Kiedy szarym świtem przyszła ją obudzić Cowinde, Egwene czuła się wypoczęta, mimo iż w nocy męczyły ją złe sny. Wypoczęta i gotowa sprawdzić, czego uda jej się dowiedzieć w mieście. Jedno szerokie ziewnięcie, potem przeciągnęła się i już była na nogach, nucąc podczas mycia się i pospiesznego odziewania; uczesała się byle jak. Uciekłaby natychmiast od zbiorowiska namiotów, nie marnując nawet czasu na śniadanie, gdyby nie przyuważyła jej Sorilea, która natychmiast położyła kres tym zamiarom. Co ostatecznie jednak wyszło jej tylko na dobre.
— Nie powinnaś tak szybko uciekać z namiotu-łaźni — pouczyła ją Amys, biorąc jednocześnie miskę owsianki i suszone owoce z rąk Rodery. Przeszło dwadzieścia Mądrych tłoczyło się w namiocie Amys, a Rodera, Cowinde oraz odziany w biel mężczyzna imieniem Doilan, a także Shaido, uwijali się gorączkowo, by wszystkie obsłużyć. — Rhuarc miał nam dużo do opowiedzenia o twoich siostrach. Może potrafiłabyś coś do tego dodać.
Po całych miesiącach udawania Egwene nie musiała się długo zastanawiać, by wiedzieć, że tamtej chodzi o poselstwo z Wieży.
— Powiem wam wszystko, co wiem. A co on powiedział?
Najpierw dowiedziała się, że do miasta przybyło sześć Aes Sedai, w tym dwie Czerwone, nie zaś tylko jedna — Egwene usłyszawszy to, nie potrafiła uwierzyć w arogancję, czy może głupotę, Elaidy, każącą jej wysłać choćby jedną z nich — ale przynajmniej na czele delegacji stała Szara. Mądre, leżące w większości w kręgu niczym szprychy koła — kilka stało lub klęczało między leżącymi — zwróciły swe spojrzenia na Egwene, gdy tylko wymienianie sześciu nazwisk dobiegło końca.
— Obawiam się, że znam tylko dwie spośród nich — zaczęła ostrożnie. — Mimo wszystko Aes Sedai jest naprawdę wiele, ja zaś nie jestem pełną siostrą od dostatecznie długiego czasu, by poznać choćby większość. — Skinęły głowami, na znak, że przyjęły jej wyjaśnienia. — Nesune Bihara jest rozważna i bezstronna... wysłucha wszystkich stron, zanim wyrobi sobie własne zdanie... ale jest w stanie znaleźć każdą, najmniejszą choćby rysę w tym, co powiesz. Dostrzega wszystko, wszystko pamięta; potrafi raz tylko rzucić okiem na stronę księgi, a potem powtórzyć ją dokładnie słowo w słowo, to samo odnosi się do rozmowy, której przysłuchiwała się nawet rok temu. Jednakże czasami zdarza jej się mówić do siebie, a wówczas zdradza swe myśli, nie zdając sobie z tego sprawy.
— Rhuarc powiedział, że zainteresowała ją Królewska Biblioteka. — Bair zamieszała owsiankę łyżką, jednocześnie obserwując Egwene. — Powiedział, że usłyszał, jak mruknęła coś na temat pieczęci. — Wśród pozostałych kobiet rozszedł się cichy szmer, ucichł natychmiast, gdy tylko Sorilea głośno chrząknęła.
Egwene zajadała owsiankę — do jej porcji dodano kawałki suszonych śliwek i jakieś słodkie jagody — i równocześnie zastanawiała się. Jeżeli Elaida przesłuchiwała Siuan przed jej egzekucją, to w takim razie wiedziała o trzech pękniętych pieczęciach. Rand schował gdzieś dwie następne — Egwene dużo by dała, by się dowiedzieć gdzie; ostatnimi czasy najwyraźniej nikomu już nie ufał — a Nynaeve i Elayne znalazły jedną w Tanchico i zabrały ze sobą do Salidaru, jednak o tym Elaida żadną miarą wiedzieć nie mogła. Chyba, że miała szpiegów także w Salidarze. Nie. To kwestie, nad którymi będzie się zastanawiać kiedy indziej; teraz byłyby to jałowe spekulacje. Elaida z pewnością rozpaczliwie poszukuje pozostałych pieczęci. Wysłanie Nesune do drugiej, po zbiorach Białej Wieży, największej biblioteki świata, miało sens. Powiedziała im o tym, przełknąwszy uprzednio kawałek suszonej śliwki.
— To samo mówiłam ubiegłej nocy — warknęła Sorilea. — Aeron, Colinda, Edarra, wy trzy pójdziecie do Biblioteki. Jeżeli
jest tam coś do znalezienia, to trzy Mądre powinny znaleźć to szybciej niż jedna Aes Sedai. — Odpowiedziały jej wydłużone miny; Królewska Biblioteka była wszak ogromna. Niemniej jednak Sorilea była Sorileą i nawet jeśli trzy wymienione kobiety mamrotały coś i wzdychały cicho, to jednak odłożyły posłusznie swoje miski i natychmiast wyszły.-Powiedziałaś, że dwie z nich znasz — podjęła temat Sorilea, zanim tamte opuściły namiot. — Nesune Bihara i którą jeszcze?
— Sarene Nemdahl — odrzekła Egwene. — Ale zrozum mnie. Żadnej z nich nie znam dobrze. Sarene jest jak większość Białych... do wszystkiego dochodzi drogą logicznego rozumowania, czasami wydaje się naprawdę zaskoczona, widząc, jak ktoś kieruje się porywem serca... jednak nie znaczy to, że jest pozbawiona uczuć. Na ogół trzyma je na wodzy, jednak wystarczy zrobić niewłaściwy krok w nieodpowiednim czasie, a wtedy ona... potrafi dać ci po nosie, zanim bodaj mrugniesz. Jednak słucha uważnie tego, co się do niej mówi, potrafi też przyznać się, jeśli nie ma racji, nawet wtedy, gdy straci panowanie nad sobą. A w każdym razie wtedy, gdy już się uspokoi.
Włożywszy do ust łyżkę pełną owsianki i jagód, próbowała przyjrzeć się Mądrym w taki sposób, by one tego nie widziały; najwyraźniej żadna nie zauważyła chwilowego wahania. Omal nie powiedziała, że Sarene odesłałaby cię do szorowania podłóg, zanim zdążyłabyś mrugnąć. Obie kobiety tak naprawdę znała tylko z wykładów, jakich udzielały nowicjuszkom. Nesune, smukła Kandori o ptasich oczach, odwrócona plecami do uczestniczek wykładu, potrafiła wyczuć, kiedy któraś zaczynała bujać w obłokach; prowadziła kilka kursów, w których uczestniczyła Egwene. Egwene wysłuchała tylko dwóch wykładów wygłoszonych przez Sarene, dotyczących zresztą natury rzeczywistości, ale nie potrafiła zapomnieć kobiety, która z całą powagą twierdziła, iż piękno i brzydota to jednakowa iluzja, a miała taką twarz, że nie znalazłby się mężczyzna, który nie zechciałby na nią powtórnie spojrzeć.
— Mam nadzieję, że pamiętasz coś więcej — powiedziała Bair, pochylając się w jej stronę i podpierając na łokciu. — Wychodzi na to, że stanowisz nasze jedyne źródło informacji.
Egwene dopiero po chwili zrozumiała, co tamta ma na myśli. Oczywiście. Bair i Amys musiały próbować zajrzeć do snów Aes Sedai zeszłej nocy, jednak te pilnie ich strzegły. Bardzo żałowała, że nie opanowała tej umiejętności przed opuszczeniem Wieży.
— Sama chciałabym wiedzieć coś więcej. Które komnaty przydzielono im w Pałacu?-Jeżeli miała spotkać się z Randem, kiedy ten znowu pojawi się w mieście, to lepiej dla niej, żeby przypadkiem nie weszła do ich apartamentów, gdy będzie próbowała odnaleźć drogę do jego komnat. W szczególności nie miała ochoty spotykać Nesune. Sarene mogła nie zapamiętać jednej z nowicjuszek, które kiedyś uczyła, jednak Nesune z pewnością sobie przypomni. A skoro już o tym mowa, to mogła ją rozpoznać jedna z tych, których ona z kolei nie znała; podczas jej pobytu w Wieży dużo się mówiło o Egwene al’Vere.
— Odmówiły, gdy Berelain zaproponowała im cień, choćby na jedną noc. — Amys zmarszczyła brwi. U Aielów propozycji gościny nie należało odrzucać; odmowa, nawet między wrogami krwi, oznaczała hańbę. — Będą mieszkały u kobiety o imieniu Arilyn, jakiejś arystokratki wywodzącej się z morderców drzew. Rhuarc uważa, że Coiren Saeldain zna ją nie od dzisiaj.
— Jedna ze szpiegów Coiren-oznajmiła z całym przekonaniem Egwene. — Albo jedna z agentek Szarych Ajah.
Kilka Mądrych zamruczało coś gniewnie do siebie; Sorilea głośno parsknęła z niesmakiem, a Amys westchnęła, głęboko rozczarowana. Na twarzach pozostałych można było dostrzec całą gamę uczuć. Corelna, zielonooka kobieta o drapieżnej twarzy i lnianych włosach gęsto przetykanych pasmami siwizny, z powątpiewaniem pokręciła głową, podczas gdy Tialin, szczupła, rudowłosa, z orlim nosem, popatrzyła na Egwene z jawnym niedowierzaniem.
Szpiegowanie stanowiło pogwałcenie ji’e’toh, chociaż w jaki sposób się to miało do zaglądania do czyichś snów, kiedy im tylko na to przyszła ochota, stanowiło kwestię, której Egwene nie potrafiła rozwikłać. Nie było sensu wykazywać, że Aes Sedai nie stosują się do nakazów ji’e’toh. Mądre o tym wiedziały; po prostu trudno im było w to uwierzyć czy zrozumieć, tak w odniesieniu do Aes Sedai, jak i kogokolwiek innego.
Cokolwiek sobie pomyślały, gotowa była się założyć o dowolną kwotę, że ma rację. Galldrian, ostatni król Cairhien, miał doradczynię Aes Sedai, zanim zginął skrytobójczą śmiercią. Niande Moorwyn pozostawała całkiem niewidoczna, praktycznie rzecz biorąc, jeszcze zanim do cna zniknęła po śmierci Galldriana, ale Egwene dowiedziała się o niej jednej rzeczy, a mianowicie tego, że od czasu do czasu odwiedzała wiejskie posiadłości lady Arilyn. Niande była Szarą.
— Zdaje się, że umieściły pod dachem dobrą setkę żołnierzy — odezwała się po chwili Bair. Mówiła głosem całkiem pozbawionym wyrazu. — Powiadają, że miasto wciąż nie jest bezpieczne, ale moim zdaniem po prostu boją się Aielów. — Na kilku twarzach pojawiło się niepokojące zaciekawienie.
— Setkę! — wykrzyknęła Egwene. — Sprowadziły ze sobą setkę żołnierzy?
Amys pokręciła głową.
— Więcej niż pięciuset. Zwiadowcy Timolana wykryli, że większość z nich obozuje nie dalej niźli pół dnia drogi na północ od miasta. Rhuarc poruszył tę kwestię, a Coiren Saeldain odpowiedziała, że oni stanowią gwardię honorową, z tym że większość z nich pozostawiły za miastem, żeby nas nie przestraszyć!
— Sądzą, że przyjdzie im eskortować Car’a’carna do Tar Valon. — Głos Sorilei mógłby skruszyć kamień, jednak zdawał się miękki w porównaniu z wyrazem twarzy. Egwene nie zatrzymała dla siebie treści listu Elaidy do Randa. Za każdym razem, gdy Mądre o nim słyszały, najwyraźniej podobał im się coraz mniej.
— Rand nie jest taki głupi, żeby przyjąć jej propozycję — powiedziała Egwene, ale myślami błądziła gdzieś indziej. Pięciuset ludzi mogło stanowić gwardię honorową, a Elaida mogła przecież sądzić, iż Smok Odrodzony będzie oczekiwał czegoś w tym rodzaju, że to wręcz pochlebi jego próżności. Przychodziły jej do głowy liczne sugestie, ale wiedziała, że powinna zachować ostrożność. Jedno niewłaściwe słowo mogło sprawić, że Amys lub Bair — albo co gorsza, Sorilea; próba okpienia Sorilei przypominała próbę wyplątania się z krzewu dzikiej róży — wydadzą jej polecenia, których nie będzie mogła usłuchać, a mimo to będzie musiała dalej robić co tylko w jej mocy. A przynajmniej to, co robić powinna. — Zakładam, że wodzowie kazali obserwować uważnie tych żołnierzy za miastem. — Pół dnia drogi na północ, zapewne prawie cały dzień skoro tamci nie byli Aielami. Zbyt daleko, by stanowili realne zagrożenie, jednak ostrożności nigdy dosyć. Amys pokiwała głową; Sorilea spojrzała na Egwene, jakby tamta zapytała właśnie w samym środku dnia, czy słońce znajduje się na nieboskłonie. Egwene odkaszlnęła. — Tak. — Wodzowie nie popełniliby przecież takiego błędu. — Cóż. Oto moja rada. Jeżeli któraś z tych Aes Sedai uda się do pałacu, to wtedy jedna z was, ta, która potrafi przenosić, winna pójść w ślad za nią i sprawdzić, czy tamta nie przygotowuje jakiejś pułapki. — Równocześnie skinęły głowami. Dwie trzecie ze zgromadzonych tu kobiet władało mocą saidara; niektóre w stopniu niewiele lepszym niźli Sorilea, inne jednak dorównywały umiejętnościami Amys, która była równie silna jak każda Aes Sedai, jaką Egwene w swoim życiu spotkała; proporcje te odnosiły się zasadniczo do wszystkich Mądrych. Ich umiejętności były różne od tych, którymi poszczycić mogły się Aes Sedai, gorsze w wielu przypadkach, w kilku lepsze, ale ogólnie rzecz biorąc po prostu odmienne, jednak powinny być zdolne wyczuć, kiedy tamte będą korzystać z jakiś nieprzyjemnych darów. — I musimy mieć pewność, że jest ich tylko sześć.
Tę ostatnią kwestię należało wyjaśnić. Czytały książki pisane przez mieszkańców mokradeł, jednak nawet te, które potrafiły przenosić, nie miały tak naprawdę pojęcia, jakie rytuały rozwinęły Aes Sedai, zajmujące się mężczyznami skazanymi na dotknięcie saidina. Wśród Aielów mężczyzna, który przekonywał się, że jest w stanie przenosić, uznawał, iż oto został wybrany, by udać się na północ i rzucić wyzwanie Czarnemu; żaden z nich oczywiście nigdy nie wracał. Jeśli już o to chodzi, sama Egwene nie miała zielonego pojęcia o tych rytuałach, póki nie udała się do Wieży; opowieści, jakie na ich temat słyszała wcześniej, rzadko, jak się to później okazało, miały cokolwiek wspólnego z prawdą.
— Rand poradzi sobie z dwoma kobietami naraz — skończyła swe wyjaśnienia. To sprawdziła na własnej skórze. — Może być nawet zdolny do zneutralizowania sześciu, jeżeli jednak jest ich więcej, niźli naliczyłyśmy, to wówczas będzie to stanowiło dowód, że skłamały lub przynajmniej coś przed nami zataiły. — Omal się nie skrzywiła na widok marsów na ich czołach; ten, kto kłamał, zaciągał toh u tego, kogo okłamał. Jednak w jej przypadku było to konieczne. Naprawdę było.
Reszta śniadania upłynęła na naradach Mądrych, próbujących zdecydować, która z nich ma się tego dnia udać do pałacu, oraz którym wodzom można zaufać w kwestii właściwego doboru wojowników i Panien, mających wyśledzić, czy Aes Sedai jest więcej. Niektórzy wśród nich mogli się odnieść z niechęcią do pomysłu występowania przeciwko Aes Sedai w jakikolwiek sposób; Mądre nie powiedziały niczego wprost, jednak taki wniosek można było bez trudu wysnuć z tego, co, często z niewesołymi minami, mówiły. Inni z kolei mogli uznać, że z zagrożeniem życia Car’a’carna, nawet ze strony Aes Sedai, najlepiej poradzić sobie za pomocą włóczni. Kilka Mądrych najwyraźniej również przychylało się do tego zdania; Sorilea musiała nie raz surowo dławić w zarodku zakamuflowane sugestie, w myśl których cały problem przestałby istnieć, gdyby Aes Sedai po prostu zniknęły. W końcu zostali im tylko dwaj kandydaci: Rhuarc i Mandelain z Daryne.
— Dopilnujcie, by nie wybrali żadnych siswai’aman — dodała jeszcze Egwene. Ci z pewnością odpowiedzieliby ciosem włóczni na najmniejszy choćby ślad groźby. Tą uwagą ściągnęła na siebie liczne spojrzenia, w których krył się niekiedy nieskrywany gniew, czasami zaś całkowity brak wyrazu. Mądre nie były przecież głupie. Martwiła ją tylko jedna rzecz. Żadna z nich ani razu nie wspomniała o czymś, o czym mówiły niemalże za każdym razem, gdy padała wzmianka o Aes Sedai: że mianowicie Aielowie zawiedli ongiś Aes Sedai i że czeka ich zagłada, jeżeli dopuszczą się tego ponownie.
Wyjąwszy ten pojedynczy komentarz, Egwene nie wtrącała się więcej do dyskusji, poświęcając większość swej uwagi kolejnej misce owsianki, do której dodano nie tylko suszone śliwki, lecz również suszone gruszki, czym zasłużyła sobie na pełne aprobaty spojrzenie ze strony Sorilei. Ale przecież nie o pochwałę tamtej jej chodziło. Była po prostu głodna, a poza tym nade wszystko pragnęła, by zapomniano o jej obecności. Sposób najwyraźniej okazywał się skuteczny.
Kiedy śniadanie i rozmowa dobiegły końca, wróciła do swego namiotu, a następnie przykucnęła w nim, tuż za opuszczoną klapą wejścia, obserwując małą gromadkę Mądrych zmierzającą w stronę miasta; Amys szła na czele. Kiedy zniknęły jej z oczu za najbliższą bramą, ponownie wyściubiła nos na zewnątrz. Wszędzie dookoła było pełno Aielów, nie tylko gai’shain, jednak wszystkie Mądre skryły się w namiotach; żadna nie odprowadzała jej wzrokiem, kiedy niezbyt szybkim krokiem wędrowała w stronę murów miasta. Jeżeli ją zauważą, to zapewne pomyślą, że właśnie zamierza odbyć codzienną porcję porannych ćwiczeń. Zerwał się wiatr, unosząc w górę tumany kurzu i starych popiołów z Podgrodzia, ale nie zwolniła kroku. Równym krokiem maszerowała przed siebie. Po prostu udawała się na poranne ćwiczenia.
Pierwsza osoba, którą zapytała w mieście o drogę, koścista kobieta sprzedająca z wozu pomarszczone jabłka po zupełnie niewiarygodnej cenie, nie umiała jej powiedzieć, jak trafić do pałacu lady Arilyn; nie powiodło jej się również z pulchną szwaczką, która wytrzeszczyła oczy ze zdumienia na widok kobiety Aielów, za jaką ją wzięła, wchodzącej do jej sklepu; nie pomógł jej też łysiejący nożownik, który uznał, że jego wyroby z pewnością zainteresują ją o wiele bardziej niźli jakaś lady. Na koniec wreszcie jubiler, który przez cały czas, kiedy znajdowała się w jego sklepie, obserwował ją uważnie spod przymrużonych powiek, udzielił jej niezbędnych informacji. Chwilę później, wędrując już przez tłumy zalegające ulice, Egwene kręciła głową nad własną naiwnością. Czasami doprawdy zapominała, jak wielkim miastem jest Cairhien, w którym nie każdy musiał wiedzieć, gdzie się co znajduje.
Właśnie z tego powodu zgubiła się jeszcze trzy razy i dwukrotnie musiała pytać o drogę. Wreszcie znalazła się pod jakąś stajnią do wynajęcia, zerkając ostrożnie zza jej rogu na kwadratowy masyw ciemnego kamienia po przeciwnej stronie ulicy, na jego wąskie okna, balkony o ostrych kątach i strzeliste wieżyczki. Jak na pałac budowla była stosunkowo niepozorna, aczkolwiek za duża, by nadać jej miano zwykłego domu; w hierarchii cairhieniańskiej szlachty Arilyn zajmowała dość wysokie miejsce, o ile Egwene dokładnie zapamiętała wyjaśnienia, jakich jej w tej kwestii udzielono. Szerokich schodów strzegli żołnierze w zielonych kaftanach i metalowych napierśnikach, kolejni stali przy każdej bramie, jaką mogła dostrzec z miejsca, w którym się znajdowała. Rozstawiono ich nawet na balkonach. A co najdziwniejsze, wszyscy zdali jej się bardzo młodzi. Jednak nie zastanawiała się nad tym dłużej. Gdzieś we wnętrzu budowli przenosiły jakieś kobiety, a jeśli potrafiła to wyczuć z ulicy, jeśli potrafiła wyczuć to tak wyraźnie, to z pewnością nie chodziło tu o maleńkie porcje saidara. Wyczuwany przez nią strumień Mocy prawie natychmiast skurczył się raptownie, wciąż jednak był znaczny.
Przygryzła wargę. Nie potrafiła określić, czym tamte się zajmowały — przynajmniej dopóki nie zobaczy strumieni — jednak z drugiej strony musiano również widzieć strumienie, aby móc je spleść. Nawet jeśli stały przy jakimś oknie, to wszystkie sploty Mocy wypływające z posesji, których ona sama nie potrafiła dojrzeć, musiały być skierowane w stronę południa, czyli w stronę przeciwną niźli Pałac Słońca, w stronę, w której nic interesującego nie było. Co one tam robią?
Jedna z bram otworzyła się i wypadł z niej ciągniony przez sześciokonny zaprząg czarny powóz z lakierowanym herbem na drzwiach — dwie srebrne gwiazdy na tle zielonych i czerwonych pasków. Ruszył na północ, torując sobie drogę wśród tłumów; odziany w liberię woźnica używał długiego bata w równym stopniu do popędzania koni, jak i nakłaniania opieszałych przechodniów do ustępowania mu z drogi. Lady Arilyn udawała się dokądś... a może to któraś z posłanek?
Cóż, nie przyszła tutaj tylko po to, żeby się gapić. Cofnęła się jeszcze trochę, tak, że teraz łypała zza węgła tylko jednym okiem, ale nadal widziała wielką budowlę, a potem wyciągnęła mały, czerwony kamyk z sakwy przy pasie, zrobiła głęboki wdech i zaczęła przenosić. Gdyby któraś z nich wyjrzała właśnie przez okno od tej strony, zobaczyłaby sploty, ale nie samą Egwene. Tyle ryzyka trzeba było podjąć.
Gładki kamień był tylko zwykłym kamykiem, o powierzchni wygładzonej przez wody strumienia, jednak tej sztuczki Egwene nauczyła się od Moiraine, a Moiraine używała właśnie kamienia jako ogniska koncentracji — kamienia szlachetnego, skoro już o tym mowa, jednak rodzaj nie miał znaczenia — więc Egwene postępowała podobnie. W jej splotach znalazło się głównie Powietrze, z odrobiną Ognia. stosownie weń wplecioną. Taki splot umożliwiał podsłuchiwanie. Szpiegowanie, jak by powiedziały Mądre. Egwene nie dbała jednak o to, jak ktoś określiłby jej poczynania, dopóki dzięki nim mogła dowiedzieć się czegoś o zamiarach Aes Sedai z Wieży.
Splot dotknął ostrożnie otworu okiennego, ach, jakże delikatnie, potem kolejnego i następnego. Cisza. I wtedy...
— ...a ja mu na to — powiedział tuż przy jej uchu kobiecy głos — jeżeli chcesz, żebym pościeliła im łóżka, to lepiej przestań łaskotać mnie pod brodą, Alwinie Raelu.
Rozległ się chichot jakiejś innej kobiety.
— Nie wierzę, że to powiedziałaś.
Egwene skrzywiła się. Służące.
Krępa kobieta przechodząca obok z koszem chleba ustawionym na ramienia spojrzała na Egwene z konsternacją. I naprawdę nie było czemu się dziwić, skoro słyszała dwa kobiece głosy, podczas gdy widziała jedynie samotną Egwene, na dodatek z zamkniętymi ustami. Egwene rozwiązała ten problem w najprostszy sposób, jaki przyszedł jej do głowy. Spojrzała z taką wściekłością, że kobieta pisnęła tylko, i omalże nie upuściwszy kosza, szybko wmieszała się w tłum.
Egwene z niechęcią osłabiła moc splotu; być może w ten sposób nie będzie słyszała wszystkiego równie wyraźnie, ale przynajmniej nie przyciągnie uwagi niepożądanych gapiów. Już i tak zbyt wielu ludzi się za nią oglądało — kobieta Aielów przyciśnięta do ściany — aczkolwiek nikt nawet nie przystanął i nie przyjrzał się dokładniej; nikt nie chciał kłopotów z Aielami. Przestała zaprzątać tym sobie głowę. Przesuwała splot okno za oknem, pocąc się obficie, i to nie tylko z powodu wzmagającego się upału. Wystarczy, że jedna tylko Aes Sedai zobaczy jej strumienie, a nawet jeśli nie rozpozna ich przeznaczenia, to będzie wiedziała, że ktoś próbuje wykorzystać przeciwko nim Moc. Będą mogły bez większego trudu domyślić się celu, w jakim to uczyniono. Egwene cofnęła się jeszcze o cal, zza rogu wystawał już tylko kącik jej oka.
Cisza. Cisza. Jakiś szmer. Jakiś ruch? Pantofle szurające po dywanie? Jednak żadnych zrozumiałych słów. Milczenie. Pomrukujący pod nosem mężczyzna, najwyraźniej opróżniający nocniki i bynajmniej nie zadowolony z tej funkcji; z pałającymi uszami spieszyła dalej. Cisza. Cisza. Cisza.
— ...naprawdę uważasz, że to konieczne? — Kobieta mówiła szeptem, ale jej głos był melodyjny i pełen godności.
— Musimy być przygotowane na każdą ewentualność, Coiren — odrzekła druga kobieta, głosem niczym żelazny pręt. — Słyszałam plotki o aresztowaniu... — Ktoś zamknął drzwi, nie pozwalając jej usłyszeć więcej.
Egwene, pod którą ugięły się nogi, bezwładnie wsparła się o kamienną ścianę stajni. Gotowa była krzyczeć, tak była zawiedziona. Szara siostra, która stała na czele poselstwa, oraz druga, która również musiała być Aes Sedai, gdyż w przeciwnym nie zwracałaby się takim tonem do Coiren, jednej z Aes Sedai. Nikt inny nie mógłby jej dostarczyć więcej informacji, na jakich jej zależało, a te dwie musiały akurat odejść gdzieś, skąd nie mogła ich podsłuchiwać. Jakie plotki o aresztowaniach? Jakie ewentualności? W jaki sposób miałyby się na nie przygotować? Strumienie Mocy przenoszonej wewnątrz posiadłości zmieniły się znowu, stając się silniejsze. Co one zamierzają? Zrobiła kolejny głęboki wdech i uparcie próbowała dalej.
Zanim słońce wspięło się wyżej na nieboskłon, zdążyła usłyszeć wiele, zazwyczaj niemożliwych do zidentyfikowania, odgłosów oraz sporą porcję plotek służby i ich bezsensownej paplaniny. Ktoś o imieniu Ceri miał mieć następne dziecko, a dla Aes Sedai trzeba było sprowadzać wino z Arindrim, niezależnie od tego, gdzie też się ono znajdowało, do ich południowego posiłku. Z bardziej interesujących informacji dowiedziała się, że w powozie istotnie była Arilyn, która wyjechała na spotkanie ze swoim mężem przebywającym na prowincji. I to było wszystko, co udało jej się uzyskać. Cały ranek zmarnowany.
Frontowe drzwi posesji otworzyły się szeroko, służący w liberiach zgięli się w ukłonach. Żołnierze nawet nie drgnęli, chociaż wyraźnie zdwoili czujność. Nesune Bihara wyszła na ulicę, wyprzedzając wysokiego, młodego mężczyznę, który wyglądał tak, jakby go wyciosano z jednej bryły głazu.
Egwene pośpiesznie uwolniła sploty, wypuściła saidara i wzięła głęboki, uspokajający oddech; nie miała czasu na uleganie panice. Nesune i jej Strażnik naradzali się przez moment, potem ciemnowłosa Brązowa siostra zerknęła w głąb ulicy, najpierw w jedną stronę, potem w drugą. Najwyraźniej czegoś wypatrywała.
Egwene doszła do wniosku, że być może jednak nastał już właściwy moment na poddanie się panice. Wycofała się bardzo powoli, tak, aby nie ściągnąć na siebie bystrego spojrzenia Nesune, a kiedy tylko upewniła się, iż tamta nie może jej zobaczyć, odwróciła się gwałtownie, podkasała suknie i wcisnęła w tłum. Udało jej się przebiec nie więcej jak trzy kroki. Nagle zatrzymała się, jakby uderzyła w kamienną ścianę, a potem odbiła od niej i upadła na rozgrzane kamienie bruku z głuchym łupnięciem.
Oszołomiona spojrzała w górę i w tym samym momencie poczuła, że panujący w jej głowie zamęt pogłębił się jeszcze bardziej. Ten kamienny mur, od którego się odbiła... to był Gawyn; stał nad nią i patrzył z równie ogłupiałą miną. Jego oczy błyszczały najbardziej lśniącym z błękitów. I te rudo-złote loki. Przez chwilę miała ochotę tylko na to, by raz jeszcze owinąć je sobie wokół palców. Jej twarz oblała się purpurą.
„Nigdy przedtem tego nie robiłam — pomyślała gniewnie. — To był tylko sen!”
— Nic ci się nie stało? — zapytał z niepokojem, pochylając się już, by uklęknąć przy niej.
Podniosła się z ziemi, pospiesznie otrzepując suknię; gdyby w tej chwili mogła wygłosić jakieś życzenie, które potem miałoby się spełnić, to chciałaby nigdy w życiu więcej się nie zarumienić. Już zgromadził się wokół nich krąg gapiów. Ujęła go pod ramię i pociągnęła za sobą w tę stronę, w którą zmierzała wcześniej. Kiedy po chwili obejrzała się przez ramię, dostrzegła tylko kłębiącą się ludzką ciżbę. Nawet jeśli Nesune ruszyła w stronę tego rogu, za którym ukrywała się chwilę przedtem, to już nic nie zdążyła zobaczyć. A jednak Egwene nie zwolniła kroku, a tłum bez protestów rozstępował się przed kobietą Aielów i mężczyzną na tyle wysokim, iż z łatwością za Aiela mógł uchodzić; cóż z tego, że do pasa przypięty miał miecz. Po sposobie, w jaki się poruszał, było widać wyraźnie, iż wie, jak używać swej broni, a poruszał się w istocie niczym Strażnik.
Po kilkunastu kolejnych krokach niechętnie puściła jego ramię. Zanim jednak zdążyła na dobre wyswobodzić rękę, on ujął jej dłoń i dalej szli w ten sposób. Nie zaprotestowała.
— Przypuszczam-oznajmił tonem zadumy po jakiejś chwili — że powinienem ignorować fakt, iż odziana jesteś jak Aiel. Z tego, co słyszałem ostatnio, miałaś być w Illian. Mniemam dalej, iż nie powinienem komentować faktu, że uciekałaś spod pałacu, w którym zatrzymała się szóstka Aes Sedai. Wszakże zgodzisz się, iż to dosyć dziwne zachowanie jak na Przyjętą.
— Nigdy nie byłam w Illian — odparła, pospiesznie rozglądając się dookoła, czy w pobliżu nie ma żadnego Aiela, który mógłby ją usłyszeć. Kilku, owszem, spojrzało w jej stronę, żaden jednak nie znajdował się na tyle blisko, by zrozumieć jej słowa. Nagle uderzyło ją coś w tym, co przed momentem powiedział. Objęła spojrzeniem jego zielony płaszcz, identycznej barwy jak u żołnierzy. — Jesteś z nimi. Z Aes Sedai należącymi do Wieży. — Światłości, ależ okazała się głupia, że nie zdała sobie z tego sprawy natychmiast, jak tylko go ujrzała.
Jego rysy wygładziły się nieco, choć przed chwilą naprawdę patrzył na nią twardo, ze stężałą twarzą.
— Dowodzę gwardią honorową, którą Aes Sedai przywiodły ze sobą, aby zapewnić Smokowi Odrodzonemu godną eskortę do Tar Valon. — Ton jego głosu stanowił osobliwą mieszaninę gniewu i czujności. — Pod warunkiem, rzecz jasna, że zgodzi się pojechać. I oczywiście pod warunkiem, że przebywa w mieście. Jak zrozumiałem... pojawia się tu i znika. Coiren jest tym zupełnie wyprowadzona z równowagi.
Egwene poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.
— Muszę... muszę prosić cię o przysługę, Gawyn.
— Wszystko oprócz dwóch rzeczy — oznajmił bez ogródek. — Nie skrzywdzę Elayne z Andoru i nie stanę się jednym z Zaprzysięgłych Smokowi. Prócz tego zrobię dla ciebie wszystko co w mojej mocy.
Kilka głów obróciło się w ich stronę. Jakakolwiek wzmianka o Zaprzysięgłych Smokowi natychmiast wzbudzała zaniepokojenie. Czterej mężczyźni o twardych twarzach, z batami, jakich używają woźnice, owiniętymi wokół ramion, przyjrzało się bacznie Gawynowi, prostując z trzaskiem palce w taki sposób, w jaki zwykle czynią to mężczyźni, kiedy zanosi się na bójkę. Gawyn obrzucił ich tylko przelotnym spojrzeniem. Żaden z nich nie był ułomkiem, jednak ich zapalczywość pierzchła pod jego wzrokiem. Dwaj nawet dotknęli kciukami czoła, zanim cała czwórka roztopiła się w ludzkiej rzece. Wciąż jednak zbyt wiele oczu im się przyglądało, zbyt wielu z otaczających ich ludzi starało się pokazać, że wcale nie podsłuchiwali. Tak odziana przyciągała spojrzenia, nawet jeśli nie odzywała się słowem. Na dodatek jeszcze ten mężczyzna o rudozłotych lokach, wyższy od niej o głowę, który wyglądał na Strażnika; stojąc tak razem nie mogli nie przyciągać uwagi.
— Muszę porozmawiać z tobą na osobności — powiedziała.
„Jeżeli jakakolwiek kobieta nałożyła na Gawyna zobowiązania Strażnika, to ja...” — Co ciekawe, myśl ta nie miała w sobie prawdziwej pasji.
Bez słowa powiódł ją w stronę najbliższej gospody, gdzie rzucona karczmarzowi złota korona natychmiast wywołała uniżony niemalże ukłon i sprawiła, że znalazł się niewielki, ustronny gabinet, o ścianach wyłożonych ciemną boazerią, z blatem wypolerowanym gładko łokciami licznych użytkowników oraz pękiem zeschłych kwiatów w wazonie na gzymsie kominka. Gawyn zamknął drzwi, a nagła obcość, jaka przed chwilą jeszcze między nimi panowała, rozwiała się, gdy zostali sami. Światłości, jakiż on był piękny; w niczym nie ustępował Galadowi, i jeszcze te złote loki...
Gawyn odkaszlnął.
— Z każdym dniem upał staje się coraz gorszy. — Wyciągnął chusteczkę i otarł twarz, potem zaproponował ją Egwene. Zmieszany odkaszlnął znowu, kiedy zdał sobie sprawę, że przecież przed momentem sam jej użył. — Chyba mam jeszcze jedną.
Kiedy nerwowo przeszukiwał kieszenie, wyciągnęła własną chusteczkę.
— Gawyn, jak możesz służyć Elaidzie po tym, co zrobiła?
— Młodzi służą Wieży — odrzekł sztywno, ale równocześnie niepewnie przechylił głowę. — Będzie tak dopóki... Siuan Sanche... — Na chwilę w jego oczach zalśnił lodowaty chłód. Ale to była tylko chwila. — Egwene, moja matka zawsze powtarzała: „Nawet królowa musi być posłuszna prawom, które stanowi, w przeciwnym razie nie ma mowy o żadnym prawie”. — Gniewnie pokręcił głową. — Nie powinienem być zaskoczony, znajdując cię tutaj. Powinienem wiedzieć, że będziesz tam, gdzie jest al’Thor.
— Dlaczego tak go nienawidzisz? — To, co brzmiało w jego głosie, to była prawdziwa nienawiść, albo ona nigdy się z nią nie zetknęła. — Gawyn, on jest naprawdę Smokiem Odrodzonym. Musiałeś przecież słyszeć o tym, co zdarzyło się w Łzie. On...
— Nie dbam o to, czy jest choćby Stwórcą wcielonym — zazgrzytał zębami. — Al’Thor zabił moją matkę!
Oczy Egwene omal nie wyszły z orbit.
— Gawyn, nie! Nie, on tego nie zrobił!
— Mogłabyś przysiąc? Byłaś tam, kiedy umierała? Wszyscy o tym mówią. Smok Odrodzony zdobył Caemlyn i zabił Morgase. Najpewniej zabił również Elayne, bo wszelki ślad po niej zaginął. — Nagle cały gniew jakby go opuścił. Zachwiał się, zwiesił głowę i stanął tak bezwładnie z zaciśniętymi pięściami i zamkniętymi oczyma. — Nigdzie nie mogę jej znaleźć — wyszeptał.
— Elayne włos nie spadł z głowy — powiedziała Egwene i z zaskoczeniem stwierdziła, że stoi tuż przed nim. Wyciągnęła dłoń i przeżyła jeszcze większe zaskoczenie, gdy zorientowała się, iż wsunęła palce w jego włosy, kiedy uniósł głowę. Czuła wszystko dokładnie w taki sposób, jak zapamiętała. Cofnęła się gwałtownie. Pewna była, że zarumieni się tak mocno, że twarz stanie jej w ogniu, a tymczasem... Policzki Gawyna także okryła purpura. Oczywiście. On również pamiętał, chociaż dla niego wszystko było jedynie snem. Pomyślała, że teraz z pewnością zaczerwieni się jeszcze bardziej, jednak jakimś sposobem stało się inaczej. Rumieniec Gawyna ostudził jej zdenerwowanie, udało jej się nawet zdobyć na uśmiech. — Elayne jest bezpieczna. To mogę ci przysiąc.
— Gdzie ona jest? — W jego głosie zabrzmiała udręka. — Gdzie ona się schowała? Jej miejsce jest teraz w Caemlyn. Cóż, może nie w Caemlyn... przynajmniej dopóki al’Thor tam przebywa... ale z pewnością winna być w Andorze. Gdzie ona jest, Egwene?
— Nie... nie mogę ci powiedzieć. Nie mogę, Gawyn.
Przypatrywał się jej przez chwilę z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu, potem westchnął:
— Za każdym razem, kiedy cię widzę, w coraz większym stopniu stajesz się Aes Sedai. — Jego śmiech zabrzmiał sztucznie. — Czy wiesz, że wyobrażałem sobie, że będę mógł zostać twoim Strażnikiem? Czy to nie głupie?
— Będziesz moim Strażnikiem. — Słowa te wyrwały się z jej ust zanim zdążyła się pohamować, ale kiedy już je usłyszała, wiedziała, że to prawda. Tamten sen. Gawyn klękający przed nią, skłaniający głowę. Obraz ten mógł znaczyć tysiące różnych rzeczy albo jeszcze więcej, wiedziała jednak, że to akurat, co powiedziała, to czysta prawda.
Uśmiechnął się do niej. Ten idiota myślał, że ona żartuje!
— To nie będę ja; sądzę, że raczej Galad. Ale pewnie będziesz musiała odpędzać od niego inne Aes Sedai kijem. Aes Sedai, dziewki służebne, królowe, pokojówki, handlarki, żony wieśniaków... Sam widziałem, w jaki sposób one wszystkie na niego patrzą. Nie próbuj nawet zaprzeczać, przecież i tak myślisz, że on...
Najprostszym sposobem powstrzymania go przed mówieniem kolejnych bzdur było położyć mu dłoń na ustach.
— Nie kocham Galada. Ciebie kocham.
On wciąż próbował udawać, że to wszystko żarty, bo uśmiechał się przez jej przyciśnięte palce.
— Nie mogę zostać Strażnikiem. Jestem przeznaczony Elayne jako jej Pierwszy Książę Miecza.
— Jeżeli królowa Andoru może być Aes Sedai, to Książę może zostać Strażnikiem. A ty będziesz moim. Chciałbym, żeby to wreszcie dotarło do tej twojej tępej głowy. I kocham cię. — Zagapił się na nią. Przynajmniej już się nie uśmiechał. Ale nie powiedział nic. Tylko patrzył. Odsunęła dłoń. — Cóż więc Nie masz zamiaru nic powiedzieć?
— Kiedy od tak dawna zależy ci, by usłyszeć jakieś słowazaczął powoli, a potem nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, się dzieje tak, jakby piorun uderzył i deszcz spadł równocześnie na wyschniętą ziemię. Jesteś ogłuszony, ale nie potrafisz uwierzyć w to, co słyszysz.
— Kocham cię, kocham cię, kocham cię — powtarzała, uśmiechając się do niego. — No i co?
Zamiast odpowiedzi porwał ją w ramiona i pocałował. Było to równie piękne jak we śnie. Piękniejsze. To było... Kiedy w końcu postawił ją z powrotem na podłodze, przywarła do jego piersi, czując, że z jej kolanami dzieje się coś dziwnego.
— Moja pani z Aielów, Egwene Aes Sedai — powiedział — kocham cię i nie mogę się doczekać, kiedy nałożysz na mnie to zobowiązanie. — Po chwili dodał cieplejszym tonem: — Kocham cię, Egwene al’Vere. Powiedziałaś, że chcesz, bym oddał ci przysługę. Jaką? Czego sobie życzysz? Naszyjnika z księżycem? W ciągu godziny zapędzę złotników do pracy. Gwiazd, byś mogła wplatać je we włosy? Sprawię...
— Nie mów Coiren i pozostałym, że jestem tutaj. W ogóle nie wspominaj o mnie w ich obecności.
Spodziewała się przynajmniej śladu wahania, ale on zwyczajnie oznajmił:
— Ode mnie niczego się na twój temat nie dowiedzą. Ani też od nikogo innego, jeśli będę w stanie temu zapobiec. — Przerwał na chwilę, potem ujął ją za ramiona. — Egwene, nie będę pytał, dlaczego tutaj jesteś. Nie, nie przerywaj, tylko posłuchaj. Wiem, że Siuan wciągnęła cię podstępem w swoje knowania, rozumiem też, że poczuwasz się do lojalności względem człowieka ze swojej wioski. To nie ma znaczenia. Powinnaś być w Białej Wieży i powinnaś się uczyć; pamiętam przecież, jak wszystkie mówiły, że pewnego dnia staniesz się potężną Aes Sedai. Czy masz jakiś plan, który pozwoliłby ci wrócić, unikając jednocześnie... kary? — W całkowitym milczeniu pokręciła głową, on zaś, jakby nie mógł się powstrzymać, ciągnął dalej: — Może uda mi się coś wymyślić, jeśli tobie nic wcześniej nie przyjdzie do głowy. Wiem, że nie miałaś innego wyboru, jak być posłuszna Siuan, wątpię wszakże, by dla Elaidy znaczyło to cokolwiek. Za wspomnienie choćby imienia Siuan w jej obecności można zapłacić głową. Pewnego dnia jednak znajdę jakiś sposób. Przysięgam. Ale obiecaj mi, że póki to nie nastąpi, ty nie... nie zrobisz nic głupiego. — Na moment zacisnął dłonie, mocno, niemalże aż do bólu. — Obiecaj mi, że będziesz ostrożna.
Światłości, ależ się wpakowała. Nie, nie mogła mu powiedzieć, że nie ma najmniejszego zamiaru wracać do Wieży, póki Elaida zasiada na Tronie Amyrlin. A te głupie rzeczy, o których wspomniał, niemalże na pewno oznaczały zadawanie się z Randem. Wyglądał na tak zmartwionego. O nią się martwił.
— Będę ostrożna, Gawyn. Obiecuję.
„Tak ostrożna, jak tylko będę mogła być” — poprawiła się w myślach; tylko nieznacznie wypaczało to sens jej słów, jednak wystarczyło, by to, co powiedziała potem, przyszło jej ze znacznie większym trudem:
— Muszę cię prosić o jeszcze jedną rzecz. Rand nie zabił twojej matki. — W jaki sposób miała to sformułować, żeby sprawić mu możliwie jak najmniej bólu? Niemniej jednak musiała to powiedzieć, niezależnie od tego, ile miało to go kosztować. — Obiecaj mi, że nie podniesiesz ręki na Randa, póki nie uda mi się dowieść, że tego nie zrobił.
— Przysięgam.-Znowu ani śladu wahania, jednak jego głos był nieco przytłumiony, a palce dłoni zacisnęły się na krótką chwilę, mocniej jeszcze niźli poprzednio. Ona sama nawet nie mrugnęła; leciutkie ukłucie bólu wydawało się stosowną odpłatą za cierpienie, jakiego mu przysporzyła.
— Nie ma innego wyjścia, Gawyn. On tego nie zrobił, ale minie trochę czasu, zanim będę w stanie tego dowieść. — W jaki sposób, na Światłość, miałoby jej się to udać? Słowo Randa przecież nie wystarczy. Wszystko było takie skomplikowane. Powinna skupić się na jednej rzeczy. Co knują te Aes Sedai?
Drgnęła zaskoczona, gdy Gawyn głośno wciągnął powietrze.
— Porzucę wszystko, zdradzę wszystkich, dla ciebie. Chodź ze mną, Egwene. Oboje możemy to wszystko zostawić za sobą. Mam niewielką posiadłość na południe od Białego Mostu, z winnicą i wioską, na prowincji tak głuchej, że słońce zachodzi tam dwa dni później niźli tu. Tam sprawy tego świata przestaną nas dotyczyć. Po drodze możemy wziąć ślub. Nie mam pojęcia, ile czasu nam zostało... al’Thor, Tarmon Gaidon... naprawdę nie wiem, ale możemy przeżyć go razem.
Spojrzała na niego ze zdumieniem. Potem zdała sobie sprawę, że tę ostatnią myśl wypowiedziała na głos: „Co knują te Aes Sedai?” — i kluczowe słowo — „zdrada”; dopełniło obrazu całości. On uznał, że będzie chciała, aby je szpiegował. I zrobiłby to dla niej. Rozpaczliwie poszukując jakiegoś sposobu, aby tego uniknąć, wciąż gotów byłby to dla niej uczynić. Powiedział: „Wszystko” i naprawdę wszystko miał na myśli, niezależnie od tego, ile by to miało go kosztować. Złożyła więc sobie w duchu obietnicę; tak naprawdę to jemu ją złożyła, nie mogła jej jednak wypowiedzieć na głos. Jeżeli jemu wymknie się coś, co ona będzie mogła wykorzystać, to zrobi to — musi przecież tak postępować — jednak pod żadnym pozorem nie będzie się starała czegoś z niego wyciągnąć, nawet najdrobniejszego okruszka informacji. Niezależnie od tego, ile miałaby zapłacić. Sarene Nemdahl nigdy by tego nie zrozumiała, ale był to jedyny sposób, w jaki mogła odpłacić za dar, jaki złożono u jej stóp.
— Nie mogę — odrzekła miękko. — Nigdy nie dowiesz się, jak bardzo bym chciała, ale nie mogę. — Zaśmiała się nagle, gdy poczuła łzy nabiegające jej do oczu. — A ty? Zdradzić? Gawyn Trakand, to słowo pasuje do ciebie tak, jak mrok pasuje do słońca. — Niewypowiedziana obietnica sprawiła, że poczuła się lepiej, jednak nie mogła wszystkiego tak zostawić. Musi wykorzystać to, co jej dał, wykorzystać przeciwko temu, w co wierzył. A więc musiała mu coś ofiarować z siebie. — Sypiam w namiotach, ale każdego ranka wędruję do miasta. Przekraczam Bramę Muru Smoka tuż po wschodzie słońca.
Zrozumiał, rzecz jasna. Ofiarowała mu wiarę w wartość jego słowa, złożyła swą wolność w jego ręce. Ujął jej dłonie, odwrócił je i delikatnie ucałował ich wnętrza.
— Drogocenną rzecz powierzyłaś mej opiece. Gdybym chodził pod Bramę Muru Smoka każdego ranka, ktoś z pewnością by zauważył, poza tym mogę po prostu nie mieć codziennie czasu, nie dziw się jednak, jeśli będę pojawiał się za twymi plecami wkrótce po tym, jak znajdziesz się w mieście.
Kiedy Egwene wyszła w końcu z gospody, słońce zdążyło już pokonać znaczący etap swej drogi po nieboskłonie i nastała najgorsza część dnia, co sprawiło, że tłum przerzedził się nieznacznie. Nawet nie sądziła, że można się żegnać tak długo; całowanie się z Gawynem z pewnością nie stanowiło tego rodzaju ćwiczeń, jakie zamierzyły dla niej Mądre, jednak jej serce wciąż biło jak po wyczerpującym biegu.
Stanowczo przegnała z głowy myśli o nim — cóż, przynajmniej, wkładając w to sporo wysiłku, zepchnęła je gdzieś na dno umysłu; całkowite zapomnienie przekraczało jej możliwości — i wróciła do jakże korzystnego ze względów obserwacyjnych stanowiska przy stajni. Wewnątrz rezydencji ktoś wciąż przenosił; zapewne więcej niźli jedna, chyba, że któraś z nich splatała coś naprawdę potężnego; czuła to mniej wyraźnie niż poprzednio, wciąż jednak nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Jakaś kobieta właśnie wchodziła do domu, ciemnowłosa kobieta, której Egwene nie rozpoznała, chociaż widoczny brak śladów działania czasu na twardych rysach twarzy jednoznacznie stanowił o jej tożsamości. Tym razem nie próbowała już podsłuchiwać i nie została długo — jeżeli miały tak wchodzić i wychodzić, rosło zagrożenie, że zostanie dostrzeżona i rozpoznana mimo tego ubioru — wszakże kiedy opuszczała swój posterunek, jedna myśl nieznośnie tłukła się po jej głowie. Co one knują?
— Zamierzamy złożyć mu propozycję odprowadzenia pod eskortą do Tar Valon — powiedziała Katerine Alruddin, nieznacznie zmieniając pozycję. Nie potrafiła ostatecznie zdecydować, czy cairhieniańskie krzesła są tak niewygodne, na jakie wyglądały, czy po prostu każdy z góry zakłada, że są niewygodne, ponieważ tak właśnie wyglądają. — Kiedy już opuści Cairhien i wyruszy do Tar Valon, to tutaj pojawi się... luka.
Lady Colavaere, która siedziała naprzeciwko niej na złoconym krześle, pochyliła się lekko w jej stronę, bez cienia uśmiechu na twarzy.
— Mówisz ciekawe rzeczy, Katerine Sedai. Zostawcie nas warknęła na służbę.
Katerine uśmiechnęła się.
— Zamierzamy złożyć mu propozycję odprowadzenia pod eskortą do Tar Valon — powiedziała, wyraźnie artykułując słowa, Nesune, ale wewnątrz poczuła lekkie ukłucie irytacji. Pomimo z pozoru szczerego oblicza, Tairenianin nie przestawał przestępować z nogi na nogę, najwyraźniej odczuwając niepokój w obecności Aes Sedai; być może nie potrafił przestać myśleć o tym, iż ona właśnie w tej chwili może przenosić. Tylko Amadicjanin mógłby być trudniejszym partnerem do rozmów. — Kiedy już wyjedzie do Tar Valon, w Cairhien pojawi się zapotrzebowanie na kogoś o silnej ręce.
Wysoki Lord Meilan oblizał wargi.
— Dlaczego mi o tym mówisz?
Uśmiech Nesune mógł oznaczać wszystko i nic.
Kiedy Sarene weszła do salonu, w środku zastała jedynie Coiren i Erian. Piły herbatę. Rzecz jasna towarzyszył im sługa, gotów im w każdej chwili dolać do filiżanek. Sarene odprawiła go ruchem dłoni.
— Berelain może przysporzyć nam kłopotów — oznajmiła, gdy tylko drzwi zamknęły się za tamtym. — Nie mam pojęcia, czy w jej przypadku skuteczniejsze okaże się jabłko, czy bat. Jutro mam się spotkać z Aracome... nieprawdaż?... Sądzę jednak, iż Berelain będę musiała poświęcić znacznie więcej czasu.
— Jabłko albo bat — odpowiedziała Erian spiętym głosem. — Cokolwiek będzie konieczne.-Jej twarz przypominała maskę wyrzeźbioną z bladego marmuru, otoczoną skrzydłami kruka. Sarene żywiła skrywaną słabość do poezji, aczkolwiek nigdy nie pozwoliłaby, aby ktokolwiek się dowiedział, że może ją zajmować coś tak... uczuciowego. Umarłaby ze wstydu, gdyby Vitalien, jej Strażnik, odkrył, że spod jej pióra wyszło porównanie, w którym stawał się on panterą albo innym pełnym wdzięku, silnym i niebezpiecznym zwierzęciem.
— Weź się w garść, Erian. — Jak zwykle głos Coiren brzmiał tak, jakby wygłaszała jakąś mowę. — Sarene, ona się martwi plotką, jaką zasłyszała Galina, plotką, w myśl której Zielona siostra była w Łzie razem z młodym Randem al’Thorem, a obecnie przebywa w Cairhien. — Zawsze mówiła o nim „młody Rand al’Thor”, jakby wciąż chciała przypominać swoim słuchaczom, że jest młody, a tym samym niedoświadczony.
— Moiraine i jeszcze na dodatek jakaś Zielona — zadumała się Sarene. To mogło naprawdę oznaczać kłopoty. Elaida upierała się, że Moiraine i Siuan działały całkowicie na własną rękę, kiedy pozwalały na to, by al’Thor spokojnie chodził sobie po świecie bez żadnego nadzoru, ale jeżeli w całą sprawę wmieszana była choćby jeszcze jedna Aes Sedai, mogło to oznaczać, iż inne też brały udział w spisku, a ta Zielona mogłaby stanowić nitkę wiodącą do kilku dalszych, być może nawet wielu, z tych, które uciekły z Wieży po obaleniu Siuan. — Nie należy jednak zapominać, że to tylko plotka.
— Być może nie tylko-oznajmiła Galina, wślizgując się do komnaty. — Nie słyszałyście? Ktoś przenosił niedaleko nas tego ranka. Co miała zamiar osiągnąć, nie potrafiłam stwierdzić, ale chyba bez trudu potrafimy się domyśleć.
Paciorki wplecione w cieniutkie, ciemne warkocze Sarene zastukały, kiedy żywo pokręciła głową.
— To nie jest żaden dowód na obecność Zielonej, Galina. To nie jest nawet wystarczająca przesłanka, by wnosić, że była to Aes Sedai. Słyszałam opowieści, że niektóre kobiety Aielów, spośród tych zwanych Mądrymi, potrafią przenosić To mogła być też jakaś biedaczka, którą wypędzono z Wieży, ponieważ nie przeszła inicjacji Przyjętej.
Galina uśmiechnęła się, ukazując lśniąco, białe zęby.
— A ja uważam, że to dowód na obecność Moiraine. Słyszałam, że opanowała sztukę podsłuchiwania i nie wierzę w opowieść o jej nazbyt wygodnej w tych okolicznościach śmierci, skoro nikt nie widział ciała i nikt też nie potrafił podać żadnych dokładniejszych szczegółów.
Tym Sarene niepokoiła się co najmniej w równym stopniu. Po części dlatego, że lubiła Moiraine — były przyjaciółkami jako nowicjuszki, a potem jako Przyjęte, chociaż Moiraine była o rok bardziej zaawansowana w naukach; przyjaźń zresztą utrzymywała się również w późniejszych latach, przynajmniej podczas tych kilku spotkań, jakie im były dane — po części zaś dlatego, że naprawdę zbyt niejasna i zbyt wygodna była ta śmierć Moiraine, która w istocie jakby się pod ziemię zapadła, kiedy wydano na nią nakaz aresztowania. Moiraine potrafiłaby przecież bez trudu sfingować własny zgon, biorąc pod uwagę okoliczności.
— A więc naprawdę wierzysz, iż mamy tu do czynienia z Moiraine i jakąś Zieloną siostrą, której imienia nie znamy? To wciąż są jedynie spekulacje, Galina.
Uśmiech Galiny nie zmienił się ani na jotę, jednak jej oczy rozbłysły. Była zbyt przywiązana do logicznego rozumowania wierzyła w to, w co wierzyła, nie dbając o żadne świadectwa — jednak Sarene zawsze podejrzewała, że gdzieś głęboko w niej płoną potężne ognie namiętności.
— Ja wierzę—powiedziała Galina—że to właśnie Moiraine jest tą rzekomą Zieloną. Jaki jest lepszy sposób na uniknięcie aresztowania niż umrzeć i pojawić się jako inna kobieta, z innych Ajah? Plotki zawsze głosiły, że ta Zielona jest bardzo niska, a wszystkie wiemy, że Moiraine naprawdę nie sposób określić jako kobiety wysokiej. — Erian siedziała sztywno, jakby kij połknęła; jej brązowe oczy wyglądały teraz jak dwa rozpalone węgle. — Kiedy już uda nam się dostać tę Zieloną siostrę w swoje ręce — zwróciła się do niej Galina — proponuję, żebyśmy oddały ją do twojej dyspozycji na czas podróży do Wieży. — Erian ostro skinęła głową, ale płomień w jej oczach nie wygasł.
Sarene czuła się jak ogłuszona. Moiraine? Podszywająca się pod inną Ajah? To z pewnością niemożliwe. Sarene nigdy nie wyszła za mąż — zdawało jej się całkowicie nielogiczne wierzyć w to, że dwoje ludzie może przez resztę życia zgadzać się ze sobą — ale jedyną rzeczą, do jakiej mogłaby przyrównać coś takiego, było spanie z mężem innej kobiety. Jednak to sama natura zarzutu ją tak ogłuszyła, nie zaś możliwość, iż może okazać się prawdziwy. Chciała już powiedzieć, że po świecie spaceruje wiele niskich kobiet, oraz że czyjś wzrost stanowi rzecz względną, ale w tym momencie Coiren przemówiła tym swoim wzburzonym głosem.
— Sarene, teraz ty. Musimy być przygotowane, cokolwiek się wydarzy.
— Nie podoba mi się to — zdecydowanie oznajmiła Erian. — To wygląda tak jakbyśmy przygotowywały się na porażkę.
— To jest jedyne logiczne rozwiązanie — zapewniła ją Sarene. — Jeżeli podzielicie czas na najmniejsze możliwe odcinki, to nie uda wam się stwierdzić z jakąkolwiek pewnością, co się zdarzy między pierwszym a następnym. Wyruszenie za al’Thorem do Caemlyn może skończyć się tak, że przybędziemy na miejsce i dowiemy się, że już go tam nie ma, że kiedyś tu wróci. chociaż może to nastąpić albo jutro, albo za miesiąc. Poczekamy więc na niego. Każde pojedyncze wydarzenie podczas każdej godziny tego oczekiwania czy też splot wydarzeń nie pozostawi nam żadnego innego wyboru. A więc przygotowania są jak najbardziej logiczne.
— Pięknie to wyjaśniłaś — sucho powiedziała Erine. Nie miała głowy do logiki. Sarene czasami myślała, że dotyczy to wszystkich pięknych kobiet, chociaż nie potrafiła dostrzec żadnego uzasadnionego związku miedzy tymi dwoma cechami.
— Mamy tyle czasu, ile potrzeba — stwierdziła Coiren. Kiedy nie wygłaszała mów, wygłaszała oświadczenia. — Beldeina przyjechała dzisiaj i wynajęła izbę nie opodal rzeki. ale Mayam nie pojawi się wcześniej jak za dwa dni. Musimy się zatroszczyć o wszystko, a to daje nam trochę czasu.
— Dalej nie podoba mi się to przygotowywanie do porażki — wymruczała Erian, kryjąc usta za filiżanką.
— Nie byłoby źle — powiedziała Galina — gdybyśmy znalazły czas na oddanie Moiraine w ręce sprawiedliwości. Czekałyśmy tak długo, więc nie ma się co spieszyć z al’Thorem.
Sarene westchnęła. Dawały sobie znakomicie radę ze wszystkimi sprawami, do których się zabierały, ona jednak nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak się dzieje — żadna z nich nie mogła się poszczycić choćby cieniem logiki w swoim rozumowaniu.
Kiedy wróciła już na górę do swoich komnat, usiadła naprzeciw kominka i zaczęła przenosić. Czy ten Rand al’Thor naprawdę zdołał powtórnie odkryć, na czym polega Podróżowanie? Nie mogła w to uwierzyć, a jednak nie znajdowała innego wyjaśnienia. I jaki to właściwie człowiek? To się jeszcze okaże, kiedy przyjdzie jej stanąć z nim twarzą w twarz, w tej chwili to próżne spekulacje. Wypełniona saidarem niemalże do punktu, w którym słodycz stawała się bólem, zaczęła powtarzać sobie ćwiczenia nowicjuszek. Były równie dobre jak cokolwiek innego. Przygotowania stanowiły jedyne logiczne czynności, jakimi mogła się zająć.