Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, ale nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, w Górach Mgły podniósł się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją początki ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej, był to jakiś początek.
Dął zachodni wiatr nad opustoszałymi wioskami i farmami, z których wiele przemieniło się w zwałowiska zwęglonego drewna. Wojna przeczesała Cairhien, wojna i wewnętrzne rozgrywki, inwazje i chaos, i teraz, kiedy to się skończyło, o ile rzeczywiście się skończyło, do domów wracali jedynie nieliczni. Wiatr nie niósł wilgoci, a słońce jakby starało się wypalić do ostatka to wszystko, co jeszcze pozostało na tych ziemiach. W miejscu, gdzie miasteczko Maerone stało naprzeciw większego Aringill, na przeciwległym brzegu Erinin, wiatr wpadał do Andoru. Oba miasta piekły się na tym skwarze i nawet jeśli więcej modlitw o deszcz wznoszono w Aringill, w którym uchodźcy z Cairhien tłoczyli się niczym ryby w beczce, to również żołnierze upakowani w Maerone zanosili do Stwórcy kilka słów, czasami po pijanemu, czasami z głębi duszy. Zima już dawno temu winna była rozesłać swe wici, dawno temu winny spaść pierwsze śniegi, toteż ci, którzy się pocili, obawiali się powodu, z jakiego tak się nie działo, aczkolwiek mało kto się ważył wypowiadać swe obawy na głos.
Wiejący w kierunku zachodnim wiatr podrywał ze sobą skurczone od suszy liście i marszczył powierzchnię kurczących się strumieni, ograniczonych pasami zapieczonego błota. W Andorze nie było zgliszczy po pożarach, ale mieszkańcy wiosek popatrywali nerwowo na obrzmiałe słońce, a farmerzy starali się nie przyglądać polom, które nie wydały jesiennych plonów. Wiejąc wciąż na zachód, wiatr wreszcie przelatywał nad Caemlyn, targając dwoma sztandarami zatkniętymi nad królewskim pałacem, w samym sercu pobudowanego przez ogirów Wewnętrznego Miasta. Jeden sztandar łopotał krwistą czerwienią, na której widniał krąg przecięty falistą linią, w połowie wypełniony bielą, a w połowie czernią równie głęboką jak jasna była biel. Drugi sztandar przecinał niebo śnieżną plamą, a umieszczony na nim stwór, dziwaczny, czteronożny wąż ze złotą grzywą, słonecznymi oczyma i purpurowo-złotymi łuskami, zdawał się dosiadać tego wiatru. Można było się zastanawiać, który z tych dwu sztandarów wywołuje większy lęk. Bywało, że w tej piersi, w której krył się lęk, rodziła się też nadzieja. Nadzieja na zbawienie i lęk przed zniszczeniem, jedno i drugie z tego samego źródła.
Wielu powiadało, że Caemlyn to drugie z kolei najpiękniejsze miasto świata, a nawet, nie tylko Andoranie, często wymieniali je na pierwszym miejscu, stawiając wyżej od samego Tar Valon. Wysokie okrągłe wieże maszerowały wzdłuż wielkiego zewnętrznego muru z szarego kamienia przetykanego srebrnymi i białymi żyłkami, a w jego obrębie wznosiły się jeszcze wyższe wieże i kopuły połyskujące w tym niemiłosiernym słońcu bielą i złotem. Samo miasto pięło się po wzgórzach ku swemu centrum, starożytnemu Wewnętrznemu Miastu, opasanemu kolejnym lśniącym białym murem, za którym stały jego własne wieże i kopuły, purpurowe, białe i złote, połyskujące mozaikami, górujące nad Nowym Miastem, które liczyło sobie ponad dwa tysiące lat.
Jak Wewnętrzne Miasto stanowiło serce Caemlyn i to nie tylko jako jego centrum, tak sercem Wewnętrznego Miasta był pałac królewski, niby prosto z opowieści barda, o śnieżnobiałych iglicach, złotych kopułach i kamiennych prześwitach podobnych do koronek. Serce, które bilo w cieniu tych dwu sztandarów.
Obnażony do pasa, balansując swobodnie na palcach, Rand w tym momencie nie pamiętał, że znajduje się na wyłożonym białymi kafelkami dziedzińcu pałacu, podobnie zresztą, jak nie pamiętał o tłumie gapiów zgromadzonych pod kolumnadą. Pot przemoczył mu włosy, spływając z ich końców strumyczkami w dół piersi. W połowie zaleczona owalna blizna w boku bolała nieznośnie, ale i tego nie chciał przyjąć do wiadomości. Ramiona miał oplecione wizerunkami takich samych stworzeń jak to, które powiewało nad jego głową na białym sztandarze, metalicznie połyskując czerwienią i złotem. Smoki — tak je nazywali Aielowie, a inni przejmowali tę nazwę. Czuł niewyraźnie piętna czapli odciśnięte we wnętrzach obu dłoni, ale tylko dlatego, że dotykał nimi długiej rękojeści drewnianego miecza ćwiczebnego.
Stał się jednym z mieczem, bez udziału myśli przechodził od jednej formy do drugiej, cicho szurając podeszwami po jasnych płytkach. Lew na Wzgórzu stał się Łukiem Księżyca, który z kolei przeobraził się w Wieżę Poranka. Bez udziału myśli. Otaczało go pięciu spoconych, również obnażonych do pasa mężczyzn, przytomnie zmieniających pozycje, przekładających miecze ćwiczebne z ręki do ręki. Ich obraz był wszystkim, co do niego docierało. Ci mężczyźni, o twardych obliczach i absolutnie pewnych ruchach, byli najlepszymi, jakich dotąd znalazł. Najlepszymi, odkąd zabrakło Lana. Bez udziału myśli, tak jak uczył go Lan. Stał się jednym z mieczem, jednym z pięcioma mężczyznami.
Gdy znienacka wybiegł do przodu, osaczający go przeciwnicy zareagowali błyskawicznie, starając się zatrzymać go w samym środku ich kręgu. Dokładnie w momencie, gdy równowaga sił zaczęła się chwiać, co najmniej dwóch bowiem wykonało ruch, który groził jej załamaniem, Rand obrócił się nagle w pół kroku i pobiegł w drugą stronę. Usiłowali zareagować, ale było za późno. Rozległ się głośny trzask, gdy odparował uderzenie miecza ćwiczebnego swoim ostrzem z powiązanych rózg, jednocześnie prawą stopą kopiąc szpakowatego mężczyznę w brzuch. Kopnięty stęknął głucho i zgiął się w pół. Zablokowawszy swym ostrzem miecz przeciwnika, Rand zmusił go do zwrócenia się przodem i kiedy razem wykonywali obrót, raz jeszcze kopnął zgiętego wpół mężczyznę. Szpakowaty padł, z trudem łapiąc powietrze. Przeciwnik Randa próbował się cofnąć, by móc użyć broni, ale tylko uwolnił ostrze Randa, które dzięki temu mogło zawinąć wokół jego miecza — Gałązki Winorośli — a potem z całej siły pchnęło go w pierś, z impetem, który zwalił go z nóg.
Minęło kilka chwil, krótkich jak mgnienie oka, i już osaczali go pozostali trzej. Pierwszy, szybki, przysadzisty i niski, dowiódł, jak mylące wrażenie sprawia jego postura, z głośnym okrzykiem przeskakując nad padającym właśnie swoim poprzednikiem. Miecz ćwiczebny Randa trafił go w goleń, przez co omal nie runął jak długi, a potem jeszcze uderzył go przez plecy, tym razem na dobre powalając na posadzkę.
W tym momencie zostało już tylko dwóch do pokonania, ale ci byli najlepsi, jeden chudy jak tyka, jego miecz poruszał się niczym język węża, oraz zwalisty jegomość z ogoloną głową, który nie popełniał żadnych błędów. Natychmiast się rozdzielili, by zajść Randa z dwu stron, ale on nie czekał. Prędko zaatakował chudego; miał tylko kilka chwil, zanim drugi zdąży obejść leżących.
Chudy był szybki i wprawiony w walce; ci ludzie zjawili się, kiedy Rand zaofiarował złoto dla najlepszego. Wysoki, jak na Andoranina, aczkolwiek Rand przewyższał go o dłoń, tyle że wzrost miał niewielkie znaczenie w walce na miecze. Czasami wystarczała sama siła. Rand natarł na niego z całą zajadłością, na jaką go było stać; pociągła twarz mężczyzny skurczyła się, kiedy musiał ustąpić pola. Dzik Zbiega z Góry roztrzaskał się o Głaskanie Jedwabiu, przerwał Błyskawicę Trzech Rzemieni i wiązka rózeg z pełnym rozmachem uderzyła mężczyznę w skroń. Padł ze zduszonym jękiem.
Rand przypadł natychmiast do ziemi i przeturlał się w prawo, po czym podniósł na klęczki; ostrze wykonujące Rzekę Która Podmywa Brzeg zamieniło się w smugę. Mężczyzna z ogoloną głową nie był szybki, ale jakimś sposobem przewidział jego zamiar. W chwili gdy ostrze Randa otarło się o jego brzuch, ostrze mężczyzny roztrzaskało się na głowie Randa.
Rand chwiał się przez chwilę, widząc jedynie rozmazane czarne plamy. Potrząsnąwszy głową, by oczyścić wizję, wsparł się na mieczu i podźwignął na nogi. Mężczyzna, dysząc ciężko, przypatrywał mu się czujnie.
— Zapłać mu — powiedział Rand i wyraz czujności zniknął z twarzy mężczyzny. Zupełnie niepotrzebnie na niej zagościł, gdyż Rand obiecał dodatkową zapłatę dla każdego, komu się uda go trafić, a potrójnej dla tego, kto go pokona w walce jeden na jeden. Tym sposobem zyskiwał pewność, że żaden nie będzie się hamował, by schlebić próżności Smoka Odrodzonego. Nigdy ich nie pytał o nazwiska, a jeśli mieli mu to za złe, to Cym lepiej, bo wtedy byli bardziej bezwzględni. Chciał, by jego przeciwnicy wystawiali go na próbę, a nie stawali się przyjaciółmi. Miał już swoich przyjaciół, a ci mogli któregoś dnia przekląć godzinę, w której go poznali, o ile już tego nie zrobili. Uczestnicy ostatniej walki zaczynali powoli zdradzać oznaki życia; “zabity” mężczyzna miał aż do jej końca leżeć tam, gdzie upadł, stanowiąc przeszkodę, jaką mógłby stanowić prawdziwy trup, szpakowaty musiał przy wstawaniu skorzystać z pomocy krępego, który sam miał kłopoty z wyprostowaniem się. Chudy ćwiczył ruchy głowy, mocno się przy tym krzywiąc. Tego dnia nie miało być już więcej ćwiczeń. — Zapłać im wszystkim.
Ze strony tłumu obserwatorów, lordów i lady w wielobarwnych jedwabiach suto zdobionych skomplikowanymi haftami i plecionkami, zgromadzonego pod wąskimi kanelurowanymi kolumnami, napłynęła fala oklasków i pochwalnych okrzyków. Rand skrzywił się i cisnął swój miecz na bok. Całe to towarzystwo płaszczyło się przed lordem Gaebrilem, kiedy królowa Morgase — ich królowa — była kimś niewiele więcej jak zwykłym więźniem w tym pałacu. W swoim własnym pałacu. Ale Rand ich potrzebował. Na razie.
“Chwyć jeżynę, to się pokłujesz” — pomyślał. Przynajmniej miał nadzieję, że to jego własna myśl.
Sulin, żylasta, siwowłosa dowódczyni eskorty Randa, złożonej z Panien Włóczni, przywódczyni Panien po tej stronie Grzbietu Świata, wyciągnęła złotą markę z mieszka przy pasie., po czym cisnęła ją z grymasem, który uwydatnił szpetną bliznę z boku twarzy. Pannom nie podobało się, kiedy Rand brał do ręki miecz, nawet jeśli był to tylko miecz ćwiczebny. Nie lubiły żadnych mieczy. Żaden Aiel ich nie lubił.
Mężczyzna z ogoloną głową złapał monetę w locie, a w odpowiedzi na niebieskookie spojrzenie Sulin starannie się ukłonił. Wszyscy bardzo się pilnowali w obecności Panien odzianych w swe kaftany, spodnie i miękkie, sznurowane buty, utrzymane w różnych odcieniach szarości i brązów, dzięki którym wtapiały się w ponury krajobraz Ugoru. Niektóre zaczęły też dodawać odcienie zieleni, by dopasować przyodziewek do ziem zwanych przez nie mokradłami, mimo iż od dłuższego czasu panowała na nich drakońska susza. W porównaniu z Pustkowiem Aiel była to nadal mokra kraina; przed opuszczeniem Pustkowia niewielu Aielów widziało wodę, której nie mogliby pokonać jednym krokiem, a zażarte waśnie krwi toczyły się z powodu byle kałuż nie większych niż dwa albo trzy kroki.
Wzorem wszystkich wojowników Aiel, podobnie jak dwadzieścia innych jasnookich Panien otaczających dziedziniec, Sulin strzygła włosy krótko, pozostawiając jedynie niedługą kitę nad karkiem. Nosiła trzy krótkie włócznie oraz okrągłą tarczę z byczej skóry, przypasaną do lewej ręki, a za pasem nóż o ciężkim ostrzu. I tak jak wszyscy wojownicy Aielów, łącznie z rówieśnikami szesnastoletniej Jalani, o ciągle jeszcze dziecięco pyzatych policzkach, Sulin znakomicie potrafiła posłużyć się tą bronią i posłużyłaby się nią w odpowiedzi na najlżejszą prowokację; tak przynajmniej uważali ludzie po tej stronie Muru Smoka. Pozostałe Panny obserwowały każdego z obecnych, każdy fragment ażurowych okien i balkonów z jasnego kamienia, każdy cień. Niektóre miały krótkie zakrzywione łuki z rogu ze strzałami nasadzonymi na cięciwy, a znacznie więcej drzewc jeżyło się w pogotowiu z kołczanów noszonych u pasa. Far Dareis Mai, Panny Włóczni, świadczyły o honorze ich Car’a’carna z proroctw, niekiedy zresztą na swój własny, osobliwy sposób, a każda bez wyjątku oddałaby swe życie, byle tylko uratować życie Randa. Pod wpływem tej myśli żołądek mu się gotował we własnych kwasach.
Uśmiechnięta szyderczo Sulin dalej rzucała złote monety — Rand z przyjemnością wydawał monety Tar Valon na regulację tego typu zobowiązań — jeszcze jedną w stronę mężczyzny z wygoloną głową, po jednej każdemu z pozostałych. Niewiele więcej sympatii — niż względem mieczy — Aielowie żywili wobec większości mieszkańców mokradeł, czyli takich, którzy nie urodzili się i nie wychowali wśród Aielów. Większość zaliczałaby do nich również Randa, mimo krwi Aielów płynącej w jego żyłach, gdyby nie miał piętn Smoków na rękach. Jeden Smok, zdobyty w pojedynku woli, pod groźbą utraty życia, znaczył wodza klanu; dwa Car’a’carna, wodza wodzów, Tego Który Przychodzi Ze Świtem. A Panny miały swoje powody, by go akceptować.
Pozbierawszy miecze ćwiczebne, koszule i kaftany, mężczyźni skłonili się i odeszli.
— Jutro! — zawołał za nimi Rand. — Wczesnym rankiem!
Głębsze ukłony potwierdziły przyjęcie rozkazu.
Jeszcze zanim mężczyźni z obnażonymi torsami zdążyli zniknąć z dziedzińca, spod kolumnady wylali się andorańscy arystokraci, tłocząc się wokół Randa tęczą jedwabiów, ocierając spocone twarze chusteczkami obrzeżonymi koronką. Rand poczuł, jak od ich widoku wzbiera w nim żółć.
“Wykorzystaj to, co musisz wykorzystać, bo inaczej Cień okryje ten kraj”.
Tak mu powiedziała Moiraine. Niemalże wolał uczciwie rywalizujących Cairhienian i Tairenian niż tę bandę. Omal się nie roześmiał, że potrafił nazwać to, co robili tamci, uczciwym.
— Byłeś wspaniały — powiedziała bez tchu Arymilla, lekko kładąc dłoń na jego ramieniu. — Taki szybki, taki silny. — Jej wielkie piwne oczy zdawały się jeszcze bardziej rozanielone niż zazwyczaj. Była najwyraźniej dość głupia, by uważać, że on jej uwierzy: w zielonej szacie, ozdobionej haftowanymi srebrnymi pnączami, wycięty był zgodnie z andorańską modą głęboki dekolt, z którego wyzierał fragment zagłębienia między piersiami. Piękna, ale dostatecznie stara, by móc być jego matką. Ani jedna wśród tych kobiet nie miała mniej lat od niego, a kilka było nawet starszych, i wszystkie rywalizowały ze sobą o to, która poliże buty Randa.
— To było imponujące, lordzie Smoku. — Elenia omal nie zdzieliła Arymilli kuksańcem. Uśmiech na jej podstępnej, budzącej dreszcz lęku twarzy okolonej puklami włosów barwy miodu wyglądał dziwacznie; cieszyła się reputacją megiery. W obecności Randa, naturalnie, była słodka niczym miód. — W całej historii Andoru nie ma drugiego, który by tak władał mieczem jak ty. Nawet Souran Maravaile, najsłynniejszy generał a także mąż Ishary, pierwszej, która zasiadła na Tronie Lwa, nawet on poległ w konfrontacji na miecze z zaledwie czterema przeciwnikami. Ze skrytobójcami, w dwudziestym trzecim roku Wojny Stu Lat. Mimo iż ubił wszystkich czterech. — Elenia rzadko kiedy rezygnowała z możliwości wykazania się wiedzą w dziedzinie historii Andoru, zwłaszcza w odniesieniu do tych epizodów, o których niewiele było wiadomo, jak na przykład wojna, po której nastąpił rozpad imperium Hawkwinga. Tego dnia przynajmniej nie dodała nic na temat swych roszczeń do Tronu Lwa.
— Tylko odrobina pecha na samym końcu — wtrącił jowialnym tonem mąż Elenii, Jarid. Był przysadzistym mężczyzną, dość ciemnym jak na Andoranina. Haftowane zakrętasy i złote dziki, godło Domu Sarand, pokrywały mankiety i długi kołnierz jego czerwonego kaftana, a Białe Lwy Andoru długie rękawy i wysoki karczek dopasowanej, czerwonej sukni Elenii. Rand się zastanawiał, czy ta kobieta była aż tak naiwna, sądząc, że on nie rozpozna w lwach tego, co symbolizowały. Jarid był Głową swego Domu, ale to od niej brał się ten pęd do władzy oraz wciąż niezaspokojone ambicje.
— Cudowna, znakomita robota, Lordzie Smoku — wtrąciła się Karind, ubrana w suknię wyróżniającą się surowością kroju podobnie jak jej twarz, a za to suto przyozdobioną na rękawach i przy rąbku haftowanym srebrem warkoczem, uszytą z tkaniny niemalże tego samego koloru co siwe pasma odznaczające się w jej ciemnych włosach. — Na całym świecie jesteś zapewne najlepszym z władających mieczem. — Srogie spojrzenie tej nad wyraz zasadniczej kobiety, kontrastujące ze słowami, przywodziło na myśl uderzenie młota. Byłaby bardzo niebezpieczna, gdyby siła jej rozumu dorównywała hardości usposobienia.
Naean była szczupłą kobietą o rozmytej urodzie, obdarzoną wielkimi niebieskimi oczyma i puklami lśniących, czarnych włosów, ale szyderczy grymas, którym pożegnała pięciu odchodzących z pola walki mężczyzn, osadził się chyba na jej twarzy na stałe.
— Podejrzewam, że z góry to ukartowali, tak aby jednemu udało się ciebie trafić. Zapewne podzielą się tą dodatkową zapłatą. — W odróżnieniu od Elenii, odziana na niebiesko kobieta z srebrnymi Potrójnymi Kluczami Domu Arawn na rękawach, nigdy nie występowała publicznie ze swoimi roszczeniami do tronu, a w każdym razie nie tam, gdzie mógł ją usłyszeć Rand. Udawała, że jest zadowolona z bycia Głową jednego z najstarszych Domów, ale było to tak, jakby lwica symulowała, że jest zadowoloną domową kotką.
— Czy mam zawsze zakładać, że moi wrogowie nie współpracują ze sobą? — spytał cichym głosem. Naean ze zdziwienia poruszyła ustami; nie była aż taka głupia, ale zdawała się uważać, że przeciwnicy w konfrontacji z nią powinni natychmiast padać pokornie przed nią, a kiedy tego nie robili, poczytywała to za osobisty afront.
Jedna z Far Dareis Mai, Enaila, zignorowała arystokratów i wręczyła Randowi gruby zwinięty ręcznik, by mógł wytrzeć pot z twarzy. Ogniście ruda Panna była niska jak na Aiela i denerwowało ją, że niektóre z tych mieszkanek mokradeł są od niej wyższe. Większość Panien mogła patrzeć prosto w oczy właściwie każdemu z mężczyzn w tej komnacie. Andoranie też próbowali za wszelką cenę ją zignorować, ale spojrzenia ostentacyjnie skierowane gdzie indziej czyniły ich zamiar widocznym i przez to śmiesznym. Enaila przeszła obok, jakby byli niewidzialni.
Milczenie potrwało tylko kilka chwil.
— Lord Smok mądrze prawi — orzekł lord Lir, nieznacznie się kłaniając i lekko unosząc brwi. Odziany w żółty kaftan ozdobiony złotym warkoczem Lir, Głowa Domu Anshar, był człowiekiem szczupłym i silnym, przywodzącym na myśl ostrze, ale zbyt układnym i obłudnym. Nic nigdy nie mąciło tego oblicza, nic prócz przypadkowych uniesień brwi, z których jakby nie zdawał sobie sprawy, ale nie tylko on jeden obdarzał Randa dziwnymi spojrzeniami. Wszyscy oni spoglądali na znajdującego się wśród nich Smoka Odrodzonego z podejrzliwością i niedowierzaniem.
— Wrogowie samotnie walczącego człowieka, prędzej czy później, zaczynają ze sobą współpracować. Trzeba ich zidentyfikować, zanim znajdą ku temu sposobność.
Jeszcze więcej pochwał dla mądrości Randa polało się z ust lorda Henrena, zwalistego, łysawego, o twardym spojrzeniu, a także lady Carlys, z siwymi puklami, szczerą twarzą, lecz podstępnym umysłem, zażywnej, chichotliwej Daerilli i nerwowego Elegara o cienkich ustach, oraz blisko połowy tuzina innych, którzy wcześniej trzymali usta zamknięte — gdyż przemawiali ci bardziej potężni.
Pomniejsi lordowie i lady umilkli, kiedy Elenia ponownie otwarła usta.
— Zawsze trudno rozpoznać wrogów, zanim oni sami nie dadzą o sobie znać. Często jest wtedy za późno. — Przytaknął jej mąż, robiąc przy tym mądrą minę.
— Ja zawsze powtarzam — oznajmił Naean — że ten, kto nie jest ze mną, jest przeciwko mnie. Stwierdziłem, że to dobra zasada. Ci, którzy trzymają się z tyłu, czekają, być może, aż staniesz do nich plecami, by móc zatopić w nich sztylet.
Nie był to pierwszy raz, kiedy usiłowali umocnić swoje pozycje, rzucając podejrzenia na innych lordów albo lady, którzy ich nie wspierali, Rand natomiast żałował, że nie może im zwyczajnie kazać zamilknąć. Ich próby uprawiania Gry Domów były żałosne w porównaniu z przebiegłymi manewrami Cairhienian czy nawet Tairenian, a poza tym przyprawiali go o irytację, na razie jednak nie chciał prowokować w ich głowach określonych myśli. Pomoc, o dziwo, nadeszła ze strony siwowłosego lorda Nasina, Głowy Domu Caeren.
— Następca Jearoma — stwierdził mężczyzna z przymilnym, niezręcznym uśmiechem na wymizerowanej, wąskiej twarzy. Ściągnął na siebie rozdrażnione spojrzenia, nawet pomniejszych szlachciców, którzy nie połapali się w porę, co właściwie robią. Nasin był nieco lekceważony od czasu wydarzeń, jakie towarzyszyły przybyciu Randa do Caemlyn. Na klapach błękitnego kaftana Nasina, zamiast Gwiazdy i Miecza jego Domu, widniały idiotyczne kwiatki, księżycowe łzy i węzły kochanków, a on sam nosił czasem kwiat w rzednących włosach niczym młody wieśniak udający się na zaloty. Niemniej jednak Dom Caeren był zbyt potężny, by nawet Jarid albo Naean mogli go odsunąć na dalszy plan. Głowa Nasina zakołysała się na wątłym karku. — Spektakularnie władasz mieczem, Lordzie Smoku. Jesteś drugim Jearomem.
— A to dlaczego? — To pytanie padło z drugiej strony dziedzińca, z miejsca warząc wyraz twarzy Andoran.
Davram Bashere z pewnością nie mógł uchodzić za Andoranina, ze swymi skośnymi, czarnymi oczyma, haczykowatym nosem i sumiastymi, przetykanymi siwizną wąsami, zawiniętymi wokół szerokich ust niczym rogi. Szczupły, nieco wyższy od Enaili, ubrany w szary krótki kaftan, haftowany srebrem przy mankietach i klapach, workowate spodnie z nogawkami wetkniętymi w wywinięte przy kolanach cholewy wysokich butów. — Andoranie oglądali całe widowisko na stojąco, a tymczasem generałowi-marszałkowi Saldaei przyniesiono na dziedziniec pozłacane krzesło; siedział na nim teraz, rozparty niedbale, z jedną nogą przerzuconą przez oparcie, z mieczem o jelcu w kształcie pierścienia, ustawionym tak, by rękojeść znajdowała się cały czas w zasięgu ręki. Pot lśnił na jego ciemnej twarzy, ale zwracał na to tyleż samo uwagi co na Andoran.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał go Rand.
— Cała ta nauka miecza — żachnął się otwarcie Bashere. — I to z pięcioma? Nikt nie ćwiczy z pięcioma. To głupota. Nawet jeśli będziesz używał tylko mieczy ćwiczebnych, w takim zamieszaniu mózg może ci wypłynąć na ziemię, a to całkiem nie ma sensu.
Randowi stężały szczęki.
— Jearom pokonał kiedyś dziesięciu.
Bashere roześmiał się.
— Uważasz, że pożyjesz dostatecznie długo, by dorównać największemu z władających mieczem w całej historii? — Od strony Andoran podniósł się gniewny pomruk... udawany gniew, Rand był pewien... ale Bashere go zignorował. — Ostatecznie jesteś tylko tym, kim jesteś. — Znienacka poruszył się, szybko niczym prostująca się sprężyna; w stronę serca Randa poleciał z błyskiem sztylet dobyty podczas tego ruchu.
Rand nie poruszył ani jednym mięśniem. Objął natomiast saidina, męską połowę Prawdziwego Źródła; wymagało to nie więcej wysiłku umysłowego co oddychanie. Saidin wlał się w niego powodzią, niosąc skazę Czarnego, lawinę plugawego lodu, dziki potok cuchnącego, stopionego metalu, który próbował go zmiażdżyć, przepalić na wskroś, a on dosiadł go niczym człowiek balansujący na szczycie zapadającej się góry. Przeniósł prosty splot Powietrza, który owinął się wokół sztyletu i zatrzymał go w odległości wyciągniętej ręki od swej piersi. Otoczyła go skorupa, unosił się w jej środku, w Pustce, oddalony od wszelkiej myśli i emocji.
— Giń! — krzyknął Jarid i już biegł w stronę Bashere, dobywając po drodze miecza. Lir, Henren, Elegar i wszyscy andorańscy lordowie, nawet Jasin, też wyswobodzili miecze, aczkolwiek ten ostatni przybrał taką minę, jakby zaraz miał upuścić swoje ostrze. Panny owinęły głowy shoufami; czarne welony zakryły ich twarze aż po niebieskie bądź zielone oczy w tym samym momencie, w którym uniosły włócznie o długich grotach. Aielowie zawsze zasłaniali twarze przed rozpoczęciem zabijania.
— Stójcie! — warknął Rand i wszyscy zastygli w pół kroku, zdezorientowani Andoranie mrugali oczyma, Panny stały przyczajone na czubkach palców. Bashere nie zrobił już nic więcej, tylko opadł z powrotem na oparcie krzesła, z nogą nadal przerzuconą przez poręcz.
Porwawszy sztylet z rogową rękojeścią z powietrza, Rand wypuścił Źródło. Z wielkim trudem, mimo iż żołądek wykręcała mu skaza, skaza, która ostatecznie niszczyła przenoszących mężczyzn. Z .saidinem w swoim wnętrzu widział i słyszał wyraźniej. Był to paradoks, którego nie rozumiał, ale kiedy unosił się w tej pozornie bezkresnej Pustce, w jakiś sposób odizolowany od cielesnych wrażeń i emocji, każdy zmysł miał spotęgowany; bez niego czuł się jedynie w połowie żywy. Drobiny skazy zdawały się osiadać w jego wnętrzu na stałe, w przeciwieństwie do przynoszącej ulgę potęgi saidina. Śmiertelnej potęgi, która zabiłaby go, gdyby się zawahał się bodaj sekundę lub na cal cofnął w tej walce.
Obróciwszy sztylet w dłoniach, podszedł wolnym krokiem do Bashere.
— Gdybym był o jedno mgnienie oka wolniejszy — powiedział cicho — to już bym nie żył. Mógłbym cię teraz zabić tu, gdzie siedzisz, i żadne prawo w Andorze czy gdzie indziej nie orzekłoby, że nie mam racji. — Zrozumiał, że jest gotów to zrobić. Miejsce po saidinie wypełniła lodowata furia. Kilkutygodniowa znajomość nie mogła tego zrównoważyć.
Skośne saldaeańskie oczy wypełniał absolutny spokój, jakby Bashere rozpierał się tak nonszalancko we zaciszu własnego domu.
— Mojej żonie to by się nie spodobało. Ani tobie, skoro już o tym mowa. Deira zapewne przejęłaby dowodzenie i wyruszyła znowu polować na Taima. Ona nie pochwala mojej umowy z tobą.
Rand nieznacznie pokręcił głową, a jego gniew ostygł nieco pod wpływem opanowania tego człowieka. A także jego słów. Z zaskoczeniem przyjął informację, że wszyscy arystokraci stanowiący część korpusu oficerskiego dziewięciu tysięcy saldaeańskich kawalerzystów zabrali swoje żony, podobnie zresztą większość pozostałych oficerów. Rand nie pojmował, jak mężczyzna może narażać własną żonę na niebezpieczeństwo, ale taka była tradycja w Saldaei, od której wyjątek stanowiły jedynie kampanie na Ugorze.
Unikał patrzenia na Panny. Od stóp do głów były wojowniczkami, ale poza tym również kobietami. Obiecał im, że nie będzie ich trzymał z dala od niebezpieczeństwa, może nawet od śmierci. Nie obiecał, że nie będzie się przed tym wzdragał i to go rozdzierało wewnętrznie, ale słowa dotrzymywał. Robił, co musiał, nawet jeśli nienawidził siebie za to.
Z westchnieniem cisnął sztylet na bok.
— Pytanie do ciebie — odparł uprzejmym tonem. — Dlaczego?
— Bo jesteś, kim jesteś — odparł zwyczajnie Bashere. — Bo ty... a także ci mężczyźni, których przy sobie gromadzisz, jak przypuszczam. Jesteście, kim jesteście.
Rand słyszał szuranie stóp za swoimi plecami; Andoranie, mimo że bardzo się starali, nie potrafili ukryć zgrozy, jaką w nich wywołała amnestia.
— Zawsze będziesz mógł zrobić to samo, co zrobiłeś ze sztyletem — ciągnął Bashere, zestawiając nogę na ziemię i pochylając się do przodu — a każdy skrytobójca będzie musiał wyminąć twoich Aielów, zanim do ciebie dotrze. I moich kawalerzystów, skoro już o tym mowa. Ba! Coś, czemu uda się dosiągnąć ciebie, nie będzie człowiekiem. — Rozłożył szeroko ręce i znowu opadł na oparcie. — Cóż, jeśli chcesz sobie ćwiczyć władanie mieczem, to sobie ćwicz. Człowiek potrzebuje gimnastyki i odprężenia. Ale nie daj sobie rozpłatać czaszki. Za wiele zależy od ciebie, a ja tu nie widzę żadnej Aes Sedai, która mogłaby cię Uzdrowić. — Jego wąsy niemalże w całości skryły nagły uśmiech. — A poza tym, jeśli zginiesz. to moim zdaniem nasi andorańscy przyjaciele. raczej nie będą tak ciepło witać mnie i moich ludzi.
Andoranie pochowali miecze, ale nie odwrócili złowrogiego wzroku od Bashere. Nie miało to nic wspólnego z faktem, że był tak bliski zabicia Randa. Zazwyczaj w obecności Bashere zachowywali oblicza pozbawione wyrazu, był bowiem tylko cudzoziemskim generałem stojącym na czele cudzoziemskiej armii, która stacjonowała na andorańskiej ziemi. Smok Odrodzony życzył sobie obecności Bashere w tym miejscu, a to towarzystwo uśmiechałoby się do Myrddraali, gdyby Smok Odrodzony sobie tego zażyczył. Ale jeśli Rand mógł się zwrócić przeciwko niemu... W takim razie nie trzeba by było niczego skrywać. Byli sępami gotowymi pożywić się ciałem Morgase, zanim ta umarła, i karmiliby się ciałem Bashere, gdyby im dać choć cień szansy. I z czego Rand zdawał sobie sprawę, także jego ciałem. Ledwie mógł się doczekać, kiedy się ich pozbędzie.
“Jedyny sposób, by przeżyć, to umrzeć”.
Ta myśl przyszła mu do głowy nagle. Powiedziano mu to kiedyś, w taki sposób, że musiał uwierzyć, ale to nie była jego myśl.
“Muszę umrzeć. Nie zasługuję na nic innego jak tylko na śmierć”.
Odwrócił się od Bashere, ściskając się za głowę.
Bashere w mgnieniu oka powstał z krzesła, chwytając Randa za ramię.
— Co się stało? Czyżby ten cios naprawdę rozpłatał ci głowę?
— Nic mi nie jest. — Rand opuścił ręce; ani przez chwilę nie było w tym bólu, jedynie szok, że ma w głowie czyjeś cudze myśli. Nie tylko Bashere mu się przypatrywał. Większość Panien obserwowała go równie badawczo jak cały dziedziniec, zwłaszcza Enaila i jasnowłosa Somara, najwyższa z wszystkich. Te dwie przyniosą mu zapewne jakąś ziołową herbatę, gdy tylko wypełnią swoje obowiązki, i będą nad nim stały tak długo, aż jej nie wypije. Elenia i Naean oraz reszta Andoran oddychali ciężko, ściskając się za poły kaftanów i fałdy spódnic, przyglądając się Randowi wytrzeszczonymi oczyma, najwyraźniej przerażeni, że oto oglądają pierwsze oznaki jego szaleństwa.
— Nic mi nie jest — oznajmił całemu dziedzińcowi. Tylko Panny odprężyły się, z wyjątkiem Enaili i Somary, które nadal były zaniepokojone.
Aielowie nie interesowali się “Smokiem Odrodzonym”; dla nich Rand był Car’a’carnem, który zgodnie z proroctwami miał ich na nowo zjednoczyć, a potem zniszczyć. Pogodzili się z takim następstwem wydarzeń, przejmując się nim jednocześnie; z podobną łatwością, być może pozorną, potrafili przyjąć do wiadomości jego umiejętności przenoszenia, a także wszystko, co się z nimi wiązało. Inni — mieszkańcy mokradeł, pomyślał oschle — nazywali go Smokiem Odrodzonym, ale nigdy się nie zastanawiali, co to oznacza. Wierzyli, że jest powtórnie narodzonym Lewsem Therinem Telamonem, Smokiem, człowiekiem, który zalepił otwór w więzieniu Czarnego i zakończył Wojnę z Cieniem ponad trzy tysiące lat temu. I który zakończył również Wiek Legend, kiedy ostatnie przeciwuderzenie Czarnego skaziło saidina, przez co wszyscy mężczyźni, który potrafili przenosić, począwszy od samego Lewsa Therina i jego Stu Towarzyszy, popadli w obłęd. Nazywali Randa Smokiem Odrodzonym, ale w ogóle nie podejrzewali, że jakaś cząstka Lewsa Therina Telamona mogłaby znajdować się w jego głowie, równie obłąkana jak tamtego dnia, kiedy rozpoczął się Czas Szaleństwa i Pęknięcie Świata, równie obłąkana jak każdy z tych Aes Sedai mężczyzn, którzy zmienili oblicze świata nie do poznania. Był to powolny proces, ale im więcej Rand uczył się o Jedynej Mocy i im zręczniej władał saidinem, tym mocniejszy stawał się głos Lewsa Therina i tym zajadlej Rand musiał się zmagać z myślami nieżyjącego już człowieka, by ten nie przejął nad nim kontroli. To był jeden z powodów, dla których lubił ćwiczenia z mieczem; ucieczka od myśli stanowiła barierę, za którą mógł się skryć.
— Musimy znaleźć jakąś Aes Sedai — mruknął Bashere. — Jeśli tamte pogłoski są prawdziwe... Oby mi Światłość oczy wypaliła, jak ja żałuję, że pozwoliliśmy tamtej odejść.
Wielu ludzi uciekło z Caemlyn po tym, jak Rand i Aielowie zajęli miasto; sam pałac opustoszał niemalże całkowicie w ciągu jednej nocy. Żyli tu przecież ludzie, których Rand z chęcią by odszukał, ludzie, którzy mu kiedyś pomogli, ale oni wszyscy gdzieś się zapodziali. Niektórzy pewnie wciąż jeszcze chyłkiem się przemykali. Wśród tych, którzy ulotnili się podczas pierwszych dni, była pewna młoda Aes Sedai, tak młoda, że jej twarz nie zyskała jeszcze charakterystycznego wyglądu, nie pozwalającego domyślić się jej wieku. Ludzie Bashere przysłali wiadomość, kiedy znaleźli ją w jakiejś oberży, ale kiedy usłyszała, kim jest Rand, uciekła z krzykiem. Najdosłowniej! Nigdy się nie dowiedział, ani jak miała na imię, ani do jakich Ajah należała. Pogłoski mówiły, że w mieście jest jeszcze jedna, ale po Caemlyn krążyły obecnie setki, albo i tysiące pogłosek, każda mniej prawdopodobna od drugiej. Raczej było niemożliwe, by któraś rzeczywiście doprowadziła do miejsca, gdzie ukrywała się Aes Sedai. Patrole Aielów wypatrzyły kilka w okolicach Caemlyn; najwyraźniej wybierały się dokądś w wielkim pośpiechu, żadna jednak nie zamierzała wejść do miasta okupowanego przez Smoka Odrodzonego.
— Czy mogę ufać jakiejkolwiek Aes Sedai? — spytał Rand. — To tylko ból głowy. Moja głowa nie jest aż tak twarda, by nie bolała, gdy ją ktoś uderzy.
Bashere parsknął tak gwałtownie, że aż nastroszyły się jego wąsy.
— Nieważne, jak twardą masz głowę, prędzej czy później będziesz musiał zaufać Aes Sedai. Bez nich nigdy nie poprowadzisz za sobą narodów, chyba że pierwej każdy z nich podbijesz. Ludzie oczekują czegoś takiego. Nieważne, o ilu spełnionych przez ciebie proroctwach usłyszą, wielu będzie czekać, aż Aes Sedai przyłożą na tobie swą pieczęć.
— Ja jednak nie będę unikał walki i ty o tym wiesz — odparł Rand. — Białe Płaszcze raczej nie powitają mnie w Amadicii z otwartymi ramionami, nawet jeśli Ailron wyrazi zgodę, a Sammael z pewnością nie odda Illian bez walki.
“Sammael, Rahvin, Moghedien i...”
Stanowczo przegnał tę myśl ze świadomości. Nie było to łatwe. Przychodziły bez ostrzeżenia, a później trudno się było ich pozbyć.
Jakiś głuchy odgłos kazał mu się obejrzeć przez ramię. Arymilla leżała bezwładnie na bruku, obok niej klęczała Karind, która odgarnęła spódnice z jej łydek i rozcierała stopy. Elegar słaniał się, jakby lada chwila miał pójść w ślady Arymilli, Nasin i Elenia także nie byli w lepszym stanie. Wyraz twarzy większości pozostałych mówił, że zaraz mogą wymiotować. Być może sprawiła to wzmianka o Przeklętych, zwłaszcza że wiedzieli od Randa, iż rzekomy lord Gaebril, to był tak naprawdę Rahvinem. Nie miał pewności, w ile z tego wszystkiego uwierzyli, jednak samo wzięcie pod uwagę takiej możliwości wystarczało, by większości z nich zmiękły stawy w kolanach. Ale to właśnie dzięki temu, że potrafili okazać, jak to nimi wstrząsnęło, żyli jeszcze. Gdyby nabrał przekonania, że służyli świadomie...
“Nie — pomyślał. — Gdyby wiedzieli, gdyby wszyscy byli Sprzymierzeńcami Ciemności, to i tak bym nadal ich wykorzystywał”.
Czasami tak go mdliło od tego, czym się stał, że naprawdę gotów był umrzeć.
Przynajmniej mówił prawdę. Aes Sedai usiłowały zachować w tajemnicy fakt, że Przeklęci odzyskali wolność; obawiały się, że ta wiedza spotęguje tylko chaos i panikę. Rand tymczasem starał się upowszechniać prawdę. Ludzie kamienieli, zdjęci trwogą, ale mieli przed sobą jeszcze dość czasu, żeby ochłonąć. Gdyby natomiast stosował metody Aes Sedai, to mogliby nie zdążyć otrząsnąć się w porę z paniki wywołanej zbyt późno przekazaną prawdą. A poza tym ludzie mieli prawo wiedzieć, z czym mają do czynienia.
— Illian nie utrzyma się długo — oświadczył Bashere. Rand błyskawicznie rozejrzał się na boki, ale Bashere był weteranem zbyt doświadczonym, by mówić o tym, o czym nie powinien tam, gdzie mogli go słyszeć inni. W ten sposób starał się po prostu tak pokierować tokiem rozmowy, by ją oddalić od Przeklętych, aczkolwiek Rand jak dotąd nie zauważył, by Przeklęci albo w ogóle cokolwiek innego wzbudzało niepokój Davrama Bashere. — Illian pęknie niczym orzech pod ciosem młotka.
— Razem z Matem opracowaliście niezły plan. — Podstawowy pomysł był Randa, ale Mat i Bashere sprecyzowali tysiąc szczegółów, dzięki którym plan mógł się powieść. Przy czym Mat zaoferował ich więcej niż Bashere.
— Ten Mat Cauthon to interesujący młodzieniec — zadumał się Bashere. — Z wielką chęcią znowu bym z nim pogadał. Za nic nie chciał się przyznać, u kogo pobierał nauki. U Agelmara Jagada? Słyszałem, że obaj byliście w Shienarze.
Rand nic nie powiedział. Mat miał prawo do swoich tajemnic, sam zresztą nie bardzo wiedział, co jego przyjaciel tak naprawdę ukrywa. Bashere przekrzywił głowę i podrapał się pod wąsami.
— Jest tak młody, że mógł pobierać nauki wszędzie. Wszak nie jest starszy od ciebie. A może znalazł gdzieś jakąś bibliotekę? Chciałbym zobaczyć te książki, które on czytał.
— Będziesz musiał sam go zapytać — odrzekł Rand. — Ja nic nie wiem. — Podejrzewał, że Mat musiał gdzieś, kiedyś, rzeczywiście przeczytać jakąś książkę, mimo iż nie bardzo garnął się do lektury.
Bashere przytaknął tylko. Kiedy Rand nie chciał o czymś mówić, Bashere zazwyczaj dawał spokój. Zazwyczaj.
— A może tak następnym razem, jak się wybierzesz na wycieczkę do Cairhien, sprowadziłbyś stamtąd tę Zieloną siostrę? Egwene Sedai? Słyszałem, jak Aielowie o niej rozmawiali; powiadają, że ona też pochodzi z twojej rodzinnej wioski. Jej mógłbyś zaufać, nieprawdaż?
— Egwene ma inne obowiązki — powiedział Rand i roześmiał się. Zielona siostra. Żeby tylko Bashere wiedział.
U boku Randa pojawiła się Somara, niosła lnianą koszulę i kaftan z przedniej czerwonej wełny, skrojony na andorańską modłę, ze smokami na długim kołnierzu oraz liśćmi wawrzynu na klapach i wzdłuż rękawów. Nawet jak na Aiela była wysoka, może nawet nie o dłoń niższa od niego. Podobnie jak inne Panny zdjęła zasłonę, ale szarobura shoufa nadal skrywała jej wszystko prócz twarzy.
— Car’a’carn się przeziębi — mruknęła.
Wątpił w to. Aielowie mogli uważać, że w tym upale nie ma nic niezwyczajnego, ale z niego już ściekały stróżki potu, tak samo obficie jak podczas wymachiwania mieczem. Mimo to wciągnął koszulę przez głowę i wepchnął ją do spodni, nie zawiązując jednak wszystkich tasiemek, po czym narzucił kaftan. Nie sądził, by Somara rzeczywiście próbowała ubrać go w te rzeczy w obecności innych, ale tym sposobem mógł uniknąć wykładów jej, Enaili oraz zapewne kilku innych. A także zapewne ziołowej herbaty.
Dla większości Aielów był Car’a’carnem i podobnie traktowały go Panny. Publicznie. Sam na sam z tymi kobietami, które zrezygnowały z małżeństwa i ogniska domowego na rzecz włóczni, sprawy znacznie bardziej się komplikowały. Podejrzewał, że byłby w stanie położyć temu kres — być może — ale nie mógł tego zrobić, albowiem był im to winien. Niektóre już poległy za niego, a miało ich być więcej — obiecał, oby za to sczezł w Światłości! — i jeśli im na to pozwolił, to mógł im również pozwolić na inne rzeczy. Pot natychmiast przemoczył mu koszulę i zaczął tworzyć ciemne plamy na kaftanie.
— Potrzebujesz Aes Sedai, al’Thor. — Rand miał nadzieję, że Bashere jest bodaj w połowie tak zawzięty, kiedy dochodzi do walki; generał cieszył się zresztą stosowną reputacją, ale on na razie dysponował tylko tymi pogłoskami, a miał przed sobą jeszcze kilka tygodni, które należało przetrwać. — Nie możesz dopuścić, by ci się przeciwstawiły, a może do tego dojść, jeśli nie będzie im się wydawało, że uwiązały do ciebie bodaj kilka sznurków. Aes Sedai są podstępne; żaden człowiek nie jest w stanie przewidzieć, co zrobią, ani dlaczego.
— A jeśli ci powiem, że wiem o setkach Aes Sedai gotowych mnie wesprzeć? — Rand zdawał sobie sprawę, że Andoranie słuchają; musiał uważać, żeby nie powiedzieć za dużo. Co wcale nie znaczyło, by dużo wiedział. To, co rzeczywiście wiedział, było prawdopodobnie przesadzone i oparte wyłącznie na czystym akcie wiary. Z pewnością wątpił w te “setki”, o których nadmieniała Egwene.
Bashere zmrużył oczy.
— Gdyby Wieża wysłała misję poselską, wiedziałbym o tym, więc... — Zniżył głos niemalże do szeptu. — Rozłam? To w Wieży naprawdę zapanował rozłam?
Mówił takim tonem, jakby nie dowierzał słowom, które padały z jego własnych ust. Wszyscy wiedzieli, że Siuan Sanche została pozbawiona stanowiska Zasiadającej na Tronie Amyrlin i ujarzmiona — pogłoski mówiły, że również stracona — jednakże dla większości ludzi rozłam w Wieży pozostawał jedynie w sferze domysłów i niewielu weń tak naprawdę wierzyło. Ostatecznie Biała Wieża od trzech tysięcy lat stanowiła całość, monolit górujący nad tronami. Ale Saldaeańczyk był człowiekiem, który brał pod rozwagę wszelkie ewentualności. Ciągnął więc dalej żarliwym szeptem, podchodząc bliżej, by Andoranie nie mogli go podsłuchać.
— To pewnie te rebeliantki są gotowe cię poprzeć. Z nimi mógłbyś zawrzeć układ znacznie bardziej korzystny. Potrzebują ciebie w takim samym stopniu jak ty ich, a może nawet bardziej. Ale rebeliantki, nawet jeśli to rebeliantki Aes Sedai, nie udźwigną ciężaru Białej Wieży, z pewnością nie w konfrontacji z dowolną koroną. Gmin może nie rozpoznać różnicy, ale królowie i królowe bez wątpienia nie będą mieli z tym kłopotów.
— To są nadal Aes Sedai — rzekł równie cicho Rand — niezależnie od tego, kim są.
“I czymkolwiek są — pomyślał oschle. — Aes Sedai... Słudzy Wszystkich... Komnata Sług zniszczona... zniszczona na zawsze... zniszczona... Ilyeno, moja miłości...”
Bezlitośnie zdławił myśli Lewsa Therina. Czasami rzeczywiście się przydawały, bo przekazywały mu potrzebne akurat informacje, niemniej jednak stawały się coraz bardziej natarczywe. Gdyby rzeczywiście miał tutaj jakąś Aes Sedai — Żółtą; te znały się najlepiej na Uzdrawianiu — to może ona... Zaufał kiedyś jednej Aes Sedai, aczkolwiek dopiero na krótko przed jej śmiercią. To właśnie Moiraine pozostawiła mu radę odnośnie do Aes Sedai, odnośnie do wszystkich kobiet, które nosiły szal i pierścień.
— Nigdy nie zaufam żadnej Aes Sedai — wychrypiał cicho. — Wykorzystam je, ponieważ naprawdę ich potrzebuję, ale wiem, że zarówno Wieża, jak i rebeliantki same będą próbowały mnie wykorzystać, ponieważ tak właśnie postępują Aes Sedai. Ja im nigdy nie zaufam, Bashere.
Saldaeańczyk wolno skinął głową.
— No to wykorzystaj je, o ile możesz. Ale pamiętaj jedno. Opór kogoś, kto nie chce wkroczyć na drogę obraną przez Aes Sedai, nigdy nie trwa długo. — Nagle zaśmiał się krótko. — Z tego, co mi wiadomo, ostatnim, który im się oparł, był Artur Hawkwing. Światłości, wypal mi oczy, może ty będziesz jego następcą.
Szuranie butów obwieściło czyjeś przybycie, na dziedziniec wszedł jeden z ludzi Bashere, młody człowiek o barczystych ramionach i haczykowatym nosie, o głowę wyższy od generała, z bujną czarną brodą i gęstymi wąsami. Maszerował wprawdzie, jakby bardziej nawykł do siodła niźli chodzenia na własnych nogach, za to zgrabnie manipulował mieczem w trakcie składania ukłonu. Przeznaczonego bardziej dla Bashere niż Randa. Bashere mógł służyć pod Smokiem Odrodzonym, ale Tumad — tak bodajże się nazywał, o ile Rand dobrze zapamiętał, Tumad Ahzkan — służył pod Bashere. Enaila i trzy inne Panny utkwiły wzrok w drugim Saldaeańczyku; nie ufały żadnemu mieszkańcowi mokradeł przebywającemu w obecności Car’a’carna.
— Do bram zawitał właśnie pewien człowiek — powiedział Tumad niepewnym głosem. — Twierdzi... To Mazrim Taim, lordzie Bashere.