Zeszliśmy na ląd w Santander. Zastanawiałam się, w jaki sposób wyruszymy w dalszą drogę, tymczasem Luis spytał, czy umiem jeździć konno.
„Oczywiście – odpowiedziałam. – Lecz gdzie zdobędziemy damskie siodło?”
„Damskie siodło? – prychnął Luis. – Będziesz musiała siedzieć na zwyczajnym. Tak zresztą dotrzemy na miejsce o wiele szybciej”.
Już miałam powiedzieć, że to nie przystoi, doszłam jednak do wniosku, że lepiej będzie to przemilczeć. El Fuego nigdy nie lubił tych moich wielkopańskich zachcianek, jak je nazywał.
Kupił gdzieś dwa konie (za moje pieniądze) i poczułam, że naprawdę przyjemnie jest siedzieć okrakiem na końskim grzbiecie.
To bardzo inspirujące i muszę przyznać, że przywodzi na myśl właściwe skojarzenia.
Gdy jednak wreszcie dotarliśmy do Santillana del Mar, te części ciała, o których na ogół się nie wspomina, porządnie mnie bolały.
To naprawdę prześliczne miasto, wyraźnie znać jednak było jego upadek. Panowała też niezwykła cisza, jak gdyby ludzie chowali się za oknami, nigdzie nie wystawiano na zewnątrz nawet donic z kwiatami. Taki spokój, taki niezwykły spokój. Wielkie majestatyczne budowle, jak na przykład romański kościół, klasztor z dwunastego wieku oraz kilka szlacheckich dworów, wprost przytłaczały swą wielkością małe domki, w których mieszkali zwyczajni ludzie. Ci, którzy nie mieli odwagi z nich wyjść.
Zatrzymaliśmy się w zajeździe, teraz już jako małżonkowie. El Fuego stał się nagle szlachcicem. Mieliśmy możliwość umycia się i oczyszczenia z zapachu ryb i koni. Następnie wyruszyliśmy do miasta, by się dowiedzieć, czy mój ojciec wciąż się tam znajduje.
Nie zaszłam daleko uliczkami pokrytymi kocimi łbami, nie bardzo odpowiadały one moim trzewiczkom. Poza tym całe ciało bolało mnie po długiej jeździe na końskim grzbiecie. Wróciłam więc do gospody, Luis natomiast sam kontynuował poszukiwania.
Zjawił się pod wieczór, przynosząc dobre wieści. Odnalazł klasztor dominikanów, w którego pobliżu mieli swoją siedzibę kaci inkwizycji. Po drugiej stronie klasztoru znajdowało się więzienie, gdzie przetrzymywano czekających na fałszowane procesy, połączone z torturami.
Luis zaprzyjaźnił się z dwiema kobietami pracującymi w kuchni – z pewnością nie kosztowało go to wiele trudu, gdyż większość kobiet natychmiast ulegała jego urokowi – a one zdradziły mu, że w więzieniu przetrzymywany jest pewien stary szlachcic wysokiego rodu. Oczekuje, aż Sąd skarze go na śmierć.
Stary? Ojciec miałby być stary? No tak, liczy już sobie ponad pięćdziesiąt lat!
Luis dowiedział się, jak odbywa się zmiana straży w więzieniu, i oświadczył mi, że wielka chwila musi nastąpić już jutro, z samego rana. Ojciec musi opuścić więzienie przed objęciem przez nowego strażnika dziennej warty.
Postaram się opisać krótko to, co tak naprawdę było niezwykle emocjonujące, lecz sprawiało wrażenie, że trwa bardzo długo, gdyż tak bardzo należało się spieszyć.
O szarym świcie, nim miasto się przebudziło, Luis zaszedł do kuchni, gdzie zaspane kobiety szykowały akurat śniadanie dla więźniów i strażników. Przyniósł ze sobą butelkę wina, którym je poczęstował. Napiły się z ochotą i bardzo prędko zapadły w głęboki sen.
Teraz przyszła kolej na mnie, bo i ja byłam w pobliżu, schowana na zewnątrz. Po drodze minęłam plac, na którym odbywały się tortury, i miałam okazję obejrzeć niektóre z budzących grozę urządzeń. Była wśród nich na przykład klatka zawieszona wysoko nad ziemią, w której wieszano zmarłych lub bliskich śmierci. Zdążyłam też zobaczyć osławionego, pustego w środku, miedzianego byka. Heretyka wkładano do niego przez specjalny otwór, który następnie zamykano, a pod bykiem rozpalano ognisko.
Kaci inkwizycji przestali już mi się wydawać tak zabawni.
Ale dość o tym. Udało mi się zdjąć z jednej z kobiet fartuch i czepek. Dopełniająca reszty stroju peleryna wisiała na gwoździu w ścianie. Luis przygotował dzbanek z napitkiem dla strażników, a ja przebiegłam prędko przez plac i zastukałam do nich.
Otworzył mi czujny nocny strażnik.
„Nowa, co?” – spytał.
Ukłoniłam mu się, a on wpuścił mnie do środka. Trzej mężczyźni przywitali mnie z entuzjazmem, podszczypując tu i ówdzie, lecz ja przyjęłam to z kamienną twarzą, pilnując jedynie, by wszyscy napili się tego, co im przyniosłam. Dałam znak, że pójdę po śniadanie, bałam się mówić o tym głośno, bo nie mówiłam ich dialektem, ale słowo „śniadanie” odważyłam się wypowiedzieć.
Luis i ja musieliśmy czekać zaledwie przez krótką chwilę. W końcu weszliśmy do środka. Strażnik nie zdołał nawet zamknąć za mną drzwi na klucz, a już spał. Nie chciałam wiedzieć, czego Luis dosypał do napoju i do wina.
Bez najmniejszego trudu otworzyliśmy wewnętrzne drzwi.
Wypuszczenie na wolność wszystkich więźniów wzbudziłoby stanowczo zbyt wielką sensację, na to nie mogliśmy sobie pozwolić.
Okazało się jednak, że jest ich zaledwie czterech, i Luis uwolnił wszystkich. Ja uważałam to za niepotrzebne, wszak los tamtych ani trochę nas nie obchodził, lecz mój Luis taki już jest. I rzeczywiście, nie da się zaprzeczyć, że poczułam się szlachetnie, widząc wielką wdzięczność uwolnionych.
W lochu, gdzie siedzieli, było tak ciemno, że nic nie dało się zobaczyć. Dopiero gdy wyszliśmy na zewnątrz, przekonałam się, że jednym z więźniów był rzeczywiście mój ojciec. Nie mieliśmy jednak czasu na ceremonie powitalne. Tamci trzej prędko zniknęli, rozpłynęli się w ciemności. Przedostaliśmy się do koni, które Luis uwiązał pod pozbawioną okien ścianą domu na skraju miasta, i teraz pomógł dosiąść wierzchowca staremu, niemiłosiernie cuchnącemu człowiekowi, będącemu moim ojcem. Mnie Luis wsadził na swego konia, sam zaś usiadł za mną. Tak oto opuściliśmy Santillana del Mar. Słońce akurat rzuciło na świat pierwszy blask. Za pobyt w gospodzie zapłaciliśmy poprzedniego wieczoru, wyjeżdżaliśmy więc z czystym sumieniem.
Piszę teraz, siedząc na porośniętym trawą zboczu w lesie. W oddali wśród bujnej zieleni widać miasto, a jeszcze dalej lśni morze.
Wiemy, że z Santander na wschód, w stronę San Sebastian, chwilowo nie wypływa żaden statek, będziemy więc jechać konno.
Musimy tylko postarać się o trzeciego konia. Dałby Bóg, aby stało się to jak najprędzej, bo wspólna jazda na jednym koniu, tak jak ostatnio, jest ogromnie niewygodna. Teraz, prawdę powiedziawszy, półleżę, bo nie jestem w stanie przyjąć innej pozycji.
Ojciec, który zszedł nad strumień, żeby trochę się obmyć, zrobił naprawdę wielkie oczy, gdy ujrzał, kto wyciągnął go z więzienia.
„To dopiero dziewucha!” – rzekł z dumą.
Szybko zaprzyjaźnił się z Luisem, a my pokrótce opowiedzieliśmy mu o naszych przygodach.
Wypytywałam go o to, co się dzieje w domu, w Castillo de Ramiro.
„Nie pamiętam – odparł krótko. – To było już tak dawno temu”.
„Ojcze, a czy kiedykolwiek odnalazłeś spadek, pozostawiony mi przez stryja Jorge?”
„Co takiego? Jaki spadek? Przecież on nic po sobie nie zostawił!
Zresztą mnich powinien być biedny jak mysz kościelna”.
„Zostawił swoją mnisią szatę”.
„O, tak, tę opończę dobrze pamiętam. Nie miała w sobie nic ciekawego. On po prostu z nas zadrwił”.
„Czy nie mogłabym jej zobaczyć?”
„Nie mam pojęcia, gdzie teraz może być. Gdzieś ją cisnąłem, naprawdę możesz o niej zapomnieć”.
„To nic, wszystko mi jedno. A czy Mama wciąż ma przy sobie swoje damy dworu?”
„Mama? O kim ty mówisz? Ach, tyle lat już upłynęło, mam teraz nową żonę. Niezwykle porządną, utrzymuje lad we wszystkim.
Wysyła mnie nawet do spowiedzi, gdy tylko uzna, że postąpiłem choć odrobinę grzesznie. A Mama…? Tak strasznie marudziła pewnego dnia przy śniadaniu nazajutrz po tym, jak wieczorem trochę się zabawiłem, że uciszyłem ją sztyletem. O, tak, przez stół.
Naprawdę doskonałe pchnięcie, bez śladu krwi! Cios prosto w jej skarlałe serce. Doprawdy, idealny!”
Zaśmiał się ochryple.
O tak, to z całą pewnością był mój ojciec!