Bayonne, w lutym A. D. 1633

Upłynęło półtora roku, odkąd ostatnim razem zapisałam coś w pamiętniku, a teraz mój pan i mąż jest umierający.

Rozmawiałam z nim wczoraj wieczorem, a rozmowa ta przynosiła kolejne wstrząsy.

Najpierw jednak muszę opowiedzieć o czymś innym, co się wydarzyło, a co wystraszyło mnie doprawdy nie na żarty.

Niedawno miały miejsce aż dwa wydarzenia. Najpierw przyśnił mi się istny koszmar, ta druga sytuacja natomiast była jak najbardziej rzeczywista.

W koszmarze sennym znalazłam się w ciemnej piwnicy, otoczyły mnie jakieś wstrętne, ubrane na czarno postacie. Obrzucały mnie wyzwiskami, których nawet zapisanie mnie brzydzi, i przez cały czas krzyczały: „Dziwka!”, „Ladacznica!”. Było to w najwyższym stopniu obraźliwe, a przede wszystkim nieprawdziwe!

Gdzieś z tylu dostrzegłam narzędzia tortur i zrozumiałam, że te zjawy najpewniej wywodzą się z czasów inkwizycji. Zrozumiałam jednak również coś innego.

Zawołałam do nich:

„Udajecie, że jesteście mnichami, lecz tak wcale nie jest!

Jesteście najzwyklejszymi łajdakami, którzy wyrządzają ogromną krzywdę zakonowi dominikanów. Owszem, ich reguła jest bardzo surowa, lecz to, co wy robicie, czerpiąc radość z zadawania cierpień w imię niebios, to prawdziwa perwersja”.

Wpadli w istną wściekłość, lecz zarazem tak się przerazili, że wydawszy jeszcze jeden przenikliwy krzyk, zniknęli.

W tej samej chwili obudziłam się, zlana ze strachu potem, lecz mogę przysiąc, że dostrzegłam czarny cień, podlatujący do góry i przenikający przez sufit. W uszach wciąż rozbrzmiewał mi ów ostry krzyk, jak gdyby rozlegał się właśnie tam i wcale nie pochodził ze snu.

Potem nastąpiła inna niezwykła rzecz. Mój stryj Jorge wspominał o rycerzach. Ja zaś, wiedziona jakimś niezrozumiałym uporem, starannie odnotowywałam sobie dni moich urodzin. I w zeszłym tygodniu dobrze wiedziałam, że kończę dwadzieścia jeden lat.

Zdarzyło się wówczas coś bardzo dziwnego.

Siedziałam akurat na swoim małym patio, niedużym wewnętrznym dziedzińcu, zamkniętym z czterech stron ścianami, pełnym ozdobnych roślin, z którego drzwi prowadziły do pokojów mieszkalnych. Zajęta byłam haftem, robótką, która wpędza mnie w prawdziwą rozpacz, tak straszliwie jest nudna. Wygląda się jednak przy niej niezwykle dostojnie i elegancko, a ja przecież muszę podtrzymywać pozory.

Nieoczekiwanie pojawił się przede mną rycerz na koniu. Stanął wśród kwiatów. Przeniknął nawet przez krzesło, a jego wierzchowiec nawet nie zwrócił na to uwagi. Poderwałam się z bijącym sercem i już miałam wezwać sługi, lecz w porę zrozumiałam, że o tym właśnie wspominał czasami ojciec i o tym pisał stryj Jorge: o przekleństwie ciążącym nad rodem.

Spróbowałam się więc uspokoić, choć zrobiło mi się słabo tak, że bliska byłam omdlenia.

Rycerz był stosunkowo młody i dość przystojny, spoglądał jednak surowo. Nic nie powiedział, podał mi jedynie zwinięty pergamin, który przyjęłam z jego rąk bardzo niechętnie.

A potem poczułam, że jego myśli przenikają w moją głowę!

Odniosłam wrażenie, jakby mówił do mnie na głos.

„Moja mała gwiazdeczko (przecież moje imię oznacza gwiazdę), niepokoimy się tobą i stylem życia, jaki obrałaś. Jesteś już niemal ostatnia z mego rodu, wydaj na świat dziecko, inaczej ród zakończy się na tobie”.

Przeraziłam się tak, że byłam w stanie wydobyć z siebie tylko kilka idiotycznych dźwięków.

On zaś w myślach mówił dalej:

„Będąc słabą kobietą, nie jesteś w stanie niczego zdziałać sama, ale potrzebujemy twojej pomocy. Uczyń co tylko możesz, masz przed sobą jedynie cztery lata, jeśli nie zdołasz ocalić nas i samej siebie”.

Zniknął, a ja przerażona rozwinęłam pergamin. Przedstawiony na nim został wspaniały herb, pośrodku którego umieszczono – zupełnie nie na miejscu – srokę. Dookoła niej widniały jakieś słowa, których dokładnie nie zapamiętałam. Wiem jedynie, że było to coś o miłości. Następnego dnia rano pergamin zniknął i dobrze, że tak się stało, gdyż nic z tego nie mogłam pojąć.

Miałabym wydać dziecko na świat? Nie ma mowy! To tylko kłopot. Przecież wolno chyba myśleć odrobinę o sobie, prawda?

Ani trochę nie spodobało mi się jednak, że rycerz powiedział, iż zostały mi zaledwie cztery lata. Czyżby mimo wszystko prawdą było to, co twierdził stryj Jorge i wszyscy inni, którzy mówili o przekleństwie ciążącym nad rodem?

Bzdury!

Tymczasem wczoraj znów miało miejsce nadzwyczajne wydarzenie. Baron oznajmił, że pragnie ze mną mówić.

Rozmawialiśmy o wielu rzeczach, lecz przedstawię je tutaj pokrótce.

„Jak wiesz, pani, nie mam żadnych spadkobierców, w ogóle żadnych krewnych. Zapisałem już wiernym służącym odpowiednie sumy w testamencie, lecz większość mego majątku tak czy owak odziedziczysz ty, dona Estrella”.

Dech zaparło mi w piersiach i musiałam wyglądać na nieźle przerażoną. Absolutnie się tego nie spodziewałam i niezwłocznie też mu o tym powiedziałam. Uwierzył mi, bo wyglądałam, jakbym zaraz miała spaść z krzesła.

Muszę jednak przyznać, że ta wizja wprawiła mnie również w zachwyt. Rozmawialiśmy trochę o domu i innych posiadłościach, których był właścicielem, a także o pieniądzach, baron zdradził mi, gdzie je trzyma. Musiałam z całej siły nad sobą panować, żeby natychmiast nie pobiec i nie zobaczyć ich na własne oczy. Mówiliśmy też o wszystkich dziełach sztuki, znajdujących się w domu, i prędko się zorientowałam, że chodzi o naprawdę wielkie skarby.

„Co zamierzasz zrobić w przyszłości?” – spytał.

„Zostanę tutaj – odparłam zdecydowanie. – Po śmierci ojca nie mam dokąd wracać”.

Moje słowa zdumiały go.

„Don Sevastino de Navarra nie żyje? Kiedy się to stało?”

Zaczęłam liczyć.

„Ach, od tamtej pory musiało upłynąć… już pięć lat”.

„Ależ nie! – odparł zdumiony. – To się z niczym nie zgadza.

Przecież słyszałem, że zaledwie rok temu jeszcze żył”.

„Co takiego?”

Oniemiałam ze zdumienia.

„Spotkaliśmy się raz, nim popadł w tarapaty. To bardzo dzielny człowiek, chociaż brutalny. Rzeczywiście kilka lat temu wzięto go do niewoli, zrobili to Francuzi, i siedział w więzieniu w Pau, ale przed rokiem został wydany Hiszpanii”.

„To znaczy, że jest wolny? Przebywa w domu?”

„Nie. O ile dobrze wiem, Francja wydała go z uwagi na jakieś wcześniejsze przestępstwo, którego dopuścił się w północnej Hiszpanii. Wdał się w spór z biskupem i zniszczył wnętrze jakiegoś klasztoru, niemal zabijając przy tym wysokiego dostojnika kościelnego, który, rzecz jasna, nie chciał puścić tego płazem. Od tamtej pory nic więcej o nim nie słyszałem, nie wiem nawet, czy żyje, czy też nie”.

„Ale dlaczego wcześniej nic mi o tym nie powiedziałeś?”

„Przecież żyjemy każde w swoim świecie i prawie nigdy ze sobą nie rozmawiamy. Zakładałem, że wszystko wiesz”.

Zapomniałam o gniewie i zamyśliłam się.

Co takiego powiedział rycerz? Że jestem niemal ostatnia z rodu?

„On żyje – oświadczyłam. – Żyje. Lecz nie miewa się dobrze. Albo tkwi gdzieś w jakimś więzieniu, albo też jest ciężko chory. Ty jednak mówiłeś, że się spotkaliście. Kiedy?”

„Podczas mojej podróży w interesach do Hiszpanii. Wtedy, gdy w powrotnej drodze do domu usłyszałem o tobie od El Punala i postanowiłem cię obejrzeć. Don Sevastina spotkałem kilka tygodni wcześniej, spędziliśmy cały wieczór na rozmowie”.

„Co mówił? Tęsknił za mną?”

„Wspomniał o tobie, pani, tylko raz, w związku z jakimś przekleństwem ciążącym na waszym rodzie. Sporo wówczas wypił i wpadł w zły humor. Musiałem więc być bardzo ostrożny. Wieczorem natomiast rozwiązał mu się język i zaczął opowiadać o swym bracie, który nazywał się… No właśnie, jak?”

„Jorge. Był nowicjuszem w klasztorze, kiedy zmarł”.

„Tak, zgadza się. I ten Jorge miał podobno jakąś tajemnicę, której don Sevastino nie potrafił odkryć”.

„Wiem o tym, ja również słyszałam o tej tajemnicy, lecz nie mam pojęcia, co by to mogło być”.

„Wspominał coś o spadku…”

Mogłam mu w tym miejscu powiedzieć, że cały ten spadek składał się wyłącznie z jednej mnisiej opończy, lecz baron zaczął nagle straszliwie kaszleć i musieliśmy przerwać rozmowę. Wciąż czuje się bardzo źle, akurat teraz jest u niego medyk.

Загрузка...