Santa Maria! Co to się wydarzyło wczoraj wieczorem?
Poszłam się położyć, wszystko było już gotowe do mojego wyjazdu, który ma nastąpić dziś popołudniu, gdy nagle usłyszałam dobiegające z korytarza jakieś dziwne dźwięki, szuranie kroków, szepty i postękiwania…
Delikatnie uchyliłam ciężkie dębowe drzwi. Zrobiłam tylko małą, malusieńką szczelinkę i wyjrzałam jednym okiem. W moim pokoju było ciemno, mnie więc nikt nie mógł zobaczyć.
Zamigotał płomień świecy, trzymanej wielką ręką. Dostrzegłam twarz, to był jeden z parobków. Towarzyszyło mu jeszcze dwóch mężczyzn. W pierwszej chwili wydało mi się, że jednym z nich jest ojciec, lecz on przecież pojechał walczyć dla króla Felipe – Filipa Czwartego, również żądnego krwi jak ojciec. Król twardą ręką gromi wszystkie niewierne psy, protestantów i inną hołotę. Jezusie Maryjo, ojciec opowiadał mi o królewskiej komnacie tortur, to naprawdę niezwykłe!
O czym to ja pisałam? Aha, ten tak bardzo podobny do ojca i jeden ze służących coś między sobą nieśli, jakiś podłużny opakowany przedmiot, zwieszający się pośrodku. Przypominał trochę zwinięty dywan. Wydaje mi się, że to naprawdę był dywan.
Mam wrażenie, że poznałam ten, który leży rozłożony w zewnętrznym korytarzu zamkowej kaplicy.
Zbliżyli się, więc jeszcze bardziej przymknęłam drzwi. Coś do siebie szeptali w podnieceniu, a tymczasem ten ze świecą podszedł do drzwi wieży. No tak, bo jest przecież korytarz prowadzący na wieżę, ale najpierw trzeba przejść do wąskiej narożnej wieży, stamtąd kręconymi schodami w dół i dochodzi się do nowych drzwi, prowadzących na korytarz wiodący do wielkiej wieży. Przecież doskonale znam tę drogę, bo muszę siedzieć w tej paskudnej wieży, gdy uznają, że byłam niegrzeczna. Ja uważam, że nie postępuję niegrzecznie, lecz jestem po prostu szczera, a widać tego nie wolno, bo wówczas prosta droga do więzienia.
Fuj! Zapachniało ziemią, kiedy mnie mijali.
Z tej wąskiej, wysokiej narożnej wieży dochodzi takie straszliwe zawodzenie, jak gdyby wiatr upatrzył sobie to miejsce. Nie lubię tych kręconych schodów. Kiedy się nimi idzie, powiewy wichru podnoszą spódnicę i chłód przenika całe ciało, to ani trochę nie jest przyjemne.
Bez względu na wszystko: mężczyźni zniknęli w narożnej wieży.
Nawet na moment nie wypuścili z rąk dywanu, który wprawdzie nie wydawał się wcale ciężki, lecz ten człowiek przypominający ojca szepnął: „Ostrożnie, do wszystkich diabłów”, i pewnie dlatego sprawiali wrażenie bardzo zmęczonych dźwiganiem. A w wieży zawodziło, jak gdyby zamknęli tam wszystkie diabły.
Jak przyjemnie jest pisać o diabłach! Na głos nie wolno o nich mówić. Nie mogę pozwolić, żeby ktokolwiek czytał ten pamiętnik, bo wtedy będzie ze mną źle.
Zaczekałam chwilę, lecz mężczyźni nie wrócili.
Ciekawa jestem, skąd się tu wzięli? Nie przyszli przecież z sali rycerskiej, która znajduje się na dole. I czego szukali tu, na górze, przecież mogli przejść bezpośrednio do wieży?
Tu są tylko sypialnie i zamkowa kaplica.
No właśnie, kaplica. Czy może raczej powinnam nazwać ją kościołem? Czego mogli tam szukać? W dodatku tyle ostrożności i tajemniczości z powodu jednego dywanu? Nic z tego nie pojmuję.