Pireneje, A. D. 1628

Nie mieliśmy za sobą jeszcze nawet polowy drogi do domu, kiedy się to stało.

Siedziałam w trzęsącym się powozie, otaczały nas wspaniałe krajobrazy, a ja okropnie się martwiłam. Przyzwoitka, ta stara wiedźma, usadowiła się naprzeciwko mnie i nawet nie starała się ukryć swego oburzenia. Twarz miała ściągniętą, a oczy i kościste palce mocno zaciśnięte. Uparcie odwracała wzrok, nie chciała poświęcić mi ani jednego spojrzenia. Całą swoją postawą dawała mi do zrozumienia, że moja zdrada oznaczać będzie dla niej śmierć.

Służąca, o której erotycznym życiu całkiem sporo już się dowiedziałam, zdołała zabrać się z nami, lecz w jaki sposób, tego nie rozumiem. To ona przecież miała wydusić ze mnie wiedzę o skarbie. Oczywiście znów powróciła ta stara historia o skarbie ukrytym gdzieś na pustkowiu. Ale ja nic o nim nie wiem! A gdybym wiedziała, to skarb na pewno już by tam nie leżał, byłby mój i mogłabym kazać wszystkim tym wstrętnym ludziom, którzy mnie otaczają, wynosić się do wszystkich diabłów.

Nie, nie ojcu. On wprawdzie bardzo rzadko mnie widuje i wciąż marzy o synu przez duże S, ale nigdy nie jest dla mnie niedobry.

Potrafi nawet naburczeć na Mamę, żeby „zostawiła dziewczynkę w spokoju”. To, moim zdaniem, bardzo wielkoduszne z jego strony.

Nie, nie, z ojcem podzieliłabym się tym skarbem, gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie go szukać. Nikt jednak tego nie wie i skarb na pewno jest tylko legendą.

Końmi powoził ten, który romansował ze służącą, również jemu w jakiś sposób udało się zabrać w drogę, lecz on zapewne miał później wrócić na dwór stryja Dominga. Zastanawiałam się, czy planują wobec mnie jakieś bezpośrednie działania, ale nie, raczej zamierzali wstrzymać się ze wszystkim, dopóki nie dotrzemy na miejsce.

Przecież właśnie w tym celu dziewczyna miała dostać się na służbę u Mamy.

Wyrzucono mnie z domu stryja Dominga niemal tak jak stałam, kazano mi odjeżdżać natychmiast, chociaż pora była już dość późna.

Nie chcieli mnie tam trzymać nawet przez moment dłużej, a teraz zaczął już zapadać zmierzch. Może to i nie najlepiej, lecz właściwie góry w tym świetle wyglądały naprawdę pięknie. Człowiek na ich widok wspominał dzieciństwo. Wprawdzie nie było tak znów co wspominać, ale istniały w nim mimo wszystko krótkie chwile radości.

Powóz toczył się, podskakując na wyboistej, kamienistej drodze, gdy nagle woźnica przyspieszył tak gwałtownie, że duena poleciała mi na kolana. Nie przyjęłam jej serdecznie. Służąca wyjrzała na zewnątrz, lecz nic nie zobaczyła, duena natomiast, siedząca tyłem do kierunku jazdy, podniosła głowę, popatrzyła przez tylne okienko powozu i uderzyła w krzyk.

Odwróciłam się. Za nami jechało kilku jeźdźców na koniach i doprawdy, poruszali się bardzo szybko. Nasz ekwipaż nie miał żadnych szans.

Woźnica zawołał coś do swej kochanki, nie wychwyciłam sensu jego słów, lecz ona je zrozumiała. W czasie gdy on zrzucił z kozła mój podróżny kufer, ona otworzyła drzwiczki powozu i wypchnęła mnie. Byłam na to kompletnie nieprzygotowana i nie zdołałam się niczego uchwycić, zleciałam na ziemię i przeturlałam się w trawę.

Uderzyłam się w bark, ale tym nie bardzo się przejęłam. Znacznie gorszy był widok znikającego powozu i wszystkich tych koni, które zatrzymały się wokół mnie tak gwałtownie, że aż ziemia i trawa tryskała im spod kopyt, całą mnie zasypując.

Jakiż nędzny postępek!

Jeźdźcy ponad moją głową żywo dyskutowali, czy powinni ruszyć w ślad za powozem, lecz prędko doszli do wniosku, że prawdopodobnie pozostali w nim jedynie nędzni słudzy, którzy postanowili ratować swoje życie, pozbywając się tego, co cenne i rzucając to niczym przynętę wygłodzonym rybom.

Mówili po baskijsku, który przecież dobrze znałam.

Stanęłam na nogi i z godnością otrzepałam włosy i ubranie.

„Przerwaliście mi podróż do domu, nędzni grubianie!” – oświadczyłam surowym tonem, który, jak miałam nadzieję, zdoła ukryć drżenie mego głosu. Musiałam wywrzeć na nich wrażenie, potraktować z wyniosłością, to było ważne. Cała sytuacja nie wyglądała ani trochę zabawnie.

„Żądam, abyście dali mi konia, bym mogła pojechać dalej!”

Wybuchnęli śmiechem. Było ich sześciu. Czterech przeszukało mój bagaż, dwaj stali przy mnie. Przypuszczałam, że to rozbójnicy, lecz jednak później się okazało, że się myliłam.

„Kurczaczek stroszy piórka” – stwierdził jeden z nich, zadzierając mi spódnicę szpicrutą. Odtrąciłam ją ze wściekłą miną i dumnie poruszyłam głową.

„Mój ojciec potraktuje was tak, jak wy traktujecie mnie. Lepiej więc będzie, jeśli postąpicie zgodnie z moim życzeniem”.

„A kimże jest ten twój ojciec, który tyle może?” – zarechotał mężczyzna.

„Moim ojcem jest don Sevastino de Navarra z Castillo de Ramiro – odparłam z pogardą. – Rozmowa z wami jest poniżej mojej godności, ale potraktujcie to jak rozkaz!”

Z ich twarzy trudno było wyczytać, czy zaimponowały im te wszystkie wspaniałe tytuły. Zawołali jednak do tamtych:

„Posłuchajcie, mamy córkę Sevastina!”

„Co?”

Kolejny wybuch grubiańskiego śmiechu. Jeden z napastników zawołał:

„Córka Sevastina? Niech ją dostanie El Punal!”

„Nie, nie, zaczekajcie! – zawołał inny. – Nie pojmujecie, jak bardzo jest ona dla nas cenna?”

Reszta milczała.

„Sevastino to człowiek króla – wyjaśnił ten, który kazał im się wstrzymać. – Weźmiemy ją jako zakładniczkę”.

„Czy król Felipe będzie się troszczył o jakąś dziewczynę?

„Don Sevastino jest potężny i łatwo wpada w gniew. Felipe nie zechce z nim zadzierać”.

„Czy wobec tego przetrzymywanie tej dziewczyny nie będzie dla nas niebezpieczne?”

„Nie musimy się przyznawać, że to my ją porwaliśmy. Powiemy tylko, że wiemy, gdzie jest. A potem będziemy mogli odwieźć ją do domu, oczywiście w zamian za odpowiednią nagrodę”.

Kolejny wybuch śmiechu.

„Chodźcie, zabieramy ją ze sobą! W jej kufrze są bardzo cenne rzeczy. I starajcie się trzymać ją z dala od oczu El Punala. Jeśli ma przedstawiać sobą jakąś wartość, to musi być nietknięta, kiedy zostanie przekazana don Sevastino. Poza tym możecie ją traktować jak śmiecia, którym jest i na co zasługuje”.

Oczywiście protestowałam głośno, długo i zapalczywie.

W końcu nie chcieli mnie już dłużej słuchać i zakneblowaną rzucili na grzbiet spoconego i cuchnącego konia.

Leżałam tak, wstrząsana w najbardziej upokarzający z możliwych sposobów, z rękami związanymi z tyłu i splątanymi nogami.

Po to, by końska szczecina nie wchodziła mi w usta, musiałam trzymać głowę podniesioną albo twarz odwróconą w bok, a to kosztowało mnie ogromnie wiele wysiłku. Nie mogłam też podjąć próby zsunięcia się na ziemię, bo przecież byłam związana, a poza tym za mną jechali pozostali.

Przygoda? Czy nie tego właśnie pragnęłam? Napięcia? Jakichś emocjonujących wydarzeń w moim smutnym świecie? Nie chciałam jednak przeżyć nic podobnego, nie chciałam leżeć jak brudny tłumok, upokorzony smrodem stajni. Moje splątane włosy zwisały prawie do ziemi niczym czarny czaprak, a żeby jeszcze pogłębić moje upokorzenie, koń przy każdym kroku wydawał z siebie nieprzyjemne naturalne odgłosy.

Zaczęło się ściemniać. Znaleźliśmy się w niewielkiej odludnej dolinie, w nocnym mroku zajaśniały ogniska. Nareszcie jazda się skończyła. Twarde dłonie zdjęły mnie na ziemię i zostawiły wśród końskich kopyt. Mężczyźni poszli porozmawiać z innymi.

Wyglądało to na jakiś obóz. Było tam kilka kobiet, lecz nie zauważyłam dzieci. Prawdę jednak mówiąc, w ogóle niewiele mogłam zobaczyć, a poza tym oczywiście natychmiast podjęłam próbę ucieczki, starając się jak najbardziej oddalić z tego miejsca.

Konie to bardzo delikatne zwierzęta, rzadko wyrządzają krzywdę człowiekowi, jeśli tylko mogą tego uniknąć. Zdołałam więc jakoś prześlizgnąć się między nimi, a potem przeturlałam się w zagłębienie w ziemi.

Stamtąd już się nie ruszyłam.

Zobaczyłam bowiem coś, co sprawiło, że całkiem zapomniałam o swoim upokorzeniu i żałosnej sytuacji.

Pomiędzy mną a jednym z ognisk stal mężczyzna obrócony do mnie plecami. Mogłam widzieć jedynie zarys jego ciała, nic więcej.

Ale cóż to za mężczyzna! Wydawał mi się młody, był wysoki, przystojny, wąski w biodrach jak ostrze noża. Nosił szeroki pas, lecz górną połowę ciała miał nagą. Jego szerokie, muskularne ramiona dla takiej dziewczyny jak ja to, doprawdy, cudowny widok, taka wszak byłam spragniona prawdziwej męskości. Włosy miał długie, czarne i kręcone. A potem odwrócił głowę i mogłam obejrzeć jego twarz z profilu.

Muszę przyznać, że spodziewałam się rozczarowania, liczyłam się z tym, że okaże się podstarzałym, odpychającym mężczyzną, lecz tak nie było. Okazał się naprawdę piękny.

Nie wiem, co się ze mną stało akurat w tej chwili. W moim życiu nastąpiła przemiana tak gwałtowna, że nie mogłam oddychać.

Leżałam jak kupka nieszczęścia, jak rzecz wyrzucona na śmietnik w największej pogardzie, a przede mną objawiła się odpowiedź na wszystkie moje sny i marzenia. Cała moja nadzieja.

Przepadłam. Przepadłam z kretesem, a moją jedyną obłąkaną myślą, nie dającą mi spokoju, było pytanie, co mam zrobić, by on zrozumiał, że wcale nie wyglądam tak jak teraz. Że jestem wysokiego rodu zadbaną, inteligentną i piękną… Już miałam dodać „piętnastolatką”, lecz to nie była prawda. Bo przecież ostatniego dnia pobytu u stryja Dominga skończyłam szesnaście lat. Owe wstrząsające wydarzenia miały miejsce akurat dokładnie w moje urodziny. Tymczasem leżałam kompletnie bezradna i za nic nie chciałam, żeby on zobaczył mnie w tym stanie.

Życie niekiedy potrafi być okrutne.

Загрузка...