SZEŚĆ

Ararat, 2675

Vasko pomagał Clavainowi w pakowaniu. Tymczasem Scorpio wyszedł z namiotu i podwinął rękaw, odsłaniając komunikator. Otworzył kanał łączności ze świnią Bloodem i powiedział cicho:

— Mam go. Wymagało to trochę perswazji, ale zgodził się z nami wrócić.

— Nie słyszę specjalnej radości w twoim głosie.

— Clavain musi przepracować jeszcze parę spraw. Blood parsknął:

— Brzmi odrobinę złowieszczo. Nie ześwirował przypadkiem?

— Nie wiem. Z raz czy dwa wspomniał, że widzi różne rzeczy.

— Coś widzi?

— Symbole na niebie, co mnie trochę niepokoi… ale nigdy nie było łatwo go zrozumieć. Mam nadzieję, że trochę rozluźni się, kiedy wróci do cywilizacji.

— A jeśli nie?

— Nie wiem. — Scorpio mówił z przesadną cierpliwością. — Skłonny jestem uznać, że lepiej nam z nim niż bez niego.

— Dobrze — powiedział Blood z powątpiewaniem. — W takim razie porzuć łódź. Wysyłamy prom.

Scorpio zmarszczył czoło, zadowolony i zakłopotany zarazem.

— Po co to VIP-owskie traktowanie? Myślałem, że chodziło o zachowanie dyskrecji.

— Tak, ale sytuacja się zmieniła.

— Chodzi o kapsułę?

— Bingo — powiedział Blood. — Zaczęła się rozgrzewać. To cholerstwo przerzuciło się na automatyczny tryb ożywienia. Jakąś godzinę temu zmienił się status biowskaźników. Zaczyna wybudzać to coś albo kogoś z wnętrza.

— Jasne. Nieźle. Wspaniale. A ty nic z tym nie możesz zrobić?

— Możemy najwyżej naprawić pompę do ścieków. Inne bardziej skomplikowane akcje nie są w naszej gestii. Oczywiście, Clavain mógłby spróbować spowolnić ten proces…

Clavain miał w głowie mnóstwo implantów Hybrydowców, więc mógł rozmawiać z maszynami — nikt inny na Araracie nie potrafiłby z nimi rozmawiać.

— Ile mamy czasu?

— Około jedenastu godzin.

— Jedenaście godzin. I czekałeś aż do teraz, żeby mi to powiedzieć?

— Chciałem się przekonać, czy przywieziesz ze sobą Clavaina. Scorpio zmarszczył nos.

— A gdybym ci powiedział, że nie przywiozę? Blood zaśmiał się.

— Wtedy przynajmniej odzyskalibyśmy łódź.

— Zabawna z ciebie świnia, Blood, ale nie buduj na tym swojej kariery.

Scorpio przerwał połączenie i wrócił do namiotu, gdzie powiedział o zmianie planów. Vasko, ledwie ukrywając podniecenie, spytał o powód tej zmiany. Scorpio unikał odpowiedzi, bojąc się nieostrożnym słowem wpłynąć na zmianę decyzji przyjaciela.

— Możesz zabrać ze sobą tyle rzeczy, ile chcesz — powiedział do Clavaina, patrząc na żałosny węzełek jego osobistych drobiazgów. — Teraz nie musimy się martwić o wywrotkę.

Clavain przekazał węzełek Vaskowi.

— To wszystko, co mi potrzebne.

— Świetnie — rzekł Scorpio. — Dopilnuję, żeby zaopiekowano się resztą twoich rzeczy, gdy przyślemy tu kogoś, żeby rozebrał namiot.

— Namiot tu zostaje — oznajmił Clavain. Kaszląc, włożył ciężką, czarną, długą do ziemi pelerynę. Palcami o długich paznokciach odsunął włosy z oczu i zaczesał je do tyłu — opadły srebrnobiałymi falami na wysoki sztywny kołnierz peleryny. Gdy przestał kasłać, dodał: — A moje rzeczy zostają w namiocie. Wcale mnie nie słuchałeś, prawda?

— Słuchałem, ale po prostu nie chciałem cię słyszeć — stwierdził Scorpio.

— Zacznij słuchać, przyjacielu. Tylko o to cię proszę. — Clavain poklepał go po karku. Sięgnął po pelerynę, którą nosił wcześniej, pogładził tkaninę i odłożył ją na bok. Otworzył natomiast szufladę biurka i wziął przedmiot w czarnej skórzanej kaburze.

— Pistolet? — spytał Scorpio.

— Coś bardziej niezawodnego — rzekł Clavain. — Nóż.


107 Piscium, 2615

Quaiche przeciskał się absurdalnie wąską zejściówką, prowadzącą wzdłuż „Dominy” od dziobu do rufy. Statek cykał i mruczał i Quaiche czuł się jak w pokoju pełnym sprawnych zegarów.

— To most. W tej chwili tylko to mogę powiedzieć.

— Jaki most? — spytała Morwenna.

— Długi, cienki, jak szklany wąs. Łagodnie zakrzywiony, łączy brzegi wąwozu czy szczeliny.

— Chyba się za bardzo ekscytujesz. Jeśli to most, to dlaczego wcześniej nikt inny go nie dostrzegł? A przede wszystkim kto go tu zbudował?

Quaiche już nad tym myślał i znalazł wiarygodne, jak sądził, wyjaśnienie. Starał się teraz przekazać swoją kwestię tonem, który nie brzmiałby jak wyćwiczony.

— Przede wszystkim to nie takie oczywiste. Rzecz jest duża, ale jeśli się nie patrzy uważnie, łatwo ją przeoczyć. Szybkim przelotem przez układ nie musiano by tego namierzyć. Księżyc mógłby być odwrócony do obserwatora złą stroną albo obiekt leżałby w cieniu. Albo rozdzielczość skanowania mogła być za słaba, żeby wykryć tak delikatną konstrukcję. To tak jak szukać pajęczyny za pomocą radaru. Możesz to robić bardzo starannie, ale nic nie znajdziesz, dopóki nie zastosujesz właściwych narzędzi. — Quaiche walnął się w głowę, gdy przeciskał się przez ciasny kąt do hangaru pojazdu zwiadowczego. — Poza tym nie ma dowodów na to, że ktoś tu przed nami był. Tego układu nie ma w bazie nomenklaturowej… dlatego zaklepaliśmy sobie nazwę. Jeśli ktoś tu kiedyś zawitał, to nie pofatygował się, żeby przekazać parę standardowych danych. Leniwy sukinsyn.

— Ale ktoś tu przedtem był. Bo skąd ten most? — powiedziała Morwenna.

Quaiche zaśmiał się. Na taką odpowiedź czekał.

— Właśnie o to chodzi. Według mnie nikt tego nie zbudował. — Wsunął się do ciasnego hangaru. Reagując na ciepło ludzkiego ciała, hangar zapalił światło. — W każdym razie nikt z ludzi.

Trzeba przyznać, że Morwenna przyjęła tę rewelację spokojnie. Może łatwiej mnie przejrzeć, niż mi się wydaje? — pomyślał Quaiche.

— A więc sądzisz, że natknąłeś się na jakiś artefakt obcych?

— Nie „jakiś” — odparł Quaiche. — Myślę, że natknąłem się na cholerny artefakt obcych, jakiego jeszcze nie było. Najbardziej zadziwiający, najpiękniejszy w całym znanym wszechświecie.

— A jeśli to naturalny twór?

— Gdybyś mogła zobaczyć zdjęcia, na pewno od razu byś od rzuciła te wątpliwości.

— Mimo to może nie powinieneś tak się śpieszyć. Widziałam, co potrafi zdziałać natura, jeśli dać jej czas i przestrzeń. Nie uwierzyłbyś, że coś podobnego może nie być wytworem inteligentnego umysłu.

— Ja też widziałem. Ale tu mamy coś innego. Proszę, zaufaj mi.

— Oczywiście, że ci zaufam. Nie ma zbyt wielkiego wyboru.

— Niezupełnie takiej odpowiedzi oczekiwałem, ale na razie musi wystarczyć.

Obrócił się w wąskiej komorze; była wielkości małej toalety i miała podobny antyseptyczny glans. Panowała tu ciasnota tym większa, że teraz w zaciskach dokujących hangaru tkwił osobisty stateczek Quaiche’a, uniesiony nad klapą umożliwiającą wyjście w kosmos.

Ze zwykłym zachwytem Quaiche pogłaskał gładki korpus „Córki Śmieciarza”. Pod dotykiem stateczek zamruczał i zadrżał w uprzęży.

— Spokojnie, mała — szepnął Quaiche.

Stateczek bardziej przypominał zabawkę niż pojazd eksploracyjny. Niewiele większy od samego Quaiche’a, był produktem ostatniej fali zaawansowanej nauki Demarchistów. Lekko przezroczysty aerodynamiczny kadłub przypominał rzecz, którą wyrzeźbiono z jednego wielkiego kawałka bursztynu, a potem ją artystycznie wypolerowano. Pod powierzchnią migotały mechaniczne wnętrzności z brązu i srebra. Do boków ciasno przylegały zwinięte giętkie skrzydła. W szczelnie zamkniętej wnęce powłoki upchnięto rozmaite czujniki i sondy.

— Otwórz — szepnął Quaiche.

„Córka” zawsze robiła coś takiego, co przyprawiało go o ból głowy. Różne części kadłuba — które dotychczas sprawiały wrażenie, że są gładko zespolone z sąsiednimi elementami — teatralnie odsuwały się lub kurczyły, zwijały lub skręcały, odsłaniając w mgnieniu oka ciasne zagłębienie wewnątrz. Wyłożone miękką wyściółką, zawierało aparaturę podtrzymywania życia, kontrolki i monitory odczytów. Mógł się tam zmieścić człowiek leżący na brzuchu. W obsceniczny, a równocześnie lekko uwodzicielski sposób maszyna zdawała się zapraszać go do środka.

Właściwie powinien ulec klaustrofobicznym lękom na myśl o wejściu do tego wnętrza, on natomiast czekał na to z przejęciem. Nie czuł się uwięziony w bursztynowej przezroczystej powłoce, lecz za jej pośrednictwem połączony z bogactwem wszechświata. Ten mały, podobny do klejnotu stateczek umożliwiał mu głębokie wejście w atmosferę światów, a nawet zanurzenie się w oceanach. Przetworniki statku przekazywały Quiache’owi dane z otoczenia do jego zmysłów, w tym dotyku. Czuł chłód obcych mórz, promienność obcych zachodów słońca. W czasie pięciu poprzednich wypraw badawczych dla królowej widział cuda i dziwy i napawał się nimi jak pijany. Tak się tylko pechowo składało, że żadnego z tych cudów i dziwów nie dało się zabrać i sprzedać dla zysku.

Quaiche zagłębił się w stateczku, który dopasował się do jego kształtu.

— Horris?

— Tak, kochanie?

— Horris, gdzie jesteś?

— W hangarze, wewnątrz „Córki”.

— Horris, nie.

— Muszę. Muszę polecieć niżej, żeby zobaczyć, co to takiego.

— Nie chcę, żebyś mnie zostawiał.

— Wiem. Też nie chcę cię zostawić. Będę utrzymywał łączność. Opóźnienie nie będzie takie duże. Będzie tak, jakbym znajdował się tuż obok ciebie.

— Nie, absolutnie nie.

Westchnął. Spodziewał się, że to będzie najtrudniejszy moment. Nie raz przychodziło mu do głowy, że najdelikatniej byłoby opuścić „Dominę”, nie mówiąc nic Morwennie, z nadzieją, że opóźnienie w łączności się nie ujawni. Znał ją jednak — szybko przejrzałaby podstęp.

— Wrócę szybko, obiecuję. Potrwa to kilka godzin. — Prawdo podobnie z dzień, ale to też „kilka” godzin, no nie? Morwenna to zrozumie.

— Dlaczego nie możesz polecieć „Domina”?

— Bo nie mogę ryzykować — odparł. — Wiesz, w jaki sposób lubię pracować. „Domina” jest duża i ciężka. Jest opancerzona i ma duży zasięg, ale nie jest zwinna i inteligentna. Gdybyśmy… Gdybym natknął się na coś paskudnego, „Córka” znacznie szybciej wyprowadzi mnie z niebezpieczeństwa. Ten stateczek jest sprytniejszy ode mnie. Nie możemy ryzykować, że uszkodzimy lub stracimy „Dominę”. „Córka” nie ma dostatecznego zasięgu, nie dogoni „Gnostycznego”. Weź pod uwagę, że „Domina” to nasz gwarant, że się stąd wydostaniemy. Nie możemy jej narażać. — I szybko dodał: — Ani ciebie.

— Nie zależy mi na powrocie na „Gnostycznego”, do tej chorej na władzę zdziry i jej wazeliniarzy.

— Ja sam też się tam nie za bardzo śpieszę, ale Grelier jest nam potrzebny, żeby wydostać cię ze skafandra.

— Jak tu zostaniemy, w końcu zjawią się jacyś inni Ultrasi.

— Taaa. A to tacy sympatyczni ludzie, co? Wybacz, kocha nie, ale w tym wypadku lepsza jest współpraca z już znanym diabłem. Słuchaj, wrócę szybko. Będziemy w stałym kontakcie głosowym. Będę twoim przewodnikiem po moście. Będziesz wszystko widziała oczami duszy, zupełnie jakbyś tam była. Będę ci śpiewał. Opowiadał dowcipy. Co ty na to?

— Boję się. Wiem, że musisz jechać, ale to nie zmienia faktu, że się boję.

— Ja też się boję — wyznał. — Tylko szaleniec by się nie bał. Naprawdę, nie chcę cię opuszczać. Ale nie mam wyboru.

Przez chwilę milczała. Quaiche sprawdzał systemy stateczku. Gdy wszystkie elementy włączyły się, poczuł przyjemne podniecenie.

— Jeśli to most — odezwała się Morwenna — to co zamierzasz z tym zrobić?

— Nie wiem.

— Jak duży jest?

— Duży. Trzydzieści, czterdzieści kilometrów długości.

— Więc nie możesz go ze sobą zabrać.

— Mmm. Masz rację. O tym nie pomyślałem.

— Chodzi mi o to, Horris, że musisz przekonać Jasminę, że to jest dla niej cenne, nawet jeśli ma zostać na planecie.

— Coś mi przyszło do głowy — powiedział Quaiche z energią, jakiej nie czuł. — Jasmina może zablokować planetę i sprzedawać bilety tym, którzy chcieliby się obiektowi bliżej przyjrzeć. W każdym razie jeśli ktoś tam wybudował most, mógł również zbudować coś innego. Choć nie wiemy, kto to jest.

— Obiecaj, że zachowasz ostrożność — powiedziała Morwenna.

— Ostrożność jest moją drugą naturą.


* * *

Stateczek wyleciał z „Dominy” z szybkim drżeniem napędu. Quaiche zawsze uważał, że „Córka” cieszy się z wyzwolenia z dokujących uprzęży.

Leżał z wyciągniętymi do przodu ramionami, obejmując rękami skomplikowany uchwyt najeżony guzikami i dźwigniami. Między nimi znajdował się displej przezierny, pokazujący systemy „Córki” i schemat jej pozycji w stosunku do najbliższego większego ciała niebieskiego. Diagramy wyglądały jak szrafowanie z wczesnorenesansowych ilustracji astronomicznych czy medycznych — czarnym tuszem na pergaminie barwy sepii, zaopatrzone w opisy wykonane zawijastym, mało czytelnym pismem łacińskim. Na szybie displeju widniało niewyraźne odbicie Quaiche’a.

Przez przezroczysty kadłub obserwował, jak zamyka się komora dokująca. „Domina” gwałtownie malała, kurczyła się, wreszcie stała się zaledwie ciemnym cieniutkim krzyżykiem na tle Haldory. Pomyślał o uwięzionej w skafandrze Morwennie i znów poczuł niepokój. Most na Heli był niewątpliwie najdziwniejszym obiektem, jaki widział podczas swoich podróży. Jeśli to nie jest egzotyczny obiekt, o jaki chodzi Jasminie, to co nim jest? Muszę go tylko sprzedać królowej i niech mi wybaczy poprzednie porażki — pomyślał. Jeśli olbrzymi obcy artefakt nie jest w stanie tego dokonać, to co byłoby w stanie?

Gdy już nie mógł dostrzec większego statku bez nakładki wzmacniającej, poczuł wyraźną ulgę. Na pokładzie „Dominy” nigdy nie pozbył się całkowicie wrażenia, że jest pod stałym nadzorem Jasminy. Nie wykluczał, że agenci królowej zainstalowali urządzenia podsłuchowe, o których nie wiedział, oprócz tych, o których z założenia miał wiedzieć. Na znacznie mniejszej „Córce” rzadko czuł na sobie spojrzenie Jasminy. Stateczek należał Faktycznie do niego — słuchał tylko jego i był najbardziej wartościowym skarbem, jaki Quaiche kiedykolwiek posiadał. Stanowił dość ważną premię motywacyjną, gdy Quaiche zaoferował królowej swoje usługi.

Ultrasi niewątpliwie byli sprytni, ale — jak sądził Quaiche — nie na tyle, by obejść liczne zabezpieczenia „Córki” przed inwigilacją oraz nieautoryzowanymi wtargnięciami. Nie jest to wielkie królestwo, ale stateczek należy do mnie i tylko to się liczy, myślał Quaiche. Mógł się tu upajać samotnością, otwierać wszystkimi zmysłami na absolut.

Początkowo przytłaczała go świadomość, że jest kimś tak drobnym, tak z natury kruchym, i tak łatwo może zaginąć. Ale, co dziwne, było to równocześnie poczucie wyzwalające. Jeśli pojedyncze ludzkie istnienie znaczyło tak mało, jeśli działania człowieka były tak nieistotne, to koncepcja jakiejś absolutnej moralnej struktury miała tyle samo sensu co kosmiczny eter. Zatem ludzie byli zdolni do poważnego grzechu — czy znaczącego dobra — w takim samym stopniu jak mrówki czy pył, jeśli porównać to z nieskończonością.

Planety prawie nie dostrzegały grzechu. Słońca nawet nie raczyły tego zauważyć. W skali układów słonecznych czy galaktyk grzech zupełnie nic nie znaczył. Był jak nieokreślona siła sub — atomowa, która w tej skali po prostu wygasała.

Przez długi czas ta obserwacja stanowiła ważny element osobistego systemu wiary Quaiche’a. Przypuszczał, że w jakimś stopniu zawsze wyznawał ten pogląd. Dopiero jednak podróże kosmiczne — i samotność związana z jego nowym zawodem — dały mu pewne zewnętrzne uzasadnienie jego filozofii.

Teraz jednak w jego świecie istniało coś, co miało dla niego prawdziwe znaczenie, coś, co mógł zniszczyć swoim działaniem. Jak do tego doszło? — zastanawiał się. Jak mógł dopuścić do tak fatalnego błędu, że się zakochał? I to w stworzeniu tak egzotycznym i skomplikowanym jak Morwenna?

W którym momencie zbłądził?

Wpasowany w kadłub „Córki”, prawie nie czuł przyśpieszenia, gdy statek zwiększał napęd do maksimum. „Domina” została już ostatecznie porzucona. Równie dobrze mogła nie istnieć.

Quaiche leciał na Helę, największy księżyc Haldory.

Otworzył kanał łączności z „Gnostycznym Wniebowstąpieniem”, żeby nagrać wiadomość.

— Tu Quaiche. Mam nadzieję, madame, że wszystko idzie dobrze. Dziękuję za ten mały bonus, który zechciałaś umieścić na statku. Bardzo to troskliwe z twojej strony. A może to inicjatywa Greliera? Zabawny gest. Jak sobie zapewne zdajesz sprawę, Morwenna również go doceniła. — Przerwał na chwilę. — Ale do rzeczy. Mogłoby cię zainteresować, że zauważyłem… wielką poziomą strukturę na księżycu, który nazywamy Hela. Przypomina most. Obecnie tylko tyle mogę stwierdzić. Zakres czujników „Do — miny” jest za mały, a nie chcę ryzykować bliższego lotu. Bardzo prawdopodobne, że to sztuczna konstrukcja. Dlatego używam do badania „Córki Śmieciarza”. Jest szybsza, inteligentniejsza i lepiej opancerzona. Przypuszczam, że wyprawa potrwa najwyżej dwadzieścia sześć godzin. Oczywiście będę cię informował o rozwoju sytuacji.

Odegrał sobie tę wiadomość i doszedł do wniosku, że wysłanie jej nie jest najmądrzejsze. Nawet gdyby znalazł coś, co okazałoby się bardziej wartościowe od znalezisk z pięciu poprzednich wypraw, królowa mogłaby go oskarżyć, że zapowiedź brzmiała bardziej obiecująco. Nie chciał jej rozczarować. Wiedział, że najlepsze postępowanie wobec królowej to wyważona powściągliwość. Aluzje, nie obietnice.

Zmazał wiadomość i zaczął nagrywać nową:

— To Quaiche. Mamy anomalię, która wymaga dalszego zba dania. Zaczynam eksplorację w „Córce”. Spodziewany powrót na „Dominę” za… jeden dzień.

Odsłuchał wiadomość, ocenił, że jest lepiej niż poprzednio, ale nie idealnie.

Wytarł bufor i wziął głęboki oddech.

— Quaiche. Wyleciałem na zewnątrz. Może to trochę potrwać. Zgłoszę się.

Tak, to wystarczy.

Przesłał bufor, kierując laser komunikacyjny w wyliczonym przez komputer kierunku, w którym powinno się znajdować „Gnostyczne Wniebowstąpienie”. Zastosował zwykłe filtry szyfrowania oraz poprawki relatywistyczne. Królowa otrzyma wiadomość za siedem godzin. Miał nadzieję, że będzie zdumiona, ale nie będzie mogła twierdzić, że przesadzał co do wartości znaleziska.

Niech suka próbuje się domyślić.


Hela, 2727

Culver nie powiedział Rashmice Els całej prawdy. Lodochód rzeczywiście nie mógł już poruszać się szybciej w trybie kroczącym, ale gdy opuścił wioskę, gdzie musiał pokonać breję i różne przeszkody, i wjechał na dobrze utrzymany trakt, zablokował dwie tylne nogi i ruszył, jakby pchany niewidzialną ręką. Rashmika wiedziała, że to dzięki warstwie materiału na spodach nart, zaprogramowanej na szybkie mikrofalowanie. W ten sam sposób poruszają się ślimaki — oczywiście z uwzględnieniem proporcji rozmiaru i prędkości. Jazda stała się gładsza i cichsza. Czasami nadal czuło się szarpnięcia czy przechyły, ale dało się to znieść.

— O, lepiej — powiedziała Rashmika. Teraz siedziała z przodu z Crozetem i jego żoną Linxe. — Już się bałam, że…

— Zwymiotujesz, kochanie? — spytała Linxe. — Nie ma się czego wstydzić. My tu wszyscy wymiotujemy.

— Lodochód może tak jechać tylko po gładkiej powierzchni — wyjaśnił Crozet. — Problem w tym, że nie potrafi dobrze chodzić. W jednej nodze ma spartolony serwomechanizm, dlatego przed tem tak trzęsło. I z tego powodu wybieramy się do karawany.

Wożą różne skomplikowane techniczne gówienka, których my na wzgórzach nie możemy wyprodukować ani nareperować.

— Pilnuj języka — powiedziała Linxe, uderzając męża mocno w dłoń. — Może nie zauważyłeś, ale słucha nas młoda dama.

— Proszę nie zwracać na mnie uwagi — rzekła Rashmika. Zaczynała się odprężać. Wyjechali już bezpiecznie za wioskę i nie było żadnych oznak, by chciano ich zatrzymać albo zorganizowano pogoń.

— On i tak mówi bez sensu — powiedziała Linxe. — Karawany może mają to, co potrzebujemy, ale nic nie dadzą za darmo. Prawda, kochanie? — zwróciła się do Crozeta.

Linxe, kobieta dobrze odżywiona, ruda, zaczesywała włosy na jedną stronę twarzy, zasłaniając znamię. Znała Rashmikę od maleńkości, gdy pracowała w komunalnym żłobku na sąsiednim osiedlu.

Zawsze była dla Rashmiki miła i troskliwa. Kilka lat później wybuchł jakiś poważny skandal i Linxe została zwolniona z pracy. Wkrótce potem poślubiła Crozeta. W wiosce plotkowano, że dostała to, na co zasłużyła, i że ci dwoje są siebie warci, ale Rashmika uważała, że Crozet jest w porządku. Trochę dziwak, skryty, i to wszystko. Gdy Linxe dotknął ostracyzm, on jako jeden z nielicznych jej się kłaniał. Rashmika nadal lubiła Linxe, nie czuła więc wrogości do jej męża.

Crozet kierował lodochodem za pomocą dwóch joysticków umieszczonych po obu stronach fotela. Mężczyzna zawsze miał granatowy zarost i tłuste czarne włosy. Już sam jego widok sprawiał, że Rashmika miała ochotę wziąć prysznic.

— Chrzanić ich, nie oczekuję darmochy — powiedział. — Może nasze zyski są mniejsze niż w ubiegłym roku, ale pokaż mi skurczybyka, który nie ucierpiał?

— Zamierzasz przenieść się bliżej Drogi? — spytała Rashmika.

Crozet wytarł nos w rękaw.

— Raczej odgryzłbym sobie nogę.

— Crozet nie chodzi gorliwie do kościoła — wyjaśniła Linxe.

— Ja również nie jestem najbardziej praktykującą osobą na wyżynach — stwierdziła Rashmika — ale gdybym miała wybór między tym a głodem, nie jestem pewna, jak długo przetrwałyby moje przekonania.

— Przypomnij, ile masz lat? — spytała Linxe.

— Siedemnaście. Prawie osiemnaście.

— Masz dużo przyjaciół w wsi?

— Raczej nie.

— To mnie nie dziwi. — Linxe poklepała ją w kolano. — Jesteś podobna do nas. Nie pasujesz tutaj, nigdy się nie dostosowałaś i nie dostosujesz.

— Próbuję. Ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym tu spędzić resztę życia.

— Dużo młodych z twojego pokolenia myśli tak samo — po wiedziała Linxe. — Są wściekli. Ten sabotaż w ubiegłym tygodniu… — Chodziło jej o detonację w magazynie materiałów wybuchowych. — Nie można ich przecież winić za ostrą kry tykę.

— Mówią tylko, że chcą się wyrwać z jałowych wyżyn — powie działa Rashmika. — Sądzą, że wzbogacą się w karawanach albo nawet w katedrach. Może mają rację. Są tam możliwości, jeśli się zna odpowiednich ludzi. Mnie to jednak nie wystarcza.

— Ty chcesz opuścić Helę — rzekł Crozet.

Rashmika wcześniej się nad tym zastanawiała i teraz rozwinęła swoje poglądy:

— Przeżyłam już jedną piątą życia. O ile nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, zostało mi tylko sześćdziesiąt lat z kawałkiem. Chciałabym coś z tym zrobić. Nie chcę umrzeć, nie widząc ciekawszych miejsc.

Crozet wyszczerzył żółte zęby.

— Rash, ludzie podróżują całe lata świetlne, żeby zobaczyć Helę.

— Z niewłaściwych powodów — odparła. Przez chwilę ostrożnie porządkowała myśli. Miała sprecyzowaną opinię na ten temat, ale nie chciała urazić gospodarzy. — Zrozumcie, nie twierdzę, że ci ludzie to głupcy. Ale tu naprawdę liczą się wykopaliska, a nie katedry, nie Droga Ustawiczna, nie cuda.

— Słusznie — przyznał Crozet — ale wszystkich guzik obchodzą wykopaliska.

— Nas obchodzą — oznajmiła Linxe. — Obchodzą tych, co zarabiają na życie na jałowych wyżynach.

— Ale kościoły wolałyby, żebyśmy nie kopali zbyt głęboko — zripostowała Rashmika. — Wykopaliska odciągają od spraw zasadniczych. Kościoły się obawiają, że w końcu znajdziemy coś, co sprawi, że cuda wydadzą się mniej cudowne.

— Mówisz tak, jakby kościoły mówiły jednym głosem — po wiedziała Linxe.

— Nie twierdzę tego — odparła Rashmika — ale wiadomo, że łączą je wspólne interesy. A tak się jakoś składa, że my się w tych interesach nie mieścimy.

— Wykopaliska czmychaczy odgrywają kluczową rolę w ekonomii Heli. — Linxe niemal recytowała frazę z nudnych kościelnych broszurek.

— Nie zaprzeczam — przerwał jej Crozet. — Ale kto sprawuje kontrolę nad sprzedażą wykopalin? Kościoły. Niedługo będą miały w tej dziedzinie całkowity monopol. Z ich punktu widzenia następny logiczny krok to całkowita kontrola również nad wykopaliskami. W ten sposób dranie będą mieli w łapach wszystkie niewygodne dla nich artefakty.

— Jesteś cynicznym starym głupcem — stwierdziła Linxe.

— Dlatego mnie poślubiłaś, kochanie.

— A ty, Rashmiko… czy uważasz, że kościoły chcą nas wy mieść? — spytała Linxe.

Rashmika miała wrażenie, że pytają ją tylko przez grzeczność.

— Nie wiem, choć jestem pewna, że kościoły nie będą się skarżyły, jeśli wszyscy zbankrutujemy, a oni przejmą kontrolę nad wykopaliskami.

— Taa — zgodził się Crozet. — Nie sądzę, żeby w takiej sytuacji skargi stały wysoko w ich hierarchii ważności.

— W związku z tym… — zaczęła Linxe.

— Wiem, o co chcesz spytać — przerwała jej Rashmika. — Nie mam o to do ciebie pretensji. Ale musisz zrozumieć, że kościoły mnie nie interesują w sensie religijnym. Muszę po prostu wiedzieć, co się stało.

— To nie musi być nic strasznego — zauważyła Linxe.

— Wiem tylko, że go oszukali.

Crozet wytarł kącik oka koniuszkiem palca.

— Gałgany! Czy któraś z was zechciałaby mi powiedzieć, o czym mówicie? Bo nie mam pojęcia.

— Chodzi o jej brata — rzekła Linxe. — Nie słuchałeś, co ci mówiłam?

— Nie wiedziałem, że masz brata — powiedział Crozet.

— Był dużo ode mnie starszy — wyjaśniła mu Rashmika. — A wszystko to wydarzyło się osiem lat temu.

— Co się zdarzyło osiem lat temu?

— Pojechał na Drogę Ustawiczną.

— Do katedr?

— Właśnie. Nie zrobiłby tego, gdyby tamtego roku było tam trudno dotrzeć. A wtedy, tak samo jak teraz, karawany zajechały dalej na północ niż zwykle, więc łatwo było do nich dotrzeć z jałowych wyżyn. Wymagało to najwyżej trzech dni podróży lodochodem, a nie dwudziestu czy nawet trzydziestu.

— Ten twój brat był religijnym facetem, co?

— Nie, Crozet, nie bardziej niż ja. Miałam wtedy dziewięć lat. To, co się wtedy stało, nie wryło mi się w pamięć. Wiem, że czasy były ciężkie. Istniejące wykopaliska wyczerpywały się. Dochodziło do wybuchów, powstawały zapadliska. Ludzie w osadach cienko przędli.

— Ma rację — powiedziała Linxe do Crozeta. — Pamiętam tamte czasy, choć ty możesz ich nie pamiętać.

Crozet operował joystickami, umiejętnie manewrując pojazdem wokół wychodni.

— Och, dobrze pamiętam.

— Brat nazywał się Harbin Els. Pracował przy wykopaliskach. Gdy karawany przejeżdżały w pobliżu osady, miał dziewiętnaście lat. Pod ziemią przepracował prawie pół życia. Dużo potrafił, między innymi znał się na materiałach wybuchowych. Wiedział, jak rozmieścić ładunki, żeby uzyskać zamierzony efekt. Miał opinię osoby rzetelnej, która nie idzie na skróty.

— Sądziłem, że to kwalifikacje pożądane przy wykopaliskach — powiedział Cruzet.

— Owszem. Póki wykopaliska nie zaczęły podupadać. Nastały ciężkie czasy. Wsie nie mogły sobie pozwolić na kopanie nowych jaskiń. Materiały wybuchowe bardzo podrożały. Również stemplowanie nowych pieczar, tłoczenie tam powietrza, zasilanie energetyczne, kopanie tuneli pomocniczych… wszystko to kosztowało za dużo. Więc skoncentrowano się na eksploatacji istniejących komór, licząc na łut szczęścia.

— A twój brat?

— Nie zamierzał czekać, aż jego umiejętności znów będą potrzebne. Słyszał o paru innych ekspertach w tej dziedzinie, którzy ruszyli lądem. Po kilku miesiącach dotarli do Drogi i wstąpili na służbę do jednego z głównych kościołów. Kościoły potrzebowały fachowców, przynajmniej tak mówiono. Musieli cały czas urządzać przed katedrami wybuchy, żeby utrzymać otwartą Drogę.

— Nie darmo nazywa się ją Drogą Ustawiczną — zauważył Crozet.

— Więc Harbin uznał, że to praca dla niego. To nie oznaczało, że musiał zaakceptować specyficzne poglądy kościoła. Miał tylko zawrzeć układ. Oni płaciliby mu za wyburzanie. Krążyły nawet pogłoski, że są posady w biurze technicznej konserwacji Drogi. Harbin znał matematykę. Uważał, że ma szansę dostać takie stanowisko, ponieważ potrafił obliczyć, gdzie należy rozmieszczać ładunki, i niekoniecznie musiał je własnoręcznie tam wkładać. Brzmiało to obiecująco. Mógłby zarabiać dość pieniędzy, by zapewnić sobie byt, a resztę wysyłać do domu.

— Czy twoi rodzice byli zadowoleni z tych planów? — spytał Cruzet.

— Niewiele o tym rozmawiali. Wyczuwałam, że nie chcą, żeby Harbin miał coś wspólnego z kościołami. Równocześnie widzieli w tym jakiś sens. Czasy rzeczywiście były trudne. A Harbin mówił o tym tak, jakby zamierzał wykorzystać kościoły, ale samemu nie dać się wykorzystać. Rodzice go nie zachęcali, ale też nie powstrzymywali. Zresztą i tak by się to na nic nie zdało.

— Więc spakował manatki… Rashmika pokręciła głową.

— Nie, zorganizowaliśmy rodzinną wyprawę, żeby go odpro wadzić. Dokładnie tak jak obecnie… prawie cała wieś pojechała na spotkanie karawan. Zabraliśmy się z kimś lodochodem. Po dróż trwała dwa, trzy dni. Wydawało mi się, że trwa znacznie dłużej, ale miałam wtedy tylko dziewięć lat. Spotkaliśmy karawanę w pobliżu równiny. Na pokładzie karawany był pewien mężczyzna, ktoś w rodzaju… — Zamilkła. Nie dlatego, że miała trudności z opowiedzeniem szczegółów, ale boleśnie wspominała to wszystko, choć minęło już osiem lat. — Agent rekrutujący pracowników, to chyba najlepsze określenie. Pracował dla jednego z kościołów. Tego głównego, Pierwszych Adwentystów. Powiedziano Harbinowi, że musi porozmawiać z tym człowiekiem o pracy. Jako rodzina poszliśmy z bratem na spotkanie. Harbin rozmawiał, a my siedzieliśmy w tym samym pokoju i słuchaliśmy. Był tam też inny człowiek, który nic nie mówił i tylko stale na nas patrzył, głównie na mnie. Miał laskę, którą cały czas przyciskał do ust, jakby ją całował. Nie spodobał mi się, ale ponieważ Harbin z nim nie rozmawiał, zwracałam na niego mniejszą uwagę niż na agenta. Od czasu do czasu mama lub tata zadawali jakieś pytanie, a agent uprzejmie odpowiadał. Pytał Harbina o kwalifikacje, a brat mówił mu o swojej pracy z materiałami wybuchowymi. Wydawało się, że tamten trochę się na tym zna. Zadawał trudne pytania. Nie rozumiałam ich, ale musiały być niegłupie i niebanalne, sądząc po sposobie, w jaki Harbin odpowiadał: ostrożnie, niezbyt gładko. Agent wydawał się zadowolony ze wszystkich odpowiedzi. Oświadczył, że rzeczywiście kościół potrzebuje specjalistów od wyburzeń. Są miejsca w biurze technicznym. Powiedział, że oczyszczanie drogi to niekończące się zadanie i że to jedna z nielicznych dziedzin, w której kościoły ze sobą współpracują. Przyznał, że biuro potrzebuje aktualnie inżyniera z takimi kwalifikacjami jak Harbin.

— Więc wszyscy się uśmiechali — rzekł Crozet. Linxe znów dała mu klapsa.

— Daj jej dokończyć.

— Tak, uśmiechaliśmy się. Początkowo. Przecież realizowały się nadzieje Harbina. Warunki dogodne, praca interesująca. Harbin wyobrażał sobie, że popracuje do czasu, aż na jałowych wyżynach zacznie się ponownie kopać. Oczywiście nie powiedział agentowi, że zamierza zostać tam najwyżej przez jeden czy dwa obroty. Zadał jednak krytyczne pytanie.

— Jakie? — spytała Linxe.

— Słyszał, że niektóre kościoły usiłują specyficznymi metodami skłonić swoich pracowników do kościelnego światopoglądu. Że wykonywana praca ma nie tylko znaczenie materialne, że jest święta.

— Czyli każą im uznać wiarę — powiedział Crozet.

— Więcej: zaakceptować. Mają swoje sposoby. Z punktu widzenia kościołów trudno się dziwić. Chcą zatrzymać swoją ciężko zdobytą wiedzę. Oczywiście mojemu bratu to się zupełnie nie podobało.

— A jak agent zareagował na to pytanie?

— Odparł, że Harbin nie ma co się martwić. Przyznał, że nie które kościoły praktykują takie metody… Zapomniałam, co dokładnie powiedział. Coś o Analizie Krwi i Wieżach Zegarowych. Ale stwierdził jasno, że to nie dotyczy kościoła quaicheistów. Wśród grup pracujących na Drodze są ludzie różnych wyznań i nie próbuje się ich przeciągnąć na stronę quaicheistów.

— No więc? — Crozet zmrużył oczy.

— Wiedziałam, że kłamie.

— Chyba sądziłaś, że on kłamie — poprawił ją Crozet jak nauczyciel.

— Wiedziałam. Z całą pewnością, jakbym zobaczyła na jego szyi wywieszkę „kłamca”. Nie miałam żadnych wątpliwości, tak jak nie miałam wątpliwości, że oddycha. Kłamstwo rzucało się w oczy.

— Ale nie wszystkim — powiedziała Linxe.

— Ani rodzicom, ani Harbinowi. Wtedy tego sobie nie uświadamiałam. Gdy Harbin skinął głową i podziękował agentowi, pomyślałam, że dorośli odbywają tu jakiś dziwny rytuał. Harbin zadał ważne pytanie, a agent udzielił tylko takiej odpowiedzi, na jaką pozwalał jego urząd, odpowiedzi dyplomatycznej, w którą wszyscy uwierzyli. A tymczasem agent wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie mówi prawdy/

— Czyżby? — powątpiewał Crozet.

— Jakby chciał, żebym wiedziała, że on kłamie. Jakby cały czas do mnie znacząco się uśmiechał i mrugał. Oczywiście nie było żadnego mrugania, żadnych uśmiechów, ale prawie… I tylko ja to widziałam. Myślałam, że Harbin musiał… na pewno to widział… ale nie, nie widział. Nadal postępował tak, jakby uważał, że agent mówi prawdę, i już sobie załatwiał podróż karawaną do Drogi Ustawicznej. Wtedy zrobiłam scenę. Jeśli to była gra, nie podobało mi się, że tak uparcie ją ciągnęli, a ja nie byłam do niej dopuszczona.

— Myślałaś, że Harbin jest w niebezpieczeństwie — powiedziała Linxe.

— Nie rozumiałam wszystkiego. Jak mówiłam, miałam zaledwie dziewięć lat. Nie orientowałam się w wyznaniach, wiarach, kon traktach. Rozumiałam jednak, że Harbin zadał agentowi bardzo ważne dla niego pytania, a ten człowiek skłamał. Czy sądziłam, że jest narażony na śmiertelne niebezpieczeństwo? Nie, prawdę mówiąc, raczej nie rozumiałam, co to znaczy „śmiertelne niebezpieczeństwo”. Wiedziałam jednak, że coś jest nie tak, i tylko ja to zauważyłam.

— Dziewczyna, która nigdy nie kłamie — powiedział Crozet.

— Mylą się co do mnie — stwierdziła Rashmika. — Kłamię. Podobnie jak wszyscy. Ale przez długi czas tego nie rozumiałam. Przypuszczam, że od spotkania z tym agentem zaczęłam sobie wszystko uświadamiać. Zrozumiałam, że to, co było dla mnie oczywiste przez całe moje życie, nie było oczywiste dla innych ludzi.

Linxe spojrzała na nią.

— Czyli?

— Zawsze wiem, kiedy ludzie kłamią. Zawsze. Bezbłędnie. I nigdy się nie mylę.

Crozet uśmiechnął się wyrozumiale.

— Tak o sobie sądzisz.

— Wiem, że to potrafię — upierała się Rasmika. — Ten dar nigdy mnie nie zawiódł.

Linxe splotła palce na udach.

— Czy wtedy był to twój ostatni kontakt z bratem?

— Nie. Nie widziałam go, ale on dotrzymał słowa. Przysyłał listy do domu i od czasu do czasu dokładał trochę pieniędzy. Listy były mgliste, emocjonalnie obojętnie, każdy mógł je napisać. Nigdy nie wrócił na wyżyny, a my oczywiście nie mieliśmy możliwości go odwiedzić. Wiązałoby się to z wielkimi trudnościami. Zawsze wspominał o swoim powrocie, nawet w listach… ale listy przychodziły coraz rzadziej, co kilka miesięcy, potem co pół roku… wreszcie jeden list na okrążenie. Ostatni dotarł dwa lata temu. Niewiele w nim było, nawet pismo nie wyglądało jak odręczne.

— A pieniądze? — spytała delikatnie Linxe.

— Stale nadchodziły. Niewiele, ale pozwalały wiązać koniec z końcem.

— Myślisz, że go dopadli? — spytał Crozet.

— Wiem, że go dostali. Wiedziałam od chwili, gdy zobaczyliśmy agenta, choć nikt inny tego nie zauważył. Urząd Analizy Krwi, czy jak oni to nazywają.

— A teraz? — spytała Linxe.

— Zamierzam się dowiedzieć, co stało się z moim bratem — od parła Rashmika. — Czego innego można się po mnie spodziewać?

— Katedry nie potraktują uprzejmie kogoś, kto węszy w takich sprawach — zauważyła kobieta.

Rashmika wydęła usta.

— A ja nie traktuję uprzejmie kogoś, kto kłamie.

— Wiesz, co myślę? — spytał Crozet z uśmiechem. — Lepiej, żeby katedry liczyły na to, że Bóg jest po ich stronie. Bo w starciu z tobą będzie im potrzebna wszelka możliwa pomoc.

Загрузка...