Vilnar wiódł swój konny patrol ulicami Nowego Miasta, tymi, które biegły blisko wysokiego, zewnętrznego muru, zbudowanego z szarego kamienia w srebrne i złote żyłki, które iskrzyły się w słońcu południa. Zastanawiał się, czy nie zgolić brody. Kilku innych już to zrobiło; nawet jeśli ktoś twierdził, że ten upał jest niezgodny z naturą, to w Saldaei musiało być chłodniej.
Mógł sobie pozwolić na takie bujanie w obłokach. Potrafił kierować konia przez sen, a zresztą tylko jakiś wyjątkowo bezrozumny opryszek próbowałby uprawiać swe rzemiosło na oczach dziesięciu Saldaeańczyków. Jeździli po mieście, nie stosując żadnej reguły, więc ci ludzie nie wiedzieli, gdzie i kiedy mogą być bezkarni, uprawiając swój preceder. Prawdę powiedziawszy, rzadko kiedy musieli uganiać się za złodziejami; znacznie częściej aresztowali tych, którzy sami wpadali im w ręce. Najtwardszy zabijaka w Caemlyn potrafił wbiec prosto na Saldaeańczyków, a ci chwytali takiego szybciej niż Aielowie. Dlatego właśnie Vilnar popatrywał jednym okiem na ulicę i pozwalał swemu umysłowi błąkać się gdzieś po manowcach. Rozmyślał o dziewczynie, którą zostawił w Mehar i z którą chciał się ożenić; ojciec Teryane był kupcem i chciał mieć żołnierza za syna, może nawet bardziej niż Teryane chciała za męża. Przypomniał sobie grę, którą zaproponowały mu kobiety Aiel; nazwa „Pocałunek Panny” brzmiała dość niewinnie, ale w ich oczach pojawił się błysk, który nakazywał mu być ostrożnym. Przede wszystkim jednak rozmyślał o Aes Sedai.
Vilnar zawsze chciał spotkać jakąś Aes Sedai, a z pewnością najlepszym miejscem do takich spotkań było Caemlyn, no chyba że któregoś dnia pojechałby do Tar Valon. W całym Caemlyn dosłownie roiło się od Aes Sedai. Przejechał się do „Psa Culaina”, gdzie, jak głosiły plotki, miało ich być sto, ale w ostatniej chwili zrezygnował z wejścia do środka. Nie brakowało mu odwagi, kiedy w ręku miał miecz, między kolanami koński grzbiet, a przed sobą mężczyzn albo trolloki, natomiast już na samą myśl o Aes Sedai ogarniał go lęk. A poza tym ta oberża nie mogłaby pomieścić stu kobiet i żadna z tych dziewcząt, które tam napotkał, nie mogła być Aes Sedai. Przeszedł się też do „Różanej Korony”; obserwował budynek z drugiej strony ulicy, ale ponieważ nie nabrał pewności, że którakolwiek z kobiet, które tam zobaczył, to Aes Sedai, więc uznał, że one nimi nie są.
Puścił oko do szczupłej kobiety obdarzonej szerokim nosem, która właśnie wyszła z wysokiego budynku najwyraźniej należącego do jakiegoś kupca; ze zmarszczonym czołem postała chwilę na samym środku ulicy, po czym włożyła na głowę słomkowy kapelusz z szerokim rondem i ruszyła przed siebie. Vilnar pokręcił głową. Nie umiałby orzec, ile ona miała lat, ale nawet gdyby, to i tak by nie wystarczyło. Wiedział, w jaki sposób można rozpoznać Aes Sedai. Niech sobie Jidar twierdzi, że one są takie piękne, że potrafią zabić człowieka samym uśmiechem, a Rissen może się upierać, że wzrostem przewyższają o stopę każdego mężczyznę. Vilnar wiedział, że rozpoznaje się je po twarzach, po twarzach pozbawionych śladów upływu lat, wyróżniających osobę nieśmiertelną. Czegoś takiego nie da się przeoczyć.
Kiedy patrol dojechał do wysokiego, sklepionego łuku Bramy Białego Mostu, Vilnar zapomniał o Aes Sedai. Za bramą, wzdłuż drogi rozciągało się jedno z targowisk: długie, otwarte szopy z kamienia nakryte czerwonymi i purpurowymi dachówkami, zagrody pełne cieląt, świń i owiec, kur, kaczek i gęsi, stragany pełne wszystkich dóbr, począwszy od fasoli, a skończywszy na rzepie. W takich miejscach zazwyczaj brzmiały okrzyki farmerów zachwalających swe towary, a tymczasem teraz, jeżeli pominąć hałas wytwarzany przez zwierzęta, na całym targowisku, aż po samą bramę, panowała cisza towarzysząca najdziwniejszej procesji, jaką Vilnar kiedykolwiek w życiu widział.
Długą kolumnę tworzyli przede wszystkim farmerzy, po czterech w rzędzie, na koniach, za nimi zaś zdążał tabor wozów. To musieli być farmerzy, sądząc po zgrzebnych kaftanach, ale każdy w zasięgu wzroku Vilnara miał na plecach niezwykle długi łuk, pełen kołczan u jednego boku i długi nóż albo krótki miecz u drugiego. Na czele procesji jechał sztandar, biel obrzeżona czerwienią z czerwonym łbem wilka, i otaczała go podobnie dziwaczna zbieranina ludzi. Byli w niej trzej Aielowie, pieszo, ma się rozumieć, w tym dwie Panny, oraz jegomość, którego kaftan w jaskrawozielone paski i jadowicie żółte spodnie mówiły, że to Druciarz, tyle że miał przypasany do pleców miecz. Prowadził wierzchowca równie wielkiego jak pociągowy koń Nashuna, z siodłem wykonanym jak dla olbrzyma. Całkiem na przedzie zaś jechał barczysty mężczyzna z potarganymi włosami, krótką bródką i złowieszczym toporem u pasa, a u jego boku jechała Saldaeanka, w ciemnych, wąskich, dzielonych spódnicach, która stale popatrywała na niego czułym...
Vilnar wyprostował się w siodle. Rozpoznał tę kobietę. Pomyślał o lordzie Bashere, który znajdował się w Pałacu Królewskim. Co więcej, pomyślał o lady Deirze i serce mu zamarło; ona też była w Pałacu. Gdyby któraś z Aes Sedai w tym momencie machnęła ręką i zamieniła tę kolumnę w trolloki, to Vilnar nie posiadałby się z radości. Może to kara za bujanie w obłokach. Gdyby myślał wyłącznie o obowiązkach, patrol dawno temu minąłby targowisko. Niestety, rozkazy nadal go obowiązywały.
Wjechał na czele kolumny swoich ludzi przez bramę, zastanawiając się, czy lady Deira każe zrobić piłkę z jego głowy.
W odległości dziesięciu kroków od bram miasta Perrin najpierw spowolnił bieg swego wierzchowca i dopiero potem ściągnął wodze. Stepper zatrzymał się chętnie; nie lubił upału. Ludzie na koniach, którzy zagradzali bramy, byli Saldaeańczykami, sądząc po tych wydatnych nosach i skośnych oczach; niektórzy mieli błyszczące, czarne bródki, inni gęste wąsy, a jeszcze inni byli gładko wygoleni. Wszyscy oprócz jednego trzymali dłonie na rękojeściach mieczy. Otaczające ich powietrze ruszało się, ale Perrin nie czuł woni strachu. Spojrzał na Faile, ale ta pochyliła się nad wygiętym w łuk karkiem Jaskółki, zajęta uzdą czarnej klaczy; pachniała słabo ziołowym mydłem i niepokojem. Przez ostatnie dwieście mil, albo i więcej, słyszeli wieści o Saldaeańczykach w Caemlyn, którymi rzekomo dowodził ojciec Faile. Tym akurat Faile zdawała się w ogóle nie przejmować, ale była pewna, że jej matka jest również w mieście. Twierdziła, że tym również się nie martwi.
— Nawet nie potrzebujemy łuczników — powiedział cicho Aram, głaszcząc rękojeść wystającą mu ponad ramieniem. Jego ciemne oczy zdawały się płonąć od przepełniającego go zapału; — Jest ich tylko dziesięciu. Wystarczy nas dwóch do utorowania drogi. — Gaul osłonił twarz; Bain i Chiad, ukryte za Faile, bez wątpienia zrobiły to samo.
— Żadnych łuczników i żadnego torowania — powiedział Perrin. — I żadnych włóczni, Gaul. — Nie powiedział nic na użytek Bain i Chiad; one zresztą słuchały tylko Faile. Która wyraźnie nie była jeszcze gotowa podnieść głowy albo powiedzieć choć słowa. Gaul opuścił zasłonę i wzruszył ramionami; Aram skrzywił się z rozczarowaniem.
Perrin przybrał pojednawczą minę, kiedy odwrócił się w stronę Saldaeańczyków. Niektórzy ludzie robili się nerwowi na widok jego żółtych oczu.
— Nazywam się Perrin Aybara. Myślę, że Rand al’Thor zechce mnie zobaczyć.
Brodaty jegomość, który w odróżnieniu od pozostałych nie dotykał miecza, skłonił się lekko z siodła.
— Jestem Vilnar Barada, lordzie Aybara, podporucznik zaprzysięgły mieczem lordowi Davramowi Bashere. — Powiedział to bardzo głośno i wyraźnie unikał patrzenia na Faile. Która westchnęła na wzmiankę o swym ojcu i spojrzała spode łba na Baradę, zwłaszcza, że ten nadal ją ignorował. — Rozkazy lorda Bashere — ciągnął mężczyzna, dodając jakby po namyśle — oraz lorda Smoka brzmią następująco: żaden szlachcic nie może wjechać do Caemlyn w otoczeniu więcej jak dwudziestu zbrojnych albo pięćdziesięciu służących.
Aram poruszył się na koniu. W kwestiach dotyczących domniemanego honoru Perrina był jeszcze bardziej drażliwy niż Faile, ale, dzięki Światłości, nigdy nie dobywał miecza, dopóki Perrin nie wydał takiego rozkazu.
Perrin przemówił ponad jego ramieniem.
— Dannil, zabierz wszystkich na tę łąkę, którą mijaliśmy trzy mile wstecz, i rozbijcie obozowisko. Jeżeli pojawi się jakiś farmer ze skargą, to udobruchajcie go odrobiną złota. Niech wie, że wszelkie szkody zostaną mu wynagrodzone. Aram, jedziesz z nimi.
Dannil Lewin, mężczyzna podobny do tyki, z gęstymi wąsami, które niemalże skrywały mu twarz, potarł czoło kułakiem, mimo że Perrin tyle razy mu powtarzał, że proste „w porządku” wystarczy, i natychmiast dał hasło do odwrotu. Aram oczywiście zesztywniał — nie lubił się oddalać od Perrina — ale nic nie powiedział. Perrin czasami miał wrażenie, że były Druciarz zachowuje się jak jego własny pies. Mężczyzna nie powinien taki być, ale nie miał pojęcia, co mógłby z tym zrobić.
Spodziewał się, że Faile będzie miała dużo do powiedzenia na temat odsyłania tamtych — że zacznie się wypowiadać na temat tego, co mu się należy za sprawą jego tak zwanej pozycji i uprze się przy tych dwudziestu, o których wspomniał Barada, a może nawet będzie się targowała o tych pięćdziesięciu — ale ona tylko wychyliła się z siodła, żeby naradzić się szeptem z Bain i Chiad. Starał się nie słuchać, mimo iż docierały do niego pojedyncze słowa.-Rozmawiały o mężczyznach, z wyraźnym rozbawieniem; kobiety zawsze zdawały się albo rozbawione albo złe, kiedy poruszały ten temat. To przez Faile wlókł za sobą wszystkich tych ludzi i sztandar, aczkolwiek nie wiedział właściwie, jak ona to osiągnęła. W wozach jechali służący, mężczyźni i kobiety w liberii z łbem wilka na ramieniu. Nawet ludzie z Dwu Rzek się nie skarżyli; zdawali się być równie dumni z tego stroju jak wszyscy uchodźcy.
— Czy to cię zadowala? — spytał Barade. — Możesz nas eskortować do Randa, jeżeli nie chcesz, abyśmy się tu poruszali samopas.
— Myślę... — Spojrzenie ciemnych oczu Barady pomknęło w stronę Faile i natychmiast zawróciło. — Myślę, że tak będzie najlepiej.
Kiedy Faile wyprostowała się, Bain i Chiad podbiegły do szeregu jeźdźców, po czym przepchnęły się przez nich, jakby ich tam w ogóle nie było. Saldaeańczycy nie wyglądali na zdziwionych, ale ci z kolei musieli być przyzwyczajeni do zachowania Aielów; wszystkie pogłoski mówiły, że w Caemlyn jest ich teraz mnóstwo.
— Muszę odszukać swoich braci włóczni — oznajmił nagle Gaul. — Obyś zawsze znajdował wodę i cień, Perrinie Aybara. I po tych słowach pomknął w ślad za kobietami. Faile skryła uśmieszek rozbawienia dłonią odzianą w szarą rękawiczkę.
Perrin pokręcił głową. Gaul chciał, żeby Chiad go poślubiła, ale zgodnie z obyczajem to ona musiała mu się oświadczyć i mimo iż zdaniem Faile pragnęła zostać jego kochanką, to nie chciała zrezygnować z włóczni na rzecz zamążpójścia. Co sprawiało, że Gaul zdawał się równie urażony, jak byłaby każda dziewczyna z Dwu Rzek w podobnych okolicznościach. I jeszcze w tym wszystkim zdawała się mieć swój udział Bain. Perrin nic z tego nie rozumiał. Faile wyznała, trochę jakby za szybko, że o niczym nie wie. Gaul zaś robił się ponury, kiedy go o to pytał. Dziwni ludzie.
Saldaeańczycy przedzierali się przez tłum, ale Perrin nie zwracał większej uwagi ani na nich, ani na miasto. Widział już kiedyś Caemlyn, przynajmniej jego część, a poza tym nie przepadał za miastami. Wilki rzadko się do nich zbliżały; nie wyczuł żadnego od dwóch dni. Przyglądał się natomiast swojej żonie, z ukosa, starając się, by tego nie zauważyła. Równie dobrze mógł otwarcie się na nią gapić. Zawsze jechała dumnie wyprostowana, a tymczasem teraz zesztywniała w siodle, wpatrzona gniewnie w plecy Barady. Mężczyzna zgarbił się, jakby czuł na sobie jej wzrok. Nawet sokół nie potrafił patrzeć tak groźnie jak Faile.
Perrin wierzył, że ona myśli o tym samym co on, aczkolwiek może nie w taki sam sposób. To znaczy o jej ojcu. Być może czekało ją składanie jakichś wyjaśnień — ostatecznie uciekła z domu, żeby wziąć udział w Wielkim Polowaniu na Róg — ale to Perrin miał stanąć twarzą w twarz z lordem Bashere, Tyru i Sidony, i powiedzieć temu człowiekowi, że kowal poślubił jego córkę i spadkobierczynię. Nie była to chwila, na którą Perrin czekał z utęsknieniem. Nie uważał siebie za szczególnie odważnego — robienie tego, co się musiało zrobić, nie było żadnym aktem odwagi — ale nigdy dotąd nie myślał, że może okazać się tchórzem. A tymczasem na myśl o ojcu Faile zasychało mu w ustach. Może powinien dopilnować rozbijania obozu. List posłany do lorda Bashere mógł wszystko wyjaśnić. Napisanie starannie zredagowanego listu mogło potrwać dwa albo trzy dni. Może dłużej. Nie miał drygu do pisania.
Błysk purpurowego sztandaru powiewającego leniwie nad Pałacem Królewskim gwałtownie sprowadził go na ziemię. O nim pogłoski też wspominały. Perrin wiedział, że to nie Sztandar Smoka, czego by ludzie nie gadali — zdaniem jednych oznaczał, że Aes Sedai służą Randowi; zdaniem innych, że to on im służy — i zastanawiał się, dlaczego właściwie Rand go nie zawiesił. Nadal czuł, jak tamten go przyciąga; powiedziałby: potężniejszy ta’veren przyciąga słabszego. Co nie znaczy, że wiedział, gdzie jest Rand; to nie był ten rodzaj przyciągania. Opuścił Dwie Rzeki, przekonany, że pojedzie do Łzy, albo Światłość tylko wiedziała dokąd; to ta rzeka pogłosek i opowieści płynąca ku zachodowi, przez cały Andor, go tutaj sprowadziła. W tym parę pogłosek i opowieści wybitnie niepokojących. Nie, to co czuł, to była raczej potrzeba znajdowania się obok Randa, albo może potrzeba jego obecności odczuwana przez Randa, uczucie podobne do swędzenia między łopatkami, gdzie tak trudno się podrapać. Teraz ten stan osiągnął już punkt krytyczny i bardzo mu to było nie w smak. Przyśnił mu się sen, taki, z którego Faile, żywiąca wielkie upodobanie do przygód, na pewno by się śmiała. Śniło mu się, że mieszka razem z nią w jakimś małym domku na wsi, z dala od miast i konfliktów — wokół Randa zawsze wybuchały jakieś konflikty. Ale Rand go potrzebował i on zrobi to, co musi.
Na wielkim dziedzińcu, otoczonym kolumnami, marmurowymi balkonami oraz spiczastymi iglicami, Perrin przerzucił swój ciężki pas z toporem na siodło — pozbywał się go od czasu do czasu z wielką ulgą — i jakiś mężczyzna z kobietą, oboje odziani na biało, odebrali od niego Steppera i Jaskółkę. Powiedziawszy kilka słów, Barada skierował jego i Faile w stronę chłodnookich Aielów, z których wielu nosiło szkarłatne opaski oznakowane czarno-białym dyskiem; wprowadzili ich do środka i przekazali Pannom, równie lodowatym jak oni. Perrin nie znał żadnej z Kamienia; wszelkie wysiłki w celu nawiązania rozmowy spełzły na niczym. Panny porozumiały się, migocząc dłońmi, i wybrały spośród siebie tą, która miała poprowadzić jego i Faile w głąb pałacu — szczupłą kobietę o włosach piaskowej barwy, mniej więcej w wieku Faile, jak ocenił. Przedstawiła im się jako Lerian i były to jedyne słowa, jakie do nich wypowiedziała, oprócz ostrzeżenia, że nie wolno im nigdzie chodzić samym. Żałował, że nie ma przy nich Bain albo Chiad; miło byłoby widzieć jakąś znajomą twarz. Faile sunęła przez korytarze jak wielka dama, którą zresztą była, ale na każdym skrzyżowaniu rozglądała się szybko we wszystkie strony. Najwyraźniej nie chciała, żeby ojciec ją zaskoczył.
Dotarli wreszcie do drzwi z bliźniaczymi wizerunkami lwów, przy których siedziały kolejne dwie Panny; powstały, zamigotały palcami, po czym Panna o piaskowych włosach weszła do środka bez pukania.
Perrin zastanawiał się, czy teraz Randowi zawsze towarzyszą straże złożone z Aielów i czy nikt przy nim nic nie mówi, kiedy nagle drzwi otwarły się na oścież i pojawił się w nich Rand w samej koszuli.
— Perrin! Faile! Oby Światłość opromieniła wasz dzień weselny — powiedział ze śmiechem, lekko całując Faile. — Jak ja żałuję, że mnie tam wtedy nie było. — Wyglądała na równie zmieszaną jak Perrin.
— Skąd się dowiedziałeś? — zakrzyknął, a Rand znowu się zaśmiał, klepiąc go po ramieniu.
— Jest tu Bode, Perrin. Bode, Janacy, one wszystkie. W każdym razie są w Caemlyn. Dowiozły je Verin i Alanna, zanim dowiedziały się o Wieży. — Sprawiał wrażenie zmęczonego, oczy miał nabiegłe krwią, aczkolwiek jego śmiech był wesoły i żywy. — Światłości, Perrin, czego mi one o tobie nie opowiadały! Lord Perrin z Dwu Rzek. Co na to pani Luhhan?
— Nazywa mnie lordem Perrinem — mruknął z goryczą Perrin. Elsbet Luhhan dała mu więcej klapsów niż matka. — Ona przede mną dyga. Autentycznie dyga. — Faile spojrzała na niego z ukosa. Twierdziła, że wprawia ludzi w zakłopotanie, próbując odwieść ich od okazywania mu szacunku; jego zmieszanie, kiedy to robili, stanowiło część ceny, jaką mu przyszło zapłacić.
Panna, która ich tu wprowadziła, przecisnęła się obok Randa, który wzdrygnął się gwałtownie.
— Światłości, trzymam was za drzwiami. Wejdźcie, wejdźcie. Lerian, idź i powiedz Sulin, że potrzebuję więcej ponczu. Z melona. Biegnij! — Trzy Panny roześmiały się, jakby Rand powiedział coś śmiesznego.
W bawialni delikatny zapach zdradził Perrinowi, że jest tam jeszcze jakaś kobieta, zanim w ogóle ją zobaczył. Zobaczył i wytrzeszczył oczy.
— Min?
Włosy jej urosły do krótkich loków, haftowany, niebieski kaftan i spodnie były inne, ale twarz ta sama.
— Min, to ty! — Śmiejąc się, chwycił ją w objęcia. — Zbieramy się wszyscy w jednym miejscu, nieprawdaż? Faile, to jest Min. Opowiadałem ci o niej.
W tym momencie dotarło do niego, jaki zapach czuje od swej żony, więc puścił Min, która nadal uśmiechała się do niego. Nagłe zauważył i to aż nazbyt dokładnie, że obcisłe spodnie wyjątkowo dobrze zdradzają kształt nóg Min. Faile miała bardzo mało wad, ale zdarzało się, że bywała zazdrosna. Goniła, na przykład, Calle Coplin przez pół mili z kijem, a przecież nie spojrzał na żadną kobietę dwa razy, odkąd byli razem.
— Faile? — powiedziała Min, wyciągając ręce. — Każda kobieta, która może wytrzymać z tym włochatym baranem dostatecznie długo, by zechcieć go poślubić, zasługuje na podziw. Podejrzewam jednak, że będzie z niego dobry mąż, tylko musisz go wziąć pod pantofel.
Faile ujęła ręce Min z uśmiechem, ale... och, cóż za kwaśny, nastroszony zapach.
— Dotąd mi się to nie udało, Min, ale przynajmniej do tego czasu zamierzam go zatrzymać dla siebie.
— Pani Luhhan dyga? — Rand pokręcił głową z niedowierzaniem. — Musiałbym to zobaczyć, żeby uwierzyć. A gdzie Loial? Czy przyjechał z wami? Nie zostawiliście go chyba za bramami miasta?
— Jechał z nami — odparł Perrin, starając się dyskretnie nie spuszczać Faile z oka — ale jeszcze tu nie dotarł. Oświadczył, że jest zmęczony, więc powiedziałem mu o tym opustoszałym stedding na północ od drogi z Białego Mostu. Loial wybrał się tam piechotą, twierdząc, że je natychmiast wyczuje, gdy znajdzie się w odległości dziesięciu mil.
— Przypuszczam, że znasz dobrze Randa i Perrina? — spytała Faile, a Min zerknęła na Randa.
— Jakiś już czas, przynajmniej. Poznałam ich tuż po tym, jak wyjechali z Dwu Rzek. Uważali, że Baerlon to wielkie miasto.
— Pieszo? — dopytywał się Rand.
— Tak — odparł powoli Perrin. Zapach Faile zmieniał się, kolczasta zazdrość słabła. Dlaczego? — Wiesz przecież, że on woli posługiwać się nogami. Założył się ze mną o złotą koronę, że będzie w Caemlyn nie później jak dziesięć dni po nas. — Obie kobiety patrzyły na siebie; Faile uśmiechała się, a Min lekko pokraśniała. Min pachniała lekkim zażenowaniem, Faile zadowoleniem. A także zdziwieniem, którego ślad uwidocznił się na twarzy. — Nie chciałem się z nim zakładać, miał przecież pokonać pięćdziesiąt mil, ale uparł się. Zamierzał odbyć tę wyprawę w pięć dni.
— Loial zawsze twierdził, że prześcignie konia — zaśmiał się Rand i umilkł. Uśmiech zniknął z jego twarzy. — Mam nadzieję, że dotrze tu bez szwanku — dodał nieco poważniejszym tonem. Był zmęczony, a poza tym zmienił się pod wieloma względami. Rand, którego Perrin widział ostatnio w Łzie, nie był miękki, daleko mu było do tego, ale w porównaniu z tym Randem tamten wyglądał jak niewinny chłopiec z farmy. Rzadko mrugał oczami, jakby jedno mrugnięcie mogło skryć przed nim to, co koniecznie musiał widzieć. Perrin dostrzegł w tym spojrzeniu coś znajomego; widywał to na twarzach mężczyzn z Dwu Rzek po atakach trolloków, po piątym, po dziesiątym, kiedy się zdawało, że nie ma już żadnej nadziei, ale walczyło się dalej, ponieważ koszty rezygnacji byłyby zbyt wysokie.
— Lordzie Smoku — powiedziała Faile, zaskakując Perrina; dotychczas zawsze nazywała go Randem, aczkolwiek słyszeli ten tytuł przez całą drogę od Białego Mostu — wybacz mi, ale pragnę zamienić słowo z mężem, zanim pozostawię was samych, abyście mogli porozmawiać.
Ledwie zaczekała na odpowiedź zdziwionego Randa i podeszła blisko do Perrina.
— Nie odejdę daleko, najdroższy. Min i ja pogawędzimy sobie o sprawach, które najprawdopodobniej was bardzo by znudziły. — Miętosząc jego klapy, zaczęła pospiesznie mówić, ledwie słyszalnie, tak cicho, że wszyscy oprócz niego musieliby wytężać słuch. Czasami pamiętała, jak on dobrze słyszy. — Pamiętaj, że on już nie jest twoim przyjacielem z dzieciństwa, Perrin. A w każdym razie nie tylko. Jest Smokiem Odrodzonym, Lordem Smokiem. A ty jesteś lordem z Dwu Rzek. Wiem, że potrafisz reprezentować godnie nie tylko siebie, ale również Dwie Rzeki. — Uśmiech, jakim go obdarzyła, był pełen miłości i otuchy; nabrał ochoty, żeby ją pocałować. — No proszę — dodała normalnym tonem. — Znowu jesteś taki jak trzeba. — Nie wydzielała już zapachu zazdrości.
Obdarzywszy Randa wdzięcznym dygnięciem, mruknęła:
— Lordzie Smoku — po czym wyciągnęła rękę w stronę Min. — Chodź, Min.
Rand wzdrygnął się na widok znacznie mniej — wprawnego dygnięcia Min.
Zanim dotarły do drzwi, otwarły się z trzaskiem i do środka weszła odziana w liberię kobieta, z tacą zastawioną pucharami i dzbanem, z którego unosił się zapach wina i soku z miodowego melona. Perrin niemalże wytrzeszczył oczy. Mimo czerwono-białej sukni równie dobrze mogła być matką Chiad, albo nawet jej babką, przez te krótkie siwe loki. Odprowadziwszy wzrokiem wychodzące kobiety, podeszła do najbliższego stolika i postawiła na nim tacę; maska potulności sprawiała wrażenie przyklejonej do jej twarzy.
— Powiedziano mi o czworgu gości, lordzie Smoku — odezwała się dziwnym tonem; miał wrażenie, że chciała to powiedzieć z szacunkiem, ale coś jej uwięzło w gardle — więc przyniosłam dla czworga. — W porównaniu z nią Min dygnęła elegancko; kiedy wychodziła, głośno trzasnęła drzwiami.
Perrin spojrzał na Randa.
— Czy zdarza ci się myśleć, że kobiety są... dziwne?
— Dlaczego mnie o to pytasz? Przecież to ty jesteś żonaty. — Rand napełnił ponczem i podał mu posrebrzany puchar. — Lepiej spytaj Mata, jeśli czegoś nie wiesz. Ja z każdym dniem rozumiem je coraz mniej.
— Ja też — westchnął Perrin. Poncz naprawdę chłodził; Rand jakby w ogóle się nie pocił. — A tak nawiasem mówiąc, gdzie jest Mat? Gdybym musiał zgadywać, to powiedziałbym, że w najbliższej tawernie, i albo wygrywa, albo się odgrywa, niezależnie od tego, czy trzyma kubek do gry w kości w ręku, czy dziewczynę na kolanie.
— Lepiej, żeby nie trzymał ani jednego, ani drugiego — stwierdził ponurym tonem Rand, odstawiając nietknięty puchar. — Ma przywieść Elayne na koronację. A także Egwene i Nynaeve, mam nadzieję. Światłości, tyle jeszcze jest do zrobienia, zanim ona tu dotrze. — Gwałtownie targnął głową, zupełnie jak niedźwiedź na uwięzi, po czym utkwił wzrok w Perrinie. — Czy zechciałbyś pojechać w moim imieniu do Łzy?
— Do Łzy! Rand, ja od dwóch miesięcy jestem w drodze. Moje siedzenie nabrało kształtu siodła.
— Mogę cię ugościć tutaj tej nocy. Dzisiaj. Prześpisz się w jakimś generalskim namiocie i będziesz trzymał się z dala od siodeł tak długo, jak zechcesz.
Perrin popatrzył na niego; zdawał się mówić to wszystko poważnie. Nagle zadał sobie pytanie, czy Rand zachował jeszcze zdrowe zmysły. Światłości, przecież musi je zachować, przynajmniej do Tarmon Gai’don. Upił duży łyk ponczu, chcąc pozbyć się gorzkiego smaku z ust. Jak mógł tak pomyśleć o przyjacielu!
— Rand, nawet gdybyś mógł przenieść mnie teraz do Kamienia Łzy, to i tak bym ci odmówił. Jest tu w Caemlyn ktoś, z kim muszę porozmawiać. I chciałbym też zobaczyć się z Bode i pozostałymi dziewczętami.
Rand zdawał się go nie słuchać. Padł na jedno z pozłacanych krzeseł i zapatrzył się ponuro na Perrina.
— Pamiętasz, jak Thom żonglował, i zdawało się to takie łatwe? No cóż, ja właśnie teraz żongluję, tak jak potrafię, ale to nie jest proste. Sammael w Illian; pozostali Przeklęci, Światłość jedna wie gdzie. Czasami myślę, że oni wcale nie są w tym wszystkim najgorsi. Rebelianci, którzy mnie uważają za fałszywego Smoka. Zaprzysięgli Smokowi, którzy uważają, że mogą palić wioski w moim imieniu. Czyś ty słyszał, co głosi Prorok, Perrin? Nieważne zresztą, wcale nie jest gorszy od innych. Mam sojuszników, którzy nienawidzą się wzajemnie; a najlepszy generał, jakiego znam, taki, który może stawić czoło Illian, koniecznie chce już ruszyć do szarży i dać się zabić. Elayne zjawi się tu prawdopodobnie za półtora miesiąca, jeśli szczęście dopisze, ale do tego czasu w tym kraju może dojść do buntu. Światłości, ja chcę jej przekazać zjednoczony Andor. Zastanawiałem się, czy osobiście jej tutaj nie przywieźć, ale to najgorsza z rzeczy, jakie mogę zrobić. — Pocierał twarz obiema dłońmi. — Najgorsza.
— Co na to Moiraine?
Rand opuścił dłonie, tylko odrobinę, by móc spojrzeć na Perrina.
— Moiraine nie żyje, Perrin. Zabiła Lanfear, umarła, i na tym koniec.
Perrin usiadł. Moiraine? Nie wierzył własnym uszom.
— Jeśli Alanna i Verin są tutaj... — Obrócił — puchar w dłoniach. Nie potrafił się zmusić, by zaufać którejkolwiek. — Czy prosiłeś je o radę?
— Nie! — Ręka Randa wykonała gwałtowny gest, jakby coś cięła. — One mają trzymać się ode mnie z daleka, Perrin; powiedziałem im to jasno.
Perrin postanowił, że poprosi Faile, by ta dowiedziała się od Alanny albo Verin, co się właściwie dzieje. W obecności tych dwóch Aes Sedai często czuł się nieswojo, ale Faile zdawała się utrzymywać z nimi dobre stosunki.
— Rand, wiesz równie dobrze jak ja, że niebezpiecznie jest gniewać Aes Sedai. Moiraine przyjechała nas szukać, ale bywały takie sytuacje, kiedy miałem wrażenie, że chce zabić Mata, mnie i ciebie. — Rand nic nie powiedział, ale chyba słuchał, bo przekrzywił głowę. — Jeśli bodaj dziesiąta część opowieści, jakich się nasłuchałem od Baerlon, przynajmniej w połowie opiera się na prawdzie, to chyba jest to najmniej odpowiedni moment, by doprowadzać Aes Sedai do wściekłości z twojego powodu. Nie będę udawał, że wiem, co się dzieje w Wieży, ale...
Rand otrząsnął się i pochylił do przodu.
— Wieża podzieliła się na dwie równe części, Perrin. Jedna połowa uważa, że ja jestem prosiakiem, którego da się kupić na targowisku, druga zaś... Właściwie to nie wiem, co te sobie myślą. Przez trzy kolejne dni odbywałem codzienne spotykania z kilkoma posłankami. Tego popołudnia mam je znowu przyjąć, ale co z tego? Nadal nie potrafię ich zmusić, żeby się określiły. Pada z ich ust o wiele więcej pytań niż odpowiedzi i raczej nie są zadowolone, że jestem równie lakoniczny jak one. Elaida przynajmniej... to ona jest nową Amyrlin, jeśli jeszcze nie słyszałeś... jej posłanki przynajmniej coś mówią, mimo iż najwyraźniej uznały, że nie będę specjalnie dociekliwy, tak wielkie wrażenie zrobią na mnie dygające Aes Sedai.
— Światłości! — wydyszał Perrin. — Światłości! Chcesz powiedzieć, że część Aes Sedai naprawdę się zbuntowała i że znalazłeś się dokładnie pomiędzy Wieżą i rebeliantkami? Dwa niedźwiedzie gotowe do walki, a ty zamierzasz zbierać między nimi jagody! Czy nigdy ci nie przyszło do głowy, że i bez tego możesz mieć dość kłopotów ze strony Aes Sedai? Powiem ci otwarcie, Rand. Siuan Sanche sprawiała, że palce skręcały mi się w butach, ale przy niej człowiek przynajmniej wiedział, na czym stoi. Przez nią czułem się tak, jakbym był koniem, a ona starała się zadecydować, czy się nadaję do długiej, trudnej jazdy, ale przynajmniej okazywała jasno, że nie zamierza mnie osiodłać.
Śmiech Randa zabrzmiał zbyt ochryple, by można go było nazwać wesołym.
— Naprawdę uważasz, że jeśli ja zostawię Aes Sedai w spokoju, to one zrobią to samo? Rozłam w Wieży jest najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się przytrafić. Są zbyt zajęte obserwowaniem siebie nawzajem, by skierować całą uwagę na mnie. Gdyby nie to, wszędzie, gdzie bym się nie udał, towarzyszyłoby mi dwadzieścia Aes Sedai. Pięćdziesiąt. Mam za sobą Łzę i Cairhien, do pewnego stopnia, a także poparcie w tym kraju. Bez tego rozłamu za każdym razem, gdy otworzyłbym usta, znalazłby się ktoś, kto by powiedział: „No tak, ale Aes Sedai mówią...” Perrin, Moiraine robiła, co mogła, żeby wiązać do mnie sznurki, dopóki nie kazałem jej przestać, i prawdę powiedziawszy, nie jestem wcale pewien, czy rzeczywiście posłuchała. Kiedy jakaś Aes Sedai twierdzi, że będzie ci tylko udzielać rad, a decydować będziesz ty sam, to chce przez to powiedzieć, że wie, co powinieneś robić, i że w miarę możności zmusi cię do tego. — Podniósł puchar i upił duży łyk. Kiedy go odstawił, zdawał się spokojniejszy. — Gdyby Wieża była zjednoczona, nie mógłbym nawet ruszyć palcem bez zapytania pierwej sześciu Aes Sedai o pozwolenie.
Perrin omal nie parsknął śmiechem, ale nie dlatego, że zrobiło mu się wesoło.
— A więc ty uważasz, że lepiej... no co?... wykorzystać zbuntowane Aes Sedai w do walki z Wieżą? Albo przyklaskujesz bykowi, albo niedźwiedziowi; jak przyklaskujesz obydwóm, to cię zadepczą i zjedzą.
— To nie takie proste, Perrin, tyle, że one o tym nie wiedzą — odparł Rand zadowolonym tonem i pokręcił głową. — Jest jeszcze trzecia strona, gotowa przede mną uklęknąć. O ile będzie skłonna raz jeszcze nawiązać ze mną kontakt. Światłości! Nie powinniśmy spędzać pierwszej godziny naszego pierwszego spotkania po takim czasie na gadaniu o Aes Sedai. Pole Emonda, Perrin... — Twarz mu złagodniała, przez co niemalże przypominał Randa, którego Perrin zapamiętał z dawnych lat, i nawet się szczerze uśmiechnął.- Spędziłem bardzo mało czasu w towarzystwie Bode i innych dziewcząt, ale trochę opowiedziały mi o zmianach. Wyjaśnij, co się zmieniło, Perrin. I co zostało takie, jak zawsze.
Przez dłuższą chwilę rozmawiali o uchodźcach i wszystkich nowościach, które ci sprowadzili: o nieznanych odmianach fasoli, dyni, gruszek i jabłek, o tkaniu cienkich materii i być może dywanów, o wypalaniu cegieł i dachówek, o kamieniarce i meblach zdobniejszych, niźli wszystkie, jakie dotychczas widziano w Dwu Rzekach. Perrin przywykł do rzesz ludzi, przybywających przez Góry Mgły, ale Randa te wieści wyraźnie oszołomiły. Omówili dokładnie zalety i wady muru, który niektórzy chcieli postawić wokół Pola Emonda i innych wiosek, i kwestię, czy lepiej stawiać mury z kamienia, czy z bali. Rand czasami zdawał się w rozmowie taki jak dawniej, kiedy na przykład naśmiewał się z kobiet, które na początku twardo występowały przeciwko strojom z Tarabonu albo Arad Doman, a później podzieliły się na te, które nie włożą nic prócz grubych sukien z Dwu Rzek, i te, które pocięły wszystkie stare ubrania na szmatki. Albo z tych licznych młodych mężczyzn, którzy wyhodowali sobie wąsy jak Tarabonianie albo Domani, a niekiedy też kozie bródki rodem z Równiny Almoth. Niektórzy wyglądali tak, jakby mieli uwiązane jakieś zwierzę pod nosem. Perrin wolał nie dodawać, że brody takie jak jego stały się jeszcze bardziej popularne.
Przeżył jednak wstrząs, kiedy Rand wyjaśnił dobitnie, że nie zamierza odwiedzać obozu, mimo iż było tam wielu jego znajomych.
— Ciebie albo Mata nie ochronię — powiedział cicho — ale ich mogę.
Od tego momentu rozmowa już się nie kleiła, aż wreszcie nawet Rand zrozumiał, że ją popsuł. W końcu westchnął i wstał, przeczesując palcami włosy i rozglądając się wokół z roztargnieniem.
— Pewnie chciałbyś się umyć i odpocząć, Perrin. Nie powinienem cię zatrzymywać. Każę przygotować dla ciebie komnaty. — Odprowadziwszy przyjaciela do wyjścia, dodał nagle: — Przemyślisz ten wyjazd do Łzy, Perrin? Potrzebuję cię w tym kraju. Nic ci tam nie grozi. Jeśli zdecydujesz się jechać, to powiem ci, na czym polega plan. Będziesz zaledwie czwartą osobą, która go zna. — W tym momencie stwardniała mu twarz. — Musisz to zatrzymać dla siebie. Nie opowiadaj o tym nawet Faile.
— Będę trzymał język za zębami — odparł sztywno Perrin. I trochę smutno. Nowy Rand powrócił. — I zastanowię się nad wyjazdem do Łzy.