16 Nakazy Koła

Rand rozpierał się niedbale na Tronie Smoka, z Berłem Smoka ułożonym na kolanach. Czy raczej usiłował to robić. Tronów nie robiono po to, by służyły wypoczynkowi, a już najmniej ten, jak się zdawało; jednak to stanowiło zaledwie część problemu. Podobnie jak to uczucie stałej obecności Alanny, mimo iż stale go nękało. Gdyby powiedział o tym Pannom, to one... Nie. Jak w ogóle mogło mu coś takiego przyjść do głowy? Nastraszył ją dostatecznie, by trzymała się od niego z daleka; nie zrobiła nic, by wejść do Wewnętrznego Miasta. Wiedziałby o tym. Nie, w danym momencie Alanna stanowiła jeszcze mniejszy problem niż ta niewygodna wyściółka.

Nie czuł upału mimo niebieskiego haftowanego srebrem kaftana zapiętego po szyję — coraz lepiej mu szło z tą sztuczką, której nauczył go Taim — ale gdyby czyste zniecierpliwienie wywoływało pot, to byłby mokry, jakby dopiero co wyszedł z rzeki. Z zachowaniem spokoju nie miał kłopotu. Tylko nie potrafił usiedzieć spokojnie. Zamierzał ofiarować Elayne Andor, cały i nienaruszony; tego ranka miał uczynić pierwszy krok wiodący do tego celu. O ile tamci przyjdą.

— ...a na dodatek — ciągnął niemalże jednostajnym głosem wysoki kościsty mężczyzna stojący przed Tronem — tysiąc czterysta dwudziestu trzech uchodźców z Murandy, pięciuset sześćdziesięciu siedmiu z Altary i stu dziewięciu z Illian. O ile spis ludności w samym mieście jest aktualny, spieszę dodać. — Nieliczne siwe kosmyki na głowie Halwina Norry’ego jeżyły się niczym gęsie pióra, stosownie do tego, co przystoi głównemu rachmistrzowi Morgase. — Nająłem dwudziestu trzech dodatkowych urzędników do liczenia, ale wciąż ich zbyt mało, by...

Rand przestał słuchać. Wdzięczny, że ten człowiek nie uciekł, jak wielu innych, nie był pewien, czy poza liczbami zawartymi w księgach dla Norry’ego cokolwiek było realne. Ten człowiek potrafił wyrecytować liczbę zgonów z całego tygodnia i ceny rzepy zwiezionej ze wsi tym samym zakurzonym głosem, codziennie organizował pochówki uchodźców, pozbawionych grosza i przyjaciół, nie okazując więcej wzruszenia niż przy najmowaniu mularzy, którzy mieli sprawdzać ubytki w miejskich murach. Illian było dlań tylko jeszcze jednym krajem, nie domeną Sammaela, a Rand po prostu kolejnym władcą.

“Gdzie oni są — zastanawiał się rozzłoszczony. — Dlaczego Alanna nie starała się zbliżyć do mnie potajemnie?” Moiraine nigdy nie dałaby się zastraszyć tak łatwo.

“Gdzie są wszyscy zmarli? — szepnął Lews Therin. — Dlaczego nie mogliby zamilknąć?”

Rand zaśmiał się ponuro. To z pewnością miał być dowcip.

Po jednej stronie tronu, tuż przy podium siedziała Sulin, z drugiej rudowłosy Urien. Tego dnia dwudziestu Aethan Dor, Czerwonych Tarcz, czekało wśród kolumn Wielkiej Sali wraz z Pannami; niektórzy nosili czerwone opaski. Stali, kucali albo siedzieli, niektórzy cicho rozmawiali, ale jak zwykle wyglądali na gotowych w mgnieniu oka poderwać się, nawet ta Panna i dwóch Aethan Dor, którzy grali w kości. Przynajmniej jedna para oczu zawsze zdawała się obserwować Norry’ego, niewielu Aielów ufało mieszkańcowi mokradeł, który przebywał tak blisko Randa.

Nagle w wysokich drzwiach sali pojawił się Bashere. Nareszcie. Nareszcie, do licha. Zielono-biały chwost zakołysał się, kiedy Rand machnął kikutem seanchańskiej włóczni, ozdobionej wyrzeźbionym wizerunkiem smoka.

— Dobrze się spisałeś, panie Norry. Niczego nie przeoczyłeś w sprawozdaniu. Dopatrzę, by dostarczono ci to złoto, którego potrzebujesz. Ale jeśli mi wybaczysz, muszę teraz zająć się innymi sprawami.

Mężczyzna nie okazał śladu zaciekawienia ani urazy, że przerwano mu tak nagle. Zwyczajnie przestał mówić w pół słowa, skłonił się z: “Jak Lord Smok rozkaże”, wypowiedzianym tym samym suchym tonem i wycofał się na trzy kroki, zanim się odwrócił. Po drodze do wyjścia nawet nie zerknął na Bashere. Realne były tylko księgi.

Rand z niecierpliwością skinął głową w stronę Bashere, siedział teraz sztywno wyprostowany, jakby połknął kij. Aielowie umilkli, wykazując zdwojoną gotowość.

Saldaeanin nie wszedł sam. Tuż za nim kroczyło dwóch mężczyzn i dwie kobiety, w średnim wieku, w bogatych jedwabiach i brokatach. Próbowali udawać, że Bashere nie istnieje i prawie im się to udawało, ale czujni Aielowie wśród kolumn to była całkiem inna bajka. Złotowłosa Dyelin tylko raz zgubiła krok, ale Abelle i Luan, obaj już siwiejący, lecz o twardych rysach twarzy, patrzeli krzywo na postacie odziane w cadin’sor i instynktownie szukali mieczy, których tego dnia nie przypasali, podczas gdy Ellorien, pulchna, ciemnowłosa kobieta, która byłaby piękna, gdyby nie nieugięcie kamienne oblicze, zatrzymała się jak wryta i rozejrzała gniewnym wzrokiem, po czym połapawszy się, co robi, biegnąc, dogoniła pozostałych. Gdy spojrzeli na Randa, zawahali się i wymienili szybkie, pełne niedowierzania spojrzenia. Może uważali, że powinien być starszy.

— Lordzie Smoku — zaczął głośno Bashere, przystając przed podium. — Panie Poranka, Książę Świtu, Prawdziwy Obrońco Światłości, przed którym klęka zdjęty strachem świat, przyprowadzam ci lady Dyelin z Domu Taravin, lorda Abelle z Domu Pendar, lady Ellorien z Domu Traemane i lorda Pelivara z Domu Coelan.

W tym momencie czworo Andoran zwróciło głowy w stronę Bashere, zaciskając usta i obrzucając go z ukosa ostrymi spojrzeniami. To, co powiedział, tak zabrzmiało, jakby on przyprowadzał Randowi cztery konie. Niemal było widać, jak cali zesztywnieli, wpatrzywszy się w Randa. Przede wszystkim w Randa. Ich oczy jednak uciekały w stronę Tronu Lwa, połyskującego i iskrzącego się na piedestale za jego głową.

Na widok tych rozwścieczonych twarzy miał ochotę się roześmiać. Rozwścieczonych, ale także ostrożnych i chyba niechcący zdradzających wrażenie, jakie na nich wywarły powitalne słowa generała. Listę tytułów opracowali wspólnie, ale fraza o klękającym świecie była najnowszym dodatkiem autorstwa Bashere. A wykorzystał tu radę Moiraine. Niemalże zdawało mu się, że znowu słyszy jej srebrzysty głos.

“Ludzie najlepiej zapamiętują pierwsze wrażenie, jakie na nich zrobisz. Tak to już jest. Jeśli zejdziesz z tronu, a potem będziesz się zachowywał jak farmer w chlewie, to oni i tak jakąś swoją cząstką zapamiętają, że zszedłeś z tronu. A jeśli najpierw zobaczą młodego wieśniaka, to później będą się oburzać, gdy on zasiądzie na tymże tronie, niezależnie od jego praw i przysługującej mu władzy”.

Cóż, wszystko będzie o wiele łatwiejsze, jeśli mogło się do tego przyczynić kilka tytułów.

“Ja byłem Panem Poranka — mruknął Lews Therin. — Ja jestem Księciem Świtu”.

Rand zachował niewzruszoną twarz.

— Nie powitam was, bo to wasz kraj, a ten pałac należy do waszej królowej, ale cieszę się, że przyjęliście moje zaproszenie. — Dopiero po pięciu dniach i zawiadamiając go z zaledwie kilkugodzinnym wyprzedzeniem, ale o tym nie wspomniał. Powstawszy, ułożył Berło Smoka na tronie, po czym zbiegł z podium. Z chłodnym uśmiechem — “Nie bądź nigdy wrogi, jeśli nie musisz — powiedziała mu Moiraine — i przede wszystkim nie bądź nigdy zbyt przyjazny. Nigdy nie okazuj gorliwości” — wskazał gestem pięć wygodnych wyściełanych krzeseł ustawionych w kręgu wśród kolumn. — Siądźcie ze mną. Pogawędzimy sobie przy schłodzonym winie.

Rzecz jasna, poszli za nim, przyglądając się zarówno jemu, i jak i Aielom z równą ciekawością, a być może także z równą wrogością, źle skrywając i jedno, i drugie. Gdy wszyscy zajęli miejsca, pojawili się milczący gai’shain, w białych szatach z kapturami, przynieśli wino i złote kielichy, już wilgotne od osiadającej na nich pary. Kolejni stanęli za każdym krzesłem i wachlarzami z piór delikatnie poruszali powietrze. Za każdym krzesłem, wyjąwszy siedzisko Randa. Zauważyli to, odnotowali brak choćby kropli potu na jego twarzy. Ale gai’shain też się nie pocili, mimo swych szat, podobnie żaden z Aielów. Obserwował twarze arystokratów znad brzegu kielicha.

Andoranie byli dumni z tego, że są bardziej prostolinijni niż przedstawiciele innych nacji i skłonni się chełpić, że w ich kraju Gra Domów nie jest aż tak zakorzeniona jak gdzie indziej, a mimo to wierzyli, że potrafią grać w Daes Dae’mar, gdy zachodziła taka potrzeba. Istotnie, do pewnego stopnia potrafili, ale prawda była taka, że Cairhienianie, a nawet Tairenianie uważali ich za zbyt mało wyrafinowanych, gdy przychodziło do wykonywania subtelnych ruchów oraz kontrposunięć tej gry. Ta czwórka zasadniczo potrafiła zachować opanowanie, ale dla kogoś wyszkolonego przez Moiraine, kogoś, kto przeszedł jeszcze cięższą szkołę w Łzie i Cairhien, zdradzali wiele samym ruchem powieki, najlżejszą nawet zmianą wyrazu twarzy.

Najpierw dotarło do nich, że nie ma krzesła dla Bashere. Wymienili prędkie spojrzenia, rozjaśniając się nieznacznie, zwłaszcza kiedy zauważyli, że Bashere wychodzi z sali tronowej. Wszyscy czworo pozwolili sobie dosłownie odprowadzić go wzrokiem, z najbledszymi z uśmiechów zadowolenia. Obecność saldaeańskiej armii w Andorze musiała się nie podobać Naeanowi i jego otoczeniu. Teraz ich myśli stały się czytelne jak na dłoni: może wpływy tego cudzoziemca są jednak mniejsze, niż się obawiali. No jakże, Bashere został potraktowany nie lepiej jak starszy sługa.

Oczy Dyelin rozszerzyły się lekko, prawie w tym samym momencie co oczy Luana i tylko na chwilę wcześniej niż pozostałych dwojga. Stało się jasne, że unikają patrzenia na siebie wzajem, tak bowiem uważnie wpatrywali się przez chwilę w Randa. Bashere był cudzoziemcem, ale także marszałkiem-generałem Saldaei, po trzykroć lordem i wujem królowej Tenobii. Jeśli Rand traktował go jak sługę...

— Wyśmienite wino. — Luan, wpatrzony w swój puchar, zawahał się, po czym dodał: — Lordzie Smoku. — Jakby to z niego wywlekano za pomocą sznura.

— Z południa — powiedziała Ellorien, upiwszy łyk. — Z jakiejś winnicy na Wzgórzach Tunaighan. Aż dziw bierze, że o tej porze roku potrafisz w Caemlyn znaleźć lód. Słyszałam, że ludzie już nazywają ten rok “rokiem bez zimy”.

— Sądzicie, że marnowałbym czas i wysiłek na szukanie lodu — powiedział Rand — kiedy tyle kłopotów nęka świat?

Kanciasta twarz Abelle pobladła; wyraźnie się zmusił do upicia kolejnego łyka. Luan, przeciwnie, opróżnił swój kielich zdecydowanie i zaraz podał go do ponownego napełnienia gai’shain, którego zielone oczy błysnęły z wściekłością, kontrastując z łagodnym wyrazem ogorzałej od słońca twarzy. Usługiwanie mieszkańcom bagien równało się byciu sługą, a Aielowie gardzili już samym pojęciem sługi. Randowi nigdy nie udało się dojść, jakim sposobem takie nastawienie dało się godzić z pojęciem gai’shain, ale tak właśnie było.

Dyelin oparła podstawę swego kielicha na kolanach i od tego momentu już nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Z tak bliska Rand widział siwe pasma w jej złotych włosach; nadal była piękna, aczkolwiek nic oprócz tych włosów nie sprawiało, by przypominała Morgase albo Elayne. Jako następna w sukcesji do tronu musiała być przynajmniej ich kuzynką. Przelotnie skrzywiła się do niego i zdawało się, że zaraz pokręci głową, ale zamiast tego powiedziała:

— Martwimy się kłopotami świata, ale bardziej tymi, które nękają Andor. Sprowadziłeś nas tutaj, bo szukasz na nie remedium?

— A może wy jakieś znacie — odparł lakonicznie Rand. — Jeśli nie, to będę musiał go poszukać gdzie indziej. Wielu ludzi jest przekonanych, że znają właściwe lekarstwo. Jeśli nie uda mi się znaleźć takiego, jakie bym chciał, to wówczas rozważę najlepsze ze złożonych propozycji. — Te zaciśnięte usta. Bashere przeprowadził ich po posadzkach na dziedzińcu, na którym pozostawiono Arymillę, Lira i pozostałych, by dać im możliwość ostudzenia sobie pięt. Miało to tak wyglądać, jakoby korzystali ze swobody poruszania się po Pałacu. — Powinienem myśleć, że chcecie na powrót zjednoczyć Andor. Czy słyszeliście moją proklamację? — Nie musiał mówić którą, do kontekstu pasować mogła tylko jedna.

— Nagroda ofiarowana za wieści o Elayne — rzekła obojętnie Ellorien, z twarzą, która stała się jeszcze bardziej kamienna — która ma zostać królową, teraz, kiedy Morgase nie żyje.

Dyelin przytaknęła.

— Mnie się to całkiem spodobało.

— Ale nie mnie! — żachnęła się Ellorien. – Morgase zdradziła przyjaciół i wzgardziła najstarszymi poplecznikami. Obyśmy byli świadkami końca panowania Domu Trakand na Tronie Lwa. — Jakby zapomniała o Randzie. Wszyscy jakby o nim zapomnieli.

— Dyelin — powiedział szorstko Luan. Ta potrząsnęła głową, jakby nie raz już to słyszała, ale on mówił dalej: — To ona powinna rościć sobie prawo. Jestem za Dyelin.

— Dziedziczką Tronu jest Elayne — powiedziała im surowo złotowłosa kobieta. — Jestem za Elayne.

— Czy to ma znaczenie, za kim każde z was jest? — zapytał ostrym tonem Abelle. — Jeśli on zabił Morgase, to... — Urwał nagle, krzywiąc się, po czym spojrzał na Randa, może nie butnie, ale niewątpliwie prowokując go, by zrobił coś nieprzewidywalnego. I spodziewając się, że on to zrobi.

— Naprawdę w to wierzysz? — Rand spojrzał ze smutkiem na stojący na piedestale Tron Lwa. — Dlaczego, na Światłość, miałbym zabić Morgase, a potem oddawać ten tron Elayne?

— Mało kto wie, w co wierzyć — odparła sztywno Ellorien. Na twarzy wciąż jeszcze miała pąsowe rumieńce. — Ludzie mówią różne rzeczy, przeważnie głupie.

— Na przykład co? — Skierował to pytanie do niej, ale odpowiedziała Dyelin, patrząc mu prosto w oczy:

— Ze weźmiesz udział w Ostatniej Bitwie i że zabijesz Czarnego. Że jesteś fałszywym Smokiem, marionetką Aes Sedai, albo jednym i drugim. Że jesteś synem Morgase z nieprawego łoża, taireniańskim Wysokim Lordem albo Aielem. — Znowu przelotnie się skrzywiła, ale nie przestawała mówić. — Że jesteś synem Aes Sedai uwiedzionej przez Czarnego. Ze to ty sam jesteś Czarnym albo Stwórcą obleczonym w ciało. Że zniszczysz świat, uratujesz go, podporządkujesz, dasz początek nowemu Wiekowi. Tyle opowieści, ile ust. Większość twierdzi, że to ty zabiłeś Morgase. Wielu dodaje do tego Elayne. Twierdzą, że twoja proklamacja to maska, za którą kryjesz swe zbrodnie.

Rand westchnął. Niektóre z jej stwierdzeń były jeszcze gorsze od tych, które do niego dotychczas dotarły.

— Nie będę pytał, w co wy wierzycie. — Dlaczego ona tak krzywo na niego patrzy? Zresztą nie ona jedna. Luan też patrzył krzywo, natomiast Abelle i Ellorien ukradkiem posyłali w jego stronę te same spojrzenia, jakich nauczył się spodziewać od gromadki skupionej wokół Arymilli, kiedy im się zdawało, że on nie patrzy.

“Patrzą. Patrzą. — To mówił Lews Therin chrapliwym, chichotliwym szeptem. — Ja cię widzę. A kto widzi mnie?”

— Spytam natomiast, czy pomożecie mi na powrót scalić Andor? Nie chcę, by ten kraj stał się drugim Cairhien albo by działo się w nim jeszcze gorzej, tak jak w Tarabonie albo Arad Doman.

— Znam trochę Cykl Karaethoński — oświadczył Abelle. — Wierzę, że jesteś Smokiem Odrodzonym, ale nie ma w nim ani jednej wzmianki o twoim panowaniu; jest tylko walka z Czarnym w Tarmon Gai’don.

Rand zacisnął dłoń na pucharze tak mocno, że wprawił ciemną powierzchnię wina w drżenie. O ileż byłoby łatwiej, gdyby ta czwórka przypominała taireniańskich Wysokich Lordów albo Cairhienian, a tymczasem ani jedno nie chciało zagarnąć więcej władzy, niż już posiadało. Choćby to wino było nie wiem jak mocno schłodzone, wątpił, by ci ludzie dali się zastraszyć Jedyną Mocą.

“Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powiedzieliby mi, że mam ich zabić i obym za to sczezł!”

“A żebyś sczezł” — odezwało się grobowe echo od Lewsa Therina.

— Ile razy mam powtarzać, że ja nie chcę władzy w Andorze? Opuszczę Andor, kiedy Elayne zasiądzie na Tronie Lwa. I nigdy nie wrócę, jeśli to będzie ode mnie zależało.

— Jeżeli komuś ten tron rzeczywiście się należy — rzekła ściśniętym głosem Ellorien — tą osobą jest Dyelin. Jeśli mówisz, co naprawdę myślisz, to dopilnuj, by ją ukoronowano i wyjedź. Wtedy Andor stanie się na powrót jednością i nie wątpię, że andorańscy żołnierze pójdą za tobą do Ostatniej Bitwy, jeśli zostaną wezwani.

— Nadal odmawiam — odparła Dyelin stanowczym głosem, po czym zwróciła się do Randa: — Będę czekać i myśleć, Lordzie Smoku. Kiedy zobaczę Elayne żywą i koronowaną, a ty opuścisz Andor, poślę swoją świtę za tobą, nie bacząc na to, czy inni w Andorze też tak postąpią. Ale jeśli czas będzie upływał, a ty wciąż tu będziesz panował, albo jeśli twoi barbarzyńscy Aielowie dopuszczą się tutaj tego samego, co, jak słyszałam, uczynili w Cairhien i Łzie... — tu spojrzała ze wzgardą na Panny i Czerwone Tarcze, a także na gai’shain, jakby już widziała, jak łupią i palą — ...albo jeśli wypuścisz na wolność tych... mężczyzn, których zgromadziłeś mocą swej amnestii, wówczas stanę przeciwko tobie, nie bacząc na to, czy ktoś jeszcze w Andorze postąpi tak samo.

— A ja przyłączę się do ciebie — oznajmił stanowczo Luan.

— I ja też — powiedział Ellorien, co niczym echo powtórzył Abelle.

Rand odrzucił głowę w tył i wbrew sobie roześmiał się, po części z rozbawienia, po części z frustracji.

“Światłości! A ja myślałem, że uczciwą opozycję stać na coś lepszego niźli knucie za moimi plecami albo lizanie mi butów!”

Patrzyli na niego niespokojnie, bez wątpienia przekonani, że właśnie dało o sobie znać jego szaleństwo. Może zresztą tak właśnie było. Sam już nie miał pewności.

— Przemyślcie to, co musicie przemyśleć — powiedział im, wstając, na znak, że audiencja skończona. — Naprawdę powiedziałem to, co myślę. Ale weźcie pod uwagę jeszcze jedno. Tarmon Gai’don jest coraz bliżej. Nie wiem, ile macie czasu na zastanowienie.

Pożegnali się — staranny ukłon głową, jak między równymi, nawet bardziej jeszcze dopracowany niż powitalny — ale kiedy już odwrócili się w stronę wyjścia, Rand złapał Dyelin za rękaw.

— Chcę cię o coś spytać. — Inni się zatrzymali, częściowo zawracając. — To pytanie w prywatnej sprawie. — Po krótkiej chwili skinęła głową, a jej towarzysze oddalili się odrobinę w głąb sali tronowej. Obserwowali ich uważnie, ale nie znajdowali się dostatecznie blisko, by coś słyszeć. — Patrzyłaś na mnie... jakoś dziwnie. — “Ty i wszyscy arystokraci, jakich poznałem w Caemlyn. W każdym razie wszyscy Andoranie”. — Dlaczego?

Dyelin zerknęła na niego, po czym nieznacznie skinęła głową do jakichś swoich myśli.

— Jak ma na imię twoja matka?

Rand zamrugał.

— Moja matka? — Jego matką była Kari al’Thor. Tak właśnie o niej myślał; wychowała go od niemowlęcia, a potem umarła. Stwierdził jednak, że zdradzi jej tę samą zimną prawdę, jaką poznał w Pustkowiu.

— Moja matka miała na imię Shaiel. Była Panną Włóczni. Moim ojcem był Janduin, wódz klanu Taardad Aiel. — Uniosła brwi, z wyraźnym powątpiewaniem. — Przysięgnę to na wszystko, co zechcesz. Co to ma wspólnego z przedmiotem mojego pytania? Oni oboje od dawna już nie żyją.

Przez jej twarz przemknęła ulga.

— To chyba przypadkowe podobieństwo, nic więcej. Nie będę twierdzić, że nie znasz własnych rodziców, ale mówisz akcentem z zachodu Andoru.

— Podobieństwo? Wychowałem się w Dwu Rzekach, ale powiedziałem prawdę odnośnie do moich rodziców. Do kogo niby miałbym być podobny, że tak się na mnie patrzysz?

Zawahała się, a potem westchnęła.

— To chyba nie ma znaczenia. Któregoś dnia będziesz mi musiał powiedzieć, jak to się stało, że twoi rodzice byli Aielami, a wychowałeś się w Andorze. Ponad dwadzieścia pięć lat temu Dziedziczka Tronu Andoru zniknęła nocą. Zwała się Tigraine. Zostawiła męża, Taringaila, oraz syna, Galada. Wiem, że to tylko przypadek, ale w twojej twarzy dostrzegłam rysy Tigraine. Przeżyłam wstrząs.

Rand sam przeżył wstrząs. Zrobiło mu się zimno. W głowie zawirowały mu fragmenty opowieści zasłyszanej od Mądrych... “młoda złotowłosa mieszkanka mokradeł, w jedwabiach... syn, którego kochała, mąż którego nie kochała... Shaiel było imieniem, które sama dla siebie obrała. Nigdy nie zdradziła swego pierwotnego imienia... Masz coś z niej w rysach”.

— Jak to się stało, że Tigraine zniknęła? Interesuję się historią Andoru.

— Byłabym wdzięczna, gdybyś nie nazywał tego historią, Lordzie Smoku. Byłam młodą dziewczyną, kiedy to się stało, ale już nie dzieckiem i często bywałam w tym Pałacu. Któregoś ranka Tigraine zwyczajnie zniknęła ze swych komnat i już jej nigdy nie widziano. Niektórzy twierdzili, że widzieli w tym rękę Taringaila, ale ten omal nie oszalał ze smutku. Taringail Damodred najbardziej z wszystkiego pragnął, by jego córka została królową Andoru, a jego syn królem Cairhien. Taringail był Cairhieninem. To małżeństwo miało położyć kres wojnom z Cairhien i tak się też stało, ale w wyniku zniknięcia Tigraine nabrali przekonania, że Andor dąży do złamania traktatu. Dlatego właśnie zaczęli knowania, tak jak to zwykli czynić Cairhienianie, a to z kolei doprowadziło do zbrodni Lamana. Wiesz, rzecz jasna, jaki był tego koniec — dodała oschle. — Mój ojciec twierdził, że winna była Kitara Sedai.

— Kitara? — Dziwne, że nie powiedział tego zduszonym głosem. Nieraz już słyszał to imię. Była taka Aes Sedai nazwiskiem Kitara Moroso, kobieta, która potrafiła Przepowiadać i obwieściła, że Smok się Odrodził na zboczach Góry Smoka, wyprawiając Moiraine i Siuan na długie poszukiwania. To właśnie Kitara Moroso przed wieloma laty powiedziała “Shaiel”, że jeśli ona nie ucieknie do Pustkowia, nie mówiąc o tym nikomu, i nie zostanie Panną Włóczni, wówczas Andor i świat czeka zagłada.

Dyelin przytaknęła odrobinę niecierpliwie.

— Kitara była doradczynią królowej Modrellein — rzekła rześkim głosem — ale spędzała więcej czasu z Tigraine i Lukiem, bratem Tigraine, niż z królową. Kiedy Luc odjechał na północ i nigdy nie wrócił, szeptano, że Kitara go przekonała, iż jego chwała albo los wiążą się z Ugorem. Inni twierdzili, że on miał tam znaleźć Smoka Odrodzonego albo że od jego wyprawy do Ugoru zależą losy Ostatniej Bitwy. To wszystko działo mniej więcej na rok przed zniknięciem Tigraine. Ja osobiście wątpię, by Kitara miała coś wspólnego z Tigraine albo z Lukiem. Była doradczynią Modrellein aż do jej śmierci. Modrellein zmarła, bo pękło jej serce, gdy utraciła Tigraine, utraciwszy wcześniej Luka; tak twierdzono. I to, oczywiście, dało początek Sukcesji. — Zerknęła na pozostałych, którzy już niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę i marszczyli się z podejrzliwością, ale nie potrafiła się powstrzymać, by nie dodać jeszcze kilku słów. — Gdyby nie tamte zdarzenia, sytuacja w Andorze wyglądałaby inaczej. Tigraine królową, Morgase jedynie Najwyższą Głową Domu Trakand, Elayne w ogóle by się nie narodziła. Bo widzisz, Morgase poślubiła Taringaila po zdobyciu tronu. Kto wie, co jeszcze by się zmieniło?

Kiedy patrzył, jak przyłącza się do pozostałych i odchodzi, przyszło mu do głowy, że wie, co jeszcze by się zmieniło. On nie trafiłby do Andoru, bo nigdy by się nie urodził. Wszystko by się cofnęło, w nieskończonej liczbie cykli. Tigraine udała się do Pustkowia w tajemnicy, sprawiając tym samym, że Laman Damodred ściął Avendoralderę, podarunek Aielów, chcąc zeń zbudować tron, który to czyn z kolei sprawił, że Aielowie przeszli przez Grzbiet Świata, by go zabić — taki był ich jedyny cel, aczkolwiek inne kraje nazywały to Wojną o Aiel — a wśród Aielów pojawiła się Panna o imieniu Shaiel, która zmarła przy porodzie. Tyle żywotów zmienionych, przerwanych, żeby ona mogła go urodzić w odpowiednim czasie i miejscu. I umrzeć przy wydawaniu go na świat. Tą matką, którą pamiętał, nieważne, że niewyraźnie, była Kari al’Thor, ale żałował, że nie może spotkać się z tą Tigraine czy też Shaiel, jakkolwiek chciała się nazywać, choćby tylko na krótką chwilę. Żeby ją chociaż mógł zobaczyć.

Chyba że podczas snu. Ona od dawna nie żyła. Wszystko skończone. Czemu więc to go nadal nęka?

“Koło Czasu i koło człowieczego żywota obracają się jednako, bez współczucia ani litości” — mruknął Lews Therin.

“Czy ty naprawdę tam jesteś? — zastanowił się Rand. — — Odpowiedz mi, jeśli tam jest coś więcej oprócz głosu i garści dawnych wspomnień! Jesteś tam?”

Milczenie. Teraz mógł zastosować radę Moiraine albo radę innej osoby.

Nagle dotarło do niego, że wpatruje się w ścianę Wielkiej Sali, wyłożoną białym marmurem, że patrzy dokładnie na północny zachód. W stronę Alanny. Opuściła “Psa Culaina”. “Nie! A żeby sczezła!”

Nie pozwoli, by miejsce Moiraine zajęła kobieta, którą stać na taki podstęp. Nie mógł zaufać żadnej kobiecie ukształtowanej przez Wieżę. Z wyjątkiem trzech. Elayne, Nynaeve i Egwene. Miał nadzieję, że jeszcze może im ufać. Choćby tylko trochę.

Z jakiegoś powodu zadarł głowę w stronę wielkiego sklepienia komnaty i osadzonych w nim barwnych witraży ukazujących bitwy i królowe, na przemian z wizerunkiem Białego Lwa. Te kobiety wielkości większej niż naturalna zdawały się w niego wpatrywać z dezaprobatą, nie rozumiejąc, z jakiego powodu on się tutaj znalazł. Gra wyobraźni, to oczywiste, ale dlaczego? Bo dowiedział się o Tigraine? Wyobraźnia czy szaleństwo?

— Przybył ktoś, z kim chyba powinieneś się spotkać — odezwał się obok niego Bashere i Rand oderwał wzrok od patrzących nań z góry. Czyżby naprawdę toczył z nimi bitwę na spojrzenia?

Generałowi towarzyszył jeden z jego jeźdźców, mężczyzna wyższy od niego — co w przypadku Bashere nie było trudne — miał ciemną brodę i wąsy, i skośne zielone oczy.

— Nie spotkam się, chyba że to Elayne — powiedział Rand bardziej oschle, niż zamierzył — albo ktoś z dowodami, że Czarny nie żyje. Tego ranka wybieram się do Cairhien. — Dopóki te słowa nie opuściły jego ust, wcale nie miał takiego zamiaru. W Cairhien była Egwene. I nie było tam tych królowych ze sklepienia. — Od wielu tygodni nie odwiedzałem tego miasta. Jakiś lord albo lady zagarną za moimi plecami Słoneczny Tron, jeśli nie będę ich pilnował. — Bashere spojrzał na niego dziwnie. Za dużo tych wyjaśnień.

— Zrobisz, jako rzeczesz; ale najpierw musisz się zobaczyć z tym człowiekiem. Twierdzi, że przybywa od lorda Brenda i moim zdaniem mówi prawdę. — Aielowie w jednej chwili poderwali się na nogi, wiedzieli, kto się przedstawia tym imieniem.

Rand ze swojej strony zapatrzył się zdumionym wzrokiem na Bashere. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie emisariusza od Sammaela.

— Wprowadź go.

— Hamad — powiedział Bashere, zrobiwszy gwałtowny ruch głową, i młodszy Saldaeańczyk wybiegł.

Kilka minut później Hamad wrócił z grupką Saldaean czujnie strzegących jakiegoś mężczyzny. Na pierwszy rzut oka nic w tym człowieku nie tłumaczyło ich ostrożności. Pozornie przynajmniej nie uzbrojony, był odziany w długi szary kaftan z podniesionym kołnierzem i zgodnie z modłą obowiązującą w Illian miał kędzierzawą brodę bez wąsów. A ponadto perkaty nos i szerokie, wyszczerzone w uśmiechu usta. Kiedy podszedł bliżej, Rand zauważył, że ten uśmiech w ogóle się nie zmienia. Cała twarz tego człowieka jakby zastygła w niezmiennym, pozbawionym wesołości wyrazie. Ciemne oczy, które wyzierały z tej maski, ostro z nią kontrastowały — wydawały się wręcz ronić strach, niby łzy.

W odległości dziesięciu kroków Bashere podniósł rękę i straż zatrzymała się. Illianin, wpatrzony w Randa, zdawał się tego nie zauważać, dopóki Hamad nie przystawił czubka miecza do jego piersi, sprawiając, że musiał się zatrzymać, bo inaczej zostałby nim przeszyty na wylot. Tylko zerknął na płomienistą głownię, po czym znowu zapatrzył się na Randa tymi przerażonymi oczyma osadzonymi w uśmiechniętej twarzy. Ręce zwisały mu u boków, drgając nerwowo, mimo iż twarz pozostała nieruchoma.

Rand zaczął zmniejszać dzielący ich dystans, ale nagle stanęli przed nim Sulin i Urien, nie zagradzając mu co prawda drogi, w taki jednak sposób się ustawili, że musiałby się przeciskać między nimi.

— Ciekawe, co mu uczyniono? — zapytała Sulin, przyglądając się mężczyźnie. Spomiędzy kolumn wyszło kilka Panien i Czerwonych Tarcz, niektórzy już osłonili twarze. — Jeśli nawet on nie jest jednym z Pomiotu Cienia, to Cień na pewno go dotknął.

— Taki jak on może zrobić coś, czego nie damy rady przewidzieć — powiedział Urien. Należał do tych, którzy obwiązywali skronie szkarłatnym paskiem. — Może zabija dotykiem. Lepszego przesłania wrogowi nie poślesz.

Żadne nie spojrzało na Randa, nie wprost w każdym razie, ale on i tak pokiwał głową. Może i mieli rację.

— Jak cię zwą? — zapytał. Sulin i Urien rozstąpili się na jeden krok, kiedy spostrzegli, że mężczyzna zamierza pozostać na swoim miejscu.

— Ja naprawdę przybywam od... od Sammaela — rzekł pusto brzmiącym głosem emisariusz, wciąż uśmiechając się szeroko. — Naprawdę przynoszę wiadomość dla... dla Smoka Odrodzonego. Dla ciebie.

Cóż, zabrzmiało to całkiem szczerze. Sprzymierzeniec Ciemności czy jakaś biedna dusza pojmana przez Sammaela w pułapkę jednego z jego obrzydliwszych splotów, o których opowiadał mu Asmodean?

— Cóż to za wiadomość? — spytał Rand.

Usta Illianina poruszyły się z wysiłkiem, po czym dobył się z nich głos, który nie miał nic wspólnego z tym, jak mężczyzna przemawiał dotychczas. Był głębszy, pełen pewności siebie, słyszało się inny akcent.

— Kiedy nastanie dzień Powrotu Wielkiego Władcy, będziemy stali po przeciwnych stronach, ty i ja, ale czemu mielibyśmy już teraz zabić się wzajem i pozwolić, by Demandred i Graendal stoczyli walkę o panowanie nad światem, stąpając po naszych kościach? — Rand znał ten głos, znał go z tych okruchów wspomnień Lewsa Therina, które osiadły w jego umyśle. Głos Sammaela. Lews Therin szydził bez słów. — Już masz wiele do przetrawienia — ciągnął Illianin głosem Sammaela. — Po cóż odgryzać więcej? Zwłaszcza, że przeżuć trudno, nawet jeśli Semirhage albo Asmodean nie zaatakują cię od tyłu, kiedy będziesz tym zajęty. Proponuję przymierze między nami, przymierze aż do Dnia Powrotu. Jeśli nie wykonasz ruchu przeciwko mnie, ja nie wykonam żadnego przeciwko tobie. Mogę się zobowiązać, że nie wyprawię się dalej na wschód niż do Równin Maredo, dalej na północ niż Lugard na wschodzie albo Jehannah na zachodzie. Sam widzisz, że pozostawiam ci jak dotąd więcej w udziale. Nie twierdzę, że przemawiam w imieniu pozostałych Przeklętych, ale wiesz teraz przynajmniej, że nie musisz się obawiać żadnego zagrożenia ani z mojej strony, ani też z ziem, którymi władam. Zobowiążę się, że ani ich nie wesprę w niczym, co zrobią przeciwko tobie, ani też w obronie przed tobą, Jak dotąd całkiem nieźle sobie radziłeś w usuwaniu Przeklętych z pola walki. I nie mam wątpliwości, że tak będzie nadal, a nawet lepiej, bo wiesz teraz, że twe południowe skrzydło jest bezpieczne i że inni walczą bez mojego wsparcia. Podejrzewam, że w Dniu Powrotu pozostaniemy tylko ty i ja, tak jak to powinno być. Tak jak to miało być. — Szczęki mężczyzny zamknęły się z głośnym trzaskiem, skrywając się za tym samym zamrożonym uśmiechem. Wyraz jego oczu był bliski szaleństwa.

Rand wytrzeszczył oczy. Przymierze z Sammaelem? Nawet gdyby miał podstawy do wiary, że ten człowiek dotrzyma danego słowa, nawet gdyby takie przymierze oznaczało przynajmniej jedno niebezpieczeństwo odsunięte na bok, dopóki nie rozprawi się z pozostałymi, to jednocześnie skazałby nieprzeliczone tysiące ludzi na łaskę Sammaela, a ten zdolności do okazywania łaski nigdy nie posiadał. Poczuł wściekłość sunącą po powierzchni Pustki i dotarło do niego, że objął saidina. Rwący potok przepalającej na wskroś słodyczy i mroźnego brudu, który zdawał się niczym echo potęgować jego gniew. Lews Therin. Jak tu się dziwić, że był szalony; udzielało mu się szaleństwo tamtego. Echo rezonowało jego własną furią, tak mocno, że w rezultacie nie umiał odróżnić jednego od drugiego.

— Przekażesz Sammaelowi następującą odpowiedź — oznajmił chłodno. — Rzucam mu do stóp wszystkie śmierci, jakie spowodował od chwili przebudzenia i obarczam go odpowiedzialnością za nie. Rzucam mu do stóp każdy mord, jakiego kiedykolwiek dokonał albo spowodował i obarczam go za niego odpowiedzialnością. Uniknął sprawiedliwości w Rorn M’doi i pod Nol Caimaine i Sohadrze... — Znowu wspomnienia Lewsa Therina, ale ból po tym, co tutaj się stało, śmiertelny ból na widok tego, co zobaczyły oczy Lewsa Therina, przepalał Pustkę na wskroś, jakby Rand sam go doznał. — ...Dopilnuję jednak, by sprawiedliwości stało się zadość. Przekaż mu: żadnych przymierzy z Przeklętymi. Żadnego przymierza z Cieniem.

Posłaniec uniósł owładniętą spazmatycznymi kurczami rękę, by otrzeć pot z twarzy. Nie, nie pot. Na ręce została krew. Z porów skóry tryskały szkarłatne krople, całe ciało trzęsło się, od stóp do głów. Hamad, któremu głośno zaparło dech, cofnął się na krok i nie on jeden zresztą. Wykrzywiony Bashere przejechał wierzchem dłoni po wąsach i nawet Aielowie wytrzeszczyli oczy. Illianin, cały zalany posoką, runął na posadzkę. Po chwili krew utworzyła ciemną, połyskliwą kałużę, rozmazywaną przez targane konwulsjami członki.

Rand przypatrywał się umierającemu, zagrzebany głęboko w Pustce, zupełnie nic nie czując. Pustka odgrodziła emocje, a zresztą i tak nie mógł nic zrobić. Nie sądził, by to potrafił zatrzymać, nawet gdyby się znał na Uzdrawianiu.

— Moim zdaniem — powiedział wolno Bashere — przez to, że ten człowiek nie wróci, Sammael otrzyma swoją odpowiedź. Słyszałem już o zabiciu posłańca, który przywiózł złe wieści, ale nigdy nie słyszałem, by jakiś został zabity, zanim zdążył powiedzieć, że wieści są złe.

Rand przytaknął. Ta śmierć niczego nie zmieniała; podobnie jak nowo nabyta wiedza o Tigraine.

— Niech się ktoś zajmie pochówkiem. Modlitwa nie zaszkodzi, nawet jeśli wcale nie pomoże. — Dlaczego te królowe z witraży wciąż zdawały się go oskarżać? Z pewnością za życia widywały równie złe rzeczy, może nawet w tej właśnie komnacie. Nadal potrafił wskazać Alannę, nadal ją czuł; Pustka nie stanowiła tarczy. Czy mógł zaufać Egwene? Ona potrafiła dotrzymać tajemnicy. — Noc spędzę chyba w Cairhien.

— Ponoć dziwna śmierć spotkała jakiegoś dziwnego człowieka — powiedziała nagle Aviendha, która właśnie wyłoniła się zza podium. Były tam niewielkie drzwi, przez które szło się do komnat służących za przebieralnie, a stamtąd do ciągnących się za nimi korytarzy.

Rand już miał zasłonić sobą to, co leżało na czerwono-białych płytkach, ale zatrzymał się. Aviendha rzuciła tylko jedno zaciekawione spojrzenie i więcej nie zwracała uwagi na ciało. W czasach, gdy była Panną Włóczni, z pewnością musiała widzieć wielu umierających jak on. Zapewne niemało sama zabiła, zanim wyrzekła się włóczni.

To na jego osobie skupiła wzrok, omiatając go nim od stóp do głów, jakby się upewniała, że jemu nic się nie stało. Kilka Panien uśmiechnęło się do niej, po czym otwarło przejście dla Randa, w razie konieczności odpychając Czerwone Tarcze na bok, ona zaś pozostała na swoim miejscu, poprawiając szal i przyglądając mu się badawczo. Niezależnie od tego, co sobie wyobrażały Panny, dobrze że trzymała się go blisko tylko dlatego, że Mądre tak jej kazały, tylko dlatego że miała go szpiegować, bo on zapragnął ją objąć, właśnie tutaj. Dobrze, że ona go nie pragnęła. To on jej dał tę bransoletę z kości słoniowej, którą miała na ręce, splot z róż i cierni, które tak pasowały do jej charakteru. Była to jedyna ozdoba, jaką nosiła, z wyjątkiem srebrnego naszyjnika o skomplikowanym wzorze, który Kandoryjczycy nazywali płatkami śniegu. Nie wiedział, kto jej go dał.

“Światłości!” — pomyślał z obrzydzeniem. Pragnął Aviendhy i Elayne, wiedząc, że nie może mieć żadnej. — “Jesteś gorszy od tego, co sobie kiedykolwiek wyobrażał Mat”. — Nawet Mat miał dość rozsądku, by trzymać się z daleka od jakiejś kobiety, kiedy uważał, że może ją skrzywdzić.

— Ja też muszę jechać do Cairhien — powiedziała.

Rand skrzywił się. Jednym z powodów, dla których tak go kusiło spędzenie jednej nocy w Cairhien, była możliwość spędzenia chociaż jednej nocy bez jej towarzystwa w komnacie.

— To nie ma nic wspólnego z... — zaczęła ostrym tonem, po czym zacięła swe pełne czerwone usta, a w niebiesko-zielonych oczach pojawił się błysk. — Muszę porozmawiać z Mądrymi, z Amys.

— Jasne — odparł. — Dlaczego nie? — Zawsze jeszcze istniała szansa, że jakoś uda mu się wyjechać, pozostawiając ją za sobą.

Bashere dotknął jego ramienia.

— Tego popołudnia zamierzałeś się przyglądać, jak moi żołnierze ćwiczą jazdę. — Powiedział to zdawkowym tonem, ale wyraz skośnych oczu nadawał tym słowom dodatkowego znaczenia.

To było ważne, ale Rand czuł potrzebę wyjazdu z Caemlyn, z Andoru.

— Jutro. Albo pojutrze. — Musiał uciec gdzieś daleko przed wzrokiem królowych, zastanawiających się, czy ktoś z ich rodu... Światłości, naprawdę się z niego wywodził! Rozedrze ich kraj na strzępy, tak jak to już uczynił z tyloma innymi. Daleko od Alanny. Musiał wyjechać. Choćby tylko na jedną noc.

Загрузка...