyru i Sidony, Strażnika Granicy Ugoru, Obrońcy Ziemi Serca, Marszałka-Generała królowej Saldaei, Tenobii. Później uciekła, by wziąć udział w Wielkim Polowaniu na Róg — a potem zrezygnowała z tego na rzecz męża, co niekiedy jeszcze do teraz ją dziwiło — ale pamiętała. Perrin słuchał, kiedy wyjaśniała, a nawet kiwał głową w odpowiednich momentach, ale próba zmuszenia go, by wreszcie coś z tego zrozumiał, przypominała próbę zmuszenia konia, by odtańczył sasarę.
Wzburzony Cenn zaczął coś bełkotać, bryzgając śliną; pamiętał tylko o przełykaniu inwektyw, które pieniły się za jego zębami.
— Perrin i ja zdecydowaliśmy się na strzechę — odparła spokojnie Faile. Kiedy Cenn jeszcze z satysfakcją kiwał głową, dodała: — A ty jej jeszcze nie skończyłeś. — Wzdrygnął się. — Jak się zdaje, wziąłeś na siebie więcej dachów, niż możesz poradzić, panie Buie. Jeżeli nasz nie zostanie prędko skończony, to obawiam się, że będziemy musieli poprosić pana Hornvala o jego dachówki. — Cenn poruszał gwałtownie ustami, ale milczał; gdyby nakryła dwór dachówkami, wówczas inni poszliby w jej ślady. — Rozmowa z tobą przysporzyła mi moc przyjemności, panie Buie, jestem jednak pewna, że wolałbyś zająć się moim dachem zamiast mitrężyć czas na jałowe konwersacje, choćby nie wiem jak były przyjemne.
Cenn zacisnął usta i przez chwilę patrzył na nią spode łba, po czym wykonał coś na kształt ukłonu. Mrucząc całkiem niezrozumiale, wyjąwszy zduszone “moja pani” na samym końcu, wymaszerował, łomocząc laską o nagą posadzkę. I właśnie czymś takim ludzie marnowali jej czas. Perrin będzie w tym uczestniczyć, choćby musiała go związać.
Reszta nie była już taka irytująca. Niegdyś krzepka kobieta, w połatanej, haftowanej w kwiaty sukni, wiszącej na niej teraz niczym worek, która przyjechała aż z Głowy Tomana, zza Równiny Almoth, chciała zajmować się ziołami i lekarstwami. Zwalisty Jon Ayellin, gładzący się stale po łysinie i kościsty Thad Torfinn, skubiący wyłogi kaftana, ze sporem o granicę między ich połami. Dwóch ciemnoskórych górników Domani, w długich skórzanych kamizelach, z bródkami przystrzyżonymi tuż przy skórze, którzy uważali, że znaleźli w górach ślady złota i srebra, a także żelaza, aczkolwiek tym metalem byli mniej zainteresowani. I na koniec żylasta Tarabonianka, w przezroczystym welonie zakrywającym twarz i z jasnymi włosami zaplecionymi w mnóstwo cienkich warkoczyków, która twierdziła, że była kiedyś mistrzynią tkania dywaników i zna się na konstrukcji krosien.
Kobietę zainteresowaną ziołami Faile odesłała do lokalnego Koła Kobiet; jeśli Espara Soman rzeczywiście wiedziała, czego chce, to one znajdą dla niej miejsce u którejś z wioskowych Wiedzących. Tylu nowych ludzi przybywało, pośród nich wielu w złym stanie po ciężkiej podróży, że w całych Dwu Rzekach nie było Wiedzącej, która nie miałaby jednej albo dwu uczennic, a wszystkie szukały następnych. Może to nie było dokładnie takie rozwiązanie, jakiego oczekiwała Espara, ale przynajmniej miałaby od czego zacząć.
Kilka pytań wykazało jasno, że ani Thad, ani Jon tak naprawdę nie pamiętali, którędy przebiega granica — najwyraźniej zaczęli się o to kłócić jeszcze przed narodzinami Faile — kazała im więc iść na kompromis i podzielić cały teren na dwie połowy. Dokładnie takiej samej decyzji, jak się zdawało, obaj oczekiwali od Rady Wioski i chyba dlatego tak długo trzymali swój spór w tajemnicy.
Pozostałym udzieliła zezwoleń, o które ją prosili. Tak naprawdę to wcale nie potrzebowali żadnych zezwoleń, ale lepiej było dać im od samego początku do zrozumienia, kto tu sprawuje władzę. W zamian za swoją zgodę oraz ilość srebra wystarczającą na kupno narzędzi, wymogła na dwóch Domani, że będą oddawać Perrinowi dziesiątą część tego, co znajdą i że będą też szukali tego żelaza, o którym napomknęli jej mimochodem. Perrinowi mogło się to nie spodobać, ale w Dwu Rzekach nie obowiązywało nic takiego jak podatki, a wszak od lorda oczekiwano, że będzie robił i dostarczał rzeczy, które wymagały nakładów finansowych. A żelazo byłoby równie przydatne jak złoto. Co zaś do Liale Mosrara, to jeśli Tarabonianka przechwalała się tylko swymi umiejętnościami, to jej warsztat nie mógł się długo utrzymać, ale jeśli mówiła prawdę... Wprawdzie troje tkaczy zdążyło już zapewnić Faile, że kupcy, którzy w następnym roku przyjadą z Baerlon, znajdą w Dwu Rzekach coś więcej oprócz zgrzebnej wełny, niemniej jednak porządne dywany mogły stanowić kolejny towar, dzięki któremu przybyłoby pieniądza. Liale obiecała, że pierwszy i najwspanialszy dywan, wykonany na jej krośnie, ofiaruje dworowi, a Faile skinęła głową na znak, że łaskawie przyjmuje dar; mogła dać więcej dopiero wtedy, kiedy dywany się pojawią, o ile w ogóle się pojawią. Zaiste, te posadzki należało czymś nakryć.
Ostatecznie, wszyscy wyglądali zasadniczo na zadowolonych. Nawet Jon i Thad.
Kiedy Tarabonianka wychodziła już, cały czas dygając i cofając do wyjścia, Faile wstała, zadowolona, że to już koniec, po czym znieruchomiała, bowiem przez jedno z dwu wejść oskrzydlających kominek weszły cztery kobiety, wszystkie spocone, w ciemnych grubych wełnach z Dwu Rzek. Daise Congar, wysoka jak większość mężczyzn, a za to o wiele tęższa (przewyższała wzrostem inne Wiedzące) wysunęła się na czoło ich pochodu, by tu, na obrzeżach własnej wioski, przejąć nad nimi dowodzenie. Szczupła Edelle Gaelin, ze Wzgórza Czat, z siwym warkoczem, wyprostowanymi sztywno plecami i zaciętą twarzą, która dawała jasno do zrozumienia, że jej zdaniem to ona powinna zająć miejsce Daise, choćby z racji wieku oraz długich lat spędzonych na tej posadzie, czy może jeszcze z jakiego innego powodu. Elwinn Taron, Wiedząca z Deven Ride, najniższa, pulchna kobieta o miłym macierzyńskim uśmiechu, który przywoływała na twarz nawet wtedy, gdy zmuszała ludzi do robienia czegoś, na co nie mieli ochoty. Ostatnia, Milla al’Azar z Taren Ferry, wlokła się z tyłu. Była najmłodsza, prawie tak młoda, że mogła być córką Edelle, zawsze trochę niepewna w obecności innych.
Faile nadal stała, leniwie się wachlując. Naprawdę żałowała, że nie ma tu teraz Perrina. Bardzo żałowała. Te kobiety w ich wioskach dysponowały taką samą władzą co burmistrz — a pod pewnymi względami nawet większą — i należało traktować je z ostrożnością, właściwym szacunkiem i godnością. Co znacznie wszystko utrudniało. W obecności Perrina zachowywały się jak młode dziewczęta, wdzięcząc się głupawo, żeby go zadowolić, przy niej natomiast... W Dwu Rzekach od wieków nie było arystokracji; od siedmiu pokoleń nie widziano nikogo wyżej postawionego prócz przedstawiciela królowej z Caemlyn. Wszyscy uczyli się dopiero, jak się zachowywać w obecności lorda i lady, w tym również te cztery. Czasami zapominały, że ona jest lady Faile i widziały w niej jedynie tę młodą kobietę, której Daise udzieliła ślubu zaledwie przed kilkoma miesiącami. Potrafiły dygać bez ustanku, powtarzać “tak, oczywiście, moja lady” i dokładnie w samym środku tego wszystkiego mówić jej dosadnie, jak należy postąpić, nie widząc w tym niczego niestosownego.
“Już więcej nie pozwolę się tym obarczać, Perrinie”.
Dygały teraz, z różną wprawą, i jedna przez drugą mówiły:
— Oby cię Światłość opromieniła, moja lady.
Kiedy uprzejmościom stało się zadość, do dzieła ruszyła Daise, nie zdążywszy się nawet na powrót wyprostować.
— Znowu uciekło trzech chłopców, moja lady. — Ton jej głosu był czymś pośrednim między szacunkiem a zwrotem “to teraz mnie posłuchaj, młoda kobieto”, którego zdarzało jej się nadużywać. — Dav Ayellin, Ewin Finngar i Elam Dowtry. Uciekli, by zwiedzić świat po wysłuchaniu opowieści lorda Perrina o tym, jak tam jest.
Faile zamrugała ze zdziwienia. Ci trzej prawie już przestali być chłopcami. Dav i Elam byli rówieśnikami Perrina, a Ewin miał tyle lat co ona. I ostatnimi czasy raczej nie tylko z opowieści Perrina, które ten zresztą snuł rzadko i niechętnie, młodzieńcy z Dwu Rzek poznawali świat.
— Jeśli chcecie, to poproszę Perrina, żeby z wami porozmawiał.
Tymi słowami wywołała wśród nich poruszenie; Daise rozejrzała się z nadzieją, że go zobaczy, Edelle i Milla automatycznie zabrały się za wygładzanie spódnic, Elwinn równie nieświadomie przerzuciła warkocz przez ramię, po czym starannie go ułożyła. A potem, gdy nagle do nich dotarło, co właściwie robią, zastygły w miejscu, nie patrząc na siebie. Ani też na nią. Jedyną korzyścią, jaką Faile czerpała ze spotkań z nimi, była wiedza o wpływie, jaki miał na nie jej mąż. Tyle już razy widziała, jak któraś z nich pomstuje po spotkaniu z Perrinem, najwyraźniej przysięgając sobie, że nie dopuści, by coś takiego się powtórzyło; tyle razy widziała, jak to postanowienie ulatuje za okno na jego widok. Żadna nie była tak naprawdę pewna, czy woli mieć do czynienia z nim czy z nią.
— To nie będzie konieczne — odparła po jakiejś chwili Edelle. — Uciekający chłopcy to kłopot, ale tylko kłopot. — Ton jej głosu był jeszcze dalszy od “moja lady” niż ton Daise, a pulchna Elwinn dorzuciła uśmiech, który bardziej by pasował do twarzy matki zaangażowanej w rozmowę z córką.
— A skoro już tu jesteśmy, moja droga, to mogłybyśmy też wspomnieć o innych sprawach. Woda, na przykład. Rozumiesz, ludzie się niepokoją.
— Nie padało od wielu miesięcy — dodała Edelle, a Daise przytaknęła.
Tym razem Faile nawet nie zamrugała. Były zbyt inteligentne, by uważać, że Perrin mógłby coś z tym zrobić.
- Ze źródeł nadal płynie woda, a Perrin kazał wykopać więcej studni. — Co prawda, tylko to zasugerował, ale w końcu wyszło na jedno. — A kanały irygacyjne z Wodnego Lasu będą ukończone na długo przed planem. — To było jej dzieło; w Saldaei połowę pól nawadniano w taki sposób, a tutaj nikt nie słyszał o takich praktykach. — W każdym razie deszcze muszą spaść, prędzej czy później. Kanały są tylko na wszelki wypadek.
Daise znowu przytaknęła po namyśle, podobnie Elwinn i Edelle. Ale wiedziały o tym wszystkim równie dobrze jak ona.
— Tu nie idzie o deszcz — mruknęła Milla. — W każdym razie nie wyłącznie. To wszystko nie jest zgodne z naturą. Widzisz, żadna z nas nie potrafi Słuchać, co niesie Wiatr. — Zgarbiła się pod wpływem groźnych marsów, które się pojawiły na czołach pozostałych Wiedzących. Najwyraźniej powiedziała za dużo, na dodatek zdradzając jakieś tajemnice. Rzekomo wszystkie Wiedzące potrafiły Słuchać, co niesie Wiatr, dzięki czemu mogły przepowiadać pogodę; tak przynajmniej same utrzymywały. Milla brnęła uparcie dalej. — No przecież nie potrafimy! Ale za to obserwujemy chmury, a także zachowanie ptaków, mrówek, gąsienic i... — Zrobiła głęboki wdech, wyprostowała się, ale nadal unikała wzroku pozostałych Wiedzących. Faile zastanawiała się, jak jej się udają kontakty z Kałem Kobiet w Taren Ferry, nie mówiąc już o Kadzie Wioski. Rzecz jasna, oni wszyscy tam byli równie nowi jak Milla; cała ludność wioski wyginęła po przyjściu trolloków i każdy, kto tam w niej teraz mieszkał, był nowy. — To nie jest naturalne, moja lady. Pierwsze śniegi powinny tu spaść już wiele tygodni temu, a równie dobrze mógłby to być środek lata. My się nie niepokoimy, moja lady, jesteśmy przerażeni! Jeśli nikt inny się do tego nie przyznaje, to ja się przyznam. Prawie w ogóle nie mogę spać. Od miesiąca ani razu nie wyspałam się porządnie i... — Zawiesiła głos i poczerwieniały jej policzki, gdy dotarło do niej, że chyba się zagalopowała. Od Wiedzącej wymagano, by cały czas się pilnowała; nie wolno jej było głosić wszem i wobec, że się boi.
Pozostałe przeniosły wzrok z Milli na Faile. Nic nie mówiły, twarze tak nieodgadnione jak u Aes Sedai.
Faile zrozumiała wreszcie. Milla po prostu powiedziała prawdę. Ta pogoda nie była naturalna; była w pełnym tego słowa znaczeniu — nienaturalna. Faile często sama leżała bezsennie, modląc się o deszcz, albo wręcz o śnieg, starając się nie myśleć o tym, co czai się za tym upałem i suszą. A mimo to Wiedząca powinna dodawać innym otuchy. Do kogo miała udać się Milla, skoro sama potrzebowała otuchy?
Te kobiety mogły nie zdawać sobie sprawy z tego, co robią, ale przyszły we właściwe miejsce. Umowa między arystokratami a gminem, którą Faile nosiła w sobie od urodzenia, polegała częściowo na tym, że arystokraci zapewniali bezpieczeństwo i ochronę. A z kolei udzielanie ochrony polegało częściowo na przypominaniu ludziom, że złe czasy nie będą trwały wiecznie. Jeśli dzisiaj było złe, to jutro miało być lepsze, a jeśli nie jutro, to dzień następny. Żałowała, że sama nie jest pewna takiego obrotu spraw, ale nauczono ją, że należy dodawać siły tym, którzy stoją niżej od niej, nawet wtedy gdy sama jej nie posiadała, że należy uśmierzać ich lęki, zamiast zarażać własnymi.
— Perrin opowiadał mi o swoich ziomkach, zanim tu przyjechałam — powiedziała. Nie był człowiekiem skorym do przechwałek, ale różne rzeczy czasami wychodziły na jaw. — Kiedy grad kładzie wam zboże, kiedy zimowe mrozy wybijają połowę waszych owiec, bierzecie się w garść i trwacie. Kiedy trolloki chciały zagarnąć Dwie Rzeki, stawiliście opór, a kiedy ich pokonaliście, zabraliście się za odbudowę, nawet nie gubiąc kroku. — Nie uwierzyłaby w to, gdyby sama tego na własne oczy nie widziała. Ci ludzie znakomicie by sobie poradzili w Saldaei, gdzie napaści trolloków były rzeczą na porządku dziennym, przynajmniej na północy kraju. — Nie mogę wam powiedzieć, że jutro pogoda będzie taka jak powinna. Mogę was tylko zapewnić, że Perrin i ja zrobimy to, co należy zrobić. Wszystko, co będzie można zrobić. I chyba nie muszę wam mówić, że macie brać to, co przynosi każdy dzień, cokolwiek to jest, i być gotowi stawić czoło następnemu porankowi. Taka właśnie jest rasa ludzi, którzy mieszkają w Dwu Rzekach. Tacy właśnie jesteście.
Naprawdę były inteligentne. Jeśli wcześniej nawet przed sobą nie przyznały się, po co przyszły, to musiały to zrobić teraz. Gdyby były mniej inteligentne, to mogłyby się poczuć obrażone. Ale te słowa, które zapewne wcześniej pojawiły się w ich myślach, wywarły pożądany efekt, gdy wypowiedział je ktoś inny. Wywołując jednakże zażenowanie, które znalazło wyraz w lekkim zamieszaniu, kiedy to z purpurowymi policzkami i nie wypowiedzianym, ale widocznym na twarzy pragnieniem, by w danej chwili znajdować się gdziekolwiek, byle nie tu, kobiety nie wiedziały, co odpowiedzieć.
— No cóż, to oczywiste — odparła Daise. Wsparłszy grube pięści na obfitych biodrach, wbiła prowokujący wzrok w pozostałe Wiedzące, czekając, czy jej zaprzeczą. — Tyleż samo powiedziałam, nieprawdaż? Ta dziewczyna mówi do rzeczy. To samo orzekłam, kiedy po raz pierwszy tu przyjechała. Ta dziewczyna ma głowę na karku, tak mówiłam.
Edelle pociągnęła nosem.
— Czy ktoś powiedział, że ona nie ma głowy na karku, Daise? Ja tego nie słyszałam. Radzi sobie znakomicie. — I, zwracając się do Faile, dodała: — Doprawdy, radzisz sobie znakomicie.
Milla dygnęła.
— Dziękuję ci, lady Faile. Ja to samo mówiłam pięćdziesięciu ludziom, ale z twoich ust to jakoś... — Głośne chrząknięcie ze strony Daise kazało jej umilknąć; tym razem posunęła się za daleko. Milla poczerwieniała na twarzy.
— Znakomicie uszyte, moja lady. — Elwinn pochyliła się do przodu, by przejechać palcem po wąskiej, dzielonej spódnicy do konnej jazdy, ulubionej przez Faile. — Jest jednak w Deven Ride pewna taraboniańska szwaczka, która potrafiłaby uszyć dla ciebie coś jeszcze lepszego. Nie masz chyba nic przeciwko, że to mówię. Zamieniłam z nią słowo, więc teraz szyje same przyzwoite suknie, chyba że idzie o mężatki. — Na jej twarzy znowu pojawił się macierzyński uśmiech, pobłażliwy, a jednocześnie twardy jak stal. — Albo dla tych, które mają zalotników. Piękne rzeczy szyje. No jakże, dla niej praca u ciebie, z twoją karnacją i figurą, byłaby przyjemnością.
Na twarzy Daise wykwitł uśmiech pełen samozadowolenia, jeszcze zanim tamta skończyła mówić.
— Therille Marza, z Pola Emonda, już szyje pół tuzina sukien dla lady Faile. A także przepiękną szatę.
Elwinn zesztywniała, a Edelle wydęła wargi; nawet Milla wyglądała na zasępioną.
Jeśli chodzi o Faile, to audiencja dobiegła końca. Szwaczki Domani wymagały stanowczej ręki i stałego nadzoru, bo inaczej ubrałyby ją jak na dwór w Ebou Dar. Ta szata to był pomysł Daise, która wystąpiła z nim zupełnie znienacka, i nawet jeśli została uszyta w saldaeańskim stylu, a nie na modłę obowiązującą w Arad Doman, to Faile i tak nie miała pojęcia, gdzie właściwie miałaby ją nosić. Jeszcze dużo czasu musiało upłynąć, zanim w Dwu Rzekach zaczną się odbywać bale albo parady. Jeśli ona zostawi Wiedzącym wolną rękę, to zapewne po krótkim czasie zaczną z sobą rywalizować o to, która wioska ma ją ubierać.
Zaproponowała im herbatę, dodając zdawkowym tonem, że mogłyby porozmawiać o tym, jak uspokoić nastroje ludzi w kwestii pogody. Tą propozycją ostudziła je chyba trochę zbyt brutalnie po ekstazie, w jaką wpadły podczas tych ostatnich kilku minut; wychodziły, omal nie potykając się o siebie wzajem, jedna przez drugą wymawiając się obowiązkami, które nie pozwalają im zostać.
Zamyślona odprowadziła je wzrokiem; Milla jak zwykle zamykała pochód, niczym mała dziewczynka, która się wlecze w ślad za starszymi siostrami. Być może uda się zamienić dyskretnie parę słów z członkiniami Koła Kobiet w Taren Ferry. Wszystkie wioski potrzebowały silnych burmistrzów i silnych Wiedzących, które by wspierały ich interesy. Dyskretnie i z zachowaniem wszelkich ostrożności. Kiedy Perrin odkrył, że rozmawiała z ludźmi z Taren Ferry przed wyborami na burmistrza — znalazł się człowiek z kroplą oleju w głowie, silny zdaniem jej i Perrina, więc czemu ludzie, którzy zamierzali na niego głosować, mieli nie wiedzieć, że ona i Perrin odwdzięczą się za poparcie? — kiedy odkrył... Był spokojnym mężczyzną, nieskorym do gniewu, ale na wszelki wypadek zabarykadowała się w sypialni, dopóki nie ostygł. Co nastąpiło dopiero wtedy, gdy obiecała, że już więcej nie będzie się “wtrącać” do wyborów na burmistrza, ani otwarcie, ani za jego plecami. To ostatnie zastrzeżenie było z jego strony już wybitną niesprawiedliwością. A także mogło okazać się kłopotliwe. Skoro jednak nie przyszło mu do głowy, by wspomnieć o głosowaniu w Kole Kobiet... Cóż, tylko mu wyjdzie na dobre, jeśli czegoś nie będzie wiedział. Korzystne się to okaże również i dla Taren Ferry.
Myślenie o nim przypomniało jej, co sobie obiecała. Ręka, w której trzymała wachlarz z piórek, zaczęła poruszać się szybciej. Pod względem liczby bzdurnych spraw ten dzień wcale nie zaliczał się do najgorszych; nie najgorzej też poszło z wizytą Wiedzących — nie padły pytania o to, kiedy lord Perrin może się spodziewać potomka, Światłości bądź błogosławiona! — ale być może to ten nieustępliwy upał rozdmuchał jej irytację aż do granic wytrzymałości. Perrin spełni swój obowiązek albo...
Nad dworem przetoczył się grzmot, okna rozświetliła błyskawica. Zakiełkowała w niej nadzieja. Gdyby tak spadł deszcz...
Biegła bezgłośnie dzięki nadzwyczaj miękkim trzewikom, szukając Perrina. Pragnęła dzielić z nim ten deszcz. A oprócz tego zamierzała powiedzieć kilka ostrych słów. Więcej niż kilka, jeśli to się okaże konieczne.
Perrin był tam, gdzie spodziewała się go znaleźć, aż na drugim piętrze, na zadaszonym balkonie od frontu; kędzierzawy mężczyzna o potężnych barkach i ramionach, ubrany w zwykły bury kaftan. Odwrócony do niej szerokimi plecami wspierał się o jedną z kolumn balkonu. Wpatrzony w ziemię, nie w niebo. Faile przystanęła na progu.
Znowu zagrzmiało i niebo powtórnie przeszyła niebieska smuga błyskawicy. Upalnej błyskawicy na tle bezchmurnego nieba. Nie zwiastowała deszczu. Deszczu, który zakończyłby suszę i może spadłyby śniegi. Zadygotała, mimo że po twarzy ściekały jej paciorki potu.
— Audiencja się skończyła? — spytał Perrin, a ona aż podskoczyła. Nie podniósł głowy. Czasem trudno było pamiętać, jaki ma wyczulony zmysł słuchu. Mógł zresztą poczuć także jej zapach; miała nadzieję, że woń perfum, a nie potu.
— Myślałam, że znajdę cię raczej z Gwilem albo Halem. — To była jedna z jego najgorszych wad; ona próbowała wyszkolić służących, a dla niego byli to tylko mężczyźni, z którymi można się było pośmiać i wypić kufel ale. Dobrze chociaż, że oczy mu tak nie błądziły jak tylu innym mężczyznom. W ogóle do niego nie dotarło, że Calle Coplin przyszła na służbę we dworze, bo miała nadzieję, że będzie robiła dla lorda Perrina coś więcej niż tylko słała mu łóżko. W ogóle nie zauważył, kiedy Faile przegnała Calle bierwionem.
Podeszła bliżej i wtedy zobaczyła, co go tak zaciekawiło. Na dole dwóch mężczyzn rozebranych do pasa ćwiczyło walkę na drewniane miecze. Tam al’Thor był krzepki i już siwiejący, Aram szczupły i młody. Aram szybko się uczył. Bardzo szybko. Tam był kiedyś żołnierzem i mistrzem miecza, ale teraz młodzieniec zawzięcie go atakował.
Odruchowo powędrowała wzrokiem w kierunku grupki namiotów, rozbitych pod Zachodnim Lasem w odległości połowy mili od domu, na środku pola otoczonego kamiennym ogrodzeniem. Pozostali Druciarze rozbili obóz we wnętrzu kręgu utworzonego z budowanych właśnie wozów przypominających małe domki na kółkach. Natychmiast przestali uznawać Arama za jednego ze swoich, od czasu, kiedy wziął do ręki ten miecz. Tuatha’anowie nigdy nie dopuszczali się gwałtu, z żadnego powodu. Ciekawa była, czy rzeczywiście pojadą tam, dokąd zaplanowali, gdy już zastąpią wozy spalone przez trolloki nowymi. Po skrzyknięciu wszystkich, którzy ukryli się w zaroślach, nadal było ich nieco więcej niż setka. Pewnie pojadą, a Arama zostawią — jego własny wybór. W życiu nie słyszała o Tuatha’anie, który by osiadł na stałe w jednym miejscu.
Ale z kolei ludzie w Dwu Rzekach zwykli powtarzać, że nic nigdy się nie zmienia, a wszak mnóstwo rzeczy uległo zmianie od czasu najazdu trolloków. Pole Emonda, położone na południe od dworu, w odległości zaledwie stu kroków, było teraz większe niż wtedy, gdy je zobaczyła po raz pierwszy. Odbudowano wszystkie spalone domy, powstawały także nowe, w tym niektóre z cegły, czego dotąd nie bywało. I niektóre nakryto dachówkami. Przy takim tempie, z jakim je wznoszono, dwór miał niebawem się znaleźć w samym środku wioski. Mówiło się nawet o budowie muru, na wypadek powrotu trolloków. Zmiana. Po jednej z ulic wioski gromadka dzieci goniła ogromną sylwetkę — Loial. Zaledwie przed kilkoma miesiącami na widok ogira, z jego uszami zakończonymi kępkami i szerokim nosem niemalże tej samej szerokości co twarz, połowę wyższego od normalnego człowieka, zlatywały się wszystkie dzieciaki z wioski, a za nimi ich panicznie przerażone matki pragnące je bronić. A teraz marki posyłały dzieci do Loiala, by ten im poczytał. Inni obcy przybysze w ich dziwacznie skrojonych kaftanach i sukniach także wyróżniali się wśród rdzennych mieszkańców Pola Emonda, niemalże tak samo jak Loial, a mimo to nikt nie spojrzał na nich nawet dwa razy, podobnie zresztą jak na troje Aielów mieszkających w wiosce, dziwnych, rosłych ludzi odzianych w brązy i szarości. Jeszcze przed kilkoma tygodniami były tu również dwie Aes Sedai, ale nawet ich widok nie prowokował do niczego więcej prócz pełnych szacunku ukłonów i dygnięć. Zmiana. Nad dachami widać było dwie flagi powiewające na drzewcach wkopanych na Łące, w pobliżu Winnej Jagody; na jednej widniał wilczy łeb w czerwonej obwódce, który stał się herbem Perrina, na drugim zaś purpurowy orzeł w locie oznaczający Manetheren. Manetheren zniknęło z powierzchni ziemi podczas Wojen z trollokami, przed jakimiś dwoma tysiącami lat, ale te tereny stanowiły jego część i mieszkańcy Dwu Rzek wywiesili tę flagę niemalże przez aklamację. Zmiana, ale oni tu nie mieli pojęcia jak wielka, jak konieczna. Ale Perrin ich przez nią przeprowadzi ku temu, co za nią czekało. Na pewno ich przeprowadzi, z jej pomocą.
— Kiedyś polowałem z Gwilem na króliki — powiedział Perrin. — On ma zaledwie kilka lat więcej ode mnie i zabierał mnie czasem na polowania.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, o czym on mówi.
— Gwil uczy się na stangreta. Nie pomożesz mu, jak będziesz go zapraszał na wspólne palenie fajki w stajniach i rozmowy o koniach. — Powoli wciągnęła powietrze. To nie będzie łatwe. — Masz obowiązki względem tych ludzi, Perrin. Jakby nie było ci ciężko, jakbyś tego nie chciał, musisz te obowiązki wypełniać.
— Wiem — odparł cicho. — Czuję, jak on mnie przyciąga.
Mówił głosem tak dziwnym, że aż chwyciła go za krótką bródkę i zmusiła, by na nią spojrzał. W złotych oczach, jak zawsze dziwnych i tajemniczych, czaił się smutek.
— O czym ty mówisz? Możesz lubić Gwila, ale on...
— Tu idzie o Randa, Faile. On mnie potrzebuje.
Supeł sprzecznych emocji w jej wnętrzu, którego istnieniu starała się zaprzeczyć, zacisnął się jeszcze mocniej. Wmówiła sobie, że niebezpieczeństwo odeszło wraz z Aes Sedai. Głupota. Wyszła za mąż za ta’veren, mężczyznę zmuszonego naginać żywoty ludzi z jego otoczenia, by nabrały takiego kształtu, jakiego wymagał Wzór; wyszła za mąż za ta’veren, który wychowywał się razem z dwoma innymi ta’veren, przy czym jeden z nich był Smokiem Odrodzonym. Tą właśnie jego częścią musiała się dzielić. Nie lubiła się dzielić nawet drobiną nie większą niż włos, ale w tym przypadku musiała.
— Co zamierzasz zrobić?
— Jechać do niego. — Na moment przeniósł wzrok w inne miejsce, a ona podążyła spojrzeniem za nim. Pod ścianą stał ciężki kowalski młot, a obok topór ze złowieszczym ostrzem w kształcie półksiężyca i styliskiem długości połowy kroku. — Nie wiedziałem... — Zniżył głos niemalże do szeptu. — Nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć. Wyjadę dzisiejszej nocy, kiedy wszyscy będą spali. Moim zdaniem czasu nie zostało już wiele, a droga może się okazać daleka. Pan al’Thor i pan Cauthon pomogą ci w kontaktach z burmistrzami w razie potrzeby. Rozmawiałem z nimi. — Usiłował mówić bardziej beztroskim głosem, ale efekt był żałosny. — W każdym razie nie powinnaś mieć kłopotów z Wiedzącymi. Zabawne, kiedy byłem mały, Wiedzące wydawały mi się zawsze takie groźne, a one są przecież całkiem ustępliwe, jeśli postępować z nimi stanowczo.
Faile zacisnęła usta. A więc rozmawiał z Tamem al’Thorem i Abellem Cauthonem, a z nią nie? I z Wiedzącymi! Chętnie by go zmusiła, żeby choć jeden dzień pochodził w jej butach i sam się przekonał, jakie ustępliwe potrafią być Wiedzące.
— Nie możemy wyjechać tak szybko. Trzeba czasu na zorganizowanie odpowiedniej wyprawy.
Perrin zmrużył oczy.
— My? Ty przecież nie jedziesz! To będzie...! — Zakasłał, a dalej mówił łagodniejszym tonem. — Będzie lepiej, jeśli jedno z nas tu zostanie. Jak lord wyjeżdża, to lady powinna zostać i mieć nad wszystkim pieczę. To ma sens. Z każdym dniem przybywa coraz więcej uchodźców. Ktoś musi rozsądzać spory. Jeśli ty też wyjedziesz, sytuacja zrobi się gorsza nawet, niż gdyby wróciły trolloki.
Jak on mógł myśleć, że ona nie zauważy tej niezręcznej ucieczki ze stanowiska, jakie zajmował w przeszłości? Stale kiedyś powtarzał, że to a tamto będzie niebezpieczne. Dlaczego robiło jej się w środku tak ciepło i jednocześnie była taka zła, kiedy on pragnął ją chronić przed niebezpieczeństwem?
— Zrobimy to, co twoim zdaniem będzie najlepsze — odparła łagodnym tonem, a on zamrugał z podejrzliwą miną, podrapał się po brodzie, a potem przytaknął.
Teraz należało sprawić, by zrozumiał, co tak naprawdę będzie najlepsze. Przynajmniej nie powiedział od razu, że ona nie może jechać. Jak już raz się zaparł, to równie dobrze mogła próbować ruszyć z miejsca spichlerz z ziarnem, ale postępując odpowiednio ostrożnie można było zazwyczaj tego uniknąć. Zazwyczaj.
Znienacka zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła twarz do jego szerokiej piersi. Pogładził delikatnie jej włosy swymi silnymi rękoma; pewnie uważał, że tak przejmuje się jego wyjazdem. No cóż, do pewnego stopnia martwiła się. Nie tym, że ją zostawi; jeszcze się nie nauczył, co to znaczy mieć Saldaeankę za żonę. Tak im się dobrze wiodło z dala od Randa al’Thora. Do czego Smok Odrodzony potrzebował teraz Perrina, tak bardzo, że aż Perrin odczuwał to przez setki dzielących ich lig? Dlaczego tak mało czasu zostało? Dlaczego? Nienaturalny upał sprawiał, że Perrinowi koszula przylgnęła do spoconej piersi, a jej coraz więcej potu spływało po twarzy. Mimo to dygotała.
Gawyn Trakand po raz kolejny wyprawił się na obchód swoich ludzi, sprawdzając ich stanowiska rozstawione wokół zalesionego na czubku wzgórza; jedną dłoń wsparł na rękojeści miecza, w drugiej podrzucał mały kamyk. Suchy gorący wiatr, niosący pył nad porośniętymi zbrązowiałą trawą równinami, rozwiewał poły prostego zielonego płaszcza, który zarzucił na ramiona. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, straszyły uschła trawa, rzadkie zagajniki i przeważnie zwiędłe krzaki. Za mało ludzi, by obsadzić tak rozległy front, gdyby miało dojść do walki. Podzielił ich na oddziały, złożone z pięciu żołnierzy, pieszych, ale z mieczami; łuczników ustawił na zboczu, w odległości pięćdziesięciu kroków. Dodatkowych pięćdziesięciu czekało z lancami i końmi blisko obozowiska na szczycie, gdzie w razie konieczności mieli zapewnić wsparcie. Miał nadzieję, że tego dnia taka konieczność nie nastąpi.
Na samym początku Młodych było mniej, jednak rozgłos przyciągał dalszych rekrutów. Dodatkowe szeregi mogły się okazać przydatne; z Tar Valon nie wypuszczano żadnego rekruta, dopóki nie odpowiadał surowym wymogom. Nie znaczyło to bynajmniej, że tego dnia bardziej niż innego spodziewał się, iż dojdzie do walk, ale z doświadczenia już wiedział, że do walki dochodzi wtedy, kiedy się człowiek najmniej spodziewa. Tylko Aes Sedai potrafiły czekać do ostatniej minuty, zanim poinformowały o wszystkim swego dowódcę, tak właśnie jak to miało miejsce dzisiaj.
— Wszystko w porządku? — zapytał, przystając obok grupy ludzi z mieczami. Mimo upału niektórzy nosili zielone kaftany z wyhaftowanym na piersi szarżującym dzikiem, godłem Gawyna.
Jisao Hamora był najmłodszy, nadal uśmiechał się niczym mały chłopiec, mimo to należał do tych pięciu zaledwie, którzy na kołnierzu mieli malutką srebrną wieżę, wyróżniającą weteranów walk w Białej Wieży.
— Jak najbardziej, mój panie.
Młodzi zasługiwali na swoje miano. Sam Gawyn, który miał zaledwie dwadzieścia kilka lat, zaliczał się do najstarszych. Zgodnie z przyjętą przez nich zasadą nie brali nikogo, kto wcześniej służył w wojsku, był członkiem ochrony jakiegoś lorda czy lady, względnie pracował jako strażnik kupiecki. Pierwsi Młodzi, chłopcy i młodzi mężczyźni, udawali się do Wieży, by szkolić się u Strażników, wojowników, którzy na całym świecie najlepiej władali mieczem, a ci teraz kontynuowali tę tradycję, albo raczej jej część, jako że Strażnicy przestali ich już nauczać. Nie dalej jak przed tygodniem zorganizowali skromną uroczystość na cześć Benji Dalfora, który po raz pierwszy zgolił bokobrody nie przypominające meszku. Przez twarz Benjiego biegła blizna, pamiątka po walkach w Wieży; w dniach, które nastąpiły po obaleniu Siuan Sanche, Aes Sedai były zbyt zajęte Uzdrawianiem. Być może Siuan byłaby nadal Zasiadającą, gdyby Młodzi nie zmierzyli się ze swymi byłymi nauczycielami i nie pokonali ich w komnatach Wieży.
— Czy jest w tym jakiś sens, mój panie? — spytał Hal Moir. Był dwa lata starszy od Jisao i podobnie jak wielu innych, którzy nie nosili srebrnej wieży, żałował, że go tam wtedy nie było. Jeszcze się nauczy. — Po Aielach ani widu, ani słychu.
— Tak uważasz? — Gawyn bez ostrzeżenia cisnął z całej siły kamieniem w jedyny krzak w zasięgu jego rzutu. Jedynym dźwiękiem, jaki się rozległ, był szelest uschłych liści, ale krzak zatrząsł się nieco gwałtowniej niż powinien, jakby ukryty za nim człowiek został uderzony w jakieś czułe miejsce. Niedawno zwerbowani wznieśli okrzyki; Jisao tylko wyswobodził miecz.
— Hal, taki Aiel potrafi ukryć się w bruździe w ziemi, o którą ty nawet byś się nie potknął. — Co wcale nie znaczyło, by Gawyn wiedział o Aielach więcej, niż wyczytał w książkach, ale przeczytał wszystkie książki, jakie był w stanie znaleźć w bibliotece Białej Wieży, napisane przez ludzi, którzy rzeczywiście z nimi walczyli, wszystkie zapiski żołnierzy, którzy zdawali się wiedzieć, o czym mówią. Mężczyzna powinien być gotów na to, co ma przynieść przyszłość, a najwyraźniej przyszłością świata była wojna. — Ale jeśli to miłe Światłości, dzisiaj do walki nie dojdzie.
— Lordzie Gawynie! — dobiegł go okrzyk ze szczytu wzgórza; zwiadowca wypatrzył to samo, co on przed chwilą: trzy kobiety, które wyłoniły się z kępy zarośli, oddalonej o kilkaset kroków na zachód i teraz wędrowały w stronę wzgórza. Przybywały z zachodu — niespodzianka. Ale Aielowie zawsze lubili sprawiać niespodzianki.
Czytał o kobietach Aielów, które walczyły u boku mężczyzn, ale te kobiety nigdy nie dałyby rady się bić w tych ciemnych, baniastych spódnicach i białych bluzkach. Mimo upału ramiona miały okutane szalami. A tak nawiasem mówiąc, jakim cudem dotarły do tych zarośli i nikt ich nie zauważył?
— Miejcie oczy otwarte i to wcale nie o nie chodzi — powiedział, po czym sam nie usłuchał własnego rozkazu, tylko z zainteresowaniem zapatrzył się na trzy Mądre, emisariuszki Aielów Shaido. Tutaj nie mogło być innych.
Szły statecznym krokiem, jakby wcale nie zbliżały się do sporego oddziału zbrojnych mężczyzn. Miały długie włosy, sięgające im do pasa — a wyczytał, że Aielowie strzygą włosy na krótko — i związane złożonymi chustami. Nosiły tyle bransolet i długich naszyjników ze złota, srebra i kości słoniowej, że ich błysk mógł zdradzać ich obecność z odległości mili.
Trzy kobiety, sztywno wyprostowane, z dumnymi minami, minęły mężczyzn trzymających obnażone miecze, prawie na nich nie patrząc, po czym ruszyły w górę zbocza. Ich przywódczynią była złotowłosa kobieta w luźnej bluzce; rozwiązane tasiemki ukazywały głęboki rowek między piersiami. Pozostałe miały siwe włosy i skórzaste twarze; musiała być o połowę od nich młodsza.
— Z ochotą poprosiłbym ją do tańca — oznajmił jeden z Młodych z podziwem w głosie, kiedy kobiety poszły dalej. Miał dobre dziesięć lat mniej niż złotowłosa.
— Na twoim miejscu nie robiłbym tego, Arwin — odparł sucho Gawyn. — To by mogło zostać źle zrozumiane. — Czytał, że Aielowie nazywali bitwę “tańcem”. — Zjadłaby twoją wątrobę na kolację. — Dostrzegł błysk jej jasnozielonych oczu; nigdy w życiu nie widział twardszego spojrzenia.
Obserwował Mądre, dopóki nie wspięły się na szczyt, gdzie czekało pół tuzina Aes Sedai w towarzystwie swoich Strażników. To znaczy te, które ich miały; dwie należały bowiem do Czerwonych Ajah, a Czerwone nie nakładały na mężczyzn zobowiązań. Kiedy kobiety zniknęły we wnętrzu jednego z wysokich białych namiotów, a Strażnicy stanęli przy nim na warcie, wznowił obchód wzgórza.
Młodzi stali się czujni, odkąd rozeszła się wieść o przybyciu Aielów, co wcale go nie zachwyciło. Już wcześniej powinni być ostrożni. Ostatecznie większość tych, którzy nie nosili srebrnej wieży, była świadkami walk wokół Tar Valon. Eamon Valda, lord-kapitan Białych Płaszczy, dobry miesiąc temu ściągnął stąd na zachód prawie wszystkich swoich ludzi, ale ta garstka, którą zostawił, próbowała utrzymać razem wszystkich tych włóczęgów i chłopców od krów, których uprzednio zgromadził Valda. Aż wreszcie rozgonili ich Młodzi. Gawyn żałował, że nie może chlubić się tym, iż przepędzili także samego Valdę — Wieża nie pozwalała swoim żołnierzom wdawać się w utarczki, mimo że wiadomo było, iż jedynym powodem pobytu Białych Płaszczy jest sprawienie jak największych przykrości Wieży — podejrzewał jednak, że Valda kierował się własnymi powodami. Były to najpewniej rozkazy Pedrona Nialla, i Gawyn dałby wiele, by poznać ich treść. Światłości, jak on nie znosił niepełnej wiedzy. Czuł się wówczas, jakby błądził w ciemnościach.
Był zirytowany, ale potrafił się do tego przed sobą przyznać. Nie tylko z powodu Aielów czy też faktu, że o tym spotkaniu powiedziano mu dopiero dziś rano. Nie uprzedzono go również, jaki jest cel tej wyprawy, póki nie odciągnęła go na bok Coiren Sedai, Szara siostra, która przewodniczyła grupce Aes Sedai. Elaida zasługiwała na miano skrytej i wyniosłej, kiedy była doradczynią jego matki w Caemlyn; od czasu jej wyniesienia na Tron Amyrlin ta dawna Elaida wydawała się przy obecnej otwarta i pełna ciepła. Naciskała na niego, by sformował tę eskortę, bez wątpienia po to, by odciągnąć go od Tar Valon, ale na pewno też i z innych powodów.
Młodzi stali po jej stronie podczas walk — Komnata odebrała dawnej Amyrlin Laskę i Stułę, a próba jej uwolnienia stanowiła bunt przeciwko prawu, jawny i oczywisty — ale Gawyn żywił wątpliwości odnośnie do wszystkich Aes Sedai dużo wcześniej, zanim usłyszał zarzuty, jakie postawiono Siuan Sanche. Że to one pociągają za sznurki i sprawiają, iż trony tańczą tak, jak one chcą, było stwierdzeniem powtarzanym tak często, że ledwie zwracał na nie uwagę, ale z kolei sam, na własne oczy, widział, jak za te sznurki pociągano. Czy raczej widział efekty tego pociągania, a tańczącą osobą była jego własna siostra Elayne, którą nie dość, że stracił zupełnie z oczu, ale która w ogóle zniknęła, przynajmniej na ile mu było wiadome. Ona i jeszcze ktoś. Bił się, by Siuan nie odzyskała wolności, a potem zmienił zdanie i pozwolił jej uciec. Gdyby Elaida to odkryła, korona matki nie pomogłaby mu ujść z życiem.
A mimo to postanowił zostać, ponieważ jego matka zawsze wspierała Wieżę, a jego siostra chciała zostać Aes Sedai. I dlatego, że jeszcze jedna kobieta chciała nią zostać. Egwene al’Vere. Nie miał prawa nawet o niej myśleć, ale porzucenie Wieży równałoby się porzuceniu także i jej. Z takich właśnie błahych powodów mężczyzna wybierał swój los. Ale świadomość, że są one błahe, bynajmniej niczego nie zmieniała.
Wędrował długimi krokami od jednego stanowiska do drugiego, wpatrzony pełnym nienawiści wzrokiem w owiewane przez wiatr, zwarzone suszą łąki. I takim to sposobem znajdował się teraz tutaj, licząc, że Aielowie nie zaatakują mimo — albo właśnie dzięki temu, o czym Mądre Shaido rozmawiały z Coiren i pozostałymi. Podejrzewał, że są ich w okolicy rzesze, dostatecznie duże, by go pokonać, nawet przy wsparciu Aes Sedai. Miał się udać do Cairhien i nie potrafił określić swego stanowiska względem tego rozkazu. Coiren wymogła na nim przysięgę, że zachowa swą misję w tajemnicy, a nawet wówczas wyglądała, jakby strachem przejmowały ją własne słowa. Cóż, być może się naprawdę bała. Zawsze należało starannie zbadać to, co powiedziała Aes Sedai — nie mogły kłamać, ale potrafiły nadzwyczaj zręcznie naginać prawdę — a jednak nie wychwycił żadnych ukrytych znaczeń. Sześć Aes Sedai jechało do Smoka Odrodzonego z prośbą o towarzyszenie im do Wieży, wraz z Młodymi — którymi miał dowodzić syn królowej Andoru — w charakterze gwardii honorowej. Mógł istnieć tylko jeden powód, który najwyraźniej wstrząsnął Coiren do tego stopnia, że ledwie o nim napomknęła. Dla Gawyna też było to szokujące: Elaida zamierzała obwieścić całemu światu, że Biała Wieża popiera Smoka Odrodzonego.
Wprost nie potrafił uwierzyć. Elaida należała do Czerwonych, zanim została Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Czerwone nienawidziły już samej idei mężczyzn przenoszących Moc; zresztą skoro już o tym mowa, to nie miały zbyt wysokiego mniemania w ogóle o mężczyznach jako takich. Niemniej, z upadku niegdyś niezwyciężonego Kamienia Łzy, który oznaczał spełnienie proroctw, wynikało, że Rand al’Thor to Smok Odrodzony i nawet sama Elaida twierdziła, że zbliża się Ostatnia Bitwa. Gawyn ledwie potrafił pogodzić wspomnienie o tamtym przestraszonym młodym wieśniaku, który, dosłownie, wpadł do pałacu królewskiego w Caemlyn, z człowiekiem opiewanym w plotkach, które spływały wodami Erinin do Tar Valon. Mówiono, że wieszał Wysokich Lordów Łzy i że pozwolił Aielom złupić Kamień. Z pewnością to on sprowadził Aielów zza Grzbietu Świata — co nastąpiło dopiero drugi raz od czasu Pęknięcia — by spustoszyli Cairhien. Być może to było jego szaleństwo. Gawyn polubił Randa al’Thora; żałował, że ten człowiek okazał się kimś zupełnie innym.
Kiedy wrócił do grupy Jisao, na zachodzie pojawił się jeszcze ktoś inny, handlarz w miękkim kapeluszu; prowadził muła o zapadniętych bokach. Mężczyzna wędrował prosto w stronę wzgórza; widział ich.
Jisao przestąpił z nogi na nogę, po czym na powrót znieruchomiał, gdy Gawyn dotknął jego ramienia. Nietrudno było zgadnąć, o czym myśli młodszy mężczyzna, ale jeśli Aielowie postanowili zabić tego osobnika, to oni nie mogli nic zrobić. Coiren raczej nie byłaby zachwycona, gdyby wszczął bitwę z ludźmi, z którymi ona prowadziła rozmowy.
Niepomny niczego handlarz przeszedł powłóczącym krokiem obok krzewu, w który Gawyn cisnął kamieniem. Muł zaczął leniwie skubać zbrązowiałą trawę, kiedy jego właściciel ściągnął kapelusz z głowy, wykonał pobieżny ukłon, którym ogarnął ich wszystkich, a potem zaczął wycierać pobrużdżoną twarz brudną chustką zdjętą z szyi.
— Oby was Światłość opromieniła, moi panowie. Każdy by widział, że jesteście dobrze przygotowani do podróży w tych jakże ciężkich czasach, ale jeśli potrzebujecie jakich drobiazgów, to stary Mil Tesen na pewno je ma w swoich sakwach. Niższych cen nie znajdziecie w promieniu dziesięciu mil, moi panowie.
Gawyn wątpił, by w promieniu dziesięciu mil znajdowała się bodaj jakaś farma.
— Istotnie, ciężkie czasy, panie Tesen. A nie boisz ty się Aielów?
— Aielów, mój panie? Toż oni wszyscy zgromadzili się pod Cairhien. Stary Mil wyczuje Aiela. Po prawdzie to szkoda, że nie ma tu jakich. Z Aielami dobrze się handluje. Oni mają huk złota. Z Cairhien. I nie nękają handlarzy. Każdy o tym wie.
Gawyn powstrzymał się od pytania, dlaczego ten człowiek nie kieruje się na południe, skoro z Aielami w Cairhien tak dobrze się handluje.
— Jakie masz wieści ze świata, panie Tesen? Jesteśmy z północy i może wiesz coś, co do nas jeszcze nie dotarło z południa.
— O, na południu moc zdarzeń, mój panie. Słyszałeś o Cairhien? O tym człowieku, co to zowie się Smokiem i w ogóle? — Kiedy Gawyn przytaknął, mówił dalej: — No to więc on teraz zdobył Andor. A w każdym razie jego większą część. Ich królowa nie żyje. Niektórzy powiadają, że on zawładnie całym światem, zanim... — Dopiero kiedy mężczyzna urwał ze zduszonym jękiem, do Gawyna dotarło, że to on sam chwycił go za klapy.
— Królowa Morgase nie żyje? Gadaj, człowieku! Prędko!
Tesen potoczył wzrokiem w krąg w poszukiwaniu pomocy, ale mówił dalej, w pośpiechu połykając słowa.
— Tak powiadają, mój panie. Stary Mil nie wie na pewno, ale sądzi, że tak jest. Wszyscy to mówią, mój panie. Wszyscy mówią, że Smok to zrobił. Mój panie? Kark starego Mila, mój panie! Mój panie!
Gawyn oderwał dłonie, jakby się poparzył. Miał wrażenie, że w środku cały płonie. Innego karku pragnął dopaść swymi rękoma.
— A Dziedziczka Tronu? — Własny głos dobiegał go jakby z daleka. — Czy są jakieś wieści o Dziedziczce Tronu, Elayne?
Odzyskawszy wolność, Tesen natychmiast dał długi krok do tyłu.
— Staremu Milowi nic nie wiadomo. Niektórzy powiadają, że ona też nie żyje. Inni zaś mówią, że ją też zabił, ale stary Mil nic nie wie na pewno.
Gawyn powoli skinął głową. Trudno mu było zebrać myśli, jakby musiał je wyciągać z samego dna głębokiej studni.
“Moja krew rozlana przed jej krwią; moje życie oddane przed jej życiem”.
— Dziękuję ci, panie Tesen. Ja...
“Moja krew rozlana przed jej krwią...”
Taką przysięgę złożył, gdy dostatecznie urósł, by móc zajrzeć do kołyski Elayne.
— Możesz handlować z... Niektórzy z moich ludzi mogą potrzebować... — Gareth Bryne musiał mu objaśnić, co to oznacza, ale już wtedy wiedział, że musi dotrzymać tej przysięgi, nawet gdyby przez całe życie zawodził we wszystkim innym. Jisao i inni patrzyli na niego z troską. — Zajmijcie się tym handlarzem — rzucił szorstkim tonem i odwrócił się.
Jego matka nie żyje. I Elayne także. Tylko plotka, ale plotki powtarzane przez wszystkich czasami okazują się prawdą. Zrobił kilka kroków w górę zbocza, w stronę obozowiska Aes Sedai, zanim się połapał, co właściwie robi. Bolały go dłonie. Musiał na nie spojrzeć, by się zorientować, że złapał je skurcz od uścisku na rękojeści miecza i musiał się zmusić, żeby ją puścić. Coiren i pozostałe chciały zabrać Randa al’Thora do Tar Valon, ale jeśli jego matka nie żyła... Elayne. Jeśli one obie nie żyły, to on sprawdzi, czy Smok Odrodzony potrafi żyć z ostrzem miecza w sercu!
Poprawiwszy szal z czerwonymi frędzlami, Katerine Alruddin uniosła się z poduszek w tym samym momencie, w którym uczyniły to inne kobiety zgromadzone w namiocie. Mało co, a byłaby pociągnęła nosem, kiedy Coiren, tłusta i nadęta, zaintonowała:
— Tak się stanie, jak zostało uzgodnione.
Było to spotkanie z dzikusami, a nie zawarcie traktatu między Wieżą i jakimś władcą.
Ani reakcje, ani wyraz na twarzach kobiet Aiel nie były teraz żywsze niż wtedy, gdy je zobaczyła zaraz po ich przybyciu. Co zaskakiwało, ponieważ królowie i królowe zdradzali wewnętrzne odczucia, kiedy stali naprzeciw zaledwie dwóch albo trzech Aes Sedai, a nie aż połowy tuzina. Do tej pory przedstawicielki zbydlęconego, barbarzyńskiego narodu powinny już w widoczny sposób dygotać. A może w ogóle nie powinny reagować. Ich przywódczyni — nazywała się Sevanna, któremu to imieniu towarzyszyły jeszcze jakieś bzdury, w rodzaju “szczep”, “Aielowie Shaido” oraz “mądra”, teraz powiedziała:
— Tak pozostanie uzgodnione, pod warunkiem, że będzie mi dane zobaczyć jego twarz. — Miała ponure usta i nosiła tasiemki przy bluzce rozwiązane, żeby przyciągać wzrok mężczyzn; fakt, że Aielowie wybrali właśnie taką na swą przywódczynię, wskazywał dobitnie, jacy są nieokrzesani. — Chcę go widzieć, a on ma widzieć mnie, w chwili swej klęski. Tylko pod takim warunkiem wasza Wieża wejdzie w sojusz z Shaido.
Ślad podniecenia w jej głosie sprawił, że Katerine musiała stłumić uśmiech. Mądra? Ta Sevanna była autentycznie głupia. Biała Wieża nie miała żadnych sojuszników; jedni służyli jej celom dobrowolnie, drudzy bez udziału własnej woli. Innych nie było.
Nieznaczne wygięcie kącików ust Coiren zdradziło jej irytację. Szara siostra była dobrą negocjatorką, ale nie lubiła niczego robić byle jak. Każda stopa miała stawać dokładnie tam, gdzie zaplanowano.
— Bez wątpienia to, o co prosisz, stanowić będzie zasłużone wynagrodzenie za wasze usługi.
Jedna z siwowłosych kobiet Aiel — Tarva czy jakaś tam — zmrużyła oczy, ale Sevanna skinęła głową, usłyszawszy to, co miała zgodnie z życzeniem Coiren usłyszeć.
Coiren wyszła z namiotu, by odprowadzić kobiety Aiel aż do samych stóp wzgórza, razem z Erian, Zieloną, Nesune, Brązową oraz pięcioma Strażnikami. Katerine wyszła na skraj lasu, by ich stamtąd obserwować. Przed spotkaniem tym kobietom pozwolono wejść na szczyt samotnie, jak przystało petentkom, ale teraz obdarzono je wszelkimi honorami, żeby się poczuły jak prawdziwe przyjaciółki i sojuszniczki. Katerine zastanawiała się, czy są dostatecznie cywilizowane, by rozpoznawać takie subtelności.
Wypatrzyła Gawyna; siedział na samym dole zbocza, na kamieniu, z wzrokiem wbitym w trawiastą dal równiny. Co by ten młody człowiek sobie pomyślał, gdyby się dowiedział, że jemu i jego chłopcom kazano się tutaj stawić po to tylko, by ich odciągnąć od Tar Valon? Ani Elaidzie ani Komnacie nie podobało się, że mają obok siebie stado młodych wilków, które nie dają się wziąć na smycz. Być może uda się nakłonić Shaido, żeby wyeliminowali również i ten problem. Elaida dała coś takiego do zrozumienia. Tym sposobem jego śmierć nie obciąży Wieży, jego matka nie będzie mogła im nic zarzucić.
— Jeśli będziesz się wpatrywała w tego młodzieńca jeszcze dłużej, Katerine, to gotowam pomyśleć, że powinnaś zostać Zieloną.
Katerine ugasiła nagłą iskrę gniewu i z szacunkiem skłoniła głowę.
— Ja tylko się zastanawiałam, o czym on myśli, Galina Sedai.
Szacunku jej gest zawierał tyle, ile należało okazywać w miejscu publicznym, a może nawet odrobinę więcej. Galina Casban wyglądała na młodszą od Katerine, choć w rzeczywistości miała dwa razy tyle lat co ona; od osiemnastu lat ta obdarzona krągłą twarzą kobieta przewodziła Czerwonym Ajah. Co, ma się rozumieć, stanowiło fakt znany jedynie Czerwonym; takie informacje pozostawały wewnątrz danej Ajah. Nie była nawet jedną z Zasiadających z ramienia Czerwonych w Komnacie Wieży; a przecież wcześniej Katerine myślała, że znaleźć tam można główne postacie wszystkich Ajah. Elaida sama mianowałaby się przewodniczącą tej delegacji, w miejsce przekonanej o własnej wyższości Coiren, gdyby Galina słusznie nie wskazała na fakt, że obecność Czerwonej mogłaby wzbudzić podejrzenia Randa al’Thora. Zasiadająca na Tronie Amyrlin zgodnie z tradycją należała do wszystkich Ajah i jednocześnie do żadnej, oczekiwano więc, że zrezygnuje z dawnych powiązań, ale jeśli Elaida istotnie była skłonna komuś ustąpić — o co można się było sprzeczać — to na pewno tym kimś byłaby Galina.
— Czy zgodnie z przewidywaniami Coiren on przybędzie dobrowolnie? — spytała Katerine.
— Być może — odparła sucho Galina. — Każdy król poniósłby swój tron do Tar Valon na własnych plecach, w podzięce za zaszczyt, jaki mu sprawiła taka delegacja.
Katerine nie raczyła przytaknąć.
— Sevanna go zabije, jeśli będzie miała okazję.
— W takim razie nie wolno jej dawać ku temu sposobności. — Głos Galiny był zimny, pulchne usta miała zaciśnięte. — Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie byłaby zadowolona, gdyby coś pokrzyżowało jej plany. A ty i ja przed śmiercią spędziłybyśmy wiele dni, krzycząc wniebogłosy.
Odruchowo naciągnąwszy szal na ramiona, Katerine zadygotała. W powietrzu było mnóstwo kurzu; wyciągnie swój lekki płaszcz. To nie wściekłość Elaidy by je zabiła, aczkolwiek jej furia byłaby straszna. Katerine do godności Aes Sedai została wyniesiona przed siedemnastu laty, ale dopiero tego ranka, na chwilę przed wyjazdem z Tar Valon, dowiedziała się, że łączy ją z Galiną coś więcej niźli przynależność do Czerwonych Ajah. Od dwunastu lat była Czarną Ajah, nie wiedząc wcale, że Galina też do nich należy, i to o wiele dłużej. Czarne siostry kryły z konieczności swoją tożsamość, nawet przed sobą wzajem. Podczas rzadkich spotkań miały twarze zakryte i mówiły zniekształconymi głosami. Przed Galiną Katerine dane było poznać tylko dwie. Rozkazy pozostawiano jej na poduszce albo w kieszeni kaftana, spisane atramentem, który znikał, jeśli papieru dotknęła inna dłoń. Wyznaczono jej sekretne miejsce, w którym miała pozostawić odpowiedź, a straszliwe w wymowie rozkazy zabraniały podpatrywania, kto pojawi się po nią. Ani razu nie okazała nieposłuszeństwa. Wśród tych, które miały z nimi wyruszyć następnego dnia, mogły być Czarne siostry, ale nie było jak tego sprawdzić.
— Dlaczego? — zapytała. Rozkaz, by zachować Smoka Odrodzonego przy życiu, nie miał najmniejszego sensu, nawet jeżeli w dalszej części nakazywał dostarczenie go bezpośrednio do rąk Elaidy.
— Zadawanie pytań jest niebezpieczne dla tego, kto przysięgał ich nie zadawać.
Katerine znowu zadrżała i w ostatniej chwili powstrzymała się, by nie dygnąć.
— Tak, Galina Sedai.
Ale nie mogła przestać się zastanawiać. Dlaczego?
— Nie znają ni szacunku, ni honoru — warknęła Therava. — Pozwalają nam wejść do swego obozu, jakbyśmy były bezzębnymi psami, a potem wyprowadzają pod strażą niczym podejrzane o kradzież.
Sevanna nie obejrzała się. Nie zamierzała tego zrobić, dopóki nie znajdą się pod bezpieczną osłoną drzew. Aes Sedai mogły je obserwować, wypatrując oznak zdenerwowania.
— Zgodziły się, Therva — odparła. — To na razie wystarczy. — Na razie. Któregoś dnia Shaido złupią te ziemie. Łącznie z Białą Wieżą.
— To wszystko zostało źle pomyślane — powiedziała trzecia kobieta ściśniętym głosem. — Mądre unikają Aes Sedai, zawsze tak było. Może w twoim przypadku jest to słuszne, Sevanna... jako wdowa po Couladinie i Suldriku, przemawiać będziesz w miejsce wodza klanu, póki nie poślemy następnego mężczyzny do Rhuidean... jednak my nie powinnyśmy brać w tym udziału.
Sevanna zmusiła się do milczenia; nic nie powiedziawszy, szła dalej. Desaine głosowała przeciwko jej wyborowi na Mądrą, mówiąc wszem i wobec, że nie odebrała stosownych nauk i nie odwiedziła Rhuidean, a jej pozycja, odpowiadająca godności wodza klanu, dyskwalifikuje ją. Poza tym jako wdowa, nie po jednym, a po dwóch wodzach, mogła przynieść pecha. Na szczęście miała poparcie dostatecznie licznych Mądrych Shaido, które słuchały tego, co mówi Sevanna, a nie Desaine. Z drugiej jednak strony liczba nadstawiających chętnie ucha słowom Desaine była zbyt wielka, by dało się z nimi raz na zawsze uporać. Wobec Mądrych honor nie zezwalał na użycie przemocy — co więcej, te, które wcześniej należały do szeregów zdrajców i głupców, a obecnie przebywały w Cairhien, miały prawo swobodnego odwiedzania i gwarantowaną nietykalność wśród Shaido — jednak Sevanna zamierzała jakoś temu zaradzić.
Therava, która chyba się zaraziła wątpliwościami Desaine, zaczęła coś mruczeć, tylko z pozoru mówiąc do siebie.
— Każdy zły uczynek jest występkiem przeciwko Aes Sedai. Służyliśmy im przed Pęknięciem i zawiedliśmy; dlatego właśnie zostaliśmy wypędzeni do Ziemi Trzech Sfer. Jeśli znowu je zawiedziemy, to zostaniemy zniszczeni.
W to właśnie wszyscy wierzyli; był to wątek wielu dawnych opowieści, niemalże część obyczaju. Sevanna nie miała takiej pewności. Te Aes Sedai, jej zdaniem, były słabe i głupie, skoro podróżowały z eskortą złożoną z kilkuset mężczyzn przez ziemie, na których tysięczne rzesze prawdziwych Aielów, Shaido, mogły je dosłownie stratować.
— Nastały nowe czasy — odparła ostro, powtarzając część jednej ze swych przemów, które zwykła wygłaszać na użytek Mądrych. — Nie jesteśmy już związani z Ziemią Trzech Sfer. Każdy, kto ma oczy, widzi, że to, co było dotąd, teraz uległo zmianie. My też więc musimy się zmienić, albo przestaniemy istnieć, jakby nas nigdy nie było. — Oczywiście wcale im nie powiedziała, jak wielkich zmian zamierzała dokonać. Mądre Shaido nigdy już nie poślą mężczyzny do Rhuidean, jeśli uda jej się postawić na swoim.
— Nowe czasy, stare czasy... — burknęła Desaine — Co zrobimy z Randem al’Thorem, jeśli uda nam się odebrać go Aes Sedai? Lepiej, a z pewnością łatwiej byłoby wepchnąć mu nóż między żebra, gdy będziemy go wiozły na północ.
Sevanna nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Na razie. Wiedziała tylko, że jak już będzie miała tego tak zwanego Car’a’carna, wodza wodzów wszystkich Aielów, a on spętany łańcuchami będzie wył przed jej namiotem niczym wściekły pies, wówczas ta ziemia będzie naprawdę należała do Shaido. I do niej. Wiedziała o tym, jeszcze zanim ten dziwny mieszkaniec mokradeł znalazł ją jakimś sposobem w górach, które ci ludzie nazywali Sztyletem Zabójcy Rodu. Dał jej małą kostkę z jakiegoś twardego kamienia, zawile rzeźbioną w dziwne wzory, i powiedział jej, co ma z nią zrobić, z pomocą jakiejś Mądrej, która potrafi przenosić, jak już al’Thor znajdzie się w jej rękach. Odtąd zawsze nosiła tę kostkę w mieszku u pasa; nie postanowiła jeszcze, co z nią zrobi, ale jak dotąd nie opowiedziała nikomu ani o niej, ani o wizycie mężczyzny. Maszerowała dalej, z zadartą głową, pod słońcem prażącym z jesiennego nieba.
Pałacowy ogród dawałby może przynajmniej złudzenie chłodu, gdyby rosły w nim drzewa, ale najwyższymi roślinami były wymyślnie przystrzyżone krzewy, storturowane w formy cwałujących koni albo niedźwiedzi wykonujących koziołki, sztuczki i tym podobne. Ogrodnicy w samych koszulach pomykali z wiadrami pełnymi wody, dobywając z siebie siódme poty w żarze palącego popołudniowego słońca, rozpaczliwe próbując ratować swoje dzieła. Dawno już zrezygnowali z hodowli kwiatów, zniknęły wzorzyste rabaty, które obsadzono darnią, też zresztą już pożółkłą od upału.
— Co za potworny upał — poskarżył się Ailron. Wyciągnąwszy koronkową chusteczkę z obrzeżonego koronkami kaftana z żółtego jedwabiu, delikatnie otarł nią twarz, po czym cisnął na ziemię. Sługa w złoto-czerwonej liberii prędko porwał ją ze żwirowanej ścieżki i natychmiast ponownie wtopił się w tło; inny, również odziany w liberię, włożył do ręki króla świeżą chusteczkę. Ailron rzecz jasna tego nie zauważył; nawet nie udał, że zauważył. — Tym ludziom zazwyczaj udaje się utrzymać wszystkie przy życiu aż do wiosny, ale tej zimy chyba stracę część roślin. Zwłaszcza, że wcale nie zanosi się na zimę. Rośliny lepiej znoszą zimno niźli suszę. Czy twoim zdaniem nie są wspaniałe, moja droga?
Ailron, Pomazaniec Światłości, Król i Obrońca Amadicii, Strażnik Południowej Bramy, nie był tak przystojny, jakim kreowały go pogłoski, ale Morgase, już kiedy spotkała go po raz pierwszy, przed wieloma laty, nabrała podejrzeń, że to on sam jest źródłem tych plotek. Ciemne włosy miał długie i falujące — ale głębokie zakola zdecydowanie powiększały czoło. Nos nieco za długi, uszy odrobinę za duże. Całość rysów twarzy niejasno przywodziła na myśl miękkość charakteru. Któregoś dnia będzie musiała zapytać. Południowa Brama dokąd?
Wachlując się wachlarzem wyrzeźbionym z kości słoniowej, zmierzyła wzrokiem jedną z... konstrukcji wykonanych przez ogrodników. Były to bodajże trzy ogromne nagie kobiety rozpaczliwie zmagające się z gigantycznymi wężami.
— Zaiste godne uwagi — powiedziała. Kiedy zjawiasz się gdzieś jako żebrak, mówisz to, czego od ciebie oczekują.
— O tak. Godne uwagi, to prawda. Ach, zdaje się, wzywają mnie sprawy państwowe. Obawiam się, że nie ścierpią żadnej zwłoki. — Na niskich marmurowych schodkach przy przeciwległym krańcu chodnika pojawiło się kilkunastu mężczyzn, odzianych tak barwnie jak barwne musiały być te kwiaty, które już tam nie rosły; czekali pod grupą kanelurowanych kolumn, które stanowiły jedynie ozdobę, niczego nie wspierając. — Do wieczora, moja droga. Odbędziemy wtedy dłuższą rozmowę o twoich straszliwych kłopotach i o tym, jak można by im zaradzić.
Skłonił się nad jej ręką, kończąc ukłon w momencie, gdy już miał ją ucałować, a ona lekko dygnęła, mrucząc stosowne grzeczności. Potem oddalił się dostojnym krokiem, pociągając za sobą stado służących; odeszli wszyscy, co do jednego. Najwyraźniej wlekli się tak za nim, dokądkolwiek szedł.
Kiedy zniknął jej z oczu, Morgase jęła wachlować się energiczniej, niż mogła to czynić w jego obecności — tamten udawał, że ledwie odczuwa upał, mimo iż pot spływał mu z twarzy niemal strumyczkami — po czym skierowała się w stronę swych apartamentów. Przyjętych z taką samą pokorą, z jaką przyjęła tę jasnoniebieską szatę, którą miała teraz na sobie. Wbrew pogodzie uparła się na wysoki karczek; jej stanowisko w kwestii głęboko wyciętych dekoltów zostało raz na zawsze wyraźnie sprecyzowane.
Za nią szedł samotny sługa, trzymając się w niewielkiej odległości. I rzecz jasna Tallanvor, który deptał jej po piętach, nadal uparcie odziany w ten sam zgrzebny zielony kaftan, w którym tu przyjechał, z mieczem przy biodrze, jakby się spodziewał ataku na Pałac Seranda, oddalony nawet nie dwie mile od Amadoru. Starała się nie zauważać tego wysokiego młodzieńca, ale on jak zwykle nie pozwalał na to.
— Powinniśmy pojechać do Ghealdan, Morgase. Do Jehannah.
Dopuściła, by niektóre sprawy wymknęły się jej spod kontroli. Aż spódnice jej zaświstały, kiedy obróciła się gwałtownie, by z płonącymi oczyma spojrzeć mu w twarz.
— Podczas naszej podróży pewne środki dyskrecji były niezbędne, ale ci, którzy nas teraz otaczają, wiedzą, kim jestem. Ty też to sobie przypomnij i okaż swej królowej należny szacunek. Na kolana!
Ku jej zaskoczeniu Tallanvor ani drgnął.
— Jesteś moją królową, Morgase? — Przynajmniej zniżył głos, dzięki czemu sługa nie mógł wszystkiego podsłuchać i rozgłosić, ale jego oczy... Omal nie cofnęła się. przed ukrytym w nich czystym pożądaniem. A także gniewem. — Nie opuszczę cię po tej stronie śmierci, Morgase, ale to ty sama wyrzekłaś się wielu rzeczy, gdy zrezygnowałaś z Andoru na rzecz Gaebrila. Kiedy na nowo go odzyskasz, uklęknę u twych stóp i będziesz mogła ściąć mi głowę, jeśli taka będzie twoja wola, ale do tego czasu... Powinniśmy byli jechać do Ghealdan.
Ten młody głupiec z chęcią by poległ w walce z uzurpatorem nawet teraz, po tym jak przekonała się, że nie wesprze jej żaden andorański Dom. Jednakże z każdym dniem, z każdym tygodniem, od momentu gdy stwierdziła, że jedynym wyjściem jest szukanie pomocy za granicą, stawał się coraz bardziej bezczelny i krnąbrny. Mogła poprosić Ailrona o głowę Tallanvora i otrzymałaby ją, nie napotykając na żadne pytania. Niemniej jednak, fakt, że nie zostałyby zadane, nie oznaczał ich nieobecności w myślach Ailrona. Tutaj była tylko żebraczką i nie mogła prosić nawet o jedną przysługę więcej ponad to, co absolutnie konieczne. A poza tym nie byłoby jej tutaj, gdyby nie Tallanvor. Byłaby więźniem — jeśli nie czymś gorszym — lorda Gaebrila. I takie właśnie były powody, dla których Tallanvor miał zachować głowę.
Jej miniaturowa armia strzegła zdobnie rzeźbionych drzwi wiodących do apartamentów. Basel Gill był człowiekiem o różowych policzkach, z siwiejącymi włosami, które na próżno zaczesywał w taki sposób, by ukryć łysinę. Nosił skórzaną kamizelę z naszytymi stalowymi krążkami, ciasno opiętą pasem, a także miecz, którego nie tknął od dwudziestu lat, póki na nowo go nie przytroczył, kiedy do niej przystał. Lamgwin był potężnie umięśniony i zwalisty, opadające, ciężkie powieki nadawały mu widok człowieka zaspanego. On także nosił miecz, ale blizny na twarzy oraz nos złamany więcej niż jeden raz dawały jasno do zrozumienia, że nawykł do posługiwania się pięściami albo pałką. Reasumując, oberżysta i uliczny rozrabiaka; oprócz Tallanvora to była cała armia, za pomocą której miała odebrać Gaebrilowi Andor oraz tron.
Obaj wykonali niezdarne ukłony, ale ona przemknęła obok nich, a potem trzasnęła drzwiami, prosto przed nosem Tallanvora.
— Świat — obwieściła warknięciem — byłby o wiele lepszym miejscem, gdyby nie było w nim mężczyzn.
— Z całą pewnością bardziej pustym — powiedziała stara piastunka Morgase, usadowiona na krześle stojącym pod oknem przesłoniętym aksamitnymi draperiami. Siwy koczek Lini, pochylającej głowę nad tamborkiem do haftowania, drżał, jakby w podmuchach wiatru. Cienka jak trzcina, a mimo to wcale nie taka krucha, na jaką wyglądała. — Zakładam, że Ailron nie był dzisiaj bardziej przystępny? A może to przez Tallanvora, dziecko? Naucz się wreszcie nie dopuszczać do tego, by mężczyźni wyprowadzali cię z równowagi. Od złości dostajesz plam na twarzy. — Lini, która była także piastunką Dziedziczki Tronu, wciąż nie chciała przyjąć do wiadomości, że Morgase już dawno temu opuściła dziecięcy pokój.
— Ailron był czarujący — powiedziała ostrożnie Morgase. Trzecia kobieta w izbie, na klęczkach wyjmująca złożone pościele z szafki, głośno pociągnęła nosem i Morgase opanowała się z wysiłkiem, żeby nie spiorunować jej wzrokiem. Breane była... towarzyszką Lamgwina. Ta niska opalona kobieta szła wszędzie tam gdzie on, ale dawała jasno do zrozumienia, że jest Cairhienianką, więc nie Morgase winna jest wierność. — Jeszcze dzień, może dwa — ciągnęła Morgase — i chyba uzyskam jego rękojmię. Dzisiaj zgodził się nareszcie, że potrzebuję żołnierzy z zewnątrz, by odbić Caemlyn. Jak już Gaebril zostanie przegnany z Caemlyn, to arystokraci znowu mnie obstąpią. — W to właśnie wierzyła; trafiła do Amadicii, ponieważ wcześniej dała się omamić Gaebrilowi i na jego rozkaz potraktowała niegodnie nawet najstarszych przyjaciół z najznamienitszych Domów.
— “Powolny koń nie zawsze dociera do kresu podróży” — zacytowała Lini, nadal zaabsorbowana swoją robótką. Bardzo lubiła stare porzekadła; niektóre, Morgase podejrzewała, wymyślała na poczekaniu.
— Ten dotrze — upierała się Morgase. Tallanvor mylił się odnośnie do Ghealdan; według informacji Ailrona ten kraj znajdował się na krawędzi anarchii wywołanej obecnością w nim tego Proroka, o którym szeptała cała służba, człowieka, głoszącego wiarę w Odrodzonego Smoka. — Chętnie napiłabym się ponczu, Breane. — Kobieta tylko patrzyła na nią, dopóki nie dodała: — Gdybyś była taka miła. — Nawet wtedy tamta zabrała się za nalewanie z nadąsaną, niechętną miną.
Wino zmieszane z sokami owocowymi było zmrożone i przynosiło ochłodę w tym upale; przyjemnie było przyłożyć srebrny puchar do czoła. Ailron sprowadzał śnieg i lód z Gór Mgły; zapewne potrzebny był nieustający strumień wozów, by zagwarantować ciągłość dostaw.
Lini też przyjęła puchar.
— A mówiąc o Tallanvorze... — zaczęła, upiwszy łyk.
— Zamilcz, Lini! — żachnęła się Morgase.
— I co z tego, że jest młodszy od ciebie? — powiedziała Breane. Sobie też nalała. Co za afront! Miała być służącą, niezależnie od tego, kim była w Cairhien. — Jeśli go chcesz, to go sobie bierz. Lamgwin powiada, że on jest ci wierny na śmierć i życie, a ja nie raz widziałam, jak na ciebie patrzy. — Zaśmiała się ochryple. — Nie odmówi ci. — Cairhienianie byli obrzydliwi, ale przynajmniej większość nich skrywała swe rozwiązłe obyczaje.
Morgase już miała jej rozkazać, żeby wyszła z izby, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Do środka, nie czekając na pozwolenie, wszedł siwowłosy mężczyzna, cały jakby składający się ze ścięgien i kości. Na piersiach śnieżnobiałego płaszcza jarzyło się promieniste, złote słońce. Miała nadzieję, że uniknie spotkania Białych Płaszczy, dopóki nie zdobędzie pieczęci Ailrona na umowie. Chłód wina znienacka przeniknął ją do samych kości. Gdzie jest Tallanvor i pozostali, skoro ten tak swobodnie mógł wejść do środka?
Wykonał zgoła symboliczny ukłon, z miejsca wbijając w nią ciemne oczy. Twarz miał sędziwą, skórę mocno napiętą na czaszce, ale czuć w nim było siłę, jakby się patrzyło na kowalski młot.
— Morgase z Andoru? — zapytał dźwięcznym, głębokim głosem. — Jestem Pedron Niall. — Nie jakiś tam byle Biały Płaszcz; Lord Kapitan Komandor Synów Światłości we własnej osobie. — Nie obawiaj się. Nie przybywam po to, by cię aresztować.
Morgase wyprostowała się.
— Aresztować? Mnie? Pod jakim zarzutem? Przecież nie potrafię przenosić. — W chwili gdy te słowa opuściły jej usta, z rozdrażnieniem oblizała wargi. Nie należało wspominać o przenoszeniu; zajęcie defensywnego stanowiska od razu zdradzało jej wzburzenie. Ale powiedziała prawdę. Pięćdziesiąt prób dotknięcia Prawdziwego Źródła skończyło się pojedynczym sukcesem, po którym dwadzieścia razy próbowała otworzyć się na saidara, by raz tylko schwytać jakąś nędzną kroplę Mocy. Brązowa siostra o imieniu Verin oświadczyła jej, że Wieża raczej nie widzi konieczności jej przetrzymywania, jak to czyniono w przypadku innych, które trzeba było nauczyć panowania nad ich umiejętnościami. Jej są bowiem nazbyt mierne, by móc komuś zagrozić. I rzeczywiście, pozwolono jej ostatecznie opuścić Wieżę. A mimo to, nawet tak skromne zdolności były w Amadicii wyjęte spod prawa, karane śmiercią. Pierścień z Wielkim Wężem na jej palcu, który tak zafascynował Ailrona, teraz zdawał się palić jej skórę, jakby zaraz miał wybuchnąć płomieniem.
— Wyszkolona przez Wieżę — mruknął Niall. — To też jest zabronione. Ale jak powiedziałem, przybywam nie po to, by aresztować, ale by pomóc. Odeślij swoje kobiety, to porozmawiamy. — Rozgościł się, przysuwając sobie wysoki wyściełany fotel i przerzucając płaszcz przez oparcie. — I niech mi naleją tego ponczu, zanim odejdą.
Ku niezadowoleniu Morgase Breane natychmiast przyniosła mu puchar, ze spuszczonymi oczyma i twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu.
Morgase opanowała się z wysiłkiem.
— One zostaną, panie Niall. — Nie zamierzała dać mu satysfakcji, używając stosownego tytułu. Czym w najmniejszej mierze nie wyprowadziła go z równowagi. — Co się stało z moimi ludźmi przy drzwiach? Ciebie obciążę winą, jeśli wyrządzono im krzywdę. I na jakiej podstawie przypuszczasz, że potrzebuję twojej pomocy?
— Twoim ludziom nic się nie stało — zbył ją, nawet nie odrywając spojrzenia od pucharu z ponczem. — Myślisz, że Ailron da ci to, czego potrzebujesz? Jesteś piękną kobietą, Morgase, Ailron ceni zaś kobiety o włosach złotych niczym słońce. Z każdym dniem będzie coraz bardziej skłonny podpisać umowę, do której dążysz, nigdy ostatecznie jej wszak nie podpisując, aż wreszcie stwierdzisz, że być może... za sprawą niewielkiej ofiary, gotów jest ulec twoim prośbom. Ty się oczywiście nie zgodzisz, a więc ostatecznie do niczego nie dojdzie. Motłoch od tak zwanego Proroka pustoszy północne terytoria Amadicii. Od zachodu masz Tarabon, rozdarty wojną domową, w której bierze udział dziesięć partii, pełen bandytów zaprzysięgłych temu tak zwanemu Smokowi Odrodzonemu, krążą także pogłoski o Aes Sedai i fałszywym Smoku. Dość, by nastraszyć Ailrona. Da ci żołnierzy? Zastawiłby własną duszę, gdyby w ten sposób potrafił zdobyć dziesięciu ludzi na każdego z tych, których ma teraz pod bronią. Ja natomiast mogę wysłać pięć tysięcy Synów Światłości do Caemlyn, z tobą na czele, jeśli tylko poprosisz.
Powiedzieć, że Morgase poczuła się oszołomiona, byłoby za mało. Z należytym majestatem podeszła do krzesła, które stało naprzeciwko jego siedziska i osunęła się, zanim zdążyła usiąść na nim z własnej woli.
— Dlaczego chcesz mi pomóc w obaleniu Gaebrila? — spytała podniesionym głosem. Najwyraźniej wiedział wszystko; bez wątpienia miał szpiegów wśród służby Ailrona. — Nigdy nie dałam Białym Płaszczom w Andorze takiej swobody, jakiej sobie życzyli.
Tym razem to on się skrzywił. Białe Płaszcze nie lubiły, jak je określano tym mianem.
— Gaebril? Twój kochanek nie żyje, Morgase. Fałszywy Smok, Rand al’Thor, włączył Caemlyn do kolekcji swoich podbojów.
Lini wydała cichy okrzyk, jakby się ukłuła, ale on nie oderwał oczu od Morgase.
Morgase musiała się uchwycić poręczy krzesła, żeby nie przycisnąć dłoni do brzucha. Gdyby drugą ręką nie przytrzymywała pucharu ustawionego na poręczy, poncz wylałby się na dywan. Gaebril nie żyje? Otumanił ją, zamienił w marionetkę, przywłaszczył sobie jej tron, w jej imieniu władał całym krajem, a na koniec koronował siebie królem Andoru, Andoru, którym nigdy nie rządzili królowie. Skąd więc, po tym wszystkim, ten niejasny żal, że już nigdy nie poczuje dotyku jego dłoni? To zakrawało na szaleństwo; gdyby nie wiedziała, że to niemożliwe, musiałaby przyjąć, że stosował przeciwko niej Jedyną Moc.
A więc al’Thor miał teraz Caemlyn? To mogło zmienić wszystko. Raz go kiedyś widziała, przestraszonego, młodego wieśniaka z zachodu, który robił, co mógł, żeby okazać należyty szacunek królowej. Tylko że ten wieśniak nosił ostrze mistrza miecza, ostrze ze znakiem czapli. I Elaida uważała, że należy się go strzec.
— Dlaczego nazywasz go fałszywym Smokiem, Niall? — Jeśli zamierzał zwracać się do niej po imieniu, to obejdzie się nawet bez używanego przez gmin tytułu “pan”. — Kamień Łzy padł, tak jak przewidziały Proroctwa Smoka. Sami Wysocy Lordowie Łzy ogłosili go Smokiem Odrodzonym.
Niall uśmiechnął się drwiąco.
— Wszędzie tam, gdzie się pojawia, są także Aes Sedai. To one przenoszą za niego, zważ moje słowa. Nie jest niczym więcej jak zwykłą kukiełką Wieży. Mam przyjaciół w wielu miejscach... — chciał powiedzieć: szpiegów — ...a oni mi donoszą, że istnieją dowody na to, iż Wieża do podobnych machinacji chciała wciągnąć także Logaina, ostatniego fałszywego Smoka. Ale on, jak mi się zdaje, przecenił własne siły, toteż ostatecznie musiano go usunąć.
— Nie ma na to żadnych dowodów. — Cieszyła się, że głos jej nie drży. Słyszała pogłoski, jakoby Logain znajdował się w drodze do Amadoru. Ale to były tylko pogłoski.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Wierz, w co chcesz, ja wolę prawdę od wymysłów wyssanych z palca. Czy prawdziwy Smok Odrodzony postępowałby tak jak ten? Wysocy Lordowie go uznali, powiadasz? Ilu najpierw powiesił, zanim reszta się pokłoniła? Pozwolił Aielom złupić Kamień i całe Cairhien. Twierdzi, że Cairhien będzie miało nowego władcę, którego zresztą osobiście mianuje, ale to on teraz sprawuje wyłączną władzę nad nim. Twierdzi, że w Caemlyn też będzie nowy władca. Ty nie żyjesz; dotarło to już do ciebie? Mówi się bodajże o lady Dyelin. Podczas audiencji zasiadał na Tronie Lwa, ale, jak sądzę, ów mebel był dla niego za ciasny, wykonano go bowiem dla kobiety. Wystawił go więc na pokaz, niby trofeum zdobyte podczas podboju, i zastąpił własnym tronem, który kazał ustawić w Sali Wielkiej królewskiego pałacu. Rzecz jasna, nie wszystko mu się udało. Niektóre andorańskie Domy uważają, że to on cię zabił; współczują ci teraz, kiedy nie żyjesz. Tylko że, niestety, on trzyma wszystko, co zagarnął z Andoru w żelaznym uścisku, do spółki z hordą Aielów i armią awanturników z Ziem Granicznych, których Wieża zwerbowała w jego imieniu. Jeśli jednak uważasz, że powita cię z radością w Caemlyn i zwróci tron...
Zawiesił głos, ale ten potok słów spadł na Morgase niczym grad. Dyelin była następna w sukcesji do tronu tylko w tym przypadku, gdyby Elayne umarła bezpotomnie. Och Światłości, Elayne! Czy nadal przebywa bezpiecznie w Wieży? Dziwnie było pomyśleć, że żywiła dotąd taką antypatię do Aes Sedai, głównie dlatego, że na jakiś czas straciły Elayne z oczu — aż zażądała wtedy jej powrotu, podczas gdy nikt nigdy, w żadnych okolicznościach, nie żądał niczego od Wieży — teraz zaś miała już tylko nadzieję, że dokładnie strzegą jej córki. Przypomniała sobie jedyny list, jaki Elayne napisała po powrocie do Tar Valon. Czy były też inne? Tyle zdarzeń, jakie nastąpiły w czasie, kiedy Gaebril trzymał ją w niewoli, zatarło się w jej pamięci, pozostawiając wyłącznie niejasne wspomnienia. Elayne na pewno jest bezpieczna. Powinna się także martwić o Gawyna i Galada — Światłość jedna wie, gdzie oni są — ale to Elayne była jej dziedziczką. Pokój w Andorze zależał od ciągłości sukcesji.
Trzeba to dokładnie przemyśleć. Wszystko pasowało do siebie, ale tak jest zawsze z dobrze sprokurowanymi kłamstwami, a siedzący przed nią człowiek był mistrzem w tym fachu. Potrzebowała faktów. Nie zaskoczyło jej, że w Andorze są przekonani o jej śmierci; musiała uciec ze swego królestwa potajemnie, by uniknąć zakusów Gaebrila oraz tych, którzy mogli ją przed nim zdradzić, względnie zemścić się na niej za jego nikczemności. Jeśli to stąd brało się jego współczucie, ona je wykorzysta, ale dopiero, gdy powstanie z martwych. Fakty.
— Potrzebuję czasu na zastanowienie — odparła.
— Oczywiście. — Niall powstał zgrabnym ruchem; sama też by wstała, aby tak nie patrzył na nią z góry, jednak nie była pewna, czy nogi ją utrzymają. — Wrócę za kilka dni. A tymczasem chciałbym zadbać o twoje bezpieczeństwo. Ailron jest tak pochłonięty własnymi strapieniami, że doprawdy nie wiadomo, kto może się tu zakraść i w jak niecnych zamiarach. Pozwolę sobie ustawić na straży kilku Synów. Wszystko zostało uzgodnione z Ailronem.
Morgase od niepamiętnych czasów słyszała, że to Białe Płaszcze sprawują rzeczywistą władzę w Amadicii, teraz chyba otrzymała tego dowód.
Wychodząc, Niall zachował się nieco bardziej ceremonialnie niż wówczas, gdy wtargnął do komnaty, wykonał ukłon należny osobie równej mu pozycją. Jednak, tak czy inaczej, dał jej do zrozumienia, że nie ma właściwie wyboru.
Gdy tylko wyszedł, Morgase poderwała się na równe nogi, ale Breane wcześniej niż ona zaczęła biec do wejścia. Nim jednak któraś zdążyła zrobić trzy kroki, drzwi otworzyły się z rozmachem i do środka wpadł Tallanvor z dwoma pozostałymi mężczyznami.
— Morgase — wydyszał Tallanvor, patrząc, jakby chciał ją pożreć swym wzrokiem. — Bałem się...
— Bałeś się? — spytała z pogardą. Tego już było za wiele; on się chyba nigdy nie nauczy. — Tak właśnie mnie chronisz? Małego chłopca stać byłoby na tyleż samo! Ale, jako żywo, tak to właśnie jest: chroni mnie mały chłopiec.
Przez chwilę jeszcze czuła na sobie jego płonące spojrzenie, po czym Tallanvor odwrócił się i wyszedł, roztrącając na boki Basela i Lamgwina, żeby utorować sobie drogę.
Były oberżysta stał i załamywał ręce.
— Było ich co najmniej trzydziestu, królowo. Tallanvor chciał walczyć, próbował krzyczeć, ostrzec cię, ale oni zbili go rękojeściami mieczy. Ten stary powiedział, że nie zamierzają ci nic zrobić, ale prócz ciebie nikt nie jest im potrzebny, więc jeśli będą zmuszeni nas zabić... — Jego wzrok powędrował ku Lini i Breane, która przypatrywała się Lamgwinowi badawczo, jakby się chciała upewnić, czy jednak nie odniósł jakichś obrażeń. Lamgwin zdawał się równie zaniepokojony stanem Morgase. — Moja królowo, gdybym uważał, że na coś się przydamy... Wybacz. Zawiodłem cię.
— Właściwe lekarstwo zawsze ma gorzki smak — mruknęła Lini. — Zwłaszcza w ustach dziecka, które się dąsa. — Przynajmniej raz nie powiedziała tego dosyć głośno, by wszyscy w izbie mogli usłyszeć.
Miała rację. Morgase potrafiła jej to przyznać. Wyjąwszy te dąsy, ma się rozumieć. Basel chyba z pokorą powitałby topór kata, tak nieszczęśliwą miał minę. — Nie zawiodłeś mnie, panie Gill. Może któregoś dnia poproszę cię, byś za mnie poległ, ale nastąpi to dopiero wówczas, gdy wyniknie z tego jakiś pożytek. Niall chciał tylko porozmawiać. — Basel natychmiast się ożywił, ale Morgase czuła na sobie wzrok Lini. Wzrok pełen goryczy. — Poproś Tallanvora, żeby do mnie przyszedł. Chcę... chcę go przeprosić za pochopne słowa.
— Najlepszy sposób na przeproszenie mężczyzny — powiedziała Breane — to zwabić go do jakiegoś odludnego miejsca w ogrodzie.
W Morgase coś się załamało. Nim się zorientowała, co robi, cisnęła w nią pucharem, rozlewając poncz po dywanie.
— Wynoś się! — krzyknęła. — Wszyscy się wynoście!
Możesz przekazać moje przeprosiny Tallanvorowi, panie Gill. Breane spokojnie starła poncz z sukni, po czym wcale się nie śpiesząc, podeszła do Lamgwina i ujęła go pod ramię. Basel aż przestępował z nogi na nogę, starając się jak najszybciej wypełnić jej rozkaz.
Ku zdziwieniu Morgase Lini też wyszła. To było do niej niepodobne; powinna zostać i zbesztać dawną pupilkę, jakby ta nadal miała dziesięć lat. Morgase wprost nie pojmowała, dlaczego się na to wszystko godzi. Omal nie poprosiła Lini o pozostanie. Wszyscy jednak wyszli, drzwi zostały zamknięte — miała ważniejsze powody do zmartwień niż to, czy przypadkiem nie zraniła uczuć Lini.
Spacerowała po dywanie, usiłując pozbierać myśli. Ailron zażąda koncesji handlowych — i może również tej “ofiary”, o której mówił Niall — w zamian za pomoc. Na udzielenie koncesji była skłonna się zgodzić, jednak Niall zapewne ma rację co do liczby żołnierzy, jaką Ailron skłonny był jej użyczyć. W pewnym sensie łatwiej byłoby spełnić żądania Nialla. Który zapewne zażąda wpuszczenia do Andoru nieograniczonej liczby Białych Płaszczy. A także przyznania im wolnej ręki w procederze wypleniania Sprzymierzeńców Ciemności, których potrafili znaleźć na każdym strychu, zgody na bezkarne podburzanie motłochu przeciwko kobietom, które oskarżali o bycie Aes Sedai, przymknięcia oczu, gdy będą mordować prawdziwe Aes Sedai. Niall mógł nawet zażądać banicji kobiet zamierzających studiować w Białej Wieży.
Białe Płaszcze zapewne uda się potem jakoś przegnać, choć będzie to zadanie trudne i krwawe w skutkach, zwłaszcza gdy już zdążą na dobre osiąść w Andorze, ale czy w ogóle trzeba ich wpuszczać? Rand al’Thor był Smokiem Odrodzonym — w to nie wątpiła, niezależnie od tego, co mówił Niall; przynajmniej jej wątpliwości były w tej kwestii doprawdy nieznaczne — na ile się jednak orientowała, Proroctwa Smoka nie mówiły nic o jego władzy nad narodami świata. A zatem Smok, Odrodzony czy fałszywy, nie mógł zdobyć Andoru. Tylko jak to sprawdzić?
Ciche skrobanie do drzwi kazało jej się odwrócić.
— Wejść! — powiedziała ostrym tonem.
Drzwi otworzyły się powoli, by wpuścić szeroko uśmiechniętego młodzieńca w złoto-czerwonej liberii, z tacą w rękach, na której stał świeży dzban ze zmrożonym winem; srebro zdążyło już zgromadzić paciorki chłodu. Spodziewała się raczej Tallanvora. Spostrzegła, że na straży w korytarzu stoi samotny Lamgwin. Stał, ale oparty niedbale o ścianę, niczym jakiś zabijaka z tawerny. Machnęła ręką na znak, że młodzieniec ma postawić tacę.
Gniewnie — Tallanvor powinien był przyjść, powinien był przyjść! — zaczęła znowu przemierzać komnatę. Basel i Lamgwin usłyszą może jakieś plotki w najbliższej wiosce, ale to będą tylko plotki i całkiem możliwe, że posiane przez Nialla. To samo dotyczyło pałacowej służby.
— Czy wolno mi coś rzec, moja królowo?
Morgase odwróciła się, zdumiona. Andorański akcent. Młody człowiek klęczał z uśmiechem, który z niepewnego stawał się zawadiacki i na odwrót. Byłby przystojny, gdyby nie nos, kiedyś złamany i niewłaściwie nastawiony. Lamgwinowi taki nos, nawet jeśli wskazywał na niskie pochodzenie, dodawał groźnego wyrazu; ten chłopiec zaś wyglądał tak, jakby się o coś zwyczajnie potknął i upadł, kalecząc sobie buzię.
— Kim jesteś? — spytała podniesionym tonem. — Jak tu wszedłeś?
— Jestem Paitr Conel, moja królowo. Z Market Sheran. W Andorze? — zawiesił głos pytająco, jakby ona o tym nie wiedziała. Zniecierpliwiona dała znak, że ma mówić dalej. — Przybyłem do Amadoru z moim wujem Jenem. Jest kupcem z Czterech Króli i myślał, że znajdzie tu jakieś taraboniańskie barwniki. Są kosztowne, przez te wszystkie niepokoje w Tarabonie, a przypuszczał, że tu mogą być tańsze... — Zacisnęła usta, więc pospiesznie mówił dalej: — Usłyszeliśmy o tobie, moja królowo, że jesteś tutaj w pałacu, że w Amadicii udzielono ci schronienia, że cię szkolono w Białej Wieży i w ogóle, pomyśleliśmy, że moglibyśmy ci pomóc... — Z trudem przełknął ślinę i dokończył szeptem: — Pomóc ci w ucieczce.
— I jesteście gotowi pomóc mi... w ucieczce? — Plan nie najlepszy, ale zawsze mogłaby pojechać na północ, do Ghealdan. Ale ten Tallanvor będzie się pysznił. Nie, wcale nie będzie, co ostatecznie będzie jeszcze gorsze.
Ale Paitr pokręcił głową z nieszczęśliwą miną.
— Wuj Jen miał plan, ale teraz w całym pałacu pełno jest Białych Płaszczy. Nie wiedziałem, co jeszcze mogę zrobić, jak tylko przyjść do ciebie, zgodnie z tym, co mi doradził wuj. On coś wymyśli, moja królowo. To sprytny człowiek.
— Nie wątpię — mruknęła. A więc Ghealdan znowu tylko mignęło jej w przelocie. — Kiedy wyjechaliście z Andoru? Przed miesiącem? Dwoma? — Skinął głową. — A zatem nie wiesz, co się dzieje w Caemlyn — westchnęła.
Młody człowiek oblizał usta.
— Ja... Mieszkamy razem z człowiekiem z Amadoru, który ma gołębie. To kupiec. On dostaje wieści zewsząd. Z Caemlyn też. Ale słyszałem same złe wieści, królowo. Może to potrwa dzień albo dwa, ale mój wuj wymyśli jakiś inny sposób. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że pomoc blisko.
No cóż, niech tak będzie. Wyścig między Pedronem Niallem a wujem tego Paitra, Jenem. Żałowała, że nie bardzo lubi się zakładać.
— Tymczasem możesz mi powiedzieć, jak źle stoją sprawy w Caemlyn.
— Królowo, miałem ci tylko powiedzieć, że otrzymasz pomoc. Mój wuj będzie zły, jeśli zostanę i...
— Jestem twoją królową, Paitr — oświadczyła stanowczo Morgase — a także twojego wuja Jena. On nie będzie miał nic przeciwko, jeśli odpowiesz na moje pytania. — Paitr miał taką minę, jakby miał zaraz rzucić się do ucieczki, ale ona usadowiła się w krześle i zaczęła docierać do prawdy.
Pedron Niall był w zupełnie niezłym nastroju, kiedy zsiadał z konia na głównym dziedzińcu Fortecy Światłości i rzucał wodze w stronę stajennego. Morgase została wzięta w karby, a on nie musiał ani razu skłamać. Nie lubił kłamać. Przedstawił wprawdzie własną interpretację zdarzeń, niemniej był przekonany o jej prawdziwości. Rand al’Thor to fałszywy Smok i narzędzie w rękach Wieży. Świat jest pełen durniów, którzy nie potrafią myśleć. Ostatnia Bitwa nie będzie jakąś tytaniczną walką między Czarnym a Smokiem Odrodzonym, zwykłym przecież człowiekiem. Stwórca już dawno temu porzucił ludzkość na pastwę jej własnych wynalazków. Nie, gdy nadejdzie Tarmon Gaidon, będzie jak podczas Wojen z Trollokami, dwa tysiące albo i więcej lat temu, kiedy to z Wielkiego Ugoru wylały się hordy tych odrażających stworów i innego Pomiotu Cienia, a następnie przedarły się przez Ziemie Graniczne i niemalże zatopiły ludzkość w morzu krwi. Nie zamierzał dopuścić, by tym razem świat musiał stawić temu czoło, podzielony i nie przygotowany.
Przez całą drogę po zamkniętych wśród kamiennych murów korytarzach Fortecy, aż do jego prywatnej komnaty audiencyjnej, towarzyszyła mu fala ukłonów odzianych w białe płaszcze Synów. W przedsionku poderwał się na równe nogi Balwer, jego sekretarz o wynędzniałej twarzy, i marudnym tonem jął recytować długą listę dokumentów oczekujących na podpis lorda kapitana, ale Niall całą swoją uwagę skierował na wysokiego mężczyznę, który uniósł się zgrabnie z jednego z krzeseł stojących pod ścianą; na tle złotego słońca wyszytego na płaszczu widniała laska pasterska, a jeszcze niżej trzy węzły świadczące o wysokiej randze.
Jaichim Carridin, inkwizytor Ręki Światłości, był dokładnie tak bezwzględny, na jakiego wyglądał, ale jego skronie znaczyło więcej siwych włosów niż ostatnim razem, kiedy Niall go widział. Ciemne, głęboko osadzone oczy patrzyły z niepokojem, i nic dziwnego. Ostatnie dwie misje, jakie mu poruczono, zakończyły się klęską, co nie wróżyło dobrze człowiekowi, który chciał któregoś dnia zostać Najwyższym Inkwizytorem, a może nawet Lordem Kapitanem Komandorem.
Cisnąwszy płaszcz w stronę Balwera, Niall dał znak Carridinowi, by ten poszedł za nim do właściwej komnaty audiencyjnej, gdzie na ciemnych panelach ścian wisiały trofea należące do jego niegdysiejszych wrogów, a w posadzce osadzone było ogromne słońce, wykonane z takich ilości złota, że większości ludzi oczy wyszłyby z orbit na ten widok. Poza tym była to zwykła żołnierska izba, odzwierciedlająca charakter samego Nialla. Usadowił się w krześle z wysokim oparciem, wykonanym ze smakiem, ale pozbawionym jakichkolwiek ozdób. Długie, bliźniacze paleniska po obu stronach pomieszczenia były zimne i wymiecione, mimo iż o tej porze roku powinien buzować na nich ogień. Dostateczny dowód, że zbliżała się Ostateczna Bitwa. Carridin skłonił się nisko i ukląkł na słońcu, wytartym na gładź przez całe pokolenia stóp i kolan.
— Czy domyśliłeś się, dlaczego po ciebie posłałem, Carridin? — Po wydarzeniach na Równinie Almoth i w Falme, po Tanchico, nie należało się dziwić, jeśli ten człowiek był przekonany, iż zaraz zostanie aresztowany. Niemniej jednak, nawet jeśli podejrzewał taką możliwość, to nie zdradził tego tonem głosu. Jak zwykle natomiast, za wszelką cenę chciał dowieść, że wie więcej niż inni. Zdecydowanie więcej, niż mu było wolno.
— Aes Sedai w Altarze, Lordzie Kapitanie Komandorze, tuż za naszym progiem. Szansa wyniszczenia połowy tych wiedźm z Tar Valon. — Przesada: w Salidarze była ich może jedna trzecia, na pewno nie więcej.
— I spekulowałeś o tym na głos, w towarzystwie znajomych? — Niall wątpił, by Carridin miał jakichkolwiek przyjaciół, ale znajdował sobie ludzi, z którymi pijał. Czy raczej, jak to miało miejsce ostatnimi czasy, upijał się do nieprzytomności. Niemniej, ten człowiek dysponował pewnymi umiejętnościami, bardzo przydatnymi umiejętnościami.
— Nie, Lordzie Kapitanie Komandorze. Umiem trzymać język na wodzy.
— To dobrze — odparł Niall — albowiem nie zbliżysz się do Salidaru i nie uczyni tego żaden z naszych Synów. — Nie miał pewności, czy cień, który przemknął przez twarz Carridina, to na pewno była ulga. Jeśli tak, to zupełnie nie licowała z jego charakterem, nigdy nie zbywało mu na odwadze. Z pewnością inna też była intencja jego odpowiedzi.
— Ależ one same się proszą o kłopoty. Dowód na to, że plotki mówią prawdę: w Wieży zapanował rozłam. Możemy zniszczyć całe to ohydne towarzystwo, albowiem te drugie nawet nie kiwną palcem. Wieżę można osłabić do tego stopnia, by bliższy stał się dzień, gdy wreszcie runie.
— Tak sądzisz? — spytał sucho Niall.
Splótł dłonie na brzuchu, nadal mówił łagodnym głosem. Śledczy... Ręka Światłości nie znosiła tego określenia, ale nawet on się nim posługiwał... Śledczy nigdy nie potrafili niczego dostrzec, jeśli nie podetknęło się im tego pod sam nos.
— Nawet Wieża nie może się jawnie opowiedzieć po stronie tego fałszywego Smoka, al’Thora. No bo cóż się stanie, jeśli je oszuka, jak Logain? Co innego w przypadku zbiorowego buntu... Mogą go teraz wesprzeć, a dalej spódnice Białej Wieży pozostaną czyste, cokolwiek się zdarzy. — Był przekonany, że tak właśnie jest. Jeśli nawet nie, znajdą się inne sposoby na wykorzystanie jakiegoś rzeczywistego rozłamu, które jeszcze mocniej osłabiłyby wiedźmy. Wierzył jednak, że ma rację. — W każdym razie liczy się to, jak rzeczy widzi świat. Nie pozwolę, by dostrzegał jedynie kłótnię między Synami a Wieżą. — Dopóki świat nie zrozumie, czym tak naprawdę jest Wieża: gniazdem Sprzymierzeńców Ciemności zadających się z mocami, których ludzkość nie miała dotykać; siłą odpowiedzialną za Pęknięcie Świata. — W tej walce świat występuje przeciwko fałszywemu Smokowi, al’Thorowi.
— W takim razie, jak brzmią twoje rozkazy, Lordzie Kapitanie Komandorze, skoro nie pojadę do Altary?
Niall opuścił głowę z westchnieniem. Nagle poczuł się zmęczony. Czuł, jak ciążą mu brzemieniem wszystkie przeżyte lata.
— Ależ pojedziesz do Altary, Carridin.
Z imieniem Randa al’Thora i jego wizerunkiem zapoznał się wkrótce po rzekomej inwazji na Falme zza morza, w istocie będącej rezultatem knowań Aes Sedai, w wyniku której Synowie stracili tysiąc ludzi, a po całym Tarabonie i Arad Doman rozpełzli się Zaprzysiężeni Smokowi i idący w ślad za nimi chaos. Wiedział, jaką rolę odgrywa al’Thor i wierzył, że potrafi wykorzystać jego osobę jako pretekst do zjednoczenia narodów. Raz skupione pod jego przywództwem, pokonają wkrótce al’Thora i staną się zdolne do stawienia czoła hordom trolloków. Rozesłał emisariuszy do władców wszystkich krajów, by zwrócić ich uwagę na niebezpieczeństwo. Ale al’Thor działał szybciej, niż on zakładał, nawet teraz go wyprzedził. Wściekły lew miał krążyć po ulicach dostatecznie długo, aż wszystkich zdejmie trwoga, jednak ten lew niepostrzeżenie stał się gigantycznym potworem, szybkim jak błyskawica.
Jednak jeszcze nie wszystko było stracone, należało o tym stale pamiętać. Dobre tysiąc lat temu Guaire Amalasan, fałszywy Smok, który potrafił przenosić, obwołał się Smokiem Odrodzonym. Amalasan podbił więcej ziem niż al’Thor, zanim pewien młody król, Artur Paendrag Tanreall, nie stanął do walki z nim, stawiając tym samym pierwszy krok na drodze do własnego imperium. Niall nie uważał siebie za kolejnego Artura Hawkwinga, ale świat nie mógł liczyć na nikogo innego. Nie zrezygnuje więc, póki starczy życia.
Już zaczął przeciwstawiać się rosnącej potędze al’Thora. Oprócz emisariuszy do władców wysłał również posłańców do Tarabonu i Arad Doman. Kilku, ale zdolnych znaleźć właściwe uszy, do których można szepnąć, że wszystkie kłopoty należy złożyć na karb Zaprzysięgłych Smokowi, głupców, oraz Sprzymierzeńców Ciemności, którzy się opowiedzieli za Randem al’Thorem. A także na karb Białej Wieży. Z Tarabonu już dochodziły liczne pogłoski o zaangażowaniu Aes Sedai w walki, pogłoski, które miały przygotować grunt podatny na przyjęcie jedynej właściwej prawdy o Randzie. A teraz nadeszła pora na zrealizowanie następnej części jego nowego planu — wskazanie siedzącym okrakiem na płocie, którędy mają z niego zejść. Czas. Tak mało czasu. A mimo to nie potrafił się powstrzymać od uśmiechu. Byli tacy, obecnie już martwi, którzy kiedyś powiadali: “Kiedy Niall się uśmiecha, wkrótce skoczy komuś do gardła”.
— Altara i Murandy — powiedział Carridinowi — niech nęka je plaga Zaprzysięgłych Smokowi.
Komnata przypominała pałacową bawialnię — sklepiony sufit ozdobiony sztukateriami, przednie dywany na posadzce wyłożonej białymi płytkami, zdobnie rzeźbione panele na ścianach — a jednak daleko jej było do prawdziwego pałacowego wnętrza. W rzeczy samej, jej wnętrze zdziwiłoby niejednego przypadkowego gościa. Mesaana, szeleszcząc suknią z szarego jedwabiu, krążyła wokół stolika intarsjowanego lazurytem i zabawiała się układaniem z kostek domina skomplikowanej wieży, w której każde kolejne piętro było większe od poprzedniego. Szczyciła się, że robi to wyłącznie w oparciu o swoją wiedzę o naprężeniach i dźwigniach; ani źdźbła Mocy. Ułożyła już dziewiąte piętro.
Tak naprawdę, to nie tyle chodziło jej o zabawę, co raczej unikała rozmowy ze swą towarzyszką. Semirhage siedziała na krześle z wysokim oparciem i czerwonym obiciem. Szyła; długie, szczupłe palce wykonywały zręcznie miniaturowe szwy splatające się w misterny labirynt drobnych kwiatków. Zawsze była zaskoczona, widząc tę kobietę przy zajęciach tak... prozaicznych. Czarna suknia mocno kontrastowała z obiciem krzesła. Nawet Demandred nie odważyłby się powiedzieć Semirhage prosto w oczy, że tak często wkłada czerń, ponieważ Lanfear lubuje się w bieli.
Mesaana po raz tysięczny usiłowała dociec, dlaczego czuje się skrępowana w obecności tej kobiety. Mesaana znała własne siły i słabości, zarówno jeśli szło o Jedyną Moc, jak i w innych kwestiach. Na wielu polach bez trudu potrafiłaby dorównać Semirhage, jeśli zaś chodzi o talenty, którymi operowała mniej sprawnie, to kompensowała je zdolnościami, których brakowało z kolei Semirhage. Nie o to jednak chodziło. Semirhage rozkoszowała się okrucieństwem, znajdowała najczystszą przyjemność w zadawaniu udręki, ale z pewnością i nie na tym polegał problem. Mesaana potrafiła być w razie konieczności okrutna i nie dbała o to, co Semirhage robiła drugim. Musiał zatem istnieć jeszcze powód, ale ona nie potrafiła się go doszukać.
Zirytowana położyła kolejną kostkę i w tym momencie cała wieża runęła z hałasem, rozsypując się po podłodze. Gniewnie cmoknąwszy językiem, odwróciła się od stołu, krzyżując ręce na piersiach.
— Gdzie jest Demandred? Minęło siedemnaście dni, odkąd odwiedził Shayol Ghul, a zwlekał do dzisiaj z poinformowaniem nas o wieściach, a na dodatek jeszcze każe teraz na siebie czekać.
Sama w tym czasie dwukrotnie odwiedziła Szczelinę Zagłady, wykonała ten szarpiący nerwy spacer pod kamiennymi kłami, które ocierały się o jej włosy. Po to tylko, by spotkać tam dziwnego, nazbyt wysokiego Myrddraala, który nie chciał niczego powiedzieć. Szyb był, z całą pewnością, ale Wielki Władca nie reagował. Za każdym razem nie zabawiła tam długo. Przedtem uważała, że niczego się nie boi, a w każdym razie na pewno nie spojrzenia Półczłowieka, a jednak dwukrotne milczące, bezokie wejrzenie Myrddraala zmusiło ją do odejścia. Pamiętała, jak szła coraz szybciej, tylko dzięki niezłomnej woli nie zaczynając biec. Gdyby przenoszenie w tym miejscu nie było niezawodnym sposobem spotkania własnej śmierci, zniszczyłaby natychmiast tego potwora, albo przynajmniej całą drogę powrotną Podróżowała.
— Gdzie on jest?
Semirhage podniosła oczy znad robótki — nigdy nie mrugające czarne oczy osadzone w gładkiej, opalonej twarzy — po czym odłożyła swoje hafty i wstała z gracją.
— Przybędzie w swoim czasie — odparła spokojnie. Zawsze była spokojna, nigdy też nie brakowało jej wdzięku. — Jak nie chcesz czekać, to sobie idź.
Mesaana mimo woli uniosła się na palce, ale i tak nadal musiała zadzierać głowę. Semirhage przewyższała wzrostem większość mężczyzn, aczkolwiek miała tak doskonałe proporcje, że nie zauważało się tego, dopóki nie stanęła przy tobie i nie spojrzała na ciebie z góry.
— Iść sobie? A właśnie, że odejdę. A on może...
Rzecz jasna, ostrzeżenia nie było. Jak zawsze, gdy przenosił mężczyzna. W powietrzu pojawiła się jaskrawa pionowa linia, która zaczęła się rozszerzać i po chwili gotowa brama obróciła się w taki sposób, by Demandred mógł przez nią przejść, jednocześnie kłaniając się im obu. Tego dnia był odziany wyłącznie w ciemne szarości, z odrobiną jasnej koronki przy szyi. Łatwo się dostosowywał do mód i tkanin tego Wieku.
Jego orli profil był niemalże przystojny, aczkolwiek nie do tego stopnia, by serce kobiety zabiło szybciej na jego widok. Pod pewnymi względami takie “prawie” albo “nie całkiem” towarzyszyły Demandredowi przez całe życie. Miał pecha, bo urodził się jeden dzień później niż Lews Therin Telamon; Telamon został Smokiem, a tymczasem on, wtedy jeszcze jako Barid Bel Medar, przez całe lata prawie dorównywał osiągnięciom Lewsa Therina i nie całkiem jego sławie. Gdyby nie Lews Therin, byłby najbardziej znaną postacią tamtego Wieku. Czy stałby tu dzisiaj, gdyby to jemu pozwolono wtedy dowodzić, a nie temu człowiekowi, którego uważał za intelektualnie gorszego od siebie, temu durniowi ostrożnemu do przesady, któremu zbyt często dopisywało szczęście? Teraz były to próżne spekulacje, aczkolwiek Mesaanie zdarzało się już wcześniej nad tym zastanawiać. Nie, liczyło się to, że Demandred gardził Smokiem, a teraz, kiedy się Odrodził, przeniósł nań w całości swoją pogardę na jego obecne wcielenie.
— Dlaczego...?
Demandred podniósł rękę
— Zaczekajmy, aż będą tu wszyscy, Mesaano, to nie będę się musiał powtarzać.
Poczuła pierwsze zawirowanie saidara na chwilę przed pojawieniem się świetlistej kreski, która po chwili stała się bramą. Wyszła z niej Graendal, przynajmniej raz bez towarzystwa półnagich służących; utworzony przez nią otwór zniknął równie szybko jak brama Demandreda. Była pulchną kobietą o czerwonozłotych włosach utrefionych w skomplikowane. sploty. Gdzieś udało jej się zdobyć prawdziwy streith do sukni z wysokim karczkiem. Przezroczysta jak mgła tkanina odzwierciedlała jej nastrój. Mesaana czasami zastanawiała się, czy Graendal rzeczywiście dostrzega cokolwiek poza okazją do zażycia zmysłowych przyjemności.
— Ciekawa byłam, czy was tu zastanę — rzekła beztroskim tonem nowo przybyła. — Wszyscy troje byliście tacy tajemniczy. — Wybuchnęła wesołym, nieco głupawym śmiechem. Nie, sądzenie Graendal na podstawie pozorów byłoby straszliwą pomyłką. Większość tych, którzy wzięli ją kiedyś za idiotkę, którzy ją zlekceważyli, już od dawna nie żyła.
— Czy spodziewamy się Sammaela? — spytał Demandred.
Graendal machnęła lekceważąco upierścienioną dłonią.
— Och, on wam nie ufa. Moim zdaniem ten człowiek nie ufa już nawet samemu sobie. — Streith, maskująca mgła, pociemniał. — On porządkuje swe armie w Illian, uskarżając się, że brak mu lanc szturmowych do ich pełnego uzbrojenia. A jak nie robi tego, to szuka jakiegoś angreala albo sa’angreala nadającego się do użytku. Czegoś dostatecznie silnego, ma się rozumieć.
Oczy ich wszystkich powędrowały ku Mesaanie, która zrobiła głęboki wdech. Każde z nich oddałoby... cóż, prawie wszystko... za jakiś godziwy angreal albo sa’angreal. Każde z nich było silniejsze od tych niedouczonych dziewczątek, które nazywały się dzisiaj Aes Sedai, ale takie niedouczone dziewczątka, połączone ze sobą w dostatecznej liczbie, mogły ich wszystkich zmiażdżyć. Tyle że oczywiście nie wiedziały już, jak to się robi, ani też nie dysponowały do tego odpowiednimi środkami. Do połączenia więcej niż trzynastu potrzebny był mężczyzna, a więcej niż jeden, by udało się to z dwudziestoma siedmioma. Po prawdzie, te dziewczątka — najstarsze sprawiały na niej wrażenie nastolatek (przeżyła ponad trzysta lat, nie licząc czasu, który odsiedziała za pieczęciami Szybu, a uważano ją za osobę, która właśnie wkroczyła w wiek średni) — nie stanowiły realnego zagrożenia, ale to bynajmniej nie umniejszało pragnienia nikogo z tu obecnych do posiadania angreala albo, jeszcze lepiej, bardziej potężnego sa’angreala. Dzięki tym pozostałościom z ich własnego czasu, mogliby przenosić takie ilości Mocy, które w innym przypadku spaliłyby ich na popiół. Każde z nich zaryzykowałoby wiele, by posiadać któryś z tych skarbów. Jednak nie wszystko. Nie bez prawdziwej potrzeby, której brak wszakże nie unicestwiał pragnienia ich zdobycia.
Mesaana automatycznie uderzyła w ton stosowny dla wykładu.
— Biała Wieża otoczyła swoje skarbce strażami i zabezpieczeniami, zarówno od wewnątrz, jak i od zewnątrz, a poza tym liczą wszystko cztery razy dziennie. Wielka Przechowalnia w Kamieniu Łzy jest także otoczona zabezpieczeniami, czymś paskudnym, co byłoby mnie schwytało jak w potrzask, gdybym spróbowała przez to przejść albo to rozwiązać. Moim zdaniem tylko ten, kto utkał to zabezpieczenie, jest je w stanie znieść, jednak do tego czasu będzie to pułapka na każdą kobietę, która potrafi przenosić.
— Słyszałem, że to tylko lamus pełen zakurzonych, bezużytecznych śmieci — oświadczył z pogardą Demandred. — Tairenianie gromadzili wszystko, co miało bodaj domniemane powiązanie z Wieżą.
Mesaana podejrzewała, że miał coś więcej do przekazania niż jakieś plotki. Podejrzewała ponadto, że wokół Wielkiej Przechowalni została utkana pułapka na mężczyzn, bo inaczej Demandred miałby już swój sa’angreal i dawno temu użyłby go przeciwko Randowi al’Thorowi.
— Bez wątpienia w Cairhien i Rhuidean są jakieś skarby, ale nawet jeśli uda się nie wpakować prosto na al’Thora, wszędzie. tam aż roi się od kobiet, które potrafią przenosić.
— To ignorantki. — Graendal pociągnęła nosem.
— Jeśli dziewka kuchenna wbije ci nóż w plecy — rzekła chłodno Semirhage — to będziesz mniej martwa niż w wyniku pojedynku shaje w Qal?
Mesaana przytaknęła.
— A zatem pozostaje tylko kopać w jakichś starożytnych ruinach albo szukać wśród rzeczy porzuconych na strychach. Jeśli chcecie zdać się na przypadek, to proszę bardzo. Chyba, że ktoś zna miejsce, w którym znajduje się jakaś szkatuła stagnacyjna. — To ostatnie stwierdzenie zostało wypowiedziane nieco oschłym tonem. Szkatuły stagnacyjne rzekomo przetrwały Pęknięcie Świata, jednak w wyniku wstrząsów najprawdopodobniej tkwiły teraz wryte w dno oceanu albo pogrzebane pod górami. Oprócz paru nazw i legend, niewiele zostało z tego świata, który kiedyś był im bliski.
Uśmiech Graendal wprost ociekał słodyczą.
— Zawsze uważałam, że powinnaś zostać nauczycielką. Och, przepraszam, zapomniałam...
Twarz Mesaany pochmurniała. Na swoją drogę do Wielkiego Władcy wkroczyła, ileż to już lat temu, kiedy odmówiono jej miejsca w Collam Daan. Nie nadawała się do prowadzenia badań naukowych, tak jej powiedziano, ale pozwolono nauczać. No i cóż, nauczała, aż wreszcie odkryła, jak udzielić lekcji im wszystkim!
— Wciąż czekam, by usłyszeć, co powiedział Wielki Władca — mruknęła Semirhage.
— Tak. Czy mamy zabić al’Thora? — Mesaana zorientowała się nagle, że wpija obie dłonie w fałdy spódnicy. Natychmiast rozgięła palce. Dziwne. Nigdy nikomu nie pozwalała zaleźć sobie za skórę. — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to za dwa, najwyżej trzy miesiące, on, całkiem bezbronny, znajdzie się w miejscu, do którego będę mogła bezpiecznie się dostać.
— Gdzie będziesz mogła bezpiecznie się dostać? — Graendal pytająco wygięła brwi. — Czy to tam, gdzie urządziłaś swe leże? Nieważne. To i tak najlepszy plan, jaki ostatnimi czasy słyszałam, mimo że tak ubogi w szczegóły.
Jednak Demandred nadal milczał, stał tylko i przyglądał się im. Nie, on nie przyglądał się Graendal. Przyglądał się Semirhage i jej. A kiedy wreszcie przemówił, to na poły do siebie, na poły do nich.
— Kiedy tak na was patrzę i powoli dociera do mnie, jakie obie zajmujecie stanowisko, to wprost nie mogę się nadziwić. Ile wie Wielki Władca? Od jak dawna? Ile z tego, co się ostatnio zdarzyło, stanowi przez cały czas rezultat jego zamysłów? — Te pytania nie doczekały się odpowiedzi. W końcu stwierdził: — Chcecie wiedzieć, co mi powiedział Wielki Władca? Proszę bardzo. Ale to pozostanie między nami, w tajemnicy. Sammael nie dowie się niczego, ponieważ postanowił się odciąć. Ani też pozostali, nieważne, czy żyją czy umarli. Pierwsza część przesłania Wielkiego Władcy jest prosta. Ma zapanować Władca Chaosu. Tak dokładnie brzmiały jego słowa. — Kąciki jego ust zadrgały; jak nigdy dotąd bliskie uśmiechu, zauważyła Mesaana. A potem opowiedział im całą resztę.
Mesaana poczuła dreszcz i nie wiedziała, czy wziął się z podniecenia czy ze strachu. To się mogło udać; tym sposobem może wreszcie wezmą sprawy w swoje ręce. Ale do tego potrzebowali szczęścia, a ona nie lubiła hazardu. Demandred był hazardzistą. Miał rację co do jednej rzeczy: Lews Therin stwarzał swoje szczęście, tak jak mennica bije monetę. Jej zdaniem, Rand al’Thor jak dotąd robił to samo.
Chyba że... Chyba że Wielki Władca miał jeszcze jakiś inny plan poza tym, który im ujawnił. A to ją przerażało bardziej niż wszystkie inne możliwości.
Wnętrze izby odbijało się w lustrze ujętym w złocone ramy, ścienne mozaiki o niepokojących wzorach, pozłacane meble i wspaniałe kobierce, kolejne lustra i gobeliny. Pałacowa komnata bez okna — ani drzwi. Lustro ukazywało kobietę chodzącą tam i z powrotem w sukni barwy ciemnej krwi, z twarzą, na której malowała się kombinacja wściekłości i niedowierzania. Wciąż było to niedowierzanie. Lustro odbijało także jego twarz, a ta interesowała go w znacznie większym stopniu niż kobieta. Nie mógł się powstrzymać i po raz setny dotykał nosa, ust i policzków, by się upewnić, że są prawdziwe. Nie młoda, ale młodsza od tamtej twarzy, którą przywdział po pierwszym przebudzeniu z długiego snu, z jego wszystkimi, nie kończącymi się koszmarami. Twarz pospolita, a on nie cierpiał być pospolity. Zorientował się, że dźwięk, który nabrzmiewa w jego gardle, to śmiech, chichot, więc stłumił go. Nie popadł w obłęd. Wbrew wszystkim przesłankom nie był obłąkany.
Podczas tego drugiego, znacznie bardziej potwornego snu, zanim przebudził się z tą twarzą i w tym ciele, nadano mu imię. Osangar. Imię nadał mu głos, który był mu znajomy i którego nie ośmielił się nie usłuchać. Dawne imię, nadane z pogardą i przyjęte z dumą, na zawsze przepadło. Przemówił głos jego pana i tak się stało. Kobieta nazywała się Arangar; nie była już tą samą, co kiedyś, już nie.
Interesująca sprawa, te imiona, ciekawy wybór. Osangar i arangar to były słowa, którymi określano lewo — i praworęczne sztylety używane w trakcie pewnej odmiany pojedynków, popularnych w okresie długiego budowania, począwszy od dnia powstania Szybu aż do faktycznego początku Wojny o Moc. Jego wspomnienia były niekompletne — tak wiele ich przepadło podczas długiego snu, a także tego krótszego — ale te pojedynki sobie przypomniał. Cieszyły się krótką popularnością, ich uczestnicy bowiem przypłacali je życiem. Ostrza sztyletów pokrywano wolno działającą trucizną.
W lustrze coś mignęło i wtedy odwrócił się, niezbyt gwałtownie. Musiał zapamiętać, kim jest i dopilnować, by zapamiętali to inni. W komnacie nadal nie było drzwi, ale razem z nimi w jej wnętrzu znajdował się teraz jakiś Myrddraal. W tym miejscu nic nie dziwiło, ale ten Myrddraal był wyższy od wszystkich, jakich Osangar kiedykolwiek widział.
Nie spieszył się, każąc Półczłowiekowi czekać na znak, że go zauważono, ale nim zdążył otworzyć usta, Arangar wybuchnęła:
— Dlaczego mi to zrobiono? Dlaczego zostałam umieszczona w tym ciele? Dlaczego? — To ostatnie pytanie zostało niemalże wyskrzeczane.
Osangar mógłby pomyśleć, że bezkrwiste wargi Myrddraala zadrgały w uśmiechu, tyle że to było niemożliwe, zarówno tutaj, jak i w każdym innym miejscu. Nawet trolloki miały poczucie humoru, nikczemne i brutalne wprawdzie, jednak nie Myrddraale.
— Dostałaś wszystko najlepsze z tego, co można zdobyć w Ziemiach Granicznych. — Jego głos przypominał szelest podstępnego węża sunącego przez uschłą trawę. — To wspaniałe ciało, silne i zdrowe. I lepsze niż jego alternatywa.
Oba stwierdzenia jak najbardziej słuszne. Ciało było znakomite, jak u tancerek daien z dawnych czasów, lśniące i bujne w kształtach, z harmonijnym, jego zdaniem, owalem twarzy, zielonymi oczyma i karnacją barwy kości słoniowej, oraz połyskliwymi, czarnymi włosami. Wszystko zresztą było lepsze niż ta druga opcja.
Może Arangar nie patrzyła na to w taki sposób. Jej urodziwa twarz pokryła się plamami wściekłości. Zamierzała najwyraźniej postąpić nierozważnie. Osangar wiedział o tym; zawsze był to problem. W porównaniu z nią Lanfear zdawała się ostrożna. Sięgnął po saidina. Przenoszenie w tym miejscu mogło być niebezpieczne, ale nie tak jak pozwolenie jej na zrobienie czegoś naprawdę głupiego. Sięgnął po saidina — i nic nie znalazł. Nie został otoczony tarczą; poczułby ją i wiedział, jak ją obejść albo rozbić, o ile nie byłaby zbyt silna. To było tak, jakby został odcięty. Szok sprawił, że zamarł jak wryty.
W odróżnieniu od Arangar. Może dokonała tego samego odkrycia, ale podziałało na nią inaczej. Wrzeszcząc jak kotka, rzuciła się na Myrddraala z wystawionymi paznokciami.
Daremny atak, oczywiście. Myrddraal nawet nie zmienił pozycji. Schwycił ją zwyczajnie za gardło, po czym podniósł wyprostowaną ręką wysoko, aż jej stopy oderwały się od posadzki. Wrzask przemienił się w charkot; wczepiła się obiema dłońmi w nadgarstek Półczłowieka, który nie zwolniwszy uścisku, przeniósł bezokie spojrzenie na Osangara.
— Nie zostałeś odcięty, ale nie będziesz przenosił, dopóki nie usłyszysz, że ci wolno. I nigdy mnie nie zaatakujesz. Jestem Shaidar Haran.
Osangar próbował przełknąć ślinę, ale zaschło mu w ustach. Ten stwór z pewnością nie miał nic wspólnego z przemianami, jakim go poddano. Myrddraal dysponował pewnymi umiejętnościami, ale nie takimi. A jednak ten stwór wiedział o takich sprawach. Nigdy nie lubił Półludzi. Pomagał przy tworzeniu trolloków, przy mieszaniu ludzkiej i zwierzęcej rasy — był z tego dumny, z zaangażowania własnych umiejętności, z trudności jakie nastręczało zadanie — ale ten przypadkowy produkt uboczny sprawiał, że nawet w najlepszych momentach swego życia czuł się nieswojo.
Shaidar Haran przeniósł ponownie uwagę na kobietę szarpiącą się w jego uścisku. Twarz zaczynała jej purpurowieć, a stopy podrygiwały bezsilnie.
— Przyzwyczaisz się. Ciało ulega duszy, ale z kolei ciału ulega umysł. Już się zaczęłaś przyzwyczajać. Niebawem będzie tak, jakbyś nigdy nie była inna. Ale możesz także odmówić. Inna wówczas zajmie twoje miejsce, a ty zostaniesz oddana... moim braciom, taka zablokowana. — Cienkie usta znowu zadrgały. — Im bardzo brakuje ulubionych rozrywek na Ziemiach Granicznych.
— Ona nie może mówić — powiedział Osangar. — Ty ją zabijasz! Czyżbyś nie wiedział, kim jesteśmy? Postaw ją, Półczłowieku! Okaż mi posłuszeństwo! — Ten stwór miał okazywać posłuszeństwo Wybranym.
Ale Myrddraal przez długą chwilę przypatrywał się obojętnie ciemniejącej twarzy Arangar, zanim pozwolił jej stopom dotknąć dywanu i poluźnił uścisk.
— Ja jestem posłuszny tylko Wielkiemu Władcy. Nikomu innemu.
Arangar wisiała dalej, słaniając się, kaszląc i łapczywie chwytając powietrze. Gdyby odjął rękę, byłaby upadła.
— Czy poddasz się woli Wielkiego Władcy? — Nie było to żądanie, tylko pytanie zadane zdawkowo charakterystycznym, zgrzytliwym głosem.
— Poddam — wykrztusiła ochryple i Shaidar Haran puścił ją.
Zachwiała się, masując gardło, a Osangar podszedł, żeby jej pomóc, ale zagroziła mu ponurym spojrzeniem i pięścią, zanim ją dotknął. Cofnął się z uniesionymi rękoma. Tego konfliktu akurat nie potrzebował. Ale to ciało zaprawdę było wspaniałe, żart zresztą również. Zawsze się chełpił własnym poczuciem humoru, jednak ten dowcip był zaiste przedni.
— Nie jesteście wdzięczni? — spytał Myrddraal. — Byliście martwi, a żyjecie. Pomyślcie o Rahvinie, którego dusza jest nie do odratowania, ciśnięta poza czas. Macie szansę znowu służyć Wielkiemu Władcy i oczyścić się ze swoich błędów.
Osangar pospiesznie zapewnił, że jest wdzięczny, że nie pragnie niczego więcej, jak tylko służyć i uzyskać rozgrzeszenie. Rahvin nie żyje? Jak to się stało? Nieważne: jeden Przeklęty mniej oznaczał więcej szans na zdobycie prawdziwej władzy, kiedy Wielki Władca odzyska wolność. Czuł, jak go drażni fakt, że płaszczy się przed tworem, można by rzec, w równym stopniu jego, jak i trolloków, jednak zbyt wyraźnie pamiętał śmierć. Będzie się płaszczył przed robakiem, byle tylko uniknąć jej po raz kolejny. Arangar, mimo gniewnych oczu, była nie mniej szybka, zauważył. Zapewne też pamiętała.
— W takim razie pora, byście odeszli w świat, raz jeszcze w służbie Wielkiemu Władcy — oznajmił Shaidar Haran. — — Nikt prócz mnie i Wielkiego Władcy nie wie, że żyjecie. Jeśli wam się powiedzie, będziecie żyli wiecznie i zostaniecie wyniesieni ponad wszystkich. Jeśli zaś sprawicie zawód... Ale wy nie sprawicie zawodu, prawda?
I Półczłowiek naprawdę się wtedy uśmiechnął. Jakby się patrzyło na uśmiech śmierci.