Pireneje, lipiec, A. D. 1628

Dostałam przybory do pisania od człowieka, który przybył z równin. Piszę więc teraz bezpośrednio w pamiętniku, uprzednio opisawszy powyższe zdarzenia na podstawie krótkich notatek. Mogę pisać w domu, kiedy Consuelą z Rositą wychodzą.

Moja radość pracy naturalnie przeminęła i nie wypatrywałam już nigdy El Fuego. Tak mi się przynajmniej wydawało. Niekiedy przyłapywałam się na tym, że szukam jego postaci w obozie, lecz owo drżące szczęście wypływające z radości jego istnienia przestało już być we mnie obecne.

Życie w tej zbudowanej naprędce wiosce, z dala od wszelkich władz i praw, było jeszcze z jednego powodu bardzo nieprzyjemne.

Dawno już zorientowałam się, że w wiosce nie ma żadnego kościoła.

Mogłam się z tym w ostateczności pogodzić, bo ci ludzie nie mieli na zbudowanie świątyni czasu ani pieniędzy, zapewne więc korzystali z domowych ołtarzy. Do takiego wniosku doszłam, chociaż nigdzie niczego takiego nie zauważyłam. Teraz jednak dowiedziałam się, że byli wśród nich ludzie o najzupełniej błędnych przekonaniach religijnych.

To czyste szaleństwo!

Nie mogłam więc nawet mieszkać wśród dobrych katolików.

Musiałam żyć wśród heretyków, Cyganów, żydów, czy nawet, nie daj Boże, muzułmanów? A może jeszcze gorzej? Nigdy wszak nie wiadomo, z jaką hołotą można się zetknąć w takim obozie!

Wcześniej sądziłam, że większość z nich to po prostu buntownicy.

To mogłam do pewnego stopnia zaakceptować, lecz nie odstępców od wiary.

Wielu z nich oczywiście uciekło przed uciskiem, to prawda. Od biedy, chorób i wojny. Większość jednak okazała się protestantami i katarami ściganymi przez trybunał inkwizycji. Zarówno Ernesto, jego córki, jak i El Fuego byli protestantami!

Najświętsza Dziewico, w co też ja się wplątałam! Jeśli inkwizycja uzna, że i ja należę do tych ludzi… Nie potraktują mnie łagodnie, o, nie. Ach, Boże, widziałam przecież ich narzędzia tortur! Doprawdy, znalazłam się teraz na bardzo grząskim gruncie. Przy pierwszej lepszej okazji będę musiała uciekać.

Problem polegał tylko na tym, że nie nadarzała się żadna odpowiednia sposobność. Ani pierwsza, ani ostatnia, ani tym bardziej najlepsza. Byłam jak przykuta do tych bluźnierców.

Doprawdy, mój upadek nie miał granic!

Kilka tygodni później podszedł do mnie jednak El Fuego.

Przyjęłam go z kamienną twarzą.

„Wysłaliśmy kilku mężczyzn do Castillo de Ramiro z żądaniem wypłacenia okupu za ciebie – oświadczył bez wstępów. – Lecz twego ojca, don Sevastina, nie było w domu”.

„Wiem o tym, wyjechał walczyć gdzieś na wojnie”.

„A pozostali cię nie chcieli”.

Te słowa boleśnie mnie zakłuły, ale zachowałam maskę na twarzy.

„Mówisz o mojej macosze i jej wiedźmach? O, tak, to doskonale potrafię sobie wyobrazić”.

„Nic więc za ciebie nie dostaniemy. Nic nie jesteś warta”.

„Mój ojciec…”

Przerwał mi krótko.

„Twój ojciec podobno zginął w zupełnie zbytecznej potyczce z Portugalczykami”.

Z tymi słowami odszedł.

„Ach, nie!” – jęknęłam.

Ojciec nie żyje? Ja nie jestem nic warta? Czy to znaczy, że będę musiała pozostać tu już na zawsze?

Muszę uciekać. Tylko jak?

Teraz nie miałam już nic. Nic mi nie pozostało.

Ależ tak, sięgnęłam do swego amuletu, małego gryfa, którego nosiłam na szyi na całkowicie bezwartościowym sznurku.

Bezwartościowym dlatego, żeby nikt nie domyślił się nawet, jak drogocenny jest gryf. Na sznurku bezwartościowym jak ja.

Nie, nie wolno mi tak myśleć. Nie wolno całkowicie się poddawać.

Gryf był moją nadzieją, z nim czułam się bezpieczna.

Amulet miał długą historię. Przekazywany był w spadku z pokolenia na pokolenie już od dawna.

Podobno małżonka naszego dumnego przodka, don Ramira, dostała go w podarunku od czarownicy o imieniu Urraca. A kiedy sąd inkwizycyjny, zgodnie z rozkazem, który przyszedł z samej góry, pojmał i uwięził don Ramira wraz z czterema innymi rycerzami, jego sprzymierzeńcami, jego zrozpaczona żona, nie pamiętam, jak miała na imię… Ojej, wszystko mi się poplątało! Tak czy owak, małżonka don Ramira poprosiła Urracę o pomoc.

Wiedźma podziękowała jej za przekazanie wiadomości o losie rycerzy i przyrzekła, że uczyni dla nich wszystko, co tylko w jej mocy. Widać jednak nic zrobić nie mogła, bo wszyscy rycerze, tak samo jak i czarownica, stracili życie. Urraca dała jednak mojej prapraprababce tego maleńkiego gryfa, mówiąc, że jest on obdarzony nadzwyczajnymi właściwościami. Potrafi zapewnić właścicielowi ochronę przed chorobami i odeprzeć zły urok, a dopóki będzie przekazywany spadkobiercom z naszego rodu, to wszyscy jego członkowie będą chronieni przed utratą zdrowia i wielkimi troskami. Dzięki niemu ród przetrwa.

No cóż, rzeczywiście byłam zdrowa i silna, przetrzymywałam przeziębienia, ospę i nie dawałam się przeciągom, lecz w kwestii złych uroków i wielkich zmartwień nie byłam już taka pewna.

Przyjemnie jednak pomyśleć, że ród przetrwa, ja bowiem byłam ostatnia, może więc już niedługo będę miała dziecko z…

Nie, nie z El Fuego, to marzenie uleciało z wiatrem.

Akurat w tej chwili miałam wrażenie, że moją jedyną nadzieją, jakiej mogłam się uchwycić, jest ów maleńki gryf, i mocno ścisnęłam go w ręku. Czułam, jak pulsuje w mojej dłoni, lecz pewnie to tylko mój własny puls się odzywał.

Ogarnął mnie wielki żal po stracie ojca. Nigdy nie przypuszczałam, że jestem w stanie boleć po utracie kogoś, bo któżby to zresztą mógł być? Ojca w zasadzie nigdy szczególnie nie obchodziłam, w każdym razie nie dawał mi oznak swego zainteresowania, lecz istniało pomiędzy nami coś w rodzaju życzliwej przyjaźni. Łączyły nas więzy krwi i pod tym względem tak naprawdę mieliśmy jedynie siebie. No, on miał jeszcze przyrodniego brata, Dominga, lecz trudno mówić, aby między nimi panowały silne braterskie uczucia.

Nie, bolałam nad utratą ojca jako jedynego człowieka na ziemi, który nie traktował mnie jak coś, co wydobył z dołu kloacznego.

W zmieszaniu pokręciłam głową. Czyżbym nabrała pokory?

Raczej nie.

Wciąż nieprzerwanie snułam plany ucieczki, gdy coś się wydarzyło. Lato już minęło, a wszyscy mówili, że zima w tych górach może przynieść prawdziwie śmiertelne chłody.

Byłam więc przerażona. Nigdy nie lubiłam marznąć. Zbyt długie godziny spędzone samotnie w wilgotnej, chłodnej wieży zanadto wyczuliły mnie na zimno.

Pewnego razu jednak przybiegły do mnie Consuela i Rosita.

„Estello, musisz przyjść! Starszyzna kazała, żebyś się wykąpała i ładnie ubrała”.

Odruchowo wytarłam o spódnicę powalane sadzą ręce, bo akurat gotowałam polewkę w olbrzymim kotle ustawionym w miejscu, które ochrzciliśmy rynkiem.

„Jak mam się ładnie ubrać, skoro moja jedyna sukienka cała jest w strzępach po tej ciężkiej pracy?”

„Dostaniesz piękną suknię. Już leży wyłożona w naszym domu”.

Serce uderzyło mi mocniej. Zdrętwiałymi wargami spytałam:

„Nie chcecie chyba powiedzieć, że El Fuego wybrał mnie?”

„Nie, nie dla siebie. Dowiedziałyśmy się, że on się nie zadaje z takimi dziećmi jak my trzy”.

Ach, tak? Czyżby miało to być jakieś usprawiedliwienie?

„Wczoraj wieczorem nadeszła wiadomość, że przybędzie tu jakiś wielki pan – oznajmiła Consuela. – Podobno stary znajomy El Punala.

Słyszał jakoby, że znajduje się wśród nas piękna młoda dziewczyna, prawdziwa dama z wyższych sfer, która mogłaby być guwernantką jego małych dzieci”.

„On jest bardzo bogaty” – dodała Rosita.

Zapłonęła we mnie nadzieja.

Dziękuję ci, mały gryfie, pomyślałam.

Cóż miałam do stracenia? Nic. Większość tutejszych ludzi uważała mnie za nieposłuszną, leniwą i niedobrą. Za bezwstydnicę.

I rzeczywiście, byłam pomiędzy wszystkimi tymi skromnymi ludźmi niczym oset wśród róż. Doskonale rozumiałam, że chcą się mnie pozbyć.

I ja także pragnęłam stąd odejść.

Żegnaj, zimo i głodzie! Owszem, Rosita i Consuela to miłe dziewczyny, lecz zupełnie bez znaczenia, zresztą same też dadzą sobie jakoś radę.

Pierś wypełniała mi coraz większa radość i musiałam aż zamknąć usta, żeby jej z siebie nie wypuścić. Miałam stąd odejść, stąd, z tego piekła upokorzeń, wrócić do świata, do którego należałam. Teraz wreszcie wszyscy ci plebejusze i prostacy przekonają się, kto miał rację!

O, nie, nie przekonają się, bo przecież nic już nie będzie mnie z nimi łączyć. Nigdy do nich nie wrócę, niech idą swoją drogą. El Fuego może się zabrać do samego diabła z tą twarzą piękną jak Z obrazka i ze swoją arogancją. Nie obchodzi mnie ani odrobinę!

Jak taki diabeł może być do tego stopnia pociągający?

Miałam ochotę go uderzać, kopnąć, obrzucać wszystkimi wstrętnymi wyzwiskami, jakie tylko znałam… Lecz jego przecież tu nie było, nic więc nie mogłam zrobić.

Chciałam, żeby mocno mnie objął, tak mocno, żeby aż bolało, chciałam być miękka jak fale na morzu, spowite w słoneczną mgiełkę letniego poranka. Pragnęłam widzieć, jak wyraz jego oczu przechodzi z dzikości w łagodność.

Nie, on musiał pozostać taki, jaki był. Nieznośny! Chciałam go zabić właśnie za to, kim był.

Nie wiedziałam, czego chcę. Po raz pierwszy w moim grzesznym samowolnym życiu byłam zupełnie bezradna. Przestałam już być panią siebie.

On przecież nigdy mnie nie dostrzegał.

Zakłuło mnie to lekko, lecz nieprzyjemne uczucie prędko minęło.

Natomiast zastanowiłam się trochę nad moim użyciem słowa „arogancja”. Niemal codziennie mi ją zarzucano. Lecz również jego zachowanie, podobnie jak i wielu innych w tej wiosce, było arogancją wobec mnie. Okazywaniem pogardy dla wyżej urodzonych, których uważano jakby za nic nie wartych.

Ach, wyczuwałam to przez cały czas, zawsze się jednak z tego otrząsałam. To przecież ja górowałam nad tymi ludźmi, temu nikt nie zdoła zaprzeczyć.

A teraz szczęście nareszcie się do mnie uśmiechnęło. Zasłużyłam na to, bo przecież tyle wycierpiałam.

Otworzyły się przede mną drzwi. Zaakceptowałam to z wielką radością, w poczuciu triumfu.

Загрузка...