OSIEM

Hela, 2727

Pierwszego dnia jechali bez przerwy, starali się jak najszybciej oddalić od osad na wyżynach. Pędzili szlakiem białych bruzd przecinających monotonny teren pod ciemnym niebem. Od czasu do czasu mijali wieżę transpondera, jakąś placówkę lub maszynę jadącą w przeciwnym kierunku.

Rashmika stopniowo przyzwyczajała się do hipnotycznego rytmu podskakujących nart i potrafiła poruszać się po lodochodzie, nie tracąc „równowagi. Czasami siadywała w swoim przedziale z nogami podkurczonymi pod brodą. Patrzyła na mknący za oknem krajobraz i wyobrażała sobie, że każda zdeformowana skała czy odłamek lodu to odprysk obcego imperium. Rozmyślała o czmychaczach, wyobrażała sobie, jak puste strony swojej książki zapełnia starannym pismem i precyzyjnym szrafowaniem.

Piła kawę albo herbatę, jadła racje żywnościowe i od czasu do czasu rozmawiała z Culverem, choć on pragnąłby częstszych rozmów.

Planując ucieczkę — słowo „ucieczka” niezbyt dokładnie określało tę wyprawę, ponieważ Rashmika przed niczym nie uciekała — rzadko myślała o tym, co stanie się poza wioską. Wyobrażając sobie ten moment, sądziła, że po najtrudniejszym etapie przedsięwzięcia, czyli po opuszczeniu domu i wioski, poczuje ulgę.

Nic z tego. Nie przeżywała już tak wielkiego stresu jak podczas wspinaczki w domu, ale teraz weszła w stan ustabilizowanego napięcia. W żołądku uciskał ją twardy węzeł. Myślami wybiegła w przyszłość, na nieznany jej teren. Czekało ją wkrótce konkretne zadanie — kontakt z kościołami. Martwiła się również o dom. Gdy planowała podróż do karawany, trzy dni — nawet sześć — wydawało jej się niczym. Teraz liczyła każdą godzinę. Wyobrażała sobie, że we wsi zorientowano się, co się stało, i mieszkańcy podjęli wysiłki, by sprowadzić ją z powrotem. Milicja swoimi szybkimi pojazdami ściga lodochód. Nie lubili Crozeta i Linxe. Prawdopodobnie podejrzewają, że to oni namówili Rashmikę do ucieczki, że są rzeczywistymi sprawcami nieszczęścia. Gdyby ją złapano, dostałaby cięgi, ale Crozeta i Linxe tłum rozszarpałby na strzępy.

Na razie nie widziała żadnych oznak pościgu. Pojazd Crozeta rzeczywiście był szybki. Kilkakrotnie musiał podjeżdżać pod wzniesienie i wtedy miała okazję spojrzeć do tyłu na piętnasto-, dwudziestokilometrowy odcinek szlaku: nic za nimi nie jechało.

Crozet zapewnił ją, że nikt nie może im odciąć drogi, jadąc jakąś szybszą okrężną trasą. Mimo to Rashmika cały czas się niepokoiła. Prosiła go czasami, by nastawił radio na częstotliwość wioskowej stacji, ale słyszeli tylko trzaski. Nic niezwykłego: odbiór radiowy na Heli zależał głównie od kaprysów burz magnetycznych szalejących wokół Haldory. Istniały również inne środki łączności — laserowa między satelitami i stacjami na powierzchni czy światłowodowa — ale większość z nich kontrolował kościół, a Crozet nie abonował tych usług. W razie potrzeby potrafił podsłuchiwać niektóre kanały, teraz jednak nie chciał ściągnąć niczyjej uwagi. Gdy w końcu udało mu się złapać w miarę wyraźną stację z Vigrid, Rashmika wysłuchała wiadomości z największych wsi. Nie tego się spodziewała. Mówiono o zawałach w jaskiniach, przerwach w dostawie prądu oraz o innych wzlotach i upadkach lokalnej społeczności, ale nie wspomniano o żadnej zaginionej osobie. Miała siedemnaście lat i nadal była pod prawną opieką rodziców, więc mieli prawo donieść o jej zniknięciu. Co więcej, nie donosząc o tym, łamali przepisy.

Nie przyznawała się sama przed sobą, że ją to martwi. To prawda, że chciała się wymknąć niezauważalnie, ale równocześnie odezwało się w niej dziecko pragnące potwierdzenia, że rodzice dostrzegli jej nieobecność. I że tęsknią.

Po namyśle doszła do wniosku, że rodzice postanowili odczekać kilka godzin. Nie było jej zaledwie pół dnia. Zgodnie z typowym rozkładem zajęć nadal siedziałaby w bibliotece. Może przypuszczali, że tego ranka wyszła znacznie wcześniej niż zwykle. Może jakimś cudem nie dostrzegli zostawionego dla nich listu ani nie zauważyli braku skafandra w szafce.

Ale po szesnastu godzinach nadal nie było żadnej wiadomości.

Rashmika doszła do wniosku, że rodzice mogli się nie martwić przez dziesięć, dwanaście godzin. Ale szesnaście? Nawet jeśli nie zauważyli innych wyraźnych wskazówek, powinno im coś zaświtać w głowach. Powinni się zorientować, że sobie poszła. I donieść władzom.

Władze wyżyn nie cieszyły się opinią zbyt skutecznych. Łatwo więc sobie wyobrazić, że doniesienie nie trafiło na odpowiednie biurko. Zważywszy na biurokratyczną bezwładność na wszystkich szczeblach, raport mógł dotrzeć dopiero następnego dnia. A może władze miały informację, lecz z jakiegoś powodu postanowiły nie przekazywać jej rozgłośniom? Chciałaby w to wierzyć, ale nie potrafiła znaleźć powodów takiego postępowania.

Może wkrótce natkną się na blokadę? Crozet w to wątpił. Jechał bardzo szybko i nonszalancko. Lodochód znakomicie znał ten szlak i Crozet dawał pojazdowi tylko mgliste sugestie co do kierunku.

Pod koniec pierwszego dnia podróży, gdy Rasmika była poza wsią od ponad dwudziestu godzin, Crozet szykował się do nocnego postoju i jeszcze raz nastawił kanał informacyjny. Znów żadnego znaku, że ktoś coś zauważył.

Czuła się przygnębiona. Czyżby przez całe życie przeceniała swoją rolę nawet w tak małym obszarze rzeczywistości jak jałowe wyżyny Vigrid?

Z opóźnieniem przyszła jej do głowy inna wersja zdarzeń tak oczywista, że Rashmika powinna była od razu na nią wpaść. Rodzice doskonale wiedzieli, że wyjechała. Wiedzieli, kiedy to nastąpiło, i znali powód. Mówiła o tym oględnie w liście, ale bez wątpienia mogli się domyślić z dużą dokładnością reszty szczegółów. Wiedzieli nawet, że utrzymywała kontakty z Linxe po wybuchu skandalu.

Tak. Wiedzieli, co robi, i że chodzi o jej brata. Wiedzieli, że udała się z misją, motywowana miłością, a jeśli nie miłością, to wściekłością. I nikomu o tym nie powiedzieli, ponieważ choć przez lata ostrzegali ją przed zbliżaniem się do kościołów, chcieli, żeby jej się udało. Zachowując spokój i tajemnicę, byli dumni z tego, co chciała zrobić.

Teraz dotarła do niej cała prawda.

— W porządku — powiedziała do Crozeta. — Nie będzie o mnie żadnej wzmianki w wiadomościach.

Wzruszył ramionami.

— Skąd ta pewność?

— Właśnie coś sobie uświadomiłam.

— Mam wrażenie, że potrzebny ci porządny sen — stwierdziła Linxe. Przygotowała gorącą czekoladę i Rashmika piła ją teraz z wdzięcznością. I choć tej czekoladzie dużo brakowało do ideału, dziewczyna uznała ją za najpyszniejszy napój.

— Niewiele spałam zeszłej nocy — przyznała. — Niepokoiłam się, że rano nie zdążę.

— Wspaniale się spisałaś — pochwaliła ją Linxe. — Jak wrócisz, wszyscy będą z ciebie dumni.

— Mam nadzieję.

— Chcę cię jednak o coś zapytać. Nie musisz odpowiadać. Czy chodzi tylko o twojego brata? Czy jest w tym coś jeszcze?

Pytanie ją zaskoczyło.

— Oczywiście chodzi tylko o mojego brata.

— Mówię dlatego, że dużo o tobie słyszeliśmy — wyjaśniła Linxe. — Ze mnóstwo czasu spędzasz na wykopaliskach. I o twojej książce. Mówi się, że we wsiach nikt nie interesuje się czmychaczami tak jak Rashmika Els. Mówiono, że pisujesz listy do archeologów zatrudnionych przez kościół i dyskutujesz z nimi.

— Co na to poradzę, że czmychacze mnie ciekawią?

— Ale skąd masz bzika na ich punkcie?

To pytanie, choć sformułowane uprzejmie, wywołało u Rashmiki odruchową irytację.

— Słucham?

— To znaczy, co ci się nie podoba w poglądach innych ludzi na ten temat?

— Naprawdę chcesz wiedzieć?

— Chciałabym poznać twoje argumenty, tak samo jak argumenty innych.

— Tylko że w głębi duszy nic cię nie obchodzi, kto ma rację, prawda? Póki spod ziemi ciągle wydobywa się materiał, nikt się nie przejmuje tym, co stało się z czmychaczami. A was tylko obchodzi, żeby mieć części zapasowe do lodochodu.

— Ładnie to tak, panienko? — upomniała ją Linxe.

— Przepraszam. — Rashmika spłonęła rumieńcem. Popiła cze kolady. — Nie chciałam, żeby to tak wypadło. Ale mnie naprawdę interesują czmychacze i wydaje mi się, że nikomu nie zależy na odkryciu prawdy, co się z nimi rzeczywiście stało. To mi bardzo przypomina Amarantinów.

— Kogo? — Linxe spojrzała na nią.

— Amarantini to gatunek obcych. Ewoluowali na Resurgamie. Pochodzili od ptaków. — Przypomniała sobie, jak w swojej książce rysowała jednego z nich: nie szkielet, ale tak, jak prawdopodobnie wyglądał żywy osobnik. Jasne błyszczące oczy, zagadkowy uśmieszek, wąska ptasia głowa. Rysunki nie przypominały oficjalnych rekonstrukcji z opracowań archeologicznych, ale według niej wyglądały bardziej autentycznie niż martwe odciski. Tak jakby ona widziała ich żywych, a archeolodzy poprzestali na kościach. Często się zastanawiała, czy jej rysunki żywych czmychaczy mają tę samą witalność.

— Milion lat temu coś spowodowało ich wymarcie — kontynuowała. — Gdy ludzie skolonizowali Resurgam, nikt nie brał pod uwagę możliwości, że sytuacja może się powtórzyć i z nami stanie się to samo. Oczywiście z wyjątkiem Dana Sylveste’a.

— Dan Sylveste? — spytała Linxe. — Wybacz, ale nie kojarzę. Jak można nie wiedzieć takich rzeczy? — zezłościła się w duchu Rashmika. Usiłowała jednak nie pokazać tego po sobie.

— Sylveste był archeologiem, dowodził ekspedycją. Gdy odkrył prawdę, inni koloniści go uciszyli. Nie chcieli wiedzieć, w jak strasznych znaleźli się kłopotach. Ale jak wiemy, w końcu okazało się, że to on miał rację.

— Mogę się założyć, że czujesz w nim trochę pokrewną duszę.

— Więcej niż trochę — stwierdziła Rashmika.


* * *

Pamiętała, jak po raz pierwszy natknęła się na jego nazwisko w jednym z tekstów archeologicznych, które załadowała do kompnotesu. Nazwisko zagrzebane w rozprawie o Żonglerach Wzorców przeleciało jej przez czaszkę jak piorun. Miała elektryzujące poczucie,

że całe jej dotychczasowe życie było tylko wstępem do tego odkrycia. Od tamtej chwili jej zainteresowanie czmychaczami przestało być dziecięcą rozrywką i przybrało formę niemal obsesji.

Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale również nie mogła temu zaprzeczyć.

Zajmowała się badaniem czmychaczy i równoległe dowiadywała się, jak wyglądało życie za czasów Dana Sylveste’a. Logika wskazywała, że nie ma sensu poznawać cywilizacji czmychaczy jako czegoś odrębnego, ponieważ byli tylko ostatnim elementem w ciągu wymarłych galaktycznych kultur, na jakie natknęli się badacze. Postać Sylveste’a dominowała w dziedzinie badań obcych kultur, więc Rashmika musiała poznać jego dokonania.

Wieloletnie badania Sylveste’a nad Amarantinami trwały od roku 2500 do 2570. W tym czasie albo był dociekliwym naukowcem, albo w pewnym sensie więźniem, ale nawet będąc w areszcie domowym, ciągle interesował się Amarantinami. Nie mając dostępu do innych zasobów poza tymi, które oferowała kolonia, musiał poprzestać na spekulacjach. Potem do układu Rersurgamu przybyli Ultrasi. Korzystając z ich statku, zdołał odkryć ostatni fragment tajemnicy Amarantinów. Jego podejrzenia okazały się słuszne: Amarantini nie zostali unicestwieni w wyniku odosobnionej katastrofy kosmicznej, lecz wskutek działania ciągle aktywnego mechanizmu, stworzonego po to, by zapobiec powstaniu cywilizacji zdolnych do podboju kosmosu.

Lata minęły, nim ta wiadomość dotarła do innych układów. Przechodząc przez pośredników, po drodze została zniekształcona przez propagandę, a potem omal nie zginęła w zamęcie wojen różnych odłamów ludzkości. Hybrydowcy niezależnie od niego doszli do podobnych wniosków. Inne grupy archeologów przeszukujących pozostałości różnych wymarłych kultur uzyskały taki sam niepokojący obraz sytuacji.

Maszyny, które zabiły Amarantinów, nadal były w przestrzeni kosmicznej, czekały i obserwowały. Występowały pod różnymi nazwami. Hybrydowcy nazywali je wilkami. Inne, obecnie wymarłe cywilizacje, nadały im nazwę Inhibitorów.

W ciągu ostatniego stulecia musiano zaakceptować fakt, że Inhibitorzy rzeczywiście istnieją. Równocześnie uznano, że zagrożenie to problem dość odległy — zmartwienie przyszłych pokoleń.

Ostatnio jednak sytuacja się zmieniła. Zaczęły docierać niepotwierdzone doniesienia o dziwnej aktywności w układzie Resurgamu, o tym, że obcy rozrywają światy na części i przekształcają je w zatrważające machiny o niejasnej konstrukcji. Ewakuowano jakoby całe układy; Resurgam stał się kawałkiem żużlu nienadającym się do zamieszkania. Coś strasznego zrobiono ze słońcem układu.

Początkowo nikt nie przejmował się Resurgamem. Była to kolonia archeologiczna, odizolowana od głównej sieci handlu międzygwiezdnego. Miała totalitarny rząd posługujący się dezinformacją, dlatego nie dało się zweryfikować raportów o tym, co się tam wydarzyło. Przez kolejne dekady życie w innych układach zamieszkanego przez ludzi kosmosu nie zostało dotknięte żadnym kataklizmem.

Teraz jednak Inhibitorzy przybyli w rejony innych gwiazd.

Złe wiadomości przynieśli najpierw Ultrasi. Przekazywali swoim statkom ostrzeżenie, żeby nie latać w pobliżu pewnych układów. Działo się tam coś, co przekraczało akceptowalną skalę katastrofy ludzkiej. Nie była to ani wojna, ani zaraza, ale coś znacznie gorszego. To coś dotknęło Amarantinów i przypuszczalnie czmychaczy.

Dotychczas zaledwie kilka kolonii ludzkich było świadkami bezpośredniej interwencji maszyn Inhibitorów, ale panika rozszerzająca się z prędkością łączności radiowej równie skutecznie prowadziła do upadku cywilizacji. Całe osady na powierzchni światów zaczęto ewakuować lub porzucać; mieszkańcy usiłowali wylecieć w kosmos lub przenieść się do bezpieczniejszych — jak mieli nadzieję — podziemnych jaskiń. Ponownie pośpiesznie otwierano krypty i schrony, nieużywane od mrocznych czasów parchowej zarazy. Gdy dochodziło do ewakuacji, zawsze było za mało miejsca dla wszystkich chętnych, co prowadziło do zamieszek i małych wojen. Cywilizacje ginęły, a cwaniacy dorabiali się małych, lecz bezużytecznych fortun. Na sprzyjającym podłożu strachu religie końca świata kwitły niczym czarne orchidee. Ludzie mówili o „końcu czasów”, przekonani, że to ich ostatnie dni.

Nic dziwnego więc, że tak wielu ludzi dało się skusić do przeprowadzki na Helę. W lepszych czasach cud Quaiche’a wzbudziłby znikome zainteresowanie, ale teraz okazał się dokładnie tym, czego ludzie oczekiwali. Każdy statek Ultrasów lecący do układu wiózł setki tysięcy zamrożonych pielgrzymów. Nie wszyscy szukali religijnych inspiracji, ale Urząd Analizy Krwi dość szybko dotarł do nowych kolonistów. Od tego momentu ludzie zyskiwali zupełnie nowe spojrzenie na sprawy.

Rashmika nie miała im za złe, że osiedlali się na Heli. Czasami myślała, że gdyby się tu nie urodziła, sama odbyłaby taką pielgrzymkę. Ale ona miałaby inne motywy. Chodziło jej o prawdę — to samo dążenie przywiodło Dana Sylveste’a na Resurgam, spowodowało jego konflikt z kolonią i w końcu doprowadziło do jego śmierci.

Rashmika zastanowiła się nad pytaniem Linxe. Czy rzeczywiście z powodu Harbina podróżuje do Drogi Ustawicznej, czy też jest to tylko pretekst mający ukryć — zarówno przed nią samą, jak i przed innymi — prawdziwy powód podróży?

— Chodzi o Harbina — szepnęła do siebie. — Nic się nie liczy, najważniejsze, żeby znaleźć brata.

Cały czas jednak myślała o czmychaczach, i gdy zapadła w drzemkę z kubkiem czekolady w dłoniach, śniła właśnie o czmychaczach. Szaleńcze kombinacje ich owadopodobnej anatomii przesuwały się w jej wizjach jak części rozbitego puzzla.


* * *

Obudziła się gwałtownie, czując dudnienie, gdy lodochód zwolnił i zaczął podskakiwać na pofalowanym szlaku.

— Dalej już raczej nie pojedziemy — oznajmił Crozet. — Znajdę jakieś zaciszne miejsce i schowamy się, jestem wyczerpany. — Był blady i wyglądał na zmęczonego, ale on zawsze tak wyglądał.

— Zmienię cię, kochanie — powiedziała Linxe do męża. — Po prowadzę przez parę godzin, aż będziemy zupełnie bezpieczni. Możecie przejść na tył i się zdrzemnąć.

— Myślę, że tu jesteśmy już bezpieczni — powiedziała Rashmika.

— Kilka dodatkowych kilometrów nie zaszkodzi. Spróbuj się przespać, młoda damo. Jutro znów czeka nas długa podróż i zapewniam cię, że nadal nie będziemy całkiem bezpieczni.

Linxe sadowiła się już na fotelu kierowcy i grubymi jak u dziecka palcami przebiegała po wytartych od długiego używania kontrolkach. Dopóki Crozet nie wspomniał, że trzeba gdzieś zaparkować na noc, Rashmika sądziła, że lodochód potrafiłby jechać na autopilocie, choć być może nie tak szybko, dlatego była bardzo zaskoczona, że musi być kierowany ręcznie.

— Ja mogłabym trochę poprowadzić — zaproponowała. — Nigdy tego nie robiłam, ale gdybyście mi pokazali…

— Damy sobie radę, kochanie — odparła Linxe. — Mamy do pomocy Culvera. Może wziąć ranną zmianę.

— Nie chciałabym…

— Nie martw się o niego — rzekł Crozet. — Musi sobie czymś innym zająć ręce.

Linxe klepnęła męża ze śmiechem. Rashmika dopiła wystygłą czekoladę. Była skonana, ale zadowolona, że udało jej się przetrwać pierwszy dzień. Nie miała złudzeń, że to najtrudniejsza część podróży, ale uznała, że każdy pomyślnie zakończony etap należy uznać za małe zwycięstwo. Pragnęła jakoś powiedzieć rodzicom, żeby się nie martwili, że na razie wszystko idzie dobrze i cały czas o nich myśli, przyrzekła sobie jednak, że nie wyśle do domu wiadomości, póki nie dotrze do karawany.

Crozet odprowadził ją na tył dudniącego lodochodu. Pilotowany przez Linxe pojazd poruszał się inaczej; nie była ani lepszym, ani gorszym kierowcą od męża — różnili się stylem jazdy. Lodochód wyskakiwał w górę długimi, parabolicznymi łukami, niczym w nieważkości. Ten rytm usypiał. W snach Rashmika miała wrażenie, że bez końca spada.


* * *

; Obudziła się rano i od razu usłyszała wyczekiwaną wiadomość, która zapowiadała jednak kłopoty.

— Podali w dzienniku pilną informację — powiedział Crozet. — Dowiedzieli się, Rashmiko. Jesteś oficjalnie uznana za zaginioną. Trwają poszukiwania. Nie czujesz dumy?

— Och. — Zastanawiało ją, co takiego się stało od poprzedniego wieczora.

— To konstable. — Linxe miała na myśli siły porządkowe, którym podlegał rejon Vigrid. — Najprawdopodobniej wysłali grupy poszukiwawcze. Ale my mamy szansę dotrzeć do karawany, zanim nas znajdą. A jak będziesz w karawanie, konstable nie mogą cię tknąć.

— To dziwne, że wszczęli poszukiwania — powiedziała Rashmika. — Chyba nie jestem w niebezpieczeństwie?

— Prawdę mówiąc, jest jeszcze coś — rzekł Crozet. Linxe spojrzała na męża.

Co ci dwoje coś przede mną ukrywają? — pomyślała Rashmika. Czuła napięcie w żołądku, po kręgosłupie spływało jej zimno.

— Powiedzcie — poprosiła.

— Mówią, że chcą cię doprowadzić na przesłuchanie — wyjaśniła Linxe.

— Za ucieczkę z domu? Nie mają nic lepszego do roboty?

— To nie sprawa ucieczki. — Linxe znów spojrzała na Crozeta. — Chodzi o sabotaż z ubiegłego tygodnia. Wiesz, o czym mówię?

— Tak. — Rashmika pamiętała wyrwę po magazynie materiałów wybuchowych.

— Twierdzą, że ty to zrobiłaś — powiedział Crozet.


Hela, 2615

Schodząc z orbity, Quaiche czuł, jak zwiększa się jego ciężar. „Córka” zwolniła do kilku tysięcy kilometrów na godzinę. Hela pęczniała, jej niespokojna powierzchnia wznosiła się na spotkanie statku. Echo radaru — sygnatura metaliczna — nadal istniało. Most również.

Quaiche doszedł do wniosku, że zbliży się po spirali, zamiast nurkować bezpośrednio na konstrukcję. Wykonał pierwszą pętlę — ciągle tysiące kilometrów nad powierzchnią Heli — i to, co ujrzał, zaintrygowało go jak puzzle, które trzeba ułożyć. Z dalekiego kosmosu rozpadlina rysowała się jako ciemna szrama rozcinająca księżyc. Teraz przez powiększające kamery patrzył w głąb. W niektórych miejscach zbocza były dość łagodne, ale gdzie indziej były to wysokie na kilometry pionowe ściany pokryte lodem, gładkie i ponure jak granit. Miały szary połysk wilgotnego łupku. Dno szczeliny też było urozmaicone: tu płaskie jak słone jezioro, tam znów pokryte spękanymi, spiętrzonymi płatami lodu, które przedzielały cieniutkie linie czerni. Z bliższej odległości całość istotnie kojarzyła się z niedokończoną układanką, ciśniętą przez rozwścieczonego boga.

Co minutę Quaiche sprawdzał radar. Echo nie znikało, a „Córka” nie odkryła żadnych oznak przygotowywanego ataku. Może to rzeczywiście jakiś złom. To może oznaczać, myślał zaniepokojony Quaiche, że przedtem ktoś inny znalazł się w pobliżu mostu, ale nie uznał go za tak istotne znalezisko, żeby komukolwiek o tym donieść. Albo może zamierzał sporządzić raport, ale spotkało go jakieś nieszczęście? Taka ewentualność była równie niepokojąca.

Gdy kończył pierwszą pętlę, zdążył zredukować prędkość do pięciuset metrów na sekundę. Teraz mógł ocenić teksturę gruntu, obejrzeć poszarpane góry i gładkie równiny. Nie wszystko pokrywał lód. Interior był przeważnie skalisty, a spękany materiał skalny tkwił w lodzie lub leżał na jego powierzchni. Z uśpionych wulkanów wychodziły pióropusze popiołów. Stoki piargów i sterczące ostrokształtne głazy, wielkie jak kosmiczne habitaty, wystawały z lodu niczym rufy tonących okrętów; inne przypominały olbrzymie rzeźbiarskie instalacje.

Dysze „Córki” pracowały cały czas, walcząc z grawitacją Heli. Quaiche był coraz niżej, przesuwał się ku brzegowi rozpadliny. Na niebie wisiała tarcza ciemnej Haldory, oświetlona tylko w jednym miejscu przy brzegu. Quaiche widział burzę z piorunami na pociemniałym obliczu gazowego giganta. Łuki elektryczne skręcały się i wiły z mesmeryczną powolnością jak węgorze.

Helę nadal oświetlało słońce układu, ale wkrótce księżyc schowa się za większą Haldorę i skryje się w jej cieniu. Dobrze się składa, pomyślał Quaiche, że źródło echa radarowego znajdowało się na tej półkuli Heli, w przeciwnym wypadku byłbym pozbawiony imponującego widoku gazowego giganta górującego nad światem. Gdybym przybył w późniejszej fazie cyklu obrotowego księżyca, rozpadlina znajdowałaby się po przeciwnej stronie od Haldory. Jeszcze sto sześćdziesiąt dni i nie zobaczyłbym tego fantastycznego spektaklu.

Znowu rozbłysła błyskawica. Quaiche z trudem oderwał wzrok od planety i skierował na Helę.

Znajdował się nad krawędzią Rozpadliny Ginnungagap. Grunt opadał z niesłychaną szybkością. Choć przyciąganie grawitacyjne wynosiło tu zaledwie ćwierć standardowego, Quaiche czuł taki zawrót głowy, jakby znajdował się na cięższym świecie. Nic w tym dziwnego, ponieważ przepaść była zabójczo głęboka. Co gorsza, nie było tu atmosfery, spowalniającej ruch ani prędkości granicznej, dającej choćby małą szansę, że upadek nie zakończy się śmiertelnie.

Ale to bez znaczenia. „Córka” nigdy go nie zawiodła i miał pewność, że teraz też go nie zawiedzie. Skupił się na obiekcie swoich badań, a „Córce” pozwolił zanurzyć się poniżej brzegu otchłani.

Zakręcił, ustawiając statek zgodnie z biegiem rozpadliny. Leciał w odległości mniej więcej dwóch kilometrów od jednej ściany. Odstęp między ścianami był różny w różnych miejscach; na równiku nie mniejszy niż trzydzieści pięć kilometrów. Głębokość wynosiła co najmniej pięć, sześć kilometrów, a miejscami spadała do jedenastu. W tym piekielnie wielkim rowie Quaiche nie czuł się dobrze — miał wrażenie, że tkwi między sprężynowymi szczękami pułapki.

Spojrzał na zegar: za cztery godziny „Domina” wynurzy się zza Haldory. To dużo czasu. Miał nadzieję, że rozpocznie drogę powrotną znacznie wcześniej.

— Trzymaj się, Mor — powiedział. — Jeszcze trochę.

Morwenna go oczywiście nie słyszała.

Wdarł się w rozpadlinę na południe od równika i teraz zmierzał na półkulę północną. Potrzaskana mozaika dna kanionu pełzła pod statkiem. Gdy patrzył na odległą ścianę, niemal nie zauważał, że się przesuwa, ale gdy spojrzał na bliższą ścianę, mógł się zorientować, jak szybko mknie. Czasami tracił poczucie rozmiarów tej przepaści — miał wrażenie, że staje się mniejsza. To niebezpieczna chwila. Gdy masz wrażenie, że obcy krajobraz jest ci znany, przytulny, dający się opanować, wtedy on pokazuje, co potrafi, i może cię zabić.

Nagle Quaiche zobaczył wyrastający nad horyzontem most. Serce zabiło mu mocno. Poprzednie wątpliwości zupełnie znikły: most był sztucznym tworem, dziełem z połyskujących cienkich nici. Quaiche żałował, że Morwenna nie może tego zobaczyć.

Ściany kanionu spajał wygięty łuk z delikatnymi, filigranowo zdobionymi podporami. Teraz dłuższy pobyt tutaj nie ma sensu, pomyślał. Postanowił tylko jeden raz śmignąć pod przęsłem. To wystarczy, żeby przekonać Jasminę. Jeśli zechce, mogą tu przylecieć później z cięższym sprzętem.

Spojrzał w górę z zachwytem, gdy stateczek przelatywał pod mostem. Droga — bo jak inaczej to nazwać? — przecinała tarczę Haldory, połyskując lekko na de ciemnego gazowego giganta. Była niebezpiecznie cienka. Mlecznobiała wstążeczka. Jak by to było przejść tamtędy pieszo? — zastanawiał się.

„Córka” gwałtownie skręciła; przyśpieszenie spowodowało, że na wzrok Quaiche’a opadły czerwone zasłony.

— Co… — zaczął.

„Córka” wykonywała manewr uniku. Coś próbowało ich zaatakować. Quaiche stracił przytomność, odzyskał ją i ponownie stracił. Krajobraz pędził na niego, ciskał w niego odbitym światłem z dysz sterujących statku. Znów omdlał. Potem przelotnie powrócił do przytomności. W uszach słyszał wycie. Urywane widoki mostu pod gwałtownie zmieniającymi się kątami przypominały zestaw chaotycznych zdjęć. Był pod mostem. Nad mostem. Znów pod mostem. „Córka” usiłowała znaleźć bezpieczne miejsce.

To nie w porządku. Bez wątpienia powinien być w górze, poza kanionem. „Córka” powinna jak najszybciej wyprowadzić go z niebezpieczeństwa. Te gwałtowne skręty, niezdecydowanie były dla niej nietypowe.

Chyba że statek został zapędzony w ślepy zaułek. Chyba że nie jest w stanie znaleźć drogi ucieczki.

W krótkim okresie świadomości dostrzegł na konsoli obraz sytuacji. Do statku strzelały trzy wrogie obiekty. Wyłoniły się z wnęk w lodzie — trzy sygnatury metalowych obiektów na radarze, niemające nic wspólnego z pierwotnym echem, które namierzył jeszcze z kosmosu.

„Córka” otrząsała się jak mokry pies. Quaiche widział smugi pozostawione przez jego miniaturowe pociski, które obracały się, leciały zygzakiem, by uniknąć zestrzelenia przez ukrytych wartowników. Znów stracił przytomność. Gdy się ocknął, zobaczył małą lawinę sączącą się z klifu. Któryś z atakujących obiektów został wykluczony — przynajmniej jeden pocisk Quaiche’a trafił do celu.

Konsola zamigotała. Kadłub zmienił się z półprzezroczystego na zupełnie czarny. Gdy przejaśnił się i konsola odzyskała sprawność, Quaiche zobaczył ostrzeżenia nabazgrane ognistoczerwonym łacińskim pismem. Statek porządnie dostał.

Wstrząs. Pomknęła kolejna porcja pocisków; małe, wielkości kciuka, rakiety z antymaterią mające wydajność kilotony.

Znów omdlenie. Powrót do świadomości i wrażenie spadania.

Następna mała lawina i z displeju zniknął kolejny atakujący. Ale jeden pozostał, a Quaiche nie miał już pocisków. Wartownik jednak nie strzelał. Może był uszkodzony. Albo przeładowywał broń.

„Córka” była w rozterce, w wirze różnych możliwości.

— Przejmuję dowodzenie — powiedział Quaiche. — Wydostań mnie stąd.

Gwałtowne przyśpieszenie i znów czerwona zasłona odcięła mu pole widzenia. Tym razem nie zemdlał. Stateczek utrzymywał krew w jego mózgu, chcąc, by jak najdłużej zachował świadomość.

Zobaczył, że krajobraz opada, widział teraz most z góry.

Wtedy go coś uderzyło. Stateczek zatrzymał się, ciąg silników na okamgnienie ustał. „Córka” próbowała odzyskać moc, ale widocznie jakiś istotny układ napędu musiał poważnie dostać.

Krajobraz zawisł bez ruchu w dole. A potem zaczął się znów zbliżać.

Quaiche spadał.

Osuwał się w czerń.


* * *

Spadał na pionową ścianę rozpadliny, to tracąc, to odzyskując świadomość. Myślał, że umrze, że zostanie rozmazany na stromym klifie w jednym rozbłysku destrukcji, ale w ostatniej chwili przed zderzeniem „Córka” zmobilizowała resztki tchnienia napędu, by złagodzić upadek.

Uderzenie było bardzo silne, choć kadłub się odkształcił, by je zamortyzować. Ściana wirowała — Quaiche to widział klif, to horyzont, to zgniatającą go z góry płaszczyznę. Tracił i odzyskiwał przytomność. W dali dostrzegł wirujący most. Chmury lodu i odłamków skalnych nadal tryskały z miejsca, gdzie na zboczach rozpadliny pociski Quaiche’a trafiły w wartowników.

Quaiche i jego statek klejnocik ciągle spadali na dno kanionu.


Ararat, 2675

Vasko wszedł za Clavainem i Scorpiem do kompleksu administracyjnego. Blood prowadził ich przez labirynt opustoszałych pokojów i korytarzy. Vasko spodziewał się, że w każdej chwili mogą go zawrócić — jego certyfikat z Sił Bezpieczeństwa z pewnością nie obejmował tej instytucji. Ale choć kolejne kontrole były coraz ostrzejsze, Vasko przechodził je pozytywnie. Zatem raczej nikt nie kwestionuje tutaj wyboru gości przez Clavaina i Scorpia.

Dotarli do punktu kwarantanny, gdzie stało kilka świeżo pościelonych łóżek. Czekał na nich lekarz, człowiek o nazwisku Valensin. Miał ziemistą twarz i nosił wielkie okulary o równoległobocznych soczewkach. Cienkie czarne włosy przyklepane do czaszki opadały z tyłu połyskliwymi falami. Miał w ręce małą odrapaną walizeczkę z instrumentami lekarskimi. Vasko nigdy go przedtem nie widział, ale słyszał jego nazwisko — przecież był to najwyższy rangą lekarz na planecie.

— Jak się czujesz, Nevil? — spytał Valensin.

— Jak człowiek, który nadużył gościnności historii — odparł Clavain.

— Nigdy nie udzielałeś bezpośrednich odpowiedzi — stwierdził lekarz i energicznie wyciągnął z walizeczki srebrzysty instrument. Zaświecił Clavainowi w oczy, a sam patrzył przez mały okular.

— Zbadaliśmy go na promie — wyjaśnił Scorpio. — Jest dość zdrowy. Nie musimy się martwić, że zrobi nam jakąś przykrą niespodziankę i na przykład padnie trupem.

Valensin zgasił lampkę.

— A ty, Scorpio? Planujesz wkrótce paść trupem?

— Żeby ułatwić ci życie, co?

— Migreny?

— Właśnie tak się składa, że teraz mnie dopadła.

— Przebadam cię później. Chcę zobaczyć, czy to twoje widzenie obwodowe psuje się szybciej, niż przewidywałem. Ta cała krząta nina nie służy świni w twoim wieku.

— Miło, że mi o tym przypominasz, zwłaszcza że nie mam w tej kwestii wyboru.

— Zawsze jestem rad służyć. — Valensin promieniał, chowając instrument. — Teraz wyjaśnijmy sobie parę spraw. Gdy kapsuła się otworzy, niech nikt nawet nie śmie dmuchnąć na pasażera, zanim nie zostanie przeze mnie starannie przebadany. Starannie, to znaczy w takim stopniu, na jaki pozwalają obecne warunki. Będę sprawdzał, czy nie ma jakiejś infekcji. Jeśli coś znajdę i dojdę do wniosku, że może to mieć nieprzyjemne skutki, to nie ma mowy, żeby ta osoba wróciła do Pierwszego Obozu czy w ogóle do domu. Nieprzyjemne… I chodzi mi nie o broń czy genetycznie zmodyfikowane wirusy. Chodzi mi na przykład o zwykłą grypę. Nasze programy antywirusowe są już napięte do granic wytrzymałości.

— Rozumiemy — rzekł Scorpio.

Valensin zaprowadził ich do olbrzymiej sali przykrytej szkieletową metalową kopułą. Panował tu agresywnie sterylny zapach. Sala była niemal pusta, tylko na środku grupka ludzi stała wokół jakichś urządzeń. Kilku pracowników w białych kitlach uwijało się przy aparaturze monitorującej.

Kapsuła zwisała z sufitu na cienkiej metalowej lince jak ołowianka. Jajokształtna, miała czarną barwę spalenizny i była znacznie mniejsza, niż się Vasko spodziewał, chyba nawet za mała, żeby pomieścić w środku człowieka. Ponieważ nie miała okien, odchylono kilka paneli, odsłaniając świecące displeje. Vasko dostrzegł na nich liczby, drżące linie i histogramy.

— Niech zobaczę. — Clavain przecisnął się przez pracowników i podszedł bliżej do kapsuły.

Jeden z pracowników przy kapsule popełnił błąd: z niezadowoloną miną popatrzył na Scorpia. Ten rzucił mu wściekłe spojrzenie, odsłaniając zakrzywione siekacze, znak po dawnych przodkach. Równocześnie Blood energicznie kopnął w bok raciczką, dając podwładnym znak, aby posłusznie odeszli do innych pomieszczeń.

Clavain, ukryty pod kapturem, nie dał po sobie poznać, że w ogóle zauważył to zamieszanie. Nadal pozostawał anonimowy. Przysunął się do boku kapsuły. Delikatnie położył na niej dłoń i pogładził jej przypaloną matową powłokę.

Vasko domyślił się, że teraz może się wszystkiemu bezpiecznie przypatrywać.

— Jakieś wnioski? — zapytał Scorpio.

— Tak. Ona do mnie mówi. Protokoły są hybrydowskie — stwierdził.

— Jesteś tego pewien? — spytał Blood. Clavain odwrócił się od kapsuły. Tylko jego delikatne włosy na brodzie odbijały trochę światła.

— Tak — odparł.

Umieścił teraz drugą dłoń na kapsule, skoncentrował się i pochylił głowę. Vasko wyobrażał sobie, że starzec zamknął oczy, by się nie rozpraszać, a na jego skupionej twarzy pojawiły się bruzdy. Wszyscy milczeli. Vasko usiłował oddychać bardzo cicho.

Clavain powoli i z namysłem przechylał głowę pod różnymi kątami, jak ktoś, kto próbuje znaleźć najlepsze ustawienie anteny. Nagle zastygł w jednej pozycji; pod peleryną rysowało się jego naprężone ciało.

— To zdecydowanie protokoły Hybrydowców — oznajmił. Milczał ponad minutę, a potem dodał: — Chyba rozpoznaje mnie jako Hybrydowca. Nie pozwała mi na całkowity dostęp do systemu… przynajmniej na razie, ale pozwala na sprawdzenie pewnych funkcji diagnostycznych niskiego poziomu. To mi nie wygląda na bombę.

— Zachowaj największą ostrożność — powiedział Scorpio. — Nie chcemy, żebyś został przejęty. Albo coś jeszcze gorszego.

— Staram się.

— Kiedy będziesz mógł określić, kto jest w środku? — spytał Blood.

— Ze stuprocentową pewnością dopiero po otwarciu — oznajmił Clavain cicho. — Teraz mogę stwierdzić jedno: nie sądzę, żeby to była Skade.

— Jesteś absolutnie pewien, że to Hybrydowiec? — dopytywał się Blood.

— Tak. I pewne sygnały, które wychwytuję, pochodzą z implantów osoby w środku. Ale to nie może być Skade: wstydziłaby się mieć cokolwiek wspólnego z tak starymi protokołami. — Podniósł głowę i spojrzał na zebranych. — To Remontoire. To musi być on.

— Coś rozumiesz z jego myśli? — spytał Scorpio.

— Nie, ale docierają do mnie sygnały neuronalne tylko bardzo niskiego poziomu, rutynowe administrowanie. Osoba w środku prawdopodobnie jest nadal nieprzytomna.

— Albo nie jest Hybrydowcem — wtrącił Blood.

— Dowiemy się za parę godzin — powiedział Scorpio. — Nadal jednak pozostaje zagadka brakującego statku.

— Dlaczego zagadka? — spytał Vasko.

— Bo ta osoba nie mogła podróżować dwadzieścia lat świetlnych w tej kapsule — wyjaśnił mu Blood.

— Mogła wlecieć niezauważona do układu, zaparkować statek gdzieś w niewidocznym dla nas miejscu, a pozostałą drogę odbyć w kapsule — zasugerował Vasko.

Blood pokręcił głową.

— Potrzebowałaby statku wewnątrzukładowego, żeby dotrzeć do naszej planety.

— A jeśli przeoczyliśmy mały statek? — spytał Vasko.

— Nie sądzę — powiedział Clavain. — Chyba że sytuacja rozwinęła się w bardzo nieprzyjemny dla nas sposób.

Загрузка...