Scorpio miał nadzieję, że trochę odpocznie. Ale dni po odlocie Antoinette były równie męczące jak te, które go poprzedzały. Prawie cały czas pozostawał bez snu, obserwując przyloty i odloty promów i holowników, nadzorując załatwianie spraw nowych ewakuowanych oraz przybycia i odejścia personelu technicznego Remontoire’a.
Pracował w takim napięciu, że nigdy nie wiedział, czy od załamania nie dzielą go dwa lub trzy oddechy. A jednak nadal funkcjonował, podbudowany słowami Antoinette, i nigdy nie zdradzał przy ludziach najmniejszego przejawu słabości, choć stawało się to coraz trudniejsze. Coraz częściej wydawało mu się, że tamci posiadają energię, której mu brakuje; że nigdy nie są aż tak bliscy wyczerpania lub całkowitego załamania jak on. Kiedy był młody, było inaczej. Był wtedy silniejszy nie tylko od ludzi, ale również od wielu świń. Był głupi, kiedy przypuszczał, że tak będzie przez całe jego życie, że zawsze będzie miał przewagę. Nawet nie zauważył chwili — mogło się to zdarzyć miesiące czy lata temu — kiedy ludzie go wyprzedzili. Na krótką metę wciąż miał tę wściekłą siłę, której im brakowało, ale kiedy liczyła się wytrzymałość i przytomność umysłu, ludzie byli od niego bardziej błyskotliwi, rzadziej popełniali pomyłki. Czy zdawali sobie Z tego sprawę? — zastanawiał się. Może jeszcze nie, ponieważ ciężko pracował nad tym, by ukryć te słabości. Ale prędzej czy później za ten wysiłek trzeba będzie zapłacić i zaczną zauważać jego niepowodzenia. Wielu z nich — ci sprzymierzeńcy, o których mówiła Antoinette — będzie bagatelizować jego wzrastającą niezręczność, usprawiedliwiać jego błędy. Ale to nie może trwać wiecznie. Wreszcie nadejdzie chwila, gdy wrogowie dostrzegą jego słabości i wykorzystają je przeciw niemu. Zastanawiał się, czy będzie miał odwagę ustąpić, zanim staną się one zbyt oczywiste. Nie wiedział. Zastanawianie się nad tym było zbyt trudne, gdyż musiałby przy tym rozważyć istotę tego kim jest, a kim nigdy stać się nie zdoła.
Antoinette nie chciała być okrutna, kiedy mówiła o czasie spędzonym na Araracie jako o „dobrych latach”. Dwadzieścia trzy lata to niemały kawałek życia. Ale Antoinette była człowiekiem. To prawda, nie miała dostępu do procedur przedłużających życie, tak powszechnych dwieście lat wcześniej — teraz nikt nie miał do nich dostępu — ale odziedziczone przez nią geny zostały zmodyfikowane przed setkami lat, kiedy likwidowano wiele powszechnych przyczyn zgonów, i mogła się spodziewać życia dwukrotnie dłuższego niż jej przodkowie bez tych modyfikacji. Sto pięćdziesiąt lat życia nie było dla niej niczym nadzwyczajnym. Przy wyjątkowym szczęściu mogła dociągnąć dwusetki. Być może dostatecznie długo, by być beneficjentem innych środków przedłużania życia, w rodzaju tych, których brakowało od czasu parchowej zarazy. Jasne, kryzys sprawiał, że było to mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe.
Scorpio miał teraz pięćdziesiąt lat. Jeśli dożyje sześćdziesięciu, będzie szczęściarzem. Nigdy nie słyszał o świni, która żyłaby dłużej niż siedemdziesiąt pięć lat; najstarsza świnia, jaką spotkał, miała siedemdziesiąt jeden lat. Ten świnia umarł rok później na kilka chorób z opóźnionym zapłonem, które wykończyły go w ciągu kilku miesięcy.
Nawet gdyby dzięki jakiemuś szczęśliwemu przypadkowi znalazł instytucję medyczną nadal mającą dostęp do starych kuracji odmładzających i przedłużających życie, kuracje te byłyby dla niego bezużyteczne jako zbyt przystosowane do biologii człowieka. Słyszał o świniach, które próbowały takich rzeczy, i ich wysiłki nieodmiennie kończyły się wczesną śmiercią, gdyż procedury powodowały fatalne skutki uboczne.
Tak więc czekała go śmierć za jakieś dziesięć do piętnastu lat. Dwudziestu, jeśli miałby zdumiewające szczęście. Ale nawet wtedy byłoby to mniej czasu, niż spędził na Araracie.
„To połowa mego życia”, powiedział do Antoinette. Ale nie sądził, by zrozumiała, co to znaczyło: nie po prostu połowę życia, które przeżył do tej pory, ale solidny ułamek danego mu jeszcze czasu. Pierwsze dwadzieścia lat jego życia i tak właściwie się nie liczyło. Tak naprawdę nie urodził się, póki nie skierował lasera na swoje ramię i nie wypalił zielonego skorpiona. Ludzie robili plany na przyszłe dziesięciolecia. On myślał w kategoriach lat, a i wtedy na nic nie liczył.
Problem polegał na tym, czy ma odwagę to przyznać. Gdyby teraz zrezygnował ze stanowiska i stwierdził jasno, że czyni tak z powodu genetycznego dziedzictwa — ponieważ świnie umierają i starzeją się wcześnie — nikt by go nie krytykował. Zrozumieliby i mu współczuli. Ale jeśli się pomyli, oddając w tej chwili władzę, tylko dlatego, że czuje nad sobą cień? Cień nadal jest słaby. To prawdopodobne, że tylko on wyraźnie go dostrzega. Z pewnością to rodzaj tchórzostwa rezygnować obecnie, kiedy nadal ma przed sobą pięć czy dziesięć lat użytecznej służby. Z pewnością jest winien Araratowi — lub uciekinierom z Araratu — coś więcej. Jest gwałtowny, uparty, lojalny — ale nigdy nie był tchórzem.
Wtedy pomyślał o Aurze: ludzie pójdą za nią. Była dzieckiem, które już w pewnym sensie ocaliło tysiące ludzi, nie pozwalając Scorpiowi na zaatakowanie Żonglerów, kiedy próbowali odciągnąć „Nieskończoność” na bezpieczną odległość od Pierwszego Obozu. Wiedziała, jaka decyzja była słuszna.
Teraz jest tylko maleństwem zamkniętym w przezroczystym inkubatorze, ale przecież urośnie. Jaka będzie za dziesięć lat? Bolało go, że musiał myśleć o tak odległej przyszłości. Jednak to robił. Ujrzał przez mgnienie oka dziewczynę, która wyglądała na starszą niż była, i wyraz jej twarzy — pogodną pewność siebie, nie nękaną nawet najmniejszym zwątpieniem. Będzie piękna w kategoriach ludzkich i będzie miała wielu zwolenników. Zobaczył ją, jak nosi pancerz — taki, jaki miała Skade w rozbitym statku, cały zbielały.
Ona może mieć rację, pomyślał. Może dokładnie wiedzieć, co trzeba zrobić, by zwiększyć szanse w walce z Inhibitorami. Biorąc pod uwagę, ile już ich kosztowała, Scorpio miał rozpaczliwą nadzieję, że właśnie tak jest. Ale jeśli się myli? Jeśli jest bronią umieszczoną w samym środku ich grupy? Jeśli jej jedyną rolą jest doprowadzenie do tego, by wszystkich bardziej skutecznie wytępiono?
Nie uważał tego za prawdopodobne — gdyby tak uważał, już by ją zabił, a potem być może siebie — ale szanse, że tak jest, nadal istniały. Może być niewinna, ale jednak może się mylić, co byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne.
Vasko Malinin już stanął po jej stronie. Tak samo pewna liczba starszych. Inni się nie zaangażowali, ale w najbliższych dniach mogą się zwrócić w którąś stronę. Musi być ktoś, kto zrównoważy rosnącą charyzmę dziewczyny. Ktoś stateczny i pozbawiony chorobliwej wyobraźni, niezbyt oddany idei wypraw krzyżowych czy zelockiemu uwielbieniu. On sam nie może ustąpić z funkcji. To trwanie może go zniszczyć, ale — w taki czy inny sposób — musi tu pozostać. Niekoniecznie jako antagonista Aury, lecz ktoś, kto będzie ją hamował. I jeśli dojdzie do konfrontacji z nią lub jednym z jej zwolenników (widział ich teraz, zbierających się za dziewczyną w białym pancerzu), to tylko dowiedzie słuszności jego decyzji pozostania.
Scorpio znał siebie i wiedział, że jeśli podejmuje jakąś decyzję, to już jej nie zmieni. W tym względzie mam wiele wspólnego z Clavainem, pomyślał. Clavain miał lepszą zdolność przewidywania od Scorpia, ale w końcu — kiedy w środku góry lodowej spotkał się ze śmiercią — całe jego życie sprowadziło się do ciągu decyzji, których zajadle bronił.
Scorpio doszedł do wniosku, że istnieją gorsze sposoby na życie.
— Czujesz się w takiej sytuacji zadowolony? — zapytał Scorpia Remontoire.
Siedzieli sami w salonie inspekcyjnym w przedniej części przyśpieszającego statku gwiezdnego. Przez otwór pod nimi wyładowywano właśnie broń kazamatową. Otwór był obramowany szkieletowymi konstrukcjami przypominającymi stopione razem kręgi kręgosłupa. Wyładunek nawet w najlepszych warunkach byłby operacją delikatną, a teraz, kiedy „Nostalgia za Nieskończonością” przyspieszała, oddalając się od Araratu po trajektorii określonej przez Remontoire’a i jego symulacje, było to przedsięwzięcie wymagające wyjątkowej dbałości o szczegóły.
— Jestem zadowolony — odparł Scorpio. — Myślałem, że to ty będziesz rozczarowany, Rem. Chciałeś wziąć wszystkie te rzeczy, a ja ci nie pozwoliłem. Czy to cię nie irytuje?
— Irytuje, Scorp? — Na twarzy jego towarzysza pojawił się nieznaczny uśmiech. Remontoire przygotował termos z herbatą i teraz wlewał ją do maleńkich szklaneczek. — Czemu miałoby mnie to irytować? Podzieliliśmy się po równo ryzykiem. Wasze szanse przeżycia — przynajmniej według naszych prognoz — są teraz znacząco mniejsze. Dobrze rozumiem waszą niechęć do przekazania całej broni. Wymagałoby to wręcz bezprecedensowego zaufania.
— Nie mam do nikogo zaufania — odparł Scorpio.
— Tak naprawdę na dłuższą metę broń kazamatowa może okazać się nie aż tak ważna. Nie chciałem mówić tego wcześniej, bo bałem się, że odbiorę ducha walki naszym sprzymierzeńcom, ale fakt pozostaje faktem, że nasze prognozy mogą się okazać zbyt optymistyczne. Kiedy Ilia Volyova wleciała „Burzykiem” w serce wilczej koncentracji wokół Delty Pawia, zastosowana przez nią broń kazamatowa miała bardzo mały wpływ na bieg wydarzeń.
— To tylko nasza ocena. Może jednak trochę spowolniła rozwój zdarzeń.
— A może nie rozmieściła broni w najlepszy możliwy sposób — była mimo wszystko chora — albo nie była to najbardziej groźna broń z jej arsenału. Nigdy się tego nie dowiemy.
— Co z tą inną bronią, tą którą teraz dla nas robicie? — spytał Scorpio.
— Z urządzeniami hipometrycznymi? Okazały się użyteczne. Widziałeś, jak koncentracja wilków wokół promu i „Nostalgii za Nieskończonością” została rozproszona. Wykorzystałem również broń hipometryczną przeciw agregacji wilków, która sprawiała wam trudności na powierzchni Araratu.
Scorpio sączył herbatę, trzymając szklaneczkę — niewiele większą od kciuka — w niezgrabnych dłoniach. Stale miał wrażenie, że zaraz ją zgniecie.
— To Aura pokazała wam, jak robić tę broń?
— Tak.
— I nadal nie wiecie, jak działa?
— Powiedzmy, że teoria pozostaje nieco z tyłu za praktyką.
— W porządku. I tak bym nie zrozumiał, gdybyście mi to wytłumaczyli. Jednak dręczy mnie pewna myśl. Jeśli to gówno jest takie praktyczne, dlaczego wilki nie wykorzystują go przeciw nam?
— Tego również nie wiemy — przyznał Remontoire.
— Czy to cię nie niepokoi? Czy nie martwisz się, że w dłuższej perspektywie może pojawić się jakiś problem z tą techniką, o którym nie wiecie?
Remontoire uniósł brwi.
— Martwisz się następstwami, Scorpio? Tym, co się stanie w przyszłości?
— To uzasadnione wątpliwości.
— Zgadzam się. Ja również zastanawiałem się nad tym. Ale mając do wyboru zagrożenie natychmiastową eksterminacją i nieokreślone problemy później… No cóż, to nie jest wielki wybór. — Remontoire zerknął przez bursztynową zawartość malutkiej szklaneczki — jego zniekształcone oko wydało się wielkie. — W każdym razie istnieje jeszcze jedna możliwość: wilki mogą nie dysponować tą techniką.
W mosiężnym obramowaniu oka jednego z iluminatorów Scorpio zobaczył wyłaniającą się broń kazamatową, błyszczącą, brązowozieloną z wieńcami w stylu art deco niczym stare radio czy sala kinowa, zapakowaną w kołyskę — nabitą dyszami sterującymi. Kołyskę chwytały teraz cztery holowniki Hybrydowców.
— Więc skąd się wzięła ta technika?
— Od zmarłych. To wspólne wspomnienia niezliczonych po mordowanych kultur, zebrane razem w neutronowej pokrywie — matrycy hadesowskiego komputera. Jasne, że to nie pomogło żadnemu z wytępionych gatunków; może żadna z technik, które Aura nam dała, nie zmieni ostatecznie naszej przyszłości. Ale może posłużą one do opóźnienia biegu spraw. Może potrzebujemy je dynie czasu. Jeśli tam w kosmosie coś istnieje — coś ważniejszego, potężniejszego od wilków — potrzebujemy tylko czasu, aby to odkryć.
— Sądzisz, że to Hela, prawda?
— Czy to cię nie intryguje, Scorpio? Czy nie chcesz polecieć i zobaczyć, co tam znajdziesz?
— Obejrzeliśmy to, Rem. Hela to lodowa kula, dom dla religijnych fanatyków, którzy mają w sobie krew nosiciela wirusa indoktrynującego.
— A jednak mówią o cudach.
— O znikającej planecie. Tyle że nikt tego nie widział.
— Lećcie tam i przekonajcie się. Układ to jeden zero siedem Piscium. Według wszelkich dostępnych raportów Inhibitorzy jeszcze tam nie dotarli.
— Dziękuję za informację.
— To będzie twoja decyzja, Scorpio. Wiesz już, co Aura będzie zalecała, ale nie musisz się z tym liczyć.
— Nie będę.
— Ale pamiętaj: jeden zero siedem Piscium to układ odosobniony. Raporty o wtargnięciu wilków w ludzką przestrzeń w najlepszym razie są fragmentaryczne, ale możesz być pewien, że kiedy już się wedrą, światy rdzeniowe, położone w zasięgu kilkunastu lat świetlnych od Ziemi, upadną jako pierwsze. W ten właśnie sposób działają: ustalenie, gdzie jest centrum, atak i zniszczenie go. Potem wybierają kolonie satelitarne i każdego, kto chce uciec w głąb galaktyki.
Scorpio wzruszył ramionami.
— Więc nigdzie nie jest bezpiecznie.
— Nie. Ale wziąwszy pod uwagę twoją odpowiedzialność za te siedemnaście tysięcy osób, którymi się teraz opiekujesz, będzie znacznie lepiej, jeśli skierujesz się na zewnątrz, zamiast zanurkować z powrotem w kierunku światów rdzeniowych. Czuję jednak, że możesz być innego zdania.
— Mam w domu niedokończone sprawy.
— Nie masz na myśli Araratu, prawda?
— Mówię o Yellowstone. O Pasie Złomu. O Chasm City i Mierzwie.
Remontoire skończył herbatę, wypijając ostatnią kroplę niemal z pedanterią.
— Rozumiem, że jesteś emocjonalnie związany z tamtym miejscem, ale powinieneś rozważyć zagrożenia wynikające z powrotu w tamte strony. Jeśli wilki zebrały o nas jakieś informacje, zidentyfikowanie Yellowstone jako zasadniczego centrum nie zajmie im wiele czasu. Będzie ono wysoko na liście ich priorytetów.
— W takim razie wielu ludzi będzie starało się stamtąd wy dostać.
— Nie masz aż takich możliwości pomocy, aby usprawiedliwiało to podjęte ryzyko — powiedział Remontoire.
— Mogę spróbować. — Scorpio wskazał przez okno na ogromny statek. — „Nieskończoność” zabrała z Resurgamu sto sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Skoro mamy teraz na pokładzie tylko siedemnaście tysięcy, oznacza to, że mamy nieco wolnego miejsca.
— Będziesz narażał życie wszystkich tych, których już ocaliliśmy.
— Wiem o tym.
— Zmarnujesz wszelką przewagę, jaką zyskasz w następnych kilku dniach, kiedy odciągniemy od was maszyny.
— Wiem o tym — powtórzył.
— Będziesz także ryzykował własne życie.
— Również wiem o tym i nie robi mi to żadnej różnicy, Rem. Im bardziej mnie do tego zniechęcasz, tym bardziej jestem zdecydowany to zrobić.
— Jeśli będziesz miał poparcie starszych.
— Oni albo mnie poprą, albo wyrzucą. To ich wybór.
— Będziesz musiał również mieć zgodę statku.
— Pięknie poproszę.
Holowniki odciągnęły broń kazamatową na bezpieczną odległość od statku. Scorpio oczekiwał, że zobaczy, jak ich główne napędy zapłoną, że ujrzy jaskrawe dzidy rozproszonego światła odrzutów plazmowych, ale cały zespół po prostu oddalił się od statku, jakby pchnięty niewidzialną dłonią.
— Nie zgadzam się z twoim stanowiskiem — oznajmił Remontoire — ale je szanuję. Pod pewnymi względami przypominasz mi Nevila.
Scorpio przypomniał sobie śmiesznie krótki epizod „boleści”, który przeżył Remontoire.
— Myślałem, że już z nim skończyłeś.
— Żaden z nas z nim nie skończył — odparł szorstko Remontoire. Potem wskazał na termos i nastrój wyraźnie mu się poprawił.
— Jeszcze herbaty, panie Pink?
Scorpio nie wiedział, co odpowiedzieć. Spojrzał na pozbawioną wyrazu twarz mężczyzny i wzruszył ramionami.
— Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, panie Clock.
Naczelny medyk prowadził Rashmikę przez labirynty Lady Morwenny. Najwyraźniej nie było to zwiedzanie. Czasami dziewczyna zwalniała, by popatrzeć na okna albo coś równie interesującego, ale Grelier stale ją popędzał, stukając trzciną o ściany i podłogę.
— Czas ma zasadnicze znaczenie, panno Els — powtarzał na zmianę z innym stwierdzeniem: — Trochę się spieszymy.
— Byłoby lepiej, gdyby mi pan powiedział, o co w tym wszystkim chodzi — oświadczyła w końcu.
— Nie, nie byłoby lepiej — odparł. — Dlaczego miałoby być lepiej? Jesteśmy tutaj i idziemy tam, dokąd mamy iść.
Przypuszczała, że ma rację, ale nie bardzo jej się to podobało.
— Co się stało z Żelazną Katarzyną? — zapytała, zdecydowana nie poddawać się zbyt łatwo.
— O ile wiem, to nic. Nastąpiła zmiana przydziału. Nic ważnego. Mimo wszystko nadal jest pani zatrudniona przez Pierwszy Kościół Adwentystów. Po prostu przenieśliśmy panią z jednej katedry do innej — ściszył głos, jakby dzielił się z nią ogromnie poufną wiadomością. — Szczerze mówiąc, raczej się pani powiodło. Nie wie pani, jak w tych czasach trudno jest dostać się do Lady Mor. Wszyscy chcą pracować w najbardziej zabytkowej katedrze na Drodze.
— Dano mi do zrozumienia, że ostatnio jej popularność nieco spadła — powiedziała.
Grelier spojrzał na nią.
— Co pani ma na myśli, panno Els?
— Dziekan przeprowadza ją przez most. Przynajmniej ludzie tak mówią.
— A gdyby tak było?
— Nie byłabym zbyt zdziwiona, gdyby ludziom już tak bardzo nie zależało, aby zostać na jej pokładzie. Jak daleko jesteśmy od przeprawy, naczelny medyku?
— Nawigacja to naprawdę nie moja dziedzina.
— Pan wie dokładnie, jak daleko jesteśmy od mostu. Błysnął ku niej uśmiechem. Uznała, że wcale jej się jego uśmiech nie podoba. Wyglądał zbyt drapieżnie.
— Jest pani dobra, panno Els. Tak dobra, jak się spodzie wałem.
— Dobra, naczelny medyku?
— Ta pani zdolność czytania z twarzy. To jest pani podstawowe narzędzie, prawda?
Dotarli do miejsca, które Rashmika uznała za podstawę Wieży Zegarowej. Naczelny medyk wyciągnął klucz, wsunął go w zamek obok drewnianych drzwi i wpuścił ich do pomieszczenia, którego ściany wykonano z żelaznej kraty. Nacisnął sekwencję mosiężnych gałek i zaczęli się wznosić. Rashmika obserwowała przesuwające się ściany szybu windy, a potem witraże. Kiedy mijali kolejne kolorowe fasetki, światło w windzie zmieniało się: z zielonego na czerwone, z czerwonego na złote, ze złotego na kobaltowy błękit, który powodował, że wzburzone białe włosy naczelnego medyka jarzyły się, jak naelektryzowane.
— Nadal nie wiem, o co w tym chodzi — powiedziała.
— Boi się pani?
— Trochę.
— Nie musi pani. — Zobaczyła, że mówi prawdę. — Będziemy bardzo dobrze panią traktowali — dodał. — Jest pani dla nas zbyt cenna, byśmy traktowali panią inaczej.
— A jeśli uznam, że nie chcę tu pozostać?
Odwrócił od niej wzrok i spoglądał przez okno. Światło otaczało jego twarz gasnącym ogniem. Coś w tym człowieku — muskularne ciało, buldogowata twarz — przywodziło na myśl artystów cyrkowych, których widziała na jałowych wyżynach, a którzy w rzeczywistości byli bezrobotnymi górnikami krążącymi od osiedla do osiedla, by nieco zarobić. Mógłby połykać ogień lub być akrobatą.
— Może pani wyjechać — powiedział, odwracając się do niej. — Nie ma sensu trzymanie pani tutaj bez pani zgody. Pani użyteczność dla nas zależy całkowicie od pani dobrej woli.
Może się myliła, ale nie sądziła, by kłamał również w tej sprawie.
— Nadal nie rozumiem… — zaczęła.
— Wykonałem swoją pracę — przerwał jej. — Jest pani rara avis, panno Els. Ma pani dar, który dzieli z panią mniej niż jedna osoba na tysiąc. I ten pani dar jest niezwykle silny. Wątpię, czy na całej Heli znajdzie się jeszcze ktoś taki jak pani.
— Ja po prostu widzę, kiedy ludzie kłamią — wyjaśniła.
— Widzi pani o wiele więcej. Niech pani teraz na mnie spojrzy. — Znowu uśmiechnął się do niej. — Czy uśmiecham się, ponieważ jestem naprawdę szczęśliwy, panno Els?
Był to ten sam drapieżny uśmiech, który widziała wcześniej.
— Nie sądzę.
— Ma pani rację. Czy pani wie, dlaczego pani może to rozpoznać?
— Ponieważ to oczywiste — odparła.
— Ale nie dla każdego. Kiedy śmieję się na żądanie — jak właśnie zrobiłem — używam tylko jednego mięśnia twarzy: zygomaticus major. Kiedy uśmiecham się spontanicznie — co, muszę przyznać, nie zdarza się bardzo często — nie tylko wyginam mój zygomaticus major, ale również ściągam orbicularis oculi, pars laterali. — Grelier dotknął palcem boku skroni. — To ten mięsień, który okrąża oko. Większość z nas nie może go świadomie zacisnąć. Ja z pewnością nie mogę. Dlatego on sam się zaciska wtedy, kiedy jesteśmy szczerze zadowoleni. — Znowu się uśmiechnął. Winda zwalniała. — Wielu ludzi nie widzi tej różnicy. Jeśli nawet ją za uważają, czynią to podświadomie i informacja zostaje zagubiona w powodzi innych. Ale dla pani te rzeczy są jak krzyk, jak fanfary. Pani jest niezdolna do ich zignorowania.
— Teraz sobie pana przypominam — powiedziała.
— Byłem podczas wywiadu z pani bratem, owszem. Pamiętam hałas, jakiego pani narobiła, kiedy go okłamywali.
— Więc kłamali.
— Zawsze pani o tym wiedziała. Spojrzała mu prosto w twarz.
— Czy pan wie, co się stało z Harbinem?
— Tak — odpowiedział.
Kratowany wagonik zagrzechotał i zatrzymał się.
Grelier poprowadził ją do mansardy dziekana. Sześciokątny pokój ożywiały lustra. Zobaczyła własną przestraszoną twarz, podzieloną na fragmenty, jak kubistyczny portret. Odbicia ją przedrzeźniały. Nie od razu dostrzegła samego dziekana. Najpierw ujrzała widok z okien; biała krzywa horyzontu Heli przypomniała jej o niewielkich rozmiarach jej świata. Potem zauważyła skafander — dziwny, zgrubnie zespawany — który rozpoznała z insygnii adwentystów. Rashmika dostała gęsiej skórki: samo patrzenie na skafander wytrącało ją z równowagi. Coś w nim było — zło, promieniujące wzdłuż niewidzialnych linii i zalewające pomieszczenie; silne poczucie jakiejś obecności, tak jakby skafander ucieleśniał jeszcze jednego gościa w mansardzie.
Kiedy Rashmika przeszła obok skafandra, wrażenie zła stało się jeszcze silniejsze, jakby niewidzialne promienie wrogości wwiercały się w jej głowę. Taka irracjonalna reakcja na coś w oczywisty sposób nieożywionego nie była do niej podobna, ale skafander miał niezaprzeczalną moc. Może wewnątrz ukryto mechanizm generujący niepokój. Słyszała o takich obiektach wykorzystywanych na pewnych etapach negocjacji. Drażniły części mózgu odpowiedzialne za strach i budziły trwogę.
Dlatego ucieszyła się, kiedy dotarła do drugiej części mansardy, gdzie zobaczyła dziekana. Z początku pomyślała, że nie żyje. Leżał na plecach w swym fotelu, z rękami skrzyżowanymi na przykrytej kocem piersi jak nieboszczyk. Ale nagle jego pierś poruszyła się. I oczy — szeroko rozwarte — drżały jak ciepłe jajka, z których za chwilę wykluje się pisklę.
— Panno Els — powiedział — mam nadzieję, że miała pani przyjemną podróż.
Nie mogła uwierzyć, że znalazła się w jego obecności.
— Dziekanie Quaiche — powiedziała. — Słyszałam… Myślałam…
— Że nie żyję? — Głos miał zgrzytliwy; taki dźwięk mógł wydawać owad pocierający chitynowymi powierzchniami. — Ni gdy nie trzymałem w sekrecie faktu mojego ciągłego istnienia, panno Els… Przez te wszystkie lata kongregacja regularnie mnie widywała.
— Takie pogłoski są zrozumiałe — powiedział Grelier. Naczelny medyk otworzył szafkę na ścianie i grzebał w jej wnętrzu. — Nie pokazujesz swej twarzy poza Lady Morwenną, więc skąd reszta ludności ma o tym wiedzieć?
— Podróże są dla mnie trudne. — Quaiche wskazał mały sześciokątny stół ustawiony wśród luster. — Niech pani napije się herbaty, panno Els. I niech pani usiądzie, odciąży stopy. Mamy wiele do omówienia.
— Nie mam pojęcia, czemu tu jestem, dziekanie.
— Czy Grelier nic pani nie mówił? Kazałem ci poinstruować młodą damę, Grelier. Mówiłem ci, byś jej nie trzymał w nie pewności.
Grelier odwrócił się i poszedł do Quaiche’a, niosąc buteleczki i waciki.
— Powiedziałem jej dokładnie to, o co prosiłeś, bym powie dział: że skorzystanie z jej usług zależy od jej wrażliwości na zmiany wyrazu twarzy.
— Co jeszcze jej powiedziałeś?
— Absolutnie nic.
Rashmika usiadła i nalała sobie trochę herbaty. Odmowa nie wydawała się sensowna, a teraz, kiedy zaoferowano jej napitek, zdała sobie sprawę, że jest bardzo spragniona.
— Zakładam, że chcecie, bym wam pomogła — odważyła się powiedzieć. — Nie jesteście pewni, czy możecie komuś wierzyć, czy nie. — Pociągnęła łyk herbaty — smakowała dość przyzwoicie. — Gzy jestem blisko prawdy?
— Jest pani bardziej niż blisko, panno Els — zauważył Quaiche. — Czy zawsze była pani tak przenikliwa?
— Gdybym naprawdę była przenikliwa, nie siedziałabym tutaj. Grelier nachylił się nad dziekanem i zaczął muskać odsłonięte białka jego oczu. Nie widziała twarzy żadnego z nich.
— Mówi pani tak, jakby miała złe przeczucia — powiedział dziekan. — A jednak wszystkie dowody wskazują na to, że chciała pani dotrzeć do Lady Morwenny.
— Tak było, zanim się dowiedziałam, dokąd ona zmierza. Jak daleko jesteśmy od mostu, dziekanie? Jeśli nie ma pan nic przeciwko mojemu pytaniu.
— Dwieście pięćdziesiąt sześć kilometrów.
Rashmika poczuła ulgę. Pociągnęła następny łyk herbaty. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim katedry pełzały, było to dostatecznie daleko, by mogła przeprowadzić swoje dochodzenie. Ale w tym momencie inna część mózgu poinformowała ją cicho, że to znacznie bliżej, niż myślała. Jedna trzecia metra na sekundę to szybkość niewielka, ale dzień ma mnóstwo sekund.
— Będziemy tam za dziesięć dni — dodał dziekan. Rashmika odstawiła herbatę.
— Dziesięć dni to niewiele, dziekanie. Czy to prawda, co mówią, że zamierza pan przeprowadzić Lady Morwennę przez Otchłań Rozgrzeszenia?
— Bóg tak chce.
To była ostatnia rzecz, jaką pragnęła usłyszeć.
— Niech pan mi wybaczy, dziekanie, ale kiedy tu przybyłam, nie zamierzałam umierać w jakimś samobójczym szaleństwie.
— Nikt nie umrze — odparł. — Udowodniono, że most utrzyma całą karawanę dostawczą. Pomiary przy dużych obciążeniach nigdy nie wykryły ani angstrema ugięcia.
— Ale żadna katedra przez niego się nie przeprawiła.
— Tylko jedna kiedyś próbowała i poniosła klęskę z powodu złego sterowania, a nie problemów konstrukcyjnych mostu.
— A panu się wydaje, że będzie pan skuteczniejszy?
— Mam najlepszych katedralnych inżynierów na Drodze. A także najlepszą katedrę. Tak, uda nam się, panno Els. Uda nam się i pewnego dnia będzie pani opowiadać dzieciom, jakie miała szczęście, że została przeze mnie zatrudniona w tak pomyślnym czasie.
— Mam szczerą nadzieję, że pan się nie myli.
— Czy Grelier powiedział pani, że może w każdej chwili odejść?
— Tak — odpowiedziała z wahaniem.
— To prawda. Niech pani odejdzie teraz, panno Els. Skończy herbatę i odejdzie. Nikt pani nie zatrzyma, a ja spowoduję, że ustalenia dotyczące pani pracy w Katarzynie nadal będą ważne.
Omal nie spytała: „To taka sama dobra praca, jaką obiecywaliście memu bratu?”, ale się powstrzymała. Było zbyt wcześnie na zadawanie pytań o Harbina. Albo niezwykłe szczęście, albo niezwykły pech sprowadziły ją do samego serca zakonu Quaiche’a. Nadal nie wiedziała, czego od niej chcą, ale czuła, że dano jej szansę, której nie może odrzucić jednym głupim, wynikającym ze złego humoru, pytaniem. Nie zadawała tego pytania także dlatego, że bała się odpowiedzi, jaką może usłyszeć.
— Zostanę — powiedziała i szybko dodała: — Na razie, dopóki nie omówimy wszystkich spraw.
— Bardzo mądrze, panno Els — powiedział Quaiche. — A teraz czy mogłaby mi pani wyświadczyć niewielką przysługę?
— To zależy.
— Chcę tylko, by pani tu siedziała i piła herbatę. Do pokoju wejdzie pewien dżentelmen i odbędziemy z nim małą pogawędkę. Chciałbym, by pani obserwowała rzeczonego dżentelmena — uważnie, lecz nie natrętnie — i zameldowała mi o swoich spostrzeżeniach, kiedy już wyjdzie. Nie będzie to trwało długo i nie ma potrzeby, by pani coś mówiła w obecności tego człowieka. W gruncie rzeczy lepiej, by pani nic nie mówiła.
— Właśnie po to mnie potrzebujecie?
— Owszem, częściowo. O warunkach zatrudnienia porozmawiamy później. Niech pani to uważa za część rozmowy kwalifikacyjnej.
— A jeśli się nie zakwalifikuję?
— To nie jest test. Pani podstawowe umiejętności już przetestowano, panno Els. Wypadła pani znakomicie. W tym wypadku chcę uczciwej obserwacji. Grelier, czy już skończyłeś? Przestań się tu kręcić. Jesteś jak dziewczynka bawiąca się swą laleczką.
Grelier zaczął zbierać waciki i maści.
— Skończyłem — powiedział szorstko. — Ten ropień niemal zatkał gruczoły łzowe.
— Czy chciałaby pani więcej herbaty, zanim ten dżentelmen /nadejdzie, panno Els?
— Dziękuję, to mi wystarczy — odpowiedziała, trzymając pusty kubek.
— Grelier, znikaj i każ, by wprowadzono przedstawiciela Ultrasów.
Naczelny medyk zamknął szafkę medyczną, pożegnał się z Rashmiką i wyszedł z pokoju innymi drzwiami, niż przyszli, stukając trzcinką.
Rashmiką czekała. Teraz, kiedy Grelier wyszedł, czuła się w obecności Quaiche’a skrępowana. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy nie chciała dotrzeć aż do niego. Sam ten pomysł wydawał jej się niestosowny. Chciała przeniknąć właśnie do jego zakonu, ale tylko po to, aby się dowiedzieć, co się stało z Harbinem. Sam Quaiche nigdy jej nie interesował. Jej misja była związana jedynie z losem brata. Jeśli kościół adwentystów wyrządzał krzywdę ludności Heli i nakładał na nią ciężary, to ich problem, nie jej. A ona nie przybyła tu po to, by cokolwiek zmieniać, chyba że coś stanęłoby jej na drodze.
W końcu przedstawiciel Ultrasów przybył. Rashmiką obserwowała jego wejście, pamiętając, że kazano jej nic nie mówić. Przypuszczała, że nawet ma się z nim nie przywitać.
— Niech pan wejdzie, triumwirze — powiedział Quaiche i jego fotel podniósł się do niemal normalnej pozycji siedzącej. — Niech pan wejdzie. Proszę się nie niepokoić, to jest Rashmiką Els, moja asystentka. Rashmiką, to jest triumwir Guro Harlake ze światłowca „To, co przemija”, który ostatnio przyleciał ze Skraju Nieba.
Ultras przybył w powłóczącym nogami czerwonym urządzeniu. Miał białą gładką skórę młodziutkiego gada, wytatuowaną w niewyraźne łuski, a jego oczy częściowo skrywały żółte szkła kontaktowe ze szczeliną dla źrenic. Krótkie białe włosy opadały na twarz fircykowatą grzywką. Długimi, zielonymi, groźnymi niczym kosy paznokciami wciąż stukał w szkielet swego urządzenia ruchowego.
— Byliśmy ostatnim statkiem, który się wydostał w czasie ewakuacji — powiedział triumwir. — Były jakieś statki za nami, ale im się nie udało.
— Ile układów padło dotychczas? — zapytał Quaiche.
— Osiem… Dziewięć. Obecnie może już więcej. Wiadomości docierają do nas dopiero po dziesięcioleciach. Powiadają, że Ziemia jest nadal nienaruszona, ale były potwierdzone ataki na państwa Marsa i Jowisza, łącznie z Demarchią Europejską i Izydą Gilgamesza. Nikt nie miał żadnych wiadomości z Syjonu i Szansy. Przewidujemy, że w końcu wszystkie układy padną. To jedynie kwestia czasu, kiedy nas znajdą.
— W takim razie dlaczego pan się tu zatrzymał? Czy nie byłoby bezpieczniej nadal kierować się na zewnątrz, jak najdalej od zagrożenia?
— Nie mieliśmy wyboru — powiedział Ultras. Jego głos brzmiał głębiej, niż Rashmika oczekiwała. — Nasz kontrakt wymagał prze wiezienia pasażerów na Helę. Przywiązujemy dużą wagę do kontraktów.
— Uczciwy Ultras? Ku czemu zmierza ten świat?
— Nie wszyscy jesteśmy wampirami. W każdym razie mu sieliśmy zatrzymać się tutaj również z innych powodów. Mamy trudności z tarczą. Nie możemy odbyć następnego przejścia międzygwiezdnego bez poważnych napraw.
— Jak przypuszczam, kosztownych. Triumwir skinął głową.
— Dlatego właśnie odbywamy tę rozmowę, dziekanie Quaiche. Słyszeliśmy, że potrzebuje pan usług dobrego statku. To kwestia ochrony. Pan czuje się zagrożony.
— To nie kwestia poczucia zagrożenia. Chodzi o to, że w tych czasach… byłoby głupotą nie chronić swych zasobów, prawda?
— Wilki u drzwi.
— Wilki?
— Tak właśnie Hybrydowcy nazwali maszyny Inhibitorów, zanim opuścili ludzki kosmos. To było sto lat temu. Gdybyśmy mieli odrobinę rozsądku, wszyscy polecielibyśmy za nimi.
— Bóg nas ochroni — powiedział Quaiche. — Wierzy pan w to, prawda? Nawet jeśli pan nie wierzy, pańscy pasażerowie w to wierzą, w przeciwnym razie nie wyruszyliby na tę pielgrzymkę. Wiedzą, że coś się wydarzy, triumwirze. Seria zniknięć, których byliśmy świadkami, jest zaledwie wstępem — odliczaniem — do czegoś naprawdę cudownego.
— Albo czegoś prawdziwie katastrofalnego — odparł Ultras. — Dziekanie, nie jesteśmy tutaj po to, by dyskutować o interpretacji anomalnego zjawiska astronomicznego. Jesteśmy realistami. Wierzymy jedynie w nasz okręt i jego koszty bieżące. I bardzo potrzebujemy nowej tarczy. Jakie są pańskie warunki zatrudnienia?
— Wprowadzicie statek na ciasną orbitę wokół Heli. Wasza broń zostanie przejrzana pod względem skuteczności operacyjnej. Oczywiście w okresie trwania kontraktu grupa delegatów adwentystów będzie stacjonowała na pańskim okręcie. Będą mieli całkowitą kontrolę nad bronią i będą decydowali, kto i co stanowi zagrożenie bezpieczeństwa Heli. Poza tym w ogóle nie będą wchodzić wam w drogę. A jako nasi obrońcy, będziecie mieli bardzo korzystną pozycję, gdy przyjdzie do negocjacji handlowych. — Quaiche machnął dłonią, jakby odpędzał owada. — Możecie stąd odejść z czymś znacznie większym niż nowa tarcza, jeśli prawidłowo rozegracie swoje karty.
— Przedstawia pan to bardzo kusząco. — Ultras zabębnił paznokciami po płycie piersiowej urządzenia ruchowego. — Ale niech pan doceni ryzyko, jakie ponosimy, umieszczając nasz sta tek blisko Heli. Wszyscy wiemy, co stało się z… — przerwał na chwilę — „Gnostycznym Wniebowstąpieniem”.
— Dlatego nasz warunki są takie korzystne.
— A sprawa delegatów adwentystów? Powinien pan wiedzieć, że to niezwykłe, jeśli ktoś otrzymuje pozwolenie na wejście na któryś z naszych statków. Niewykluczone, że moglibyśmy przyjąć dwóch czy trzech starannie wybranych przedstawicieli, ale jedynie wtedy, gdy przejdą intensywne badania…
— Ta część umowy nie podlega negocjacjom — przerwał mu Quaiche. — Przykro mi, triumwirze, ale to wszystko sprowadza się do jednego: jak bardzo potrzebujecie tarczy?
— Będziemy musieli to przemyśleć — odpowiedział Ultras.
Później Quaiche zapytał Rashmikę o jej spostrzeżenia. Powiedziała mu, co zauważyła, ograniczając swe uwagi raczej do rzeczy, których była pewna, a pomijając mgliste przeczucia.
— Mówił prawdę — powiedziała — aż do chwili, kiedy wspomniał o ich broni. Wtedy coś ukrywał. Wyraz jego twarzy zmienił się, ale tylko na chwilę. Nie mogę dokładnie powiedzieć, co to było, ale wiem, co to oznacza.
— Prawdopodobnie skurcz zygomaticus major — powiedział Grelier, siedząc z dłońmi splecionymi przed twarzą. Zdjął swój skafander próżniowy i teraz miał na sobie prosty szary kitel adwentysty. — Sprzężony z opuszczeniem kącików ust. Nieznaczny skurcz mentalir. wzniesienie podbródka.
— Dostrzegł pan to wszystko, naczelny medyku? — spytała Rashmika.
— Dopiero po zwolnieniu kamery obserwacyjnej i uruchomieniu żmudnego i nieco zawodnego programu interpretacyjnego jego twarzy. Jak na Ultrasa był pełen ekspresji. Ale to nie było w czasie rzeczywistym, więc kiedy program to wykrył, ja tego nie widziałem tak, jak pani to zobaczyła, Rashmiko: natychmiast, jak gdyby zapisane płonącymi literami.
— Coś ukrywał — odpowiedziała. — Gdyby go pan przycisnął w sprawie broni, kłamałby.
— Tak więc broń nie jest taka, jak nam przedstawia — powie dział Quaiche.
— Nie jest więc dla nas użyteczny — skomentował Grelier. — Wykreśl go z listy.
— Będziemy trzymać go dalej na wszelki wypadek. Główna sprawa to statek. Zawsze możemy zwiększyć jego uzbrojenie, jeśli uznamy, że musimy.
.Grelier zerknął na swego pana znad wieżyczki z palców.
— Czy nie jest to raczej sprzeczne z naszym celem?
— Być może. — Quaiche wydawał się zirytowany pytaniami medyka. — W każdym razie są inni kandydaci. Mam jeszcze dwóch czekających w katedrze. Mam nadzieję, Rashmiko, że zechcesz jeszcze posiedzieć w czasie dwóch rozmów?
Nalała sobie trochę herbaty.
— Niech wejdą — rzekła. — Nie mogę powiedzieć, że mam coś innego do roboty.