Czy są jeszcze jakieś problemy, które chcecie, abym rozwiązał? — Z tonu głosu Randa wynikało jasno, że ma na myśli tylko te kwestie, które jego zdaniem dawno już powinny być rozwiązane. Rhuarc nieznacznie pokręcił głową, zaś oblicze Berelain odrobinę pokraśniało. — Dobrze. Ustalmy więc dzień, kiedy Mangin zostanie powieszony...
“Jeżeli za bardzo boli — zaśmiał się Lews Therin, okropnym, ochrypłym głosem — to spraw, by zabolało kogoś innego”.
Odpowiedzialność. Obowiązek. Poczuł, jak sztywnieje mu kark, jakby chciał za wszelką cenę powstrzymać tę przysłowiową górę przed zmiażdżeniem go.
— Powieście go jutro. Powiedzcie mu, że tak przykazałem. — Zawiesił głos, popatrzył na nich wściekłym wzrokiem i zdał sobie sprawę, że czeka na komentarz Lewsa Therina, a nie na ich słowa. Czekał, by usłyszeć głos dawno zmarłego człowieka, dawno zmarłego szaleńca. — Ja udaję się do szkoły.
Rhuarc zwrócił uwagę, że najpewniej Mądre właśnie są w drodze ze swoich namiotów, chcąc się z nim spotkać, Berelain zaś zauważyła, że taireniańscy i cairhieniańscy dostojnicy będą się dopytywać, gdzie też schowali Smoka Odrodzonego. Rand oznajmił im jednak, iż mają powiedzieć tamtym prawdę. I zakazać udania się w ślad za nim; spotka się z nimi, kiedy wróci. Oboje mieli takie miny, jakby przyszło im właśnie przełknąć po kwaśnej śliwce, on jednak wziął tylko ze stołu berło Smoka i wyszedł.
W korytarzu Jalani oraz słomianowłosy Aiel z Czerwonych Tarcz, niewiele starszy od niej, poderwali się natychmiast na nogi, obrzucając się spiesznie czujnym spojrzeniem. Poza nimi korytarz był pusty, wyjąwszy kilku przemykających służących. Po jednym z każdej społeczności, jak się okazuje, pomyślał Rand i zastanowił się dalej, czy Urien musiał walczyć z Sulin, by zastosowała się do jego rozkazów.
Gestem dłoni kazał im pójść za sobą i ruszył prosto do najbliższej stajni, w której boksy wyłożone były tym samym zielonym marmurem, z jakiego zrobiono kolumny podtrzymujące wysoki strop. Główny stajenny, zdeformowany jakąś chorobą mężczyzna o odstających uszach, ze Wschodzącym Słońcem Cairhien wyszytym na krótkiej skórzanej kamizelce, był niepomiernie zdumiony na widok Randa z eskortą złożoną jedynie z dwójki Aielów; ciągle spoglądał na drzwi stajni, spodziewając się ujrzeć kolejnych, i kłaniał się właściwie bez przerwy, przez co Rand zaczął się obawiać, że nigdy nie dostanie swego wierzchowca.
— Koń dla Lorda Smoka! — Sześciu stajennych skoczyło do boksu, by przygotować do drogi wysokiego wałacha o płomiennych oczach; nałożyli mu wędzidło ze złotymi frędzlami oraz inkrustowane złotem siodło, pod które położyli błękitną jak niebo derkę, również zdobioną złotymi frędzlami i symbolami wschodzących słońc.
Ponieważ uwinęli się naprawdę szybko, główny stajenny zniknął, gdy tylko Rand dosiadł wierzchowca. Najpewniej udał się na poszukiwanie świty, która musiała przecież otaczać Smoka Odrodzonego. Albo żeby donieść komuś, że Rand opuścił pałac niemal w pojedynkę. Cairhien takie właśnie było. Bułanek o lśniącej sierści najwyraźniej zamierzał z początku trochę pokaprysić, ale kiedy wciąż jeszcze próbował tańczyć, Rand puścił go zdecydowanym truchtem przez tereny otaczające pałac, obok zaskoczonych cairhieniańskich gwardzistów. Nie przejmował się wcale potencjalnymi zabójcami, którzy mogliby czyhać na niego w zasadzce, uprzedzeni przez stajennego; każdy kto chciałby zastawić na niego pułapkę, wkrótce przekona się, że przeliczył się z siłami. Jednakże choćby chwila zwłoki, osądził, a już zaroi się wokół niego od szlachty, a potem już nie można będzie właściwie się od nich opędzić. Dla odmiany dobrze było teraz trochę pobyć samemu.
Zerknął na Jalani i młodego Aiela, którzy biegli truchtem obok jego wierzchowca. Dedric, przypominał sobie, z Rozpadliny Jaern, Codara. Prawie sam. Wciąż czuł niewidzialny dotyk Alanny, a Lews Therin zawodził z oddali nad swą umarłą Ilyeną. Nigdy nie będzie mógł być całkowicie sam. Być może już do końca życia. Jednak nawet tyle samotności, ile udało mu się uzyskać po tak długim czasie spędzonym wśród ludzi, smakowało dobrze.
Cairhien zaliczało się do dużych miast, jego główne ulice były na tyle szerokie, by stłoczeni na nich ludzie zdawali się niepozorni. Każdą z ulic poprowadzono prosto jak strzelił; wcinały się w zbocza wzgórz, poznaczone kamiennymi tarasami do tego stopnia, iż wydawały się w całości dziełem człowieka, przecinając się pod idealnie prostym kątem. Na obszarze całego miasta wznosiły się masywne wieże, otoczone drewnianymi rusztowaniami, za którymi niemalże zupełnie ginęły zdobnie wykonane na kształt łuków przypory, wieże te zdawały się godzić w niebo, a nawet jeszcze wyżej. Minęło dwadzieścia lat od czasu, kiedy słynne iglice Cairhien spłonęły niczym pochodnie podczas Wojny o Aiel; ich odbudowa wciąż jeszcze trwała.
Przeprawa przez tak gęste tłumy nie była łatwa, Aielowie i jego koń nie mogli już biec truchtem. Rand zdążył przywyknąć do tego, że ludzie rozstępują się na widok jego zwyczajowej eskorty, jednak tutaj — gdzie w tej wolno pełznącej ciżbie widziało się setki odzianych w cadin’sor Aielów — dwójka nie wywierała stosownego wrażenia. Wprawdzie niektórzy z tych Aielów rozpoznali go, przynajmniej tak mu się zdawało, jednak nie zwracali na niego uwagi, nie będąc przekonanymi, jak powinni zareagować, zwłaszcza że Car’a’carn miał przypasany miecz, oraz, co już przestało być tak oburzające, choć dalej niezbyt chwalebne, dosiadał konia. Dla Aielów wstyd i zmieszanie stanowiły rzeczy znacznie gorsze od cielesnego bólu, chociaż, rzecz jasna, kwestie związane z ji’e’toh komplikowały wszystkie sprawy w sposób nadal przez Randa mało zrozumiały. Aviendha z pewnością wszystko by mu wyjaśniła, jej chyba naprawdę zależało na tym, by on został Aielem.
Oprócz Aielów na ulicach tłoczyli się również przedstawiciele innych ludów, Cairhienianie w swych zwyczajowych brunatnych wełnach, a także w sfatygowanych jaskrawych barwach wyróżniających dawnych mieszkańców spalonej Przedniej Bramy, Tairenianie o głowę górujący nad resztą tłumu, prawie dorównujący wzrostem Aielom. Zaprzężone w woły i konie wozy przeciskały się przez ciżbę, ustępując jednak drogi zamkniętym lakierowanym powozom i lektykom, pyszniącym się niekiedy sztandarem któregoś z Domów. Domokrążcy wykrzykiwali ceny towarów niesionych na tacach, handlarze zaś zachwalali swoje z ręcznych wózków; muzykanci, akrobaci i żonglerzy dawali przedstawienia na rogach ulic. Wszędzie widziało się zmiany. Kiedyś Cairhienianie byli ludem cichym, skromnym, dławionym butem swoich władców; nie odnosiło się to tylko do podgrodzian. Jakaś namiastka tej powściągliwości jeszcze w nich została. Godła sklepów wciąż były maleńkie, żadnych towarów nie wystawiano na zewnątrz. A jeśli nawet niegdysiejsi podgrodzianie zachowywali się hałaśliwie jak zawsze, śmiali się głośno, pokrzykiwali do siebie i kłócili na samym środku ulicy, to pozostali Cairhienianie obserwowali ich z wyraźnym niesmakiem.
Nikt prócz Aielów nie rozpoznał jeźdźca z obnażoną głową, odzianego w haftowany srebrem błękitny kaftan, chociaż od czasu do czasu ten czy ów rzucał uważniejsze spojrzenie na uprząż. Berło Smoka nie stanowiło jeszcze tutaj powszechnie znanego widoku. Nikt nie chciał ustąpić z drogi. Rand czuł, jak walczą w nim sprzeczne uczucia, z jednej strony zniecierpliwienie, a z drugiej zadowolenie, że tym razem nie stanowi celu niezliczonych ciekawskich spojrzeń.
Szkoła znajdowała się w posiadłości oddalonej o milę od Pałacu Słońca — stanowiącej kiedyś własność lorda Barthanesa, już nieżyjącego lecz niezbyt gorzko opłakiwanego. Budynek, w którym się mieściła, zbudowano z wielkich ociosanych w sześciany głazów, wyposażając go w wieżyce o ostrych kątach ścian i nieliczne balkony. Wysoko sklepione bramy prowadzące na wewnętrzny dziedziniec stały otworem, a kiedy Rand wjechał do środka, już go oczekiwano.
Idrien Tarsin, przełożona szkoły, stała po przeciwnej stronie dziedzińca na szerokich stopniach wiodących do budynku. Była kobietą dość potężnie zbudowaną, odzianą w prostą szarą suknię; trzymała się w sposób tak sztywny, że zdawała się o głowę wyższa niźli w rzeczywistości. Nie była sama. Co najmniej kilkadziesiąt innych osób kłębiło się na kamiennych schodach, mężczyźni i kobiety, przeważnie odziani w wełny, a rzadziej w jedwabie, znoszone i na ogół bez ozdób. W większej części byli to starsi ludzie. Idrien nie była jedyna, której włosy gęsto przetykały pasma siwizny, wielu nie miało już żadnych włosów, albo tylko siwe, chociaż tu i ówdzie ciekawie spoglądały na Randa oczy z nieco młodszych twarzy. Lecz i ci byli co najmniej dziesięć, piętnaście lat starsi od niego.
Można było ich nazwać nauczycielami, w jakimś sensie tego słowa, ponieważ nie była to tak całkiem zwyczajna szkoła. Ludzie wprawdzie przybywali do niej po nauki — młodzi mężczyźni i kobiety, którzy teraz gapili się nań z każdego okna otaczającego dziedziniec — jednak ostatecznym celem Randa było stworzenie miejsca, gdzie gromadzona będzie wiedza. Odkąd sięgał pamięcią, właściwie zawsze słyszał, ile to też jej utracono od czasu Wojny Stu Lat oraz od Wojen z Trollokami. Jak wiele musiało bezpowrotnie zaginąć podczas Pęknięcia Świata? Jeżeli pisane mu było sprowadzić następne Pęknięcie Świata, miał zamiar pierwej stworzyć sanktuaria, gdzie wiedza zostanie ocalona. Kolejna szkoła rozpoczęła już swoją działalność w Łzie; chociaż stało się to dosłownie w ciągu ostatnich kilku dni, szukał już również odpowiedniego miejsca w Caemlyn.
“Nic nigdy nie dzieje się tak, jak tego oczekujesz — wymamrotał Lews Therin — Nie oczekuj więc niczego, a wówczas nie zostaniesz zaskoczony. Nie spodziewaj się niczego. Nie miej nadziei na nic. Na nic.”
Dławiąc w sobie ten głos, Rand zsiadł z konia.
Idrien podeszła bliżej i powitała go ukłonem. Jak zwykle, kiedy się wyprostowała, ze zdumieniem stwierdził, że sięga mu ledwie do piersi.
— Witamy w Szkole Cairhien, mój Lordzie Smoku. — Jej głos brzmiał zaskakująco melodyjnie i młodo, zdumiewająco kontrastując z mało delikatnymi rysami twarzy. Zdarzało już mu się zresztą słyszeć, jak potrafiła nadać mu znacznie ostrzejsze brzmienie podczas rozmów z nauczycielami i uczniami; Idrien krótko trzymała swoich podopiecznych.
— Ilu masz szpiegów w Pałacu Słońca? — zapytał łagodnie. Wyglądała na zaskoczoną, być może tym, że coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy, ale znacznie bardziej było prawdopodobne, iż pytanie takie nie mieściło się w zakresie dobrych manier, które przestrzegano w Cairhien.
— Przygotowaliśmy małą wystawę.
Cóż, tak naprawdę to nie oczekiwał odpowiedzi. Zmierzyła wzrokiem dwójkę Aielów w taki sposób, w jaki kobieta mogłaby patrzeć na dwa wielkie i brudne psy, które w każdej chwili mogą ugryźć, ale ostatecznie poprzestała na głośnym pociągnięciu nosem. — Czy mój Lord Smok zechce pójść ze mną?
Poszedł, marszcząc brwi. Jaka wystawa?
Westybul szkoły mieścił się w wielkiej komnacie otoczonej ciemnoszarymi, wypolerowanymi kolumnami, z posadzką wyłożoną bladoszarymi płytami; otaczał ją balkon zbudowany z pożyłkowanego na szaro marmuru, o wysokości trzech piędzi. Obecnie prawie w całości wypełniony... wynalazkami. Nauczyciele tłoczyli się za jego plecami, gdy podszedł, by przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Popatrzył na wystawę i nagle przypomniało mu się, jak Berelain mówiła coś o tym, że szkoła wytwarza różne przedmioty. Ale jakie?
Idrien wyjaśniała mu to — przynajmniej próbowała — w miarę jak wiodła go od jednego urządzenia do następnego, przy których stali ich twórcy i opowiadali o swoich dziełach. Część wyjaśnień udało mu się nawet pojąć.
Zestaw sit, skrobaków i rozwłókniaczy pełnych skrawków lnu wytwarzał znacznie cieńszy papier, niźli komukolwiek udało się do tej pory otrzymać, przynajmniej tak twierdził jego twórca. Potężny kadłubowaty kształt, składający się z dźwigni i wielkich płaskich tarcz, okazał się maszyną drukarską, znacznie sprawniejszą od obecnie używanych, przysięgał jego wynalazca. Dedric okazał temu urządzeniu zrozumiałe zainteresowanie, póki Jalani najwyraźniej nie zdecydowała za niego, że powinien raczej obserwować, czy ktoś nie chce przypadkiem zaatakować Car’a’carna — mocno nastąpiła mu na stopę, tak że aż zatoczył się na Randa. Na wystawie znajdował się także pług na kołach, przeznaczony do orania sześcioma lemieszami naraz — przynajmniej jego zastosowania Rand potrafił bez żadnych wyjaśnień się domyślić i uznał, że może w istocie działać — jeszcze jedno urządzenie z dołączoną końską uprzężą, które podczas żniw miało zastąpić ludzi z kosami. Wystawiono również także nowy rodzaj warsztatu tkackiego, ponoć łatwiejszego w użyciu, jeżeli wierzyć opinii człowieka, który go zbudował. Były tam też rzeźbione w drewnie i pomalowane modele akweduktów, które miały dostarczać wodę do miejsc, gdzie wysychały studnie, projekty nowej kanalizacji i ścieków dla Cairhien, nawet stół z ustawionymi maleńkimi figurkami ludzi i powozów, dźwigów i krążków, obrazujący, jak winno się budować i brukować ulice, by dorównywały wytrzymałością tym, które położono setki lat temu.
Rand nie miał pojęcia, czy którykolwiek z tych wynalazków będzie działał, niektóre jednak wyglądały obiecująco. Ten pług, na przykład, jak najbardziej przydałby się w Cairhien, które przecież musiało zacząć żywić się samo. Każe Idrian zbudować go. Nie, powie Berelain, by jej to zleciła.
“Zawsze na oczach innych posługuj się oficjalnymi hierarchiami władzy — mawiała Moiraine — chyba, że chcesz komuś podsunąć myśl, by je obalić”.
W gronie nauczycieli wypatrzył znajome oblicze Kina Tovere, krępego optyka, który nie przestawał ocierać pasiastą chustką spływającej potem łysiny. Oprócz tego, że budował szkła powiększające rozmaitych rozmiarów. — “Dzięki którym z odległości mili policzysz włosy w nosie oglądanego”, mawiał, w taki właśnie sposób dobierając słów — wytwarzał również soczewki o średnicy większej niż głowa, co więcej, zaprojektował szkło powiększające, w którym dałoby się takie zastosować, być może nawet większe; urządzenie miało sześć stóp długości, dołączono do niego wykresy obrazujące, jak przy jego pomocy oglądać różne przedmioty, między innymi gwiazdy. Cóż, Kin zawsze chciał się przyglądać rzeczom znajdującym się daleko.
Na twarzy Idrien wykwitł uśmiech pełen satysfakcji, kiedy Rand pochylił się nad szkicami pana Tovere. Ona miała na względzie tylko praktyczne korzyści. Podczas oblężenia Cairhien sama zbudowała wielką kuszę, całą złożoną z dźwigni i przekładni, która miotała niewielkie włócznie na odległość mili, nadając im dostateczną prędkość, by potrafiły na wylot przebić człowieka. Gdyby pozwolić jej zarządzać szkołą wedle własnego uznania, wkrótce nikt nie traciłby czasu na nic, co nie było naprawdę solidne i praktyczne.
— Zbuduj to — powiedział Rand, zwracając się do Kina. Być może rzecz okaże się bezużyteczna, w przeciwieństwie do pługa, który z każdą chwilą przekonywał go coraz bardziej, jednak lubił Tovere. Idrien westchnęła i nieznacznie pokręciła głową. Tovere cały aż pojaśniał. — I zamierzam wypłacić ci nagrodę w wysokości stu złotych koron. To naprawdę wygląda interesująco. — Wśród zebranych przeszedł szmer, stawał się tym głośniejszy, im większe zdziwienie malowało się na obliczach Idrien oraz Tovere.
W porównaniu z pozostałymi przedmiotami zgromadzonymi na wystawie, projekty niedoszłego budowniczego dróg i monstrualne szkło powiększające Tovere wyglądały niczym dzieła doprawdy naiwnych i prostych umysłowości. Mężczyzna o krągłej twarzy, wykorzystując krowie łajno, sprawiał, że na końcu mosiężnej rury płonął błękitnawy płomień; nawet on sam zdawał się nie mieć pojęcia, do czego można by to zjawisko wykorzystać.
Wychudzona młoda kobieta wystawiła kulę papieru, otoczoną sznurkami i utrzymywaną w górze przez ciepło unoszące się znad małego ognia płonącego w koszu. Mamrotała coś na temat latania — Rand pewien był, że właśnie o tym mówiła — oraz o rzeźbionych skrzydłach ptaków — miała przy sobie szkice ptasiej anatomii oraz czegoś, co wyglądało jak ptaki z drewna — niemniej była tak przejęta spotkaniem Smoka Odrodzonego, że zupełnie nie potrafiła wyartykułować choć słowa, które Rand by zrozumiał, Idrien zaś z pewnością nie miała najmniejszego zamiaru wyjaśnić mu, o co w tym wszystkim chodziło.
A potem był łysiejący mężczyzna z zestawem mosiężnych tulei i cylindrów, prętów i kół, rozłożonych na blacie ciężkiego drewnianego stołu, świeżo wyżłobionego i zeskrobanego; niektóre z rys były tak głębokie, iż wydawało się, że jeszcze trochę, a dłuto przebiłoby się na drugą stronę. Z jakiegoś powodu połowa twarzy tamtego i jedna z jego dłoni zawinięte były w bandaże. Skoro tylko Rand pojawił się w korytarzu, zaczął nerwowo rozpalać ogień pod jednym z cylindrów. Kiedy Rand wraz z Idrien przystanęli przy jego stanowisku, poruszył jakąś dźwignią i uśmiechnął się z dumą.
Urządzenie zaczęło się trząść, z kilku miejsc wytrysnęły zeń strumienie pary. Syk przemienił się wkrótce w gwizd, cały zaś wynalazek zaczął rozpaczliwie dygotać. Maszyna dobywała z siebie dźwięk przypominający przenikliwe zawodzenie. Z każdą chwilą stawało się coraz bardziej nieznośne dla uszu. Po chwili urządzenie trzęsło się już do tego stopnia, że stół pod nim zaczął się poruszać. Łysy mężczyzna rzucił się, aby go przytrzymać, równocześnie wyciągając korek z jednego z cylindrów. Ten trysnął wielką chmurą pary i w tym momencie machina zamarła. Ssąc poparzone palce, mężczyzna zdobył się jeszcze na słaby uśmiech.
— Piękna robota w mosiądzu — powiedział Rand, nim pozwolił Idrien poprowadzić się dalej. — Co to było? — zapytał cicho, kiedy znaleźli się już dość daleko, by tamten nie mógł go usłyszeć.
Wzruszyła ramionami.
— Mervin nikomu nie chce powiedzieć. Czasami z jego izby dochodzą odgłosy wybuchów, tak głośne, że aż drzwi drżą, a on sam poparzył się już ze sześć razy, twierdzi jednak, że kiedy ukończy swoje dzieło, to zacznie nim nowy Wiek. — Niepewnie zerknęła na Randa.
— Jeżeli jest w stanie tego dokonać, proszę bardzo — odrzekł sucho. Może to urządzenie miało wygrywać jakąś melodię? I dlatego tak zgrzytało? — Nie widzę nigdzie Herida. Może zapomniał zejść na dół?
Idrien ponownie westchnęła. Herid Fel był Andoraninem, który z nieznanych powodów zaplątał się do tutejszej Królewskiej Biblioteki — sam siebie określał jako badacza historii i filozofii — trudno jednak było określić go jako osobę, do której przełożona szkoły, dysponująca przecież tak praktycznym nastawieniem, zapałałaby z miejsca sympatią.
— Mój Lordzie Smoku, on nigdy nie wychodzi ze swego gabinetu, wyjąwszy chwile, gdy udaje się do Biblioteki.
Stwierdziwszy, że chcąc się stąd oddalić, powinien najpierw wygłosić chociażby krótką przemowę do tych ludzi, Rand stanął na stołku, z Berłem Smoka wspartym o zagięcie ramienia i pochwalił wszystkie ich wynalazki. Niektóre zresztą naprawdę mogły się okazać rewolucyjne, na ile się orientował. Potem wreszcie mógł się wyślizgnąć z tłumu, a Jalani i Dedric ruszyli w ślad za nim. Oczywiście towarzyszyli mu również Lews Therin i Alanna. Za swymi plecami słyszał jeszcze uradowane mamrotania. Zastanawiał się, czy komuś z nich prócz Idrien przyszło do głowy, by zabrać się za konstruowanie broni.
Gabinet Herida Fela mieścił się na najwyższym piętrze, widok z jego okna obejmował tylko ciemne dachówki szkoły i jedną klocowatą wieżę o schodkowo biegnących gzymsach, która zasłaniała wszystko inne. Herid w każdym razie twierdził, że i tak nigdy nie wygląda przez okno.
— Możecie tutaj poczekać — powiedział Rand, dochodząc do wąskich drzwi; znajdujące się za nimi pomieszczenie było równie wąskie, i zaskoczyło go, że Jalani i Dedric zgodzili się bez wahania.
Dopiero teraz znalazł wytłumaczenie kilku “niedopatrzeń” ze strony tych dwojga. Jalani ani razu nie spojrzała z dezaprobatą na jego miecz, co kiedyś czyniła bardzo często, od momentu gdy wyszedł ze spotkania z Rhuarkiem i Berelain. Ani ona, ani Dedric nawet nie rzucili okiem na konia w stajni, nie poczynili też choćby jednej kąśliwej uwagi na temat tego, że własne nogi człowieka powinny mu w zupełności wystarczyć, czego przedtem regularnie można było od nich oczekiwać.
Jakby na potwierdzenie jego podejrzeń, Jalani porozumiewawczo zerknęła na Dedrica, kiedy Rand tylko odwrócił się w stronę drzwi. Było to spojrzenie przelotne, niemniej jednak wyrażało otwarte zaciekawienie, towarzyszył mu również uśmiech. Dedric zaś tak bezceremonialnie odwracał głowę w jej kierunku, że równie dobrze mógłby się przez cały czas gapić. Tak właśnie postępowali Aielowie, udając, że niczego nie dostrzegają, póki kobieta nie wyjaśniła, o co jej chodzi. Z pewnością ona postąpiłaby w taki sam sposób, gdyby to on zaczął pierwszy zdradzać zainteresowanie.
— Bawcie się dobrze — powiedział Rand przez ramię, za co otrzymał dwa zupełnie zaskoczone spojrzenia, a potem wszedł do środka.
Małe pomieszczenie w całości zastawione było książkami i zasłane zwojami, a także luźnymi kartkami papieru, przynajmniej tak się na pierwszy rzut oka wydawało. Ciasno ustawione półki otaczały pokój ze wszystkich stron, sięgając aż do sufitu, wolne były tylko te miejsca, gdzie znajdowały się drzwi i okno. Księgi i dokumenty zakrywały cały stół, który zajmował większą część izby, leżały w nieporządnym stosie na drugim krześle, a nawet tu i ówdzie na samej podłodze. Sam Herid Fel był człowiekiem krępej budowy ciała; wyraźnie zapomniał tego ranka przeczesać swe rzadkie, siwiejące włosy. W zębach ściskał nie zapaloną fajkę, a cały przód wymiętego brunatnego kaftana miał ubrudzony tytoniowym popiołem.
Wbił wzrok w Randa, zamrugał, przyglądał mu się przez chwilę, aż wreszcie powiedział:
— Aha. Tak. Oczywiście. Właśnie miałem... — Zmarszczył brwi, przeniósł spojrzenie na trzymaną w dłoniach księgę, potem usiadł za stołem i zaczął przebierać w stercie luźnych kart papieru leżących przed nim, cały czas cicho coś do siebie mrucząc. Potem wrócił do oglądania tytułowej stronicy trzymanej w rękach książki i podrapał się po głowie. Na koniec spojrzał ponownie na Randa i znowu zamrugał zaskoczony. — Ach, tak. O czym chciałbyś porozmawiać?
Rand przygotował dla siebie drugie krzesło, odkładając księgi i dokumenty na podłogę, o ten stos następnie wsparł Berło Smoka i usiadł. Próbował rozmawiać także z innymi, którzy znaleźli dla siebie miejsce w szkole, z historykami i filozofami, wykształconymi kobietami i uczonymi, ale za każdym razem przypominało to próbę wydobycia jakiejś konkretnej informacji od Aes Sedai. Pewni byli tylko tego, co zdołali w taki czy inny sposób potwierdzić w swoich dziedzinach wiedzy, ale gdy przechodzili do innych tematów, zasypywali go słowami, które mogły znaczyć dokładnie wszystko... i nic. Złościli się, gdy na nich naciskał — najwyraźniej sądzili, że podważa ich wiedzę, czym najwyraźniej czuli się urażeni — lub zalewali go potokami słów, aż w pewnym momencie przestawał rozumieć połowę z nich. Potrafili też się przed nim płaszczyć, a wtedy mówili mu wszystko, co chciał usłyszeć, albo to, co im się wydawało, że chciał usłyszeć. Herid był inny. Jedną z rzeczy, o których najwyraźniej potrafił bez najmniejszego trudu zapomnieć, był fakt, że Rand jest Smokiem Odrodzonym, a jemu z kolei bardzo to odpowiadało.
— Co wiesz o Aes Sedai i Strażnikach, Herid? Na temat zobowiązania?
— Strażnicy? Zobowiązania? Przypuszczam, że wiem na ten temat tyle co każdy, kto nie jest Aes Sedai. Czyli niewiele. — Herid zaciągnął się wygasłą fajką, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że nie ma w niej żaru. — Co dokładnie chcesz wiedzieć?
— Czy zobowiązania mogą zostać zerwane?
— Zerwane? O, nie. Nie przypuszczam. Chyba że mówisz o śmierci bądź Strażnika, bądź Aes Sedai. Śmierć potrafi zerwać zobowiązania. Tak przypuszczam. Coś kiedyś słyszałem na temat tej więzi, ale nie potrafię sobie przypomnieć... — Herid spojrzał kątem oka na stos notatek leżących przed nim na stole, zaczął je przerzucać, a chwilę później zagłębił się już w lekturze, marszcząc brwi i kręcąc głową. Notatki najwyraźniej sporządzone zostały jego ręką, ale przyglądając mu się z boku, wydawało się, że zupełnie się nie zgadzał z ich treścią.
Rand westchnął, wydawało mu się, że jeśli szybko odwróci głowę, dostrzeże jeszcze dłoń Alanny cofającą się od jego karku.
— A co z pytaniem, które zadałem ci ostatnim razem? Herid? Herid?
Krępy mężczyzna aż podskoczył.
— Och! Tak. Aha, pytanie. Ostatnim razem. Tarmon Gaidon. Cóż, nie mam pojęcia, jak będzie wyglądać. Trolloki, przypuszczam? Władcy Strachu? Tak. Władcy Strachu. Ale rozmyślałem na ten temat. To nie może być Ostatnia Bitwa. Nie przypuszczam, by to było możliwe. Być może każdy Wiek ma swoją Ostatnią Bitwę. Albo przynajmniej większość z nich. — Nagle zmarszczył brwi, zerknął do czaszy swej fajki, a potem zaczął przebierać w stosie papierów zaściełających stół. — Miałem tu gdzieś hubkę i krzesiwo.
— Co masz na myśli, mówiąc, że to nie może być Ostatnia Bitwa? — Rand próbował nadać swemu głosowi łagodne brzmienie. Herid zawsze w końcu przechodził do rzeczy, trzeba było tylko delikatnie naprowadzić go na właściwy temat.
— Co? Tak, dokładnie o to chodzi. To nie może być Ostatnia Bitwa. Nawet jeśli Smokowi Odrodzonemu uda się ponownie zapieczętować więzienie Czarnego, podobnie jak to niegdyś uczynił Stwórca. Czego zresztą, jak przypuszczam, nie jest w stanie dokonać. — Pochylił się do przodu i konspiracyjnie zniżył głos: — Wiesz sam przecież, że on nie jest Stwórcą, cokolwiek powiadają na ulicach. A jednak więzienie musi przez kogoś zostać zapieczętowane. Sam rozumiesz... Koło.
— Nie rozumiem... — Rand zawiesił głos.
— Tak, tak, rozumiesz. Byłby z ciebie dobry uczeń. — Wyciągnąwszy fajkę z ust, Herid zakreślił jej cybuchem krąg w powietrzu. — Koło Czasu. Wieki nadchodzą i mijają, na przemian, w miarę obrotów Koła. Cały ten katechizm. — Nagle wskazał gwałtownym ruchem któryś z punktów wyimaginowanego koła. — W tym miejscu więzienie Czarnego jest nie naruszone. W tym wywiercili w nim otwór, a potem zapieczętowali go powtórnie. — Przesunął koniec cybucha fajki wzdłuż niewidzialnego łuku, który zakreślił w powietrzu. — A w tym miejscu my się znajdujemy. Pieczęcie słabną. Ale to oczywiście nie ma najmniejszego znaczenia. — Cybuch fajki dokończył okrążenia. — Kiedy Koło na powrót obróci się tutaj, do miejsca, gdzie po raz pierwszy wybili otwór, więzienie Czarnego z powrotem będzie całością.
— Dlaczego? Być może następnym razem znowu przewiercą się przez plombę. Może właśnie w taki sposób dokonało się to poprzednim razem... przebili to, co Stwórca uczynił, mam na myśli... być może wybili Szyb przez wcześniejszą plombę, o czym my nie wiemy.
Herid pokręcił głową. Przez krótką chwilę wpatrywał się w swoją fajkę, zauważył, że znowu zgasła, a Rand pomyślał, że pewnie po raz kolejny będzie musiał naprowadzać myśli Herida na właściwe tory, ale ten tylko zamrugał i podjął kolejny wątek:
— Ktoś kiedyś musiał to zrobić. Ten pierwszy raz, o to mi chodzi. Chyba, że twoim zdaniem Stwórca na samym początku zbudował więzienie Czarnego już z gotowym otworem i plombą. — Na samą tę myśl brwi uniosły mu się w zdziwieniu do góry. — Nie, na początku ono było całością i sądzę, że stanie się na powrót całością, kiedy raz jeszcze nastanie Trzeci Wiek. Hm. Ciekawe, dlaczego nazywają go właśnie Trzecim Wiekiem? — Pospiesznie schwycił za pióro i zaczął coś gryzmolić na marginesie otwartej książki. — Uff. Teraz mniejsza o to. Nie twierdzę, że Smok Odrodzony będzie tym, który uczyni je całością, przynajmniej nie musi się to zdarzyć z konieczności w tym Wieku, ale stanie się tak na pewno, zanim ponownie nadejdzie Trzeci Wiek, a nadto jeszcze musi minąć tyleż czasu od chwili, gdy więzienie uczynione zostanie całością... co najmniej więc Wiek... aby wszyscy zapomnieli o Czarnym i jego więzieniu. Aby nikt o nich nie pamiętał. Hm. Zastanawiam się... — Zerknął na swe notatki i podrapał się po głowie, potem z wyraźnym zaskoczeniem stwierdził, że użył do tego celu dłoni, w której trzymał pióro. Na jego włosach pozostała smuga atramentu. — Ostatecznie jest tak, że każdy Wiek, w którym pieczęcie słabną, musi jakoś pamiętać o Czarnym, ponieważ przed żyjącymi w nim ludźmi stoi zadanie pokonania go i zepchnięcia z powrotem do jego lochu. — Wetknął fajkę między zęby, potem próbował znowu coś zapisać, zapomniawszy umoczyć pierwej pióro w kałamarzu.
— Chyba że Czarny wydostanie się na wolność — cicho powiedział Rand. — Wtedy zniszczy Koło Czasu, a potem ukształtuje i Czas, i świat na swój obraz i podobieństwo.
— O to właśnie chodzi. — Herid wzruszył ramionami, patrząc na swe pióro spod zmarszczonych brwi. Nareszcie przypomniał sobie o kałamarzu. — Nie wydaje mi się, abyśmy w tej kwestii, ty czy ja, byli zdolni cokolwiek począć. Dlaczego nie zostaniesz ze mną i nie poświęcisz się studiom? Nie przypuszczam, by Tarmon Gaidon miało nastąpić już jutro, a równie pożytecznie spędzisz czas przy...
— Czy przychodzi ci do głowy jakiś powód, dla którego ktoś mógłby zechcieć niszczyć pieczęcie?
Brwi Herida podskoczyły do góry.
— Niszczyć pieczęcie? Niszczyć pieczęcie? Dlaczego ktokolwiek — prócz szaleńca — miałby chcieć to uczynić? Czy one w ogóle mogą zostać zniszczone? Wydaje mi się, że gdzieś czytałem, iż jest to niemożliwe, ale nie przypominam sobie teraz, czy podano tam tego przyczynę. Co cię skłoniło do takich obaw?
— Nie mam pojęcia. — Rand westchnął. Gdzieś w głębinach jego umysłu Lews Therin zawodził:
“Zerwijcie pieczęcie. Zerwijcie pieczęcie i skończcie z tym wszystkim. Pozwólcie mi umrzeć na wieki”.
Całkiem bezskutecznie wachlując się rogiem swego szala, Egwene patrzyła w obie strony skrzyżowania korytarzy, w nadziei, że tym razem uda jej się nie zgubić. Obawiała się jednak, że stanie się dokładnie odwrotnie, co w niczym nie sprzyjało poprawie jej nastroju. Korytarze w Pałacu Słońca ciągnęły się całymi milami; żaden z nich nie był obecnie chłodniejszy niźli otaczające go okolice, ona zaś spędziła w nich naprawdę zbyt mało czasu, by nauczyć się drogi na pamięć.
Wszędzie pełno było Panien, włóczyły się dwójkami i trójkami — było ich znacznie więcej niż zazwyczaj, gdy towarzyszyły Randowi podczas jego nieobecności w Cairhien. Niby przechadzały się zwyczajnie, jednak w jej oczach coś w ich zachowaniu zdawało się... jakieś ukradkowe. Wiele znało ją z widzenia, mogła więc oczekiwać od nich choćby pozdrowienia — w ogóle Panny uważały, że bycie uczennicą Mądrych znaczy o wiele więcej niźli bycie Aes Sedai, za którą ją pierwotnie uważały, posuwając się aż do tego, iż zapominały, że ona wcale nie jest Aes Sedai — kiedy jednak ją zobaczyły, wyglądały na zaskoczone, przynajmniej w takiej mierze, w jakiej Aielowie w ogóle są do tego zdolni. Skinienia głową, świadczące o tym, że ją rozpoznają, poprzedzała chwila konsternacji, potem przemykały obok niej, nie powiedziawszy ani słowa. To zachowanie nie skłaniało do pytania o drogę. Zamiast tego zmarszczyła groźnie brwi i spojrzała na spoconego służącego, z cienkimi błękitno-złotymi paskami naszytymi na bufiastych ramionach kaftana, zastanawiając się, czy może on wie, jak się dostać tam, dokąd chciała dotrzeć. Trudność polegała na tym, że nie była do końca pewna, dokąd właściwie chce się dostać. Na nieszczęście złożyło się tak, że mężczyzna doprowadzony był niemalże do skraju wytrzymałości psychicznej przez obecność tylu Aielów wokół siebie. Napotkawszy gniewny wzrok kobiety Aielów — większość z nich nigdy nie dostrzegała jej ciemnych oczu, jakich z pewnością żaden Aiel nie mógł posiadać — a głowę mając zapewne wypełnioną opowieściami o Pannach, odwrócił się tylko i uciekł, najszybciej jak potrafił.
Prychnęła z irytacją. Tak naprawdę to wcale nie potrzebowała, by ktoś jej wskazywał drogę. Wcześniej czy później dojdzie do jakiegoś miejsca, które uda jej się rozpoznać. Z pewnością nie ma najmniejszego sensu wracać tą drogą, którą przyszła, w które jednak z trojga odgałęzień się skierować? Zdecydowała się na jedno z nich i ruszyła naprzód krokiem tak zdecydowanym, że nawet kilka Panien zeszło jej z drogi.
Była, prawdę powiedziawszy, w nie najlepszym humorze. Spotkanie z Aviendhą po tak długim czasie byłoby cudowne, gdyby tamta nie poprzestała tylko na chłodnym skinieniu głową i nie umknęła na jakąś prywatną konferencję w namiocie Amys. Prywatną, naprawdę, Egwene przekonała się o tym, kiedy próbowała pójść za nią.
“Nie zostałaś wezwana — ostro oznajmiła Amys, kiedy Aviendha mościła się ze skrzyżowanymi nogami na poduszkach, z uporem wbijając wzrok w spiętrzone dywaniki pod stopami. — Idź sobie na spacer. I zjedz coś. Kobieta nie powinna wyglądać jak suchy badyl”.
W tym momencie zjawiły się, wezwane przez gai’shain, Bair i Melaine, jednak Egwene wykluczono ze spotkania. Nastrój trochę jej się poprawił, gdy zobaczyła szereg Mądrych, które również odprawiono, ale tylko odrobinę. Mimo wszystko była przyjaciółką Aviendhy, a jeśli tamta wpakowała się w jakieś kłopoty, Egwene chciała pomóc.
— Skąd tu się wzięłaś? — usłyszała nagle za sobą natarczywy głos Sorilei.
Egwene była dumna ze swej reakcji. Odwróciła się spokojnie, aby stanąć twarzą w twarz z Mądrą Siedziby Shende. Pochodząca z Jarra Chareen, Sorilea miała rzadkie białe włosy i twarz, która przypominała pomarszczoną skórę naciągniętą ściśle na czaszkę. Cała zresztą składała się niemal jedynie ze ścięgien i kości, a chociaż potrafiła przenosić, dysponowała Mocą w znacznie słabszym stopniu niźli większość kobiet w ogóle obdarzonych Talentem, które Egwene spotkała w życiu. W Wieży nigdy nie zostałaby nikim więcej jak nowicjuszką, zanim nie odprawiono by jej ostatecznie do domu. Jednakże zdolność do przenoszenia nie znaczyła aż tak wiele wśród Mądrych. Jakiekolwiek jednak były tajemnicze reguły rządzące ich społecznością, kiedy w pobliżu znajdowała się Sorilea, przewodnictwo spotkaniom zawsze powierzano jej właśnie. Egwene doszła do wniosku, że tamta zawdzięcza to wyłącznie swej sile woli.
O dobrą głowę wyższa od Egwene, podobnie jak pozostałe kobiety Aielów, Sorilea patrzyła na nią zielonymi oczyma, których spojrzenie mogłoby byka zwalić z nóg. Poczuła nagły przypływ ulgi, to był zwyczajny sposób, w jaki Sorilea patrzyła na ludzi. Gdyby miała komuś coś za złe, wówczas ściany kruszyłyby się pod jej wzrokiem, a draperie stawały w ogniu. Cóż, w każdym razie tak to z pozoru wyglądało.
— Przyszłam zobaczyć się z Randem — powiedziała Egwene. — Wędrówka tutaj z namiotów wydawała mi się równie dobrym spacerem jak każdy inny. — Z pewnością znacznie lepszy był to pomysł niźli obejście szybko pięć, sześć razy dookoła murów miasta, co było równoznaczne z Aielowym łatwym ćwiczeniem. Miała nadzieję, że Sorilea nie zapyta jej, dlaczego tak jej się wydawało. Naprawdę nie lubiła okłamywać którejś z Mądrych.
Sorilea patrzyła na nią przez chwilę, parsknęła coś niezrozumiale, następnie otuliła szalem chude ramiona i rzekła:
— Jego tu nie ma. Udał się do tej swojej szkoły. Berelain Paeron zasugerowała, że udanie się za nim nie byłoby najlepszym pomysłem, a ja się z nią zgodziłam.
Utrzymanie nie zmienionego wyrazu twarzy stanowiło dla Egwene doprawdy znaczny wysiłek. To, że Mądre staną po stronie Berelain, było ostatnią rzeczą, jaka jej się wydawała możliwa. Traktowały ją jak kobietę, której należy się szacunek, i której słowa trzeba poważać, co w ogóle dla Egwene było niepojęte, a działo się tak tylko z tego powodu, że Rand nadał jej najwyższą w mieście władzę. Z pozoru było to zupełnie absurdalne. Kobieta z Mayene chodziła wszędzie w swych skandalicznych sukniach i otwarcie z każdym flirtowała — o ile nie robiła czegoś więcej, o co Egwene gdzieś w mrocznych zakątkach duszy ją podejrzewała. W żadnej mierze nie była to kobieta, do której Amys mogłaby się uśmiechać jak do ukochanej córki. Nie mówiąc już o Sorilei.
Przez głowę przemknęły jej jakieś bezładne myśli na temat Gawyna. To był tylko sen, a na dodatek jego sen. Z pewnością nie przypominało to niczego, co robiła — na jawie — Berelain.
— Kiedy policzki młodej kobiety czerwienieją bez jawnego powodu — oznajmiła Sorilea — zazwyczaj musi chodzić o mężczyznę. Któryż z mężczyzn ściągnął na siebie twe zainteresowanie? Czy mogę oczekiwać, że wkrótce złożysz ślubny wianek u jego stóp?
— Aes Sedai rzadko wychodzą za mąż — chłodno odparła Egwene.
Parsknięcie tej kobiety zabrzmiało niczym odgłos strzepnięcia mokrego materiału. Panny i Mądre, a tak naprawdę to właściwie każdy z Aielów, mogły zdecydować, że wcale nie jest już Aes Sedai, przynajmniej do czasu, póki pobiera nauki u Amys i pozostałych, jednak Sorilea posuwała się jeszcze dalej. Najwyraźniej sądziła, że Egwene stała się jedną z kobiet Aielów. A na domiar wszystkiego nie było takiej sprawy, w którą Sorilea nie czuła się uprawniona wściubiać swego nosa.
— Zrobisz tak, dziewczyno. Nie jesteś jedną z tych, które stają się Far Dareis Mai i uważają mężczyzn za zwierzynę łowną. Te biodra stworzone zostały do rodzenia dzieci i ty będziesz je rodziła.
— Czy możesz mi łaskawie powiedzieć, gdzie mam zaczekać na Randa? — zapytała Egwene głosem znacznie słabszym niż zazwyczaj. Sorilea nie wędrowała po snach, nie była zdolna do pojęcia ich znaczenia, z pewnością nie dysponowała też talentem Przepowiadania. Potrafiła jednak wypowiadać swe myśli w taki sposób, że ich prawdziwość zdawała się nieuchronna. Dzieci Gawyna. Światłości, w jaki sposób miałaby mieć dzieci z Gawynem? W rzeczywistości Aes Sedai prawie nigdy nie wychodziły za mąż. Rzadkością byli mężczyźni, którzy zechcieliby poślubić kobietę posługującą się Mocą, zdolną poradzić sobie z nimi tak łatwo jak z dzieckiem.
— Chodźmy tędy — powiedziała Sorilea. — Czy to jest Sanduin, ten wielkolud z Prawdziwej Krwi, którego widziałam wczoraj w okolicach namiotu Amys? Dzięki tej bliźnie reszta jego twarzy wygląda jeszcze bardziej przystojnie...
Sorilea zaczęła dalej wymieniać imiona, prowadząc Egwene przez korytarze pałacu, za każdym razem sprawdzając kątem oka jej reakcję. Robiła też wszystko ze swej strony, aby jak najlepiej przedstawić wdzięki danego mężczyzny, a ponieważ najwyraźniej uważała, iż nie może się to obyć bez opisu, jak każdy z nich wygląda bez ubrania — mężczyźni i kobiety Aielów dzielili te same łaźnie parowe — Egwene z pewnością zdążyła się niejeden raz zaczerwienić, zanim dotarły do komnat, w których Rand miał spędzić noc.
Kiedy wreszcie tam się znalazły, Egwene z prawdziwą ulgą pospiesznie podziękowała tamtej, a potem zatrzasnęła za sobą drzwi do przedsionka. Na szczęście Mądra musiała mieć jakieś swoje sprawy do załatwienia, bo w przeciwnym razie zapewne chciałaby poczekać wraz z nią.
Zrobiwszy głęboki oddech, Egwene zaczęła wygładzać suknie i poprawiać szal. Nie potrzebowały tego, jednak czuła się tak, jakby przed chwilą zrzucono ją ze stoku wzgórza. Sorilea wprost uwielbiała bawić się w swatkę. Zdolna była sama upleść ślubny wianek dla jakiejś kobiety, potem zawlec ją, aby położyła go u stóp mężczyzny, którego Sorilea wybrała, i wykręcać mu rękę tak długo, póki nie podniósł wianka. Cóż, być może nie było to dosłownie wleczenie i wykręcanie ręki, ale wychodziło na jedno i to samo. Rzecz jasna, w jej przypadku Sorilea nie posunęłaby się tak daleko. Na myśl o tym zebrało jej się na śmiech. Mimo wszystko Sorilea nie myślała poważnie o tym, że ona zostanie kobietą Aiel; wiedziała wszak, że Egwene jest Aes Sedai, albo przynajmniej za taką ją uważała. Nie, oczywiście, że nie było powodów do przejmowania się czymś takim!
Zamarła na dźwięk cichych kroków w sypialni, trzymając wciąż w dłoniach końce szarej szarfy, którą przewiązywała włosy. Skoro Rand był zdolny przemieszczać się bez trudu z Caemlyn do Cairhien, to zapewne mógł również wskoczyć prosto do swej sypialni. A może ktoś — lub coś — czekał tam na niego. Na wszelki wypadek objęła saidara i uplotła zeń kilka paskudnych rzeczy, gotowych w każdej chwili do użytku. Z sypialni Randa wyszła kobieta gai’shain, z pełnym naręczem pościeli; na jej widok aż się wzdrygnęła. Wtedy Egwene wypuściła saidara, z nadzieją, że tym razem udało jej się nie zarumienić.
Niella była tak podobna do Aviendhy, że na pierwszy rzut oka potrafiła zaskoczyć, gdy ujrzało się ją w tych głęboko wyciętych białych szatach. Póki Egwene nie zdała sobie sprawy, że musiałaby dodać pięć lub sześć lat do oblicza, które miała przed sobą, nie mówiąc już o tym, że nie było tak smagłe jak u tamtej i być może nieco pulchniejsze. Siostra Aviendhy nigdy nie została Panną Włóczni; była zamiast tego tkaczką, odbyła już dobrze ponad połowę roku swej służby.
Egwene nie przywitała się z dziewczyną; tym tylko wprawiłaby Niellę w zmieszanie.
— Czy można wkrótce spodziewać się Randa? — zapytała.
— Car’a’carn przybędzie tu, kiedy sam tak zdecyduje — odparła Niella z oczyma skromnie spuszczonymi. To naprawdę stanowiło dziwny widok; twarz Aviendhy, nawet jeśli odrobinę pulchniejsza, niezbyt dobrze zgadzała się z wyrazem skromności. — My musimy wyczekiwać w gotowości na czas, aż się pojawi.
— Niella, czy masz może jakieś pojęcie, dlaczego Aviendha miałaby się zamykać na osobności z Amys, Bair i Melaine? — Z pewnością nie miało to nic wspólnego z wędrowaniem po snach, Sorilea dysponowała w tej sprawie identycznymi zdolnościami jak Aviendha.
— Ona jest tutaj? Nie, nie znam żadnego powodu. — Ale błękitnozielone oczy Nielli zwęziły się odrobinę, kiedy to powiedziała.
— Na pewno coś wiesz — nalegała Egwene. Równie dobrze mogła skorzystać z posłuszeństwa okazywanego przez gai’shain. — Powiedz mi, o co chodzi, Niella.
— Wiem tyle, że Aviendha tak mnie każe wychłostać, że nie będę mogła siadać, jeśli Car’a’carn zastanie mnie tutaj z naręczem brudnej pościeli — odparła ponurym głosem Niella. Egwene nie miała pojęcia, czy w tę sprawę nie było jakoś zaangażowane ji’e’toh, jednak w jej obecności Aviendha zawsze traktowała swą siostrę znacznie surowiej niż pozostałych gai’shain.
Niella pospieszyła w stronę drzwi, wlokąc za sobą skraj szaty po wzorzystym dywanie, ale Egwene schwyciła ją w porę za rękaw.
— Czy zrzucisz biel, kiedy minie twój czas?
Nie było to stosowne pytanie, zaś skromność na twarzy tamtej zastąpiła duma, której nie powstydziłaby się żadna z Panien.
— Inne postępowanie oznacza szyderstwo z ji’e’toh — sztywno odparła Niella. Nagle na jej ustach zaigrał leciutki uśmiech. — A poza tym przyjdzie po mnie mój mąż. Nie byłby zadowolony, gdyby mnie nie spotkał. — Pozbawiona wyrazu maska powróciła na jej oblicze, znowu spuściła oczy. — Mogę już odejść? Skoro Aviendha jest tutaj, będę starała się jej unikać, ile tylko w mojej mocy, ona zaś na pewno zajrzy do tych komnat.
Egwene pozwoliła jej odejść. Nie miała w każdym razie prawa pytać — mówienie o życiu gai’shain przed przywdzianiem bieli, lub po jej zrzuceniu, oznaczało wstyd dla tamtej. Sama poczuła się trochę zawstydzona, chociaż oczywiście nie musiała przestrzegać wymogów ji’e’toh. Starała się tylko być grzeczna.
Kiedy została sama, usiadła w suto rzeźbionym i złoconym fotelu; po tak długim okresie siadywania ze skrzyżowanymi nogami na poduszkach mebel wydał jej się osobliwie wygodny. Podkuliła nogi i zaczęła rozmyślać nad tym, o czym też Aviendha mogła rozmawiać z Amys i pozostałymi dwoma. Z całkowitą niemalże pewnością można było założyć, iż mówiły o Randzie. Jego osoba zawsze stanowiła główny przedmiot zainteresowania Mądrych. Nie dbały wcale o Proroctwa Smoka ułożone przez mieszkańców mokradeł, znały jednak dokładnie Proroctwo Rhuidean. On wreszcie zniszczy Aielów tak, że, zgodnie ze słowami Proroctwa, “niedobitki niedobitków” tylko ocaleją, one zaś chciały zadbać, by te niedobitki były tak liczne, jak tylko możliwe.
Właśnie dlatego upierały się, by Aviendha pozostawała w pobliżu niego. Tak blisko, że naruszało to wymogi przyzwoitości. Przed wejściem do komnaty była pewna, że zobaczy na posadzce posłanie przygotowane dla Aviendhy. A jednak Aielowie przecież inaczej podchodzili do tych spraw. Mądre chciały, żeby Aviendha nauczyła go obyczajów i tradycji Aielów, żeby przypominała mu, że jego krew jest krwią Aielów, chociaż nie wychował się wśród nich. Najwyraźniej uznały, że to przypominanie winno odbywać się przez całą okrągłą dobę, jednak biorąc pod uwagę wszystko, z czym przyszło im się mierzyć, nie mogła tak do końca mieć o to do nich pretensji. A jednak zmuszanie kobiety, by spała w jednym pomieszczeniu z mężczyzną, nie było przyzwoite.
Co więcej, nie potrafiła niczego wymyśleć w związku z problemem Aviendhy, zwłaszcza że tamta bynajmniej nie widziała w tym niczego zdrożnego. Wsparłszy się na łokciu, próbowała zaplanować, w jaki sposób ma potraktować Randa. Jej myśli błądziły, podsuwając kolejne pomysły, ale ostatecznie do niczego nie doszła, a on wreszcie się pojawił, mrucząc coś cicho do dwóch Aielów, z którymi rozstawał się w drzwiach komnaty.
Egwene skoczyła na równe nogi.
— Rand, musisz mi pomóc poradzić sobie z Mądrymi, one ciebie posłuchają — wybuchnęła, zanim zdążyła ugryźć się w język. Było to coś, czego właśnie za nic nie chciała powiedzieć.
— Również się cieszę, że cię znowu widzę — powiedział, uśmiechając się. Miał w dłoni tę długą seanchańską włócznię; od czasu jak ją widziała po raz ostatni, jej drzewce ktoś pokrył rzeźbionymi Smokami. Żałowała, że nie wie, skąd on to wziął; wszystko, co wiązało się z Seanchanami, przyprawiało ją o dreszcze. — Czuję się dobrze, dziękuję ci, Egwene. A ty? Znowu wyglądasz jak dawniej, jak zawsze pełna animuszu. — Wyglądał na strasznie zmęczonego. I stanowczego na tyle, by uśmiech na jego twarzy zaczynał sprawiać dziwne wrażenie. Za każdym razem, gdy go spotykała, zdawał się coraz pewniejszy podejmowanych decyzji.
— Niech ci się nie wydaje, że jesteś zabawny — odparowała, zła na niego. Lepiej już ciągnąć dalej to, co zaczęła. Lepiej niźli się wycofywać i przepraszać, tylko jeszcze bardziej by się uśmiał. — Pomożesz mi?
— W jaki sposób? — Najwyraźniej czuł się tutaj jak u siebie w domu... no cóż, to były jego komnaty.:. położył ozdobioną chwostami włócznię na małym stoliku z nogami wyrzeźbionymi w pantery, a potem odpasał miecz i zdjął kaftan. Z jakiegoś powodu nie pocił się bardziej niż Aielowie. — Mądre wprawdzie mnie słuchają, ale słyszą tylko to, co chcą. Nauczyłem się już rozpoznawać to pozbawione wyrazu spojrzenie, jakim mnie traktują, kiedy stwierdzają, że opowiadam bzdury, a ponieważ nie chcą mnie tym zawstydzić, nie informują mnie o tym, ani też nie kłócą się, tylko zwyczajnie puszczają mimo uszu. — Przystawił sobie jeden ze złoconych foteli naprzeciwko niej, po czym rozparł się w nim, wyciągając obute nogi przed siebie. Nawet to udało mu się wykonać w jakiś wyjątkowo bezczelny sposób. Zdecydowanie zbyt wielu ludzi mu się kłaniało.
— Czasami rzeczywiście mówisz rzeczy pozbawione sensu — odburknęła. Z jakiegoś powodu to, że nie miała już więcej czasu na zastanawianie się, pozwoliło jej skupić myśli. Starannie poprawiła swój szal, usiadła wyprostowana naprzeciw niego. — Wiem, że chciałbyś usłyszeć, jak się miewa Elayne. — Dlaczego jego twarz tak nagle posmutniała, a jednocześnie nabrała wyrazu mroźniejszego niźli oddech zimy? Zapewne dlatego, że już od dawna nie miał wieści od Elayne. — Wątpię, by Sheriam przekazywała Mądrym jakieś przeznaczone dla ciebie wieści. — Na ile się orientowała, wieści nie było żadnych, chociaż on w sumie rzadko bywał w Cairhien, a tylko tu mógł się czegoś dowiedzieć. — Mnie Elayne zaufa, powierzy mi taką sprawę. Mogę więc przekazywać tobie wieści od niej, ale pod warunkiem, że uda ci się przekonać Amys, iż jestem dość silna, aby... aby wrócić do moich studiów.
Żałowała, że głos jej się załamał, jednak wiedział doprawdy zbyt wiele o wędrowaniu po snach, nie mówiąc już o samym Tel’aran’rhiod. Prawie wszystko, co dotyczyło wędrowania po snach, prócz samej nazwy chyba, stanowiło tajemnicę głęboko przez Mądre skrywaną, szczególnie przez te, które potrafiły to robić. Nie miała prawa zdradzać ich sekretów.
— Powiesz mi, gdzie jest Elayne? — Równie dobrze mógłby poprosić o filiżankę herbaty.
Zawahała się, ale porozumienie, jakie zawarły ona, Nynaeve i Elayne — Światłości, jak dawno to było? — wciąż obowiązywało. Rand nie był już dłużej chłopcem, z którym dorastała. Był mężczyzną, pełnym poczucia własnej wartości, a niezależnie do tego, jakim przemawiał głosem, te niewzruszone oczy w jego twarzy zwyczajnie domagały się odpowiedzi. Jeżeli podczas spotkania Aes Sedai i Mądrych, można by rzec, sypały się skry, to gdyby doszło do spotkania między nim a Aes Sedai, to chyba wybuchłby istny pożar. Ktoś musiał stanąć między nimi i tylko one trzy nadawały się do tego zadania. Miała nadzieję, że przy okazji nie spłoną.
— Nie mogę ci tego powiedzieć, Rand. Nie mam takiego prawa. Nie wolno mi. — I to również była prawda. A zresztą i tak nie potrafiłaby mu przecież powiedzieć, gdzie się. dokładnie znajduje się Salidar; wiedziała tylko, że gdzieś za Altarą, nad rzeką Eldar.
Z napięciem pochylił się do przodu.
— Wiem, że ona jest z Aes Sedai. Powiedziałaś mi kiedyś, że te Aes Sedai mnie popierają, albo że jest to przynajmniej prawdopodobne. Czy one się mnie boją? Mogę poprzysiąc, że będę trzymał się od nich z dala, jeżeli tak się sprawy mają. Egwene, zamierzam oddać Elayne Tron Lwa, a także Tron Słońca. Ma prawo ubiegać się o oba, Cairhien zaakceptuje ją równie łatwo jak Andor. Potrzebuję jej, Egwene.
Egwene już otworzyła usta — i nagle zrozumiała, że właśnie chciała powiedzieć mu wszystko, co wie na temat Salidaru. Na szczęście, zagryzła zęby tak silnie, że aż zabolała ją szczęka; otworzyła się na saidara. Wypełniło ją słodkie poczucie jedności z życiem, tak potężne, że przegnało wszelkie inne uczucia, pomogło; powoli pragnienie powiedzenia wszystkiego zaczęło zanikać.
Z westchnieniem opadł na fotel, ona zaś patrzyła nań szeroko rozwartymi oczyma. Co innego wiedzieć, że on jest najsilniejszym ta’veren od czasów Artura Hawkwinga, a całkiem co innego pozwolić, by on nad nią zapanował. Ledwie potrafiła się powstrzymać, by nie drżeć niepohamowanie i nie obejmować się ramionami.
— Nie powiesz mi — oznajmił. Nie było to pytanie. Energicznie potarł przedramiona, przez rękawy koszuli, czym jej przypomniał, że nadal obejmuje saidara; musiał to silnie odczuwać, jak mrowienie na skórze. — Czy sądziłaś, że chcę to z ciebie wydrzeć przemocą? — warknął, znienacka rozzłoszczony. — Czy jestem teraz w twoich oczach takim potworem, że aż musisz odwoływać się do Mocy, aby się ochronić przede mną?
— Nie potrzebuję niczego dla ochrony przed tobą — powiedziała tak spokojnie, na ile tylko było ją stać. Ciągle jeszcze kotłowało jej się w żołądku. To był Rand, a jednocześnie był to mężczyzna, który potrafił przenosić. Jakaś część jej duszy pragnęła tylko jęczeć i zawodzić głucho. Wstydziła się tych uczuć, nie potrafiła ich jednak przegnać na dobre. Przy uwalnianiu .saidara zawahała się na ułamek sekundy i zaraz tego pożałowała. Nie miało to jednak znaczenia; gdyby doszło do takiej walki, to musiałaby najpierw odgrodzić go jakoś od Źródła, bo w przeciwnym wypadku pokonałby ją bez większych kłopotów, jakby siłowali się na rękę. — Rand, przepraszam, ale nie mogę ci pomóc, naprawdę nie mogę. I na dodatek zamierzam raz jeszcze poprosić ciebie o pomoc. Wiesz przecież, że w ten sposób sam sobie też pomożesz.
Jego gniew rozpłynął się w szaleńczym uśmiechu; te błyskawiczne zmiany nastroju były naprawdę przerażające.
— “Kot za kapelusz albo kapelusz za kota” — zacytował.
“Ale nic za nic” — dokończyła w myślach. Słyszała to przysłowie, kiedy była mała; wymyślili je ludzie z Taren Ferry.
— Ty wkładasz swego kota do kapelusza, a potem jeszcze wpychasz go do kieszeni spodni, Randzie al’Thor — powiedziała chłodno. Jakoś jej się udało nie trzasnąć z całych sił drzwiami, niemniej miała wielką ochotę to uczynić.
Oddalała się szybko od jego komnat, zastanawiając się, co teraz ma począć. W jakiś sposób musiała przekonać Mądre, by pozwoliły jej wrócić do Tel’aran’rhiod — legalnie, można by rzec. Wcześniej czy później, on i tak będzie musiał spotkać się z tymi Aes Sedai z Salidaru, co ułatwione byłoby, gdyby wpierw udało jej się porozmawiać z Elayne lub Nynaeve. Była trochę zaskoczona, że Salidar jeszcze się do niego nie zwrócił; cóż powstrzymywało Sheriam i pozostałe? Nic, co w najmniejszym stopniu choćby zależało od niej, Elayne i Nynaeve zaś z pewnością lepiej wiedziały, w czym rzecz.
Spotkanie z Elayne stawało się coraz pilniejsze. Rand jej potrzebował. Kiedy o niej mówił, jego głos brzmiał tak, jakby znaczyła dla niego więcej niźli cokolwiek innego w świecie. To powinno rozproszyć resztki jej zmartwień co do tego, czy on ją jeszcze kocha. Żaden mężczyzna nie potrafił w ten sposób mówić o kobiecie, jeśli jej nie kochał.
Przez kilka chwil Rand siedział jeszcze bez ruchu, wpatrując się w drzwi, które zamknęła za sobą Egwene. Tak bardzo zmieniła się od czasu, gdy była tą małą dziewczynką, z którą się wychowywał. W tym ubraniu Aielów stanowiła doskonałą kopię Mądrej — wyjąwszy w każdym razie wzrost; wyglądała więc jak niska Mądra o ciemnych oczach. Jednak tamta Egwene, którą pamiętał, wkładała we wszystko, co robiła, całe swoje serce. Teraz była chłodna jak inne Aes Sedai, ujęła saidara, kiedy tylko osądziła, że on jej zagraża. To było coś, o czym nie powinien zapominać. Niezależnie od tego, jakie miała na sobie suknie, chciała być Aes Sedai, i zatrzyma dla siebie tajemnice Aes Sedai, nawet po tym, jak przysiągł jej, że potrzebuje Elayne, by zapewnić pokój dwóm narodom. Trudno, trzeba o niej myśleć jako o Aes Sedai. To było naprawdę smutne.
Znużony podniósł się z fotela i z powrotem przywdział kaftan. Musiał się jeszcze spotkać z cairhieniańskimi arystokratami, Colavaere i Maringilem, Dobraine i całą resztą. A także z Tairenianami; Meilan, Aracome i inni będą się zżymać, jeśli poświęci Cairhienianom choć odrobinę czasu więcej. Mądre też będą chciały odbyć z nim rozmowę, a także Timolan i pozostali wodzowie klanów, którzy jeszcze się z nim dzisiaj nie widzieli. Dlaczego w ogóle chciał opuścić Caemlyn? Cóż, rozmowa z Heridem była naprawdę sympatyczna, jednak kwestie, jakie z niej wyniknęły, nie należały do przyjemnych, a mimo to dobrze od czasu do czasu porozmawiać z kimś, kto nie pamięta, że on jest Smokiem Odrodzonym. A poza tym udało mu się chociaż na chwilę pozbyć się tej szajki Aielów, jaka zazwyczaj go otaczała; zamierzał odtąd częściej sobie na to pozwalać.
Dostrzegł swe odbicie w lustrze ze złoconymi ramami.
— Przynajmniej udało ci się ukryć przed nią, jak bardzo jesteś zmęczony — powiedział do lustra. To była jedna z najcenniejszych rad Moiraine.
“Nie pozwól im nigdy dostrzec, że tracisz siły”.
Właśnie zaczął myśleć o Egwene jako o jednej z nich.
Sulin udawała, że pod oknami Randa al’Thora przycupnęła jedynie przypadkiem; wbijała raz za razem niewielki nóż w ziemię, jakby zabawiała się grą w pikietę. Kiedy usłyszała pohukiwanie sowy rozlegające się z jednego z okien, z cichym przekleństwem powstała szybko i natychmiast wsunęła nóż za pas. Rand al’Thor znowu opuścił swe komnaty. Czuwanie nad nim w ten sposób nie zdawało egzaminu. Gdyby miała tu Enailę albo Somarę, wówczas one by musiały go pilnować. Normalnie jednak starała się chronić go przed tego typu bzdurami, dokładnie tak, jakby postąpiła w przypadku pierwszego brata.
Pobiegła do najbliższego wejścia, gdzie przyłączyły się do niej kolejne Panny — żadna nie przyszła tutaj razem z nią — i zaczęły przeszukiwać gęstwę korytarzy, starając się, żeby to tak wyglądało, jakby tylko spacerowały. Niezależnie od tego, czego chciał Car’a’carn, nic nie mogło się stać jedynemu synowi Panny, który do nich powrócił.