Pięć kamieni tworzyło łagodnie wirujący krąg nad głową Mata, jeden czerwony, jeden niebieski, jeden jasnozielony, pozostałe zaś pasiaste, o bardzo ciekawym wzorze. Jechał przed siebie, prowadząc Oczko wyłącznie naciskiem kolan; włócznia o czarnym drzewcu wystawała za olster siodła, po przeciwnej stronie niźli drzewce łuku bez cięciwy. Kamienie sprawiły, że pomyślał o Thomie Merrilinie, który nauczył go żonglować, i zadumał się, czy stary wciąż jeszcze żyje. Najprawdopodobniej nie. Czas, kiedy Rand posłał barda za Elayne i Nynaeve, wydawał się tak odległy. Miał niby opiekować się nimi. Jeżeli były na świecie jakieś dwie kobiety, które w mniejszym stopniu potrzebowały opieki, to Mat ich nie znał, żadne dwie inne jednak nie potrafiły szybciej doprowadzić mężczyzny do nieuchronnej zguby, ponieważ w ogóle nie słuchały głosu rozsądku. Nynaeve, czepiająca się wszystkiego, co człowiek zrobił albo powiedział, czy wreszcie choćby pomyślał, i przez cały czas szarpiąca groźnie ten swój warkocz, i Elayne, przeklęta Dziedziczka Tronu, która uważała, że wszystko będzie działo się po jej myśli, kiedy tylko zadrze ten swój nos do góry i oznajmi ci, jak powinno być. Robiła to w równie paskudny sposób, jak to zwykła czynić Nynaeve, z tym że Elayne była znacznie gorsza, ponieważ, jeżeli jej lodowate arystokratyczne sposoby zawodziły, uśmiechała się i błyskała dołeczkami w policzkach, oczekując, iż wszyscy padną przed nią na kolana, ze względu na jej nieodparty urok. Miał nadzieję, że Thomowi udało się jednak ocalić jakoś skórę w ich towarzystwie. Miał nadzieję, że one też mają się dobrze, ale nie miałby nic przeciwko temu, gdyby obie wylądowały w kotle z wrzątkiem, przynajmniej choć raz na cały ten czas, jaki upłynął od momentu, kiedy wyprawiły się, Światłość jedna wiedziała, dokąd. A niech zobaczą, jak to jest, kiedy jego nie ma w pobliżu, żeby wyciągnąć je z tarapatów, bo kiedy to dla nich robił, to nigdy nie usłyszał nawet słowa podziękowania. Nie musiał to nawet być. szczególnie gorący wrzątek; wystarczy, jak pożałują, że nie ma przy nich Mata Cauthona, który znowu by je ratował jak jakiś idiota.
— A ty co o tym myślisz, Mat? — zapytał Nalesean, podprowadzając bliżej konia. — Zastanawiałeś się kiedykolwiek, co to znaczy być Strażnikiem?
Mat omal nie upuścił kamieni. Daerid i Talmanes patrzyli na niego, z twarzami spływającymi potem, i czekali na odpowiedź. Słońce powoli zmierzało w stronę horyzontu, niedługo będą musieli się zatrzymać. Zmierzch zdawał się trwać coraz dłużej, w miarę jak ubywało dnia, niemniej jednak Mat bardzo chciał siedzieć już gdzieś wygodnie z fajką w dłoni. Poza tym na takim terenie, kiedy zaczynało brakować światła, konie łatwo mogły połamać sobie nogi. Ludzie zresztą również.
Za nimi podążał cały Legion, konnica i piechota wlokące za sobą ogromny ogon kurzu; sztandary powiewały na wietrze, za to bębny milczały. Pokonywali właśnie pasmo niskich wzgórz, porośniętych rzadkimi zaroślami i zagajnikami. Minęło jedenaście dni od opuszczenia Maerone, znajdowali się dokładnie w połowie drogi do Łzy, być może nawet odrobinę dalej, poruszając się szybciej, niż z początku Mat oczekiwał. I tylko jeden dzień pozwolili odpoczywać koniom. Z pewnością wcale mu się nie spieszyło, aby zająć miejsce Weiramona, nie potrafił jednak nie zastanawiać się, jaką odległość udałoby im się pokonać między wschodem a zachodem słońca, gdyby naprawdę musieli. Jak dotąd ich rekord wynosił czterdzieści pięć mil, przynajmniej tak wynikało z przybliżonych obliczeń. Rzecz jasna, tabory goniły ich przez pół nocy, za to piechota wzięła na ambit i pokazała, że potrafią dotrzymać kroku konnym, przynajmniej na długich dystansach, jeśli już nie na krótkich.
Odrobinę z tyłu, na wschodzie, zobaczył oddział Aielów rozproszony na porośniętym lasem wzgórzu, biegli ze swobodą i powoli zmniejszali dzielącą ich odległość. Najpewniej biegli truchtem już od wschodu słońca i będą tak biec do zapadnięcia zmroku, jeśli nie dłużej. Jeżeli uda im się dogonić Legion, zanim zapadnie zmrok, będzie to stanowiło dla nich dodatkową zachętę na jutrzejszy dzień. Za każdym razem, gdy Aielowie go mijali, zdawali się gotowi biec jeszcze przez kolejną milę albo dwie, następnego dnia.
Kilka mil od miejsca, w którym przebywali teraz, zagajniki na powrót przechodziły w gęsty las; trzeba będzie zbliżyć się do Erinin, zanim do niego dotrą. Kiedy wjechali na szczyt wzgórza, Mat mógł stamtąd zobaczyć wody rzeki oraz pięć wynajętych łodzi płynących w stronę Czerwonej Ręki. Cztery kolejne wracały właśnie do Maerone po następny ładunek, głównie obrok dla koni. Nie widział natomiast ludzi, ale wiedział, że oni tam są. Jedni wędrowali w górę rzeki, inni w dół, wszyscy jednak zmieniali kierunek swego marszu, gdy napotykali grupę prowadzoną przez kogoś dostatecznie wygadanego. Garstka jedynie posiadała wózki, które zazwyczaj sami ciągnęli, albo jakieś większe wozy, a przytłaczająca większość nie posiadała nic prócz tego, co nieśli na grzbietach; nawet najbardziej tępi na umyśle bandyci nauczyli się, że nie ma sensu zajmować się tymi ostatnimi. Mat nie miał pojęcia, dokąd oni zmierzają, oni zresztą również tego chyba nie wiedzieli, jednak było ich tylu, by stanowili uciążliwą zawadę na drodze biegnącej wzdłuż rzeki. Gdyby nie oni, Legion maszerowałby znacznie szybciej.
— Strażnikiem? — powtórzył Mat, chowając kamienie do torby przy siodle. Wszędzie mógł sobie znaleźć takie, te jednak podobały mu się ze względu na kolory. W torbie miał ponadto pióro orła oraz fragment kamiennej płytki, białej jak śnieg, która tak wyglądała, jakby kiedyś pokrywały ją spiralne żłobienia. W miejscu, gdzie ją znalazł, widział także ogromny głaz, który jego zdaniem musiał niegdyś stanowić głowę posągu, ale zapewne potrzebowałby wozu, żeby go stamtąd zabrać. — W życiu. To sami durnie i nieudacznicy, którzy pozwalają Aes Sedai wodzić się za nos. Ale skąd wam to w ogóle przyszło do głowy?
Nalesean wzruszył ramionami. Cały ociekał potem, a mimo to nie zdejmował kaftana — tego dnia czerwonego w niebieskie paski — i pozostawiał go zapiętym aż pod szyję. Mat swój rozpiął, a i tak myślał, że zaraz się ugotuje.
— Przypuszczam, że to wszystko przez te Aes Sedai — powiedział Tairenianin. — A żeby mi dusza sczezła, trudno myśleć inaczej, nieprawdaż? A tak naprawdę, to o co im właściwie chodzi? — Miał na myśli te Aes Sedai z drugiego brzegu Erinin, o których donosili zwiadowcy.
— Lepiej o nich nie myśleć, takie jest moje zdanie. — Mat musnął przez koszulę srebrną głowę lisa; nawet z nią był zadowolony, że Aes Sedai znajdują się na drugim brzegu. Każdym z zaopatrujących Legion rzecznych statków podróżowała garstka jego żołnierzy, którzy zgodnie z jego rozkazem wysiadali na ląd przy wszystkich mijanych wioskach, aby przekonać się, czy nie usłyszą czegoś nowego. Jak dotąd, przynoszone przez nich wieści nie były szczególnie odkrywcze, i rzadko kiedy zadowalające. Najmniej pomyślna była wieść o zgromadzeniu Aes Sedai.
— A niby jak tu o nich nie myśleć? — zapytał Talmanes. — Czy sądzisz, że Wieża naprawdę manipulowała Logainem? — Była to jedna z najnowszych wiadomości, pochodząca dokładnie sprzed dwu dni.
Mat ściągnął kapelusz, otarł czoło z potu i dopiero wtedy odpowiedział. Noc powinna przynieść z sobą trochę chłodu. Ale żadnego wina, żadnego ale, żadnych kobiet, nici z gry. Któż z własnej woli chciałby zostać żołnierzem?
— Moim zdaniem Aes Sedai wtrącają się prawie we wszystko. — Wsunął palec za szarfę na szyi i rozluźnił ją trochę. Jedyną pozytywną rzeczą, którą można było powiedzieć o Strażnikach, przynajmniej tyle wyniósł z obserwacji Lana, to, że zdawali się nigdy nie pocić. — Ale aż do tego stopnia się nimi przejmować? Talmanes, można by pomyśleć, że sam byłeś kiedyś Aes Sedai. Nie byłeś, nieprawdaż?
Daerid aż zgiął się w pół ze śmiechu, a Nalesean omal nie spadł z konia. Talmanes zesztywniał z początku, ale po chwili też się uśmiechnął. Ten człowiek nie odznaczał się szczególnie dobrze rozwiniętym poczuciem humoru, ale jakaś odrobina gdzieś się tam w nim tłukła.
Szybko jednak spoważniał.
— A co z Zaprzysięgłymi Smokowi? Będą kłopoty, Mat, jeżeli to wszystko jest prawdą. — Śmiech pozostałych ucichł jak ucięty toporem.
Mat skrzywił się. To była najświeższa wieść czy też plotka — jak zwał, tak zwał — posłyszana wczoraj. Gdzieś w Murandy spalona została cała wioska. Gorzej, najprawdopodobniej wymordowano tam wszystkich, którzy nie chcieli złożyć przysięgi na wierność Smokowi Odrodzonemu, a razem z nimi ich rodziny.
— Rand zajmie się nimi. Jeżeli to prawda. Aes Sedai, Zaprzysięgli Smokowi, to wszystko jego sprawy, od których my powinniśmy trzymać się z daleka. Dbajmy lepiej o własne.
To oczywiście nie przegnało ponurego wyrazu z ich twarzy. Widzieli już zbyt wiele spalonych wiosek, a najprawdopodobniej wiele jeszcze mieli zobaczyć, zanim dotrą do Łzy. Któż chciałby być żołnierzem?
Na szczycie najbliższego wzgórza pojawił się jakiś jeżdziec; pędził galopem w ich stronę, nawet po drodze w dół zbocza raczej wolał przeskakiwać nad kępami krzewów, niźli je omijać. Mat dał znak, że mają się zatrzymać i powiedział:
— Żadnych trąb. — Słowo przeszło wzdłuż kolumny cichnącym pomrukiem, ale on nie spuszczał oczu z jeźdźca.
Ocierając pot z czoła, Chel Vanin zatrzymał swego dereszowatego wałacha tuż przed Matem. W niezgrabnym szarym kaftanie, który wisiał na nim jak worek, siedział w siodle, które z jakichś powodów również przypominało worek. Vanin był gruby, ale bynajmniej się tym nie przejmował. Mimo nieprawdopodobnego wyglądu potrafił jeździć na wszystkim, co w ogóle dało się dosiąść.
O wiele wcześniej, zanim dotarli do Maerone, Mat zaskoczył Naleseana, Daerida i Talmanesa, wypytując ich o imiona najlepszych kłusowników i złodziei koni w ich szeregach, takich, których wina raczej nie ulegała wątpliwości, a którym jednak nie potrafiono niczego udowodnić. Dwaj arystokraci za nic nie chcieli przyznać, by ktokolwiek taki zagrzewał miejsce w ich oddziałach, jednak kiedy ich trochę nacisnął, podali mu imiona trzech Cairhienian, dwóch Tairenian i, ku jego zaskoczeniu, dwóch Andoran. Mat sądził, że wszyscy Andoranie przebywali z Legionem dostatecznie długo, by dać się poznać od tej strony, najwyraźniej jednak tym dwóm jakoś udało się zataić swe rzemiosło.
Tych siedmiu ludzi wziął na bok i poinformował, że potrzebni mu są zwiadowcy, oraz że od dobrego zwiadowcy wymaga się takich samych umiejętności jak od kłusownika czy złodzieja koni. Ignorując gwałtowne protesty, jakoby choć raz popełnili jakiekolwiek przestępstwo — każdy z nich protestował jeszcze goręcej niźli Talmanes i Nalesean razem wzięci, równie elokwentnie, chociaż używając znacznie większej ilości przekleństw — zaproponował, że zapomni o ich wszystkich dotychczasowych przewinieniach, zapłaci potrójny żołd i nie będzie wnikał w szczegóły, póki będą mówić mu prawdę. A za pierwsze kłamstwo powiesi; wielu ludzi może bowiem zginąć, jeśli zwiadowca skłamie. Mimo groźby, wszyscy, jak jeden mąż, skwapliwie skorzystali z propozycji, przypuszczalnie większą rolę odegrała tu perspektywa możliwości poleniuchowania od czasu do czasu, niźli większej zapłaty w srebrze.
Ale siedmiu to było za mało, a więc zapytał ich z kolei, czy nie mogliby zaproponować kogoś jeszcze, pamiętając przy tym, co powiedział na temat wymaganych umiejętności, jak również nie zapominając o fakcie, że to, czy dożyją, aby odebrać swą potrójną zapłatę, zależeć będzie w znacznej mierze od zdolności tych, których wymienią. Długo drapali się po brodach i spoglądali nań spode łba, niemniej jednak, naradziwszy się, podali mu jeszcze jedenaście nazwisk, przez cały czas zastrzegając się, że nic nie sugerują na temat tamtych ludzi. Jedenastu żołnierzy, którzy byli tak dobrymi kłusownikami i złodziejami koni, że ani Daerid, ani Talmanes, ani Nalesean o nic ich nigdy nie podejrzewali, za to nie dość zręcznymi, by uniknąć uwagi pierwszej siódemki. Mat złożył im taką samą propozycję i znowu wypytał o następne nazwiska. W chwili, gdy żaden nie potrafił mu podać dalszych nazwisk, dysponował już oddziałem złożonym z czterdziestu siedmiu zwiadowców. Ciężkie czasy sprawiły, że wielu ludzi wzięło się za wojaczkę, porzucając rzemiosło, którym zajmowaliby się w normalnej sytuacji.
Jednym z ostatnich przesłuchiwanych przez Mata, okazał się właśnie Chel Vanin, mieszkaniec Andoru, który przedtem mieszkał w Maerone, ale grasował swobodnie na obu brzegach rzeki Erinin. Vanin potrafiłby ukraść jajka spod wysiadującej je kury, w taki sposób, by nawet nie drgnęła w swoim gnieździe, chociaż raczej w tym przypadku nie należało wątpić, że i ją również schowałby do worka. Potrafiłby też wykraść konia spod jadącego na nim szlachcica, w taki sposób, by tamten niczego nie zauważył przez następne dwa dni. Tak w każdym razie twierdzili ci, którzy go polecili, głosami pełnymi przestrachu przemieszanego z podziwem. Vanin, ze szczerbatym uśmiechem i wyrazem skończonej niewinności na okrągłej twarzy, początkowo protestował. Ależ skąd, był tylko stajennym, a czasami parał się weterynarią, jak dostał taką posadę. Ostatecznie zgodził się jednak na tę robotę, za poczwórny żołd. Jak dotąd okazał się wart wielokrotnie więcej.
Vanin wyglądał na mocno zaniepokojonego. Podobało mu się, że Mat nie lubi, jak się doń zwracać “mój panie”, ponieważ nie przepadał specjalnie za kłanianiem się przed kimkolwiek, niemniej jednak potarł czoło kciukiem, co zapewne miało stanowić jakiś rodzaj powitania.
— Myślę, że powinieneś to zobaczyć. Nie mam pojęcia, co o tym sądzić. Musisz zobaczyć na własne oczy.
— Zaczekajcie tutaj — zwrócił się Mat do pozostałych, a do Vanina rzekł: — Zaprowadź mnie.
Nie musieli daleko jechać, pokonali tylko dwa wzgórza, a potem jeszcze trochę w górę wijącego się strumienia, którego brzegi znaczyła wyschła glina. Zapach zdradził, co Vanin chciał mu pokazać, zanim pierwsze sępy wzbiły się w powietrze. Pozostałe wykonały tylko kilka machnięć skrzydłami, potem na powrót sfrunęły na ziemię, przekrzywiając bezwłose łby i skrzecząc wyzywająco. A były tam jeszcze gorsze, takie, które nawet nie oderwały się od swego koszmarnego posiłku, podobne do rozedrganych brył ulepionych z zakrwawionych czarnych piór.
Przewrócony wóz, maleńki domek na kółkach pomalowany na jadowite zielenie, błękity i żółcie, wskazywał jednoznacznie, że to karawana Druciarzy, niewiele wozów zostało nie tkniętych. Na ziemi leżały ciała, w jaskrawych ubiorach, podartych i pociemniałych od plam zaschniętej krwi, mężczyźni, kobiety, dzieci. Mat, jakąś częścią umysłu, chłodno przeanalizował rozpościerający się przed nim widok; reszta jego osoby pragnęła tylko zwymiotować, uciec, zrobić wszystko, byle nie siedzieć. tutaj na grzbiecie Oczka. Atakujący w pierwszej kolejności nadeszli od zachodu. Większość ciał mężczyzn i starszych chłopców znajdowała się tam właśnie, a wśród nich walały się szczątki ogromnych psów, jakby one próbowały uformować szereg, żeby odeprzeć napastników. Ciała kobiet i dzieci spoczywały w taki sposób, że widać było, iż próbowali z początku uciekać. Próba okazała się daremna. Ich ciała piętrzyły się jedne na drugich, tam gdzie dopadł ich drugi oddział napastników. Teraz w tym miejscu poruszały się tylko sępy.
Vanin splunął z niesmakiem przez szczelinę w uzębieniu.
— Przeganiasz ich, bo ci wszystko ukradną... jak nie upilnujesz, to ukradną ci nawet dzieciaka i wychowają go potem jak własnego... na zakończenie możesz ich poczęstować kopniakiem, żeby szybciej uciekali, ale przecież nie robi się takich rzeczy. Któż byłby do tego zdolny?
— Nie wiem. Rozbójnicy. — Wszystkie konie zniknęły. Ale rozbójnikom zazwyczaj zależało na łupach, nie na zabijaniu, a żaden Druciarz nie opierałby się nawet wtedy, gdybyś mu zabierał ostatni grosz, albo obdzierał go z kaftana czy butów. Mat z wysiłkiem rozprostował dłonie zaciśnięte na wodzach. Nie sposób było spojrzeć w żadną stronę, by nie zobaczyć ciała kobiety, martwego dziecka. Temu, kto to zrobił, zależało, by nikt nie przeżył. Wolno objechał pozostałości obozowiska, starając się nie zwracać uwagi na sępy, które na jego widok skrzeczały i gwałtownie machały skrzydłami. Ziemia była zbyt sucha, by zostały na niej jakieś wyraźne ślady, aczkolwiek wydawało mu się, że konie rozjechały się we wszystkie strony. Po chwili wrócił do Vanina. — Mogłeś mi powiedzieć, co tu znajdziemy. Nie musiałem tego oglądać.
“Światłości, naprawdę nie musiałem!”
— Mogłem ci powiedzieć, że właściwie nie ma tu żadnych śladów — odparł Vanin, zawracając konia w stronę płytkiego strumienia. — Ale jest tu coś, co chyba powinieneś zobaczyć.
Ogień strawił większą część budy przewróconego na bok wozu, ale jego dno ocalało; sterczały z niego żółte koła z czerwonymi szprychami. Obok leżał mężczyzna w jasnoniebieskim niegdyś kaftanie; jedna z wyciągniętych rąk aż czarna była od krwi. Na tle drewna, z którego wykonano dno wozu, wyróżniał się wykonany chwiejną ręką napis:
POWIEDZCIE SMOKOWI ODRODZONEMU
“Powiedzieć mu, ale co?” — pomyślał Mat. Że ktoś wymordował całą karawanę Druciarzy? A może ten człowiek umarł i nie zdążył napisać wszystkiego, co chciał? Nie byłby to pierwszy raz, kiedy jakiś Druciarz miał do przekazania jakieś ważne informacje. W opowieści ten mężczyzna żyłby dostatecznie długo, by jednak nabazgrać to, co potem przyczyniłoby się do ostatecznego zwycięstwa. No cóż, już nikt nigdy się nie dowie, co to miała być za wiadomość.
— Miałeś rację, Vanin. — Mat zawahał się. Powiedzcie Smokowi Odrodzonemu... Tylko co? Lepiej nie pomnażać plotek; tyle już ich przecież krążyło. — Obejrzyj pozostałe wraki, zanim stąd odjedziesz. A jak ktoś będzie cię wypytywał, to nie widziałeś tu nic więcej oprócz całego mnóstwa trupów. — W tym również trupów kobiet i dzieci.
Vanin pokiwał głową.
— Wstrętne dzikusy — wymamrotał i ponownie splunął. — To mogli być jacyś rozbójnicy.
Dotarł do nich oddział Aielów złożony z trzystu, może czterystu ludzi. Zbiegli truchtem ze zbocza i pokonali strumień w odległości nie większej jak pięćdziesiąt kroków od wozów. Kilku uniosło dłoń w pozdrowieniu; Mat nie rozpoznał ich, ale wielu Aielów przecież słyszało o przyjacielu Randa al’Thora, który nosił taki kapelusz, i z którym lepiej było nie zasiadać do gry. Ruszyli w stronę następnego wzgórza, jakby te wszystkie ciała w ogóle nie istniały.
“Przeklęci Aielowie!” — pomyślał Mat. Wiedział, że Aielowie unikali Druciarzy, że ich lekceważyli, lecz nie wiedział dlaczego, jednak to...
— Nie sądzę — powiedział. — Spal to, Vanin.
Talmanes i pozostali, rzecz jasna, czekali tam, gdzie ich zostawił. Kiedy im opowiedział, co znajduje się przed nimi, i że trzeba wyznaczyć oddziały, które zajmą się pogrzebaniem ciał, ponuro pokiwali głowami. Daerid mruknął z niedowierzaniem:
— Druciarze?
— Rozbijemy tutaj obóz — dodał Mat.
Spodziewał się jakichś komentarzy — było na tyle widno, że mogliby pokonać kilka mil więcej, a ci trzej posunęli się do tego, że zakładali się, jak duży dystans przemaszeruje Legion kolejnego dnia — jednak Nalesean powiedział tylko:
— Poślę kogoś nad rzekę, by dał znak łodziom, że nie mają dalej płynąć.
Może czuli to samo co on. Jeżeli nie pójdą zupełnie nad samą rzeką, to może unikną przynajmniej widoku sępów krążących po niebie nad szczątkami pogrzebanych. Widok martwych ciał wcale nie należał do przyjemnych, nawet jeśli człowiek dość się już na nie napatrzył. Mat w każdym razie przypuszczał, że jeśli jeszcze raz choćby spojrzy na te ptaki, to z pewnością zbuntuje mu się żołądek. Rankiem będą tam już tylko groby, bezpiecznie skryte w ustronnym miejscu.
Wspomnienia jednak nie chciały go opuścić; nawet wtedy, gdy już jego namiot został rozbity na wzgórzu, gdzie docierałby do niego wiatr od rzeki, gdyby wreszcie zaczął wiać. Ciała zasiekane przez morderców, podziobane przez sępy. Gorzej niż podczas bitwy o Cairhien, stoczonej z Shaido. Wprawdzie ginęły tam Panny, ale on żadnej nie widział, no i nie było tam dzieci. Druciarz nie walczyłby nawet w obronie swego życia. Nikt nie zabijał Ludu Wędrowców. Skubnął trochę wołowiny z fasolą, a potem najszybciej jak mógł wycofał się do swojego namiotu. Nawet Nalesean nie miał ochoty na rozmowę, a Talmanes zdawał się jeszcze bardziej ponury niż zazwyczaj.
Wieści o zbiorowym morderstwie szerzyły się szybko. Mat nie pamiętał, by kiedykolwiek w obozie panowała taka cisza. Zazwyczaj w nocnym mroku rozlegały się ochrypłe śmiechy, a niekiedy jakieś fałszującym głosem śpiewane pieśni, póki sierżanci nie zagnali garstki tych, którzy za nic nie chcieli przyznać, że są zmęczeni, pod koce. Dzisiejsza noc była taka sama jak wtedy, gdy’ znaleźli wioskę pełną nie pogrzebanych ciał, albo grupę uchodźców, którzy próbowali chronić resztki swego dobytku przed bandytami. Po czymś takim niewielu potrafiło się śmiać albo śpiewać.
Mat leżał na posłaniu i palił fajkę, póki nie zapadła całkowita ciemność, jednak namiot znajdował się zbyt blisko, więc sen nie chciał nadejść, płoszyły go bowiem wspomnienia o martwych Druciarzach i jeszcze starsze wspomnienia dawniejszych śmierci. Zbyt wiele bitew, zbyt wielu poległych. Ujął włócznię w dłonie, przesunął palcami po inskrypcjach w Dawnej Mowie wyrytych na jej drzewcu.
Tak brzmią słowa naszego traktatu; oto zawarliśmy umowę.
Myśl jest strzałą czasu; pamięć nigdy nie ginie.
To, o co się prosi, jest dane. Zapłacono cenę.
On wyszedł najgorzej na tym interesie.
Po jakimś czasie wziął koc, a po chwili namysłu również włócznię, po czym wyszedł na zewnątrz w samej bieliźnie; srebrna głowa lisa na obnażonej piersi chwytała światło księżyca. Wiał lekki wiatr, ledwie poruszając powietrze i przynosząc zaledwie ślad chłodu, prawie wcale nie poruszając sztandarem Czerwonej Ręki zwisającym z drzewca wbitego w ziemię obok jego namiotu; w każdym razie teraz było nieco lepiej niż za dnia.
Rzucił koc na poszycie i legł na plecach. Kiedy był mały, lubił przed zaśnięciem przypatrywać się gwiazdom; próbował wtedy nadawać ich konstelacjom różne nazwy. Na tym bezchmurnym niebie malejący księżyc dawał dosyć światła, by większość gwiazd zniknęła, jednak niektóre było jeszcze widać. Tuż nad głową Mata świecił Haywain, a zaraz obok Pięć Sióstr; dalej Trzy Gęsi wskazywały północ. Łucznik, Oracz, Kowal, Wąż. Tę ostatnią Aielowie nazywali Smokiem. Tarcza, zwana przez niektórych Tarczą Hawkwinga — na myśl o nim drgnął niespokojnie; w niektórych wspomnieniach naprawdę nie przepadał za Arturem Paendragiem Tanreallem — Jeleń i Wół. Puchar i Wędrowiec z wyraźnie odznaczającym się kosturem.
Nagle coś usłyszał. Gdyby noc nie była taka spokojna, to tak cichy dźwięk nie wzbudziłby jego podejrzeń. Któż mógłby chcieć się tutaj zakradać? Zaciekawiony wsparł się na łokciu — i aż zesztywniał.
Wokół jego namiotu niczym cienie poruszały się jakieś sylwetki. Księżycowa poświata zalała jedną z nich na tyle dokładnie, że mógł zobaczyć zasłoniętą twarz. Aielowie? Co, na Światłość? W całkowitej ciszy okrążyli namiot, podeszli bliżej; jasny metal błysnął w ciemnościach nocy, szelest przecinanej materii, a potem zniknęli we wnętrzu. Chwilę później byli już na zewnątrz. I rozglądali się dookoła; było dość jasno, by mógł obserwować ich poczynania.
Podkurczył nogi. Może uda mu się jakoś przeczołgać tak, by tamci niczego nie dosłyszeli.
— Mat? — zawołał Talmanes ze szczytu wzgórza; było słychać, że jest mocno pijany.
Mat znieruchomiał; może Talmanes zawróci, jeśli pomyśli, że on śpi. Aielowie z pozoru zniknęli, pewien był jednak, że przypadli do ziemi, dokładnie tam, gdzie przedtem stali.
Szuranie butów Talmanesa było coraz bliższe.
— Mam tu trochę brandy, Mat. Chyba powinieneś się napić. Brandy pomaga w zasypianiu. Zapomnisz o nich.
Mat zastanawiał się, czy Aielowie usłyszą jego poruszenia poprzez krzyki Talmanesa, jeżeli będzie pełzł. W odległości nie dalszej niż dziesięć kroków powinni spać pierwsi żołnierze — Pierwszy Sztandar Konia, Pioruny Talmanesa, których tej nocy spotkał ten “zaszczyt” — mniej niźli w odległości dziesięciu kroków względem jego namiotu i miejsca, gdzie czaili się Aielowie. Byli szybcy, ale wystarczy, jak wyprzedzi ich o jeden czy dwa kroki, i już go nie dogonią, zanim nie znajdzie się w otoczeniu pięćdziesięciu żołnierzy.
— Mat? Nie wierzę, że śpisz, Mat. Widziałem twoją twarz. Od czasu do czasu dobrze jest przepędzić sny. Uwierz mi, ja wiem najlepiej.
Mat przykucnął, ścisnął włócznię i zrobił głęboki wdech. Dwa kroki.
— Mat? — Talmanes był coraz bliżej. Ten idiota w każdej chwili może wejść prosto na Aielów. Poderżną mu gardło i nawet nie westchnie.
“A żebyś sczezł — pomyślał Mat. — Potrzebowałem tylko tych dwóch kroków”.
— Wyciągać miecze! — krzyknął i wyprostował się — Aielowie w obozie! — Pognał w dół zbocza. — Wszyscy do sztandaru! Wszyscy do Czerwonej Ręki! Wstawać, psia kawalerio, ruszać się, hieny cmentarne!
Oczywiście pobudził wszystkich, ponieważ miotał się niczym byk w kolczastych zaroślach. Cały obóz roztętnił się okrzykami; bębny zaczęły bić na zbiórkę, wściekle zawodziły trąby. Żołnierze z Pierwszego Konia, wygnani przez wrzawę ze swoich legowisk, biegli już w kierunku sztandaru, wymachując mieczami.
Aielowie mieli znacznie krótszy dystans do pokonania niż żołnierze. Poza tym wiedzieli, po co tu przyszli. Coś jednak — instynkt, być może szczęście ta’veren; z pewnością Mat nie mógł niczego usłyszeć w tym zamieszaniu — kazało mu się odwrócić dokładnie w tym samym momencie, gdy pierwsza zamaskowana postać rzuciła się na niego, wyskakując jakby spod ziemi. Nie miał czasu na zastanowienie. Zablokował cios włóczni drzewcem swojej, ale Aiel odbił jego ripostę tarczą i kopnął go w brzuch. Tylko desperacja sprawiła, że Mat utrzymał się na nogach, mimo iż nie mógł przez chwilę zupełnie oddychać; uskoczył przed ostrzem włóczni, które drasnęło mu żebra, swoim drzewcem zbił Aiela z nóg, a potem przebił jego serce. Światłości, miał nadzieję, że to był mężczyzna.
Uwolnił ostrze włóczni dokładnie na czas, by odwrócić się i stawić czoło następnym.
“Powinienem był uciec przy pierwszej lepszej, przeklętej okazji!”
Wymachiwał włócznią, jakby to była pałka, tak szybko jak mu się jeszcze nie zdarzyło w życiu, blokując dżgające go ostrza włóczni Aielów, nawet nie mając czasu odpowiedzieć ciosem na cios. Zbyt wielu ich było.
“Powinienem był zamknąć swoją przeklętą gębę i uciekać!”
Udało mu się wreszcie odzyskać oddech.
— Wszyscy tutaj, wy upstrzeni gołębim łajnem złodzieje owiec! Głusi jesteście? Oczyścić uszy i do mnie!
Zastanawiając się jakąś częścią umysłu, dlaczego właściwie jeszcze żyje — miał szczęście z tamtym pierwszym Aielem, ale nikt przecież nie mógł mieć tyle szczęścia, aby stawić czoło temu, co się tu działo — i nagle zdał sobie sprawę, że nie jest już sam. Kościsty Cairhienianin w samej bieliźnie padł niemalże pod jego stopy z przenikliwym okrzykiem, ale jego miejsce natychmiast zajął wymachujący mieczem Tairenianin w rozchełstanej koszuli. Powoli następni włączali się do walki, wykrzykując najrozmaitsze rzeczy, od: “Lord Matrim i zwycięstwo!”, przez “Czerwona Ręka!”, aż po “Zabić czarnopyską zarazę!”
Mat zrezygnował z dalszej walki, zostawiając ją swoim ludziom.
“Generał, który idzie w pierwszym rzędzie nacierających żołnierzy, jest głupcem”. — Ten aforyzm pochodził z jednego ze starych wspomnień; nazwisko autora dawno temu odeszło w niepamięć. — “Człowiek może dać się tutaj zabić”. — To już był czysty Mat Cauthon.
O ostatecznym wyniku starcia zdecydowała sama przewaga liczebna. Kilkunastu Aielów przeciwko, jeśli nie całemu Legionowi, to przynajmniej kilku setkom żołnierzy, którzy zdążyli dobiec do wzgórza, zanim wszystko się skończyło. Dwunastu martwych Aielów i półtora raza tylu martwych żołnierzy Legionu, a oprócz nich co najmniej dwa razy tylu całkiem zalanych krwią, pojękujących jednak, kiedy ich opatrywano. Mimo skromnego udziału w walce, Mat otrzymał kilka draśnięć; podejrzewał, że przynajmniej trzy rany będą domagały się szycia.
Włócznia posłużyła mu jako kostur; wsparty na niej pokuśtykał do ułożonego na ziemi Talmanesa. Towarzyszący mu Daerid próbował właśnie zabandażować jego lewą nogę.
Biała koszula Talmanesa, nie zapięta, lśniła ciemno w dwu miejscach.
— Wychodzi na to — wydyszał — że Nerim, ten byk o łapskach jak szynki, będzie znowu próbował na mnie swych sił jako szwaczka. A żeby sczezł. — Nerim był służącym Talmanesa i równie często szył ciało swego pana jak jego odzież.
— Wyjdzie z tego? — zapytał cicho Mat.
Daerid wzruszył ramionami. Miał na sobie tylko spodnie.
— Krwawi w mniejszym stopniu niż ty, jak mi się zdaje. — Podniósł głowę. Widać było, że nowa blizna miała uzupełnić kolekcję na jego twarzy. — Dobrze, że nie udało im się ciebie dostać, Mat. To oczywiste, że przyszli tu po ciebie. Mat odkaszlnął.
— Też tak myślę — Zadygotał, gdy przed oczyma stanął mu obraz Aielów znikających w jego namiocie. Po co, na Światłość, Aielowie mieliby go zabijać?
Od strony, gdzie ułożono w rzędzie ciała Aielów, nadszedł Nalesean. Nawet teraz miał na sobie swój kaftan, ale tym razem nie zapięty; popatrywał krzywo na krwawą plamę na klapie. Może jego krew, a może nie.
— A żeby mi sczezła dusza, wiedziałem, że te dzikusy wcześniej czy później zwrócą się przeciwko nam. Podejrzewam, że to część tego oddziału, który nas dzisiaj minął.
— Wątpię — odparł Mat. — Gdyby tamci chcieli mnie dopaść, to już by mnie obracali na rożnie, zanim którykolwiek z was zdałby sobie w ogóle sprawę, co się dzieje. — Pokuśtykał z wysiłkiem do ciał Aielów, po czym przyjrzał się im uważnie w świetle latarni, którą wcześniej ktoś przyniósł, aby wzmocnić światło księżyca. Omal nie ugięły się pod nim kolana, z ulgi, że widzi same męskie twarze. Nie znał żadnego, lecz przecież wielu Aielów nie widział w życiu na oczy. — Podejrzewam, że to są Shaido — oznajmił, wracając z latarnią do pozostałych. To mogli być Shaido. Ale mogli to też być Sprzymierzeńcy Ciemności; kto jak kto, ale on doskonale wiedział, że wśród Aielów również można było spotkać Sprzymierzeńców Ciemności. A Sprzymierzeńcy Ciemności, rzecz jasna, mieli powody, by chcieć jego śmierci.
— Moim zdaniem powinniśmy jutro poszukać którejś z tych Aes Sedai z drugiego brzegu rzeki — stwierdził Daerid. — Talmanes będzie żył, chyba że wycieknie z niego cała brandy, jaką ma w żyłach, jednak niektórzy mogli mieć mniej szczęścia. — Nalesean nie powiedział nic, ale z jego mruknięcia wyczytać można było całe tomy; mimo wszystko był Tairenianinem i w jeszcze mniejszym stopniu niż Mat lubił Aes Sedai.
Mat zgodził się bez wahania. On sam z pewnością nie pozwoliłby żadnej Aes Sedai używać wobec siebie Mocy — w pewnym sensie każda jego blizna oznaczała małe zwycięstwo, kolejny raz, kiedy udało mu się uniknąć Aes Sedai — ale nie mógł przecież pytać kogoś, czy chce umrzeć. A potem powiedział im, czego jeszcze od nich chce.
— Rów? — zapytał Talmanes pełnym niedowierzania tonem. — Dookoła całego obozu? — Naleseanowi aż zadrżała broda. — Każdej nocy?
— I palisada? — wykrzyknął Daerid. Rozejrzawszy się dookoła, zniżył głos. W pobliżu wciąż jeszcze kręciło się kilku żołnierzy, którzy odciągali na bok ciała poległych. — Zbuntują się, Mat.
— Nie, nie zbuntują się — powiedział Mat. — Rankiem wszyscy ludzie, co do ostatniego żołnierza, będą wiedzieli, że Aielowie przekradli się przez cały obóz, aby dostać się do mojego namiotu. Połowa nie będzie mogła spać, spodziewając się w każdej chwili obudzić z włócznią Aiela między żebrami. Wy trzej dopilnujecie, żeby wszyscy zrozumieli, iż palisada może powstrzymać Aielów przed powtórnym dostaniem się do obozu. — A przynajmniej sprawi, że nie będą mogli zrobić tego odpowiednio szybko. — A teraz idźcie już, dajcie mi się trochę zdrzemnąć.
Po ich odejściu uważnie obejrzał swój namiot. Aielowie weszli do środka przez długie cięcia w ścianie, rozdymane teraz przez lekki wiatr. Westchnął i już miał powędrować po swój koc, wciąż leżący w zaroślach, ale zawahał się. Tamten dźwięk, który go zaalarmował. Potem Aielowie nie zrobili już żadnego innego hałasu, nawet nie zaszeptali. A więc, co to było?
Opierając się na włóczni, kuśtykał wokół namiotu, uważnie patrząc pod nogi. Nie miał zupełnie pojęcia, czego szuka. Miękkie buty Aielów nie zostawiały żadnych śladów, które dałoby się dojrzeć w świetle latarni. Dwie z linek namiotu wisiały tam, gdzie zostały przecięte, ale... Postawił lampę na ziemi, wziął do ręki odcięte krańce. To mógł być dźwięk przecinania napiętej linki, tylko właściwie, po co miałby to ktoś robić, skoro i bez tego można się było dostać do wnętrza? Coś w kącie przecięć, sposób, w jaki pasowały do siebie, zwrócił jego uwagę. Podniósł latarnię, poświecił dookoła. Gęste zarośla w niedalekiej odległości zostały z jednej strony przystrzyżone, cienkie gałęzie z drobnymi listkami leżały na ziemi. Bardzo zostały schludnie przystrzyżone, dokładnie na płask, miejsca przecięć były tak gładkie, jakby działał tu jakiś doświadczony stolarz.
Mat poczuł, jak jeżą mu się włosy. Ktoś otworzył tu — w przestrzeni — taką samą dziurę, jakimi posługiwał się Rand. Wystarczająco niepokojące było, że to Aielów przysłano, aby go zabić, na dodatek jeszcze zrobił to ktoś, kto potrafił stworzyć jedną z tych... bram, jak je Rand określał. Światłości, jeżeli nie był bezpieczny przed atakiem Przeklętych, mając wokół siebie cały Legion, to gdzie będzie? Zastanawiał się, czy w ogóle będzie się teraz wysypiał, i gdzie, może w namiocie otoczonym ogniskami i wartownikami; gwardią honorową, tak może ich nazwać, aby słowa trochę mniej bodły. Przecież następnym razem będzie to prawdopodobnie setka trolloków, albo tysiąc, zamiast garstki Aielów. A może jednak nie jest aż taki ważny? Jeżeli dojdą do wniosku, że jest nazbyt ważny, następnym razem może to być któryś z Przeklętych we własnej osobie. Krew i popioły! Nigdy się nie prosił, by zostać ta’veren, nigdy nie chciał zostać przywiązany do przeklętego Smoka Odrodzonego.
— Krew i krwawe... !
Ostrzegł go zgrzyt kamieni pod czyimś butem; odwrócił się i zamachnął włócznią. W porę zatrzymał przecinające powietrze ostrze, Olver zaś wrzasnął i padł na plecy, wpatrzony w niego szeroko rozwartymi oczyma.
— Co ty tutaj robisz, na przeklętą Szczelinę Zagłady? — warknął Mat.
— Ja... ja... — Chłopak urwał, by przełknąć ślinę. — Powiadają, że pięćdziesięciu Aielów próbowało cię zabić we śnie, lordzie Mat, ale ty zabiłeś ich pierwszy, chciałem więc się sam przekonać, czy wszystko w porządku... lord Edorion kupił mi buty. Widzisz? — Uniósł obutą stopę.
Mamrocząc coś pod nosem, Mat pomógł Olverowi wstać.
— Nie to miałem na myśli. Dlaczego nie jesteś w Maerone? Czy Edorion nie znalazł nikogo, kto by się tobą zaopiekował?
— Ona chciała tylko pieniędzy lorda Edoriona, nie mnie. Miała szóstkę własnych dzieci. Pan Burdin daje mi dużo jedzenia, a ja w zamian mam tylko karmić i poić konie, a potem je czesać. To mi się podoba, lordzie Mat. Ale nie pozwala mi na nich jeździć.
Znowu przełknął ślinę.
— Lord Talmanes przysłał mnie tutaj, mój panie. — Nerim, niski nawet jak na Cairhienianina, był kościstym mężczyzną o szpakowatych włosach i pociągłej twarzy, która zdawała się mówić, że choć w danym momencie nic wprawdzie nie szło dobrze, ale zapewne okaże się kiedyś, że ten dzień był i tak lepszy od większości. — Jeżeli mój pan mi wybaczy, to chciałbym powiedzieć, że te plamy od krwi nigdy nie zejdą z bielizny mojego pana, jeśli jednak mi pozwoli, może będę w stanie poradzić coś na te rany. — Pod pachą ściskał pudełeczko z przyborami do szycia. — Ej, chłopcze, przynieś mi wody. Żadnego gadania. Woda dla mego pana, i to szybko. — Nerimowi jakoś udawało się jedną ręką nieść lampę i łuk. — Czy mój pan zechce wejść do środka? Nocne powietrze źle służy na rany.
I już po chwili Mat leżał obok swego posłania...
— Mój pan z pewnością nie zechce zabrudzić swych kocy. ...pozwalając Nerimowi zmyć zaschniętą krew i zeszyć rany. Talmanes miał rację; ten człowiek nie był szwaczką, tylko zwykłym rzeźnikiem. Niemniej jednak Olver przyglądał się całej operacji, nie miał więc innego wyjścia, jak tylko zacisnąć zęby i znieść wszystko.
Próbując zająć swe myśli czymś innym niźli igła Nerima, Mat wskazał wystrzępiony zwój materiału zwisający z ramienia Olvera.
— Co ty tam masz? — wydyszał.
Olver przycisnął zniszczoną torbę do piersi. Z pewnością zdawał się czystszy niż wówczas, gdy widzieli się ostatnio, nawet jeśli wcale nie wyładniał. Buty nosił mocne, a wełniana koszula i spodnie wyglądały na nowe.
— To jest moje — powiedział, jakby się bronił. — Niczego nie ukradłem. — Po chwili otworzył torbę i zaczął wyjmować swoje rzeczy. Zapasowa para spodni, jeszcze dwie koszule i jakieś pończochy nie wzbudziły w Macie zainteresowania, ale słuchał uważnie, jak mały wymieniał pozostałe przedmioty. — To jest moje pióro czerwonego jastrzębia, lordzie Mat, a ten kamień ma dokładnie kolor słońca. Widzisz? — Pojawiła się mała sakiewka. — Mam pięć miedziaków i srebrnego grosza. — Zawinięta szmatka zawiązana sznurkiem i małe drewniane pudełko. — Moja gra w Węże i Lisy, ojciec zrobił ją dla mnie — wyciągnął planszę. Na moment jego twarz zadrżała, ale potem mówił dalej: — A widzisz, w tym kamieniu jest głowa ryby. Nie mam pojęcia, jak się tam dostała. A to jest moja skorupa żółwia. Błękitno-czarnego żółwia. Widzisz paski?
Mrugając od szczególnie mocnego ukłucia igły, Mat wyciągnął rękę i wskazał zwiniętą szmatkę. Było mu znacznie łatwiej, gdy oddychał przez nos. Dziwnie zachowywały się te dziury w jego własnej pamięci; pamiętał zasady gry w Węże i Lisy, ale nie pamiętał, czy kiedykolwiek w nią grał. — To jest naprawdę świetna skorupa żółwia, Olver. Sam też kiedyś taką miałem. — Wyciągnął rękę w drugą stronę i sięgnął po własną sakiewkę; wyłowił z niej dwie złote cairhieniańskie korony. — Wrzuć je do swojej sakiewki, Olver. Każdy mężczyzna powinien mieć trochę złota w swojej sakiewce.
Zesztywniały z obrazy Olver zaczął chować swoje rzeczy do torby.
— Ja nie żebram, lordzie Mat. Potrafię zapracować na swoją kolację. Nie jestem żebrakiem.
— Nawet przez chwilę nie myślałem, że jesteś żebrakiem. — Mat rozejrzał się dookoła gorączkowo, szukając czegoś, za co mógłby chłopcu zapłacić dwie złote korony. — Potrzebuję... potrzebuję kogoś, kto by przynosił mi wiadomości. Nie mogę o to poprosić nikogo z Legionu, są zbyt zajęci wojaczką. Oczywiście, sam będziesz musiał dbać o swojego konia. Nie mogę prosić nikogo, by to robił za ciebie.
Olver usiadł prosto.
— Dostanę własnego konia? — zapytał z niedowierzaniem.
— Oczywiście. I jeszcze jedno. Mam na imię Mat. Jeżeli jeszcze raz powiesz do mnie “lordzie Mat”, to zawiążę ci nos na supeł. — Jęknął i spróbował się podnieść. — A żebyś sczezł, Nerim, to ludzka noga, a nie jakiś przeklęty kawał wołowiny!
— Jak mój pan sobie życzy — wymamrotał Nerim — noga mego pana nie jest częścią wołu. Dziękuję memu panu, że mnie o tym poinformował.
Olver niepewnie potarł nos, jakby się zastanawiał, czy możliwe jest zawiązanie go na supeł.
Mat z jękiem położył się na powrót. Teraz jeszcze wziął sobie na barki chłopaka, a na pewno nie wyrządził tym dzieciakowi przysługi — przecież naraża go na bezpośrednie niebezpieczeństwo, kiedy następnym razem Przeklęci spróbują zmniejszyć liczbę ta’veren wałęsających się po świecie. Cóż, jeżeli plan Randa się powiedzie, będzie o jednego Przeklętego mniej. Jeżeli jednak Mat Cauthon miałby w tej sprawie coś do powiedzenia, to trzymałby się z daleka od kłopotów i niebezpieczeństwa, póki na świecie nie byłoby już żadnego Przeklętego.