W głębokich zakamarkach statku Antoinette zatrzymała się.
— John? — powiedziała. — To znowu ja. Zeszłam z tobą porozmawiać.
Antoinette wiedziała, że kapitan jest w pobliżu. Wiedziała, że ją obserwuje, świadomy każdego jej gestu. Kiedy ściana poruszyła się i wybrzuszyła w reliefowy obraz postaci w skafandrze, z trudem powstrzymała się od wzdrygnięcia. Niezupełnie tego oczekiwała, ale nadal była to zjawa.
— Dziękuję — powiedziała. — Dobrze cię znowu widzieć. Postać była raczej koncepcją niż dokładnym szkicem. Obraz migotał, odkształcenie ściany wciąż gwałtownie się zmieniało, łopocząc i falując jak flaga podczas wichury. Kiedy od czasu do czasu obraz się załamywał, zanikając do gruboziarnistej struktury ściany, wyglądało to tak, jakby pokrywały go woalki gonionego wiatrem marsjańskiego piasku.
Postać dała jej znak — podniosła rękę i dotknęła dłonią w rękawicy wąskiej przyłbicy swego hełmu.
Antoinette podniosła rękę w pozdrowieniu, ale postać na ścianie tylko powtórzyła gest, tym razem z większym naciskiem.
Wtedy przypomniała sobie o okularach, które dał jej kapitan. Wyciągnęła je z kieszeni i założyła. Znowu widok przez gogle był zsyntetyzowany, ale teraz — przynajmniej na razie — nic nie zostało usunięte z jej pola widzenia. To dodało jej otuchy. Nie była zadowolona, wiedząc, że wielkie i potencjalnie niebezpieczne elementy z jej otoczenia nie mogły być przez nią odbierane. Szokowało ją, kiedy pomyślała, że przez stulecia ludzie akceptowali takie manipulowanie swoim środowiskiem jako zupełnie normalny aspekt życia i traktowali perceptualną filtrację jako coś nie więcej zadziwiającego niż okulary słoneczne czy nauszniki. Jeszcze bardziej ją szokowało, kiedy pomyślała, że ludzie zezwolili maszynerii, która sterowała tą filtracją, na wpełznięcie do swoich czaszek, co pozwalało jej dokonywać swoich sztuczek w jeszcze mniej zauważalny sposób. Demarchiści — a także Hybrydowcy — byli naprawdę dziwnymi ludźmi. Wiele rzeczy ją zasmucało, ale nie fakt, że urodziła się zbyt późno, by brać udział w podobnych grach modyfikujących rzeczywistość. Lubiła sięgać po coś, o czym wiedziała, że naprawdę jest.
Gogle były złem koniecznym. W domenie kapitana musiała się nagiąć do jego zasad.
Płaskorzeźba zrobiła krok do przodu i wynurzyła się ze ściany; teraz już wyraźnie i w szczegółach uwidocznił się jej kształt. Sprawiało to wrażenie, jakby z burzy piaskowej o bardzo ograniczonym zasięgu wynurzyła się osoba fizyczna.
Antoinette wzdrygnęła się, ponieważ złudzenie obecności było uderzające. Mimowolnie cofnęła się o krok.
Tym razem hełm kosmiczny kapitana, nie tak starodawny, jak go pamiętała z poprzedniej wizyty, pokrywały inne symbole. Skafander, choć starego typu, obejmował ściślej osobę w środku i miał bardziej opływowy pakiet piersiowy. Antoinette nie była ekspertem, ale oceniała, że nowy skafander musi być o pięćdziesiąt parę lat późniejszy od tego, który kapitan miał na sobie poprzednio.
Zastanawiała się, co to wszystko znaczy.
Właśnie chciała cofnąć się o jeszcze jeden krok, kiedy kapitan zatrzymał się i ponownie uspokajającym gestem podniósł dłoń w rękawicy. Potem zaczął manipulować przy swej przyłbicy. Uniósł ją w górę z głośnym sykiem powietrza wyrównującego ciśnienie.
Twarz wewnątrz hełmu stała się natychmiast rozpoznawalna, ale teraz było to oblicze starszego mężczyzny. Pojawiły się nowe zmarszczki, a w kilkudniowym zaroście, który nadal ocieniał mu policzki — siwizna. Otoczone zmarszczkami oczy wydawały się głębiej osadzone. Kształt ust również się zmienił, ich końce opadały w dół.
Głos kapitana, kiedy się odezwał, był zarówno głębszy, jak i bardziej nierówny.
— Nie poddajesz się łatwo, co?
— Na ogół nie. Czy pamiętasz naszą ostatnią pogawędkę, Johnie?
— Właściwie tak. — Wcisnął zestaw kontrolek wbudowanych w górną część pakietu piersiowego, wpisując ciąg poleceń. — Jak dawno to było?
— Czy mogę cię spytać o twoją ocenę, jak dawno to było?
— Możesz.
Czekała. Kapitan patrzył na nią bez wyrazu.
— Jak oceniasz, jak dawno to było?
— Parę miesięcy temu. Kilka statkowych lat. Dwa dni. Trzy minuty, jeden przecinek osiem milisekund. Pięćdziesiąt cztery lata.
— Dwa dni to mniej więcej dobrze — powiedziała.
— Przyjmuję to na słowo. Jak mogłaś się zorientować, moja pamięć nie jest już ostra niczym brzytwa, tak jak kiedyś.
— Jednak pamiętasz, że wcześniej przychodziłam. To się liczy, prawda?
— Jesteś bardzo wyrozumiałą osobą, Antoinette.
— Nie dziwię się, że twoja pamięć gorzej pracuje, Johnie. Mnie wystarczy, że pamiętasz moje imię. Czy pamiętasz jeszcze coś z tego, o czym rozmawialiśmy?
— Podpowiedz.
— Goście, Johnie. Goście w układzie.
— Nadal tu są — oznajmił. Przez chwilę wydawał się znowu zajęty funkcjami swego pakietu piersiowego. Zobaczyła, jak stuka w małą bransoletę kontrolek na swym przegubie, a potem kiwa głową, jak gdyby został usatysfakcjonowany jakąś subtelną zmianą w ustawieniu parametrów skafandra.
— Tak — powiedziała.
— Są coraz bliżej. Prawda?
— Tak sądzimy, Johnie. Khouri nam o tym powiedziała, a wszystko, co dotychczas mówiła, okazywało się prawdą.
— Na waszym miejscu słuchałbym jej.
— Teraz mamy także jej córkę. Jej córka wie różne rzeczy, przy najmniej tak nam powiedziano. Wydaje nam się, że powinniśmy słuchać również tego, co ona każe nam zrobić.
— Clavain was poprowadzi. On, tak samo jak ja, widzi perspektywę historyczną. Obydwaj jesteśmy widmami z przeszłości ciśniętymi w czasy, których żaden z nas nie spodziewał się oglądać.
Antoinette przygryzła dolną wargę.
— Przykro mi, ale mam złe wieści. Clavain nie żyje. Zginął, ratując córkę Khouri. Mamy Scorpia, ale…
Kapitan nie odpowiadał przez długi czas. Antoinette zastanawiała się, czy wiadomość o śmierci Clavaina nie podziałała na niego silniej, niż przewidywała. Nigdy nie myślała, że Clavain i kapitan to pokrewne dusze, ale teraz zrozumiała, że tamta dwójka miała znacznie więcej wspólnego ze sobą niż z pozostałymi.
— Nie macie absolutnego zaufania do przywództwa Scorpia? — spytał wreszcie kapitan.
— Scorpio dobrze nam służył. W czasach kryzysu nie można sobie życzyć lepszego przywódcy. Ale on sam przyznaje, że nie myśli w kategoriach szerszych strategii.
— Znajdźcie więc innego przywódcę.
W tym momencie wydarzyło się coś, co ją zaskoczyło. Nieproszona, pojawiła się wizja — wspomnienie wcześniejszego spotkania w Wysokiej Konsze. Zobaczyła Blooda wkraczającego na początku zebrania, a potem ujrzała Vaska Malinina spóźniającego się na tę samą naradę. Zobaczyła, jak Blood gani go za spóźnienie i jak Vasko zbywa tę reprymendę wzruszeniem ramion. I zobaczyła w retrospektywie, że zaakceptowała niefrasobliwość młodego człowieka jako niezbędny składnik tego, kim jest i kim się stanie, i że ona sama gdzieś w duchu uznała, że ta beztroska jest godna podziwu.
Zobaczyła przeświecający jakiś błysk, jakby stali.
— Nie chodzi tutaj o przywódców — powiedziała pośpiesznie. — Chodzi o ciebie, Johnie. Czy masz zamiar odlecieć?
— Sugerowałaś, bym przemyślał tę sprawę. Przypomniała sobie wzrastający poziom neutrino.
— Chyba nieco wyszedłeś poza fazę przemyśleń.
— Niewykluczone.
— Powinniśmy być ostrożni. Może będziemy musieli nagle wyjść w kosmos, ale trzeba też pomyśleć, jak to wpłynie na tych dokoła nas. Zabranie wszystkich na pokład potrwa całe dnie, nawet gdyby odbywało się to bez żadnych przeszkód.
— Już teraz na pokładzie są tysiące. To nimi przede wszystkim będę musiał się zająć. Przykro mi z powodu pozostałych, ale jeśli nie dostaną się tutaj na czas, będę musiał ich zostawić. Czy wydaje ci się to bezduszne?
— Nie mnie o tym sądzić. Posłuchaj, niektórzy ludzie i tak po stanowią zostać. Możemy ich nawet do tego zachęcać, po prostu na wypadek, gdyby opuszczenie Araratu okazało się pomyłką. Ale jeśli teraz odlecisz, zabijesz wszystkich, którzy nie znaleźli się jeszcze na statku.
— Czy rozpatrzyliście możliwość szybszego przenoszenia ich na statek?
— Robimy, co możemy, i zaczęliśmy planować przeniesienie pewnej liczby ludzi z dala od zatoki. Ale jutro o tej porze będzie przynajmniej sto tysięcy ludzi, których nie przenieśliśmy.
Burza piaskowa znowu przez chwilę przesłoniła kapitana. An — toinette patrzyła na szorstką teksturę ściany, myśląc, że zgubiła obraz, ale wtedy znowu się wyłonił, przygarbiony na wyimaginowanym wietrze.
Podniósł głos, by przekrzyczeć coś, co tylko on sam słyszał.
— Przykro mi, Antoinette. Rozumiem twoją troskę.
— Czy to znaczy, że zastosujesz się do tego, co mówiłam, czy też po prostu bez względu na wszystko odlecisz, kiedy uznasz to za stosowne?
Sięgnął i opuścił przyłbicę.
— Powinniście zrobić wszystko, co tylko zdołacie, by przenieść innych w bezpieczne miejsce, na statek lub jak najdalej od za toki.
— Więc ci, których nie przeniesiemy, będą musieli sami się ratować?
— Żadne z rozwiązań nie jest dla mnie łatwe.
— Czekanie, aż przeniesiemy wszystkich w bezpieczne miejsce, by cię nie zabiło.
— Ależ mogłoby, Antoinette. Mogłoby. Antoinette odwróciła się z odrazą.
— Pamiętasz, co powiedziałam ci ostatnim razem? Myliłam się. Widzę to teraz, choć wtedy nie widziałam.
— Co to dokładnie było?
— Powiedziałam, że zapłaciłeś za swoje zbrodnie. Powiedziałam, że odkupiłeś je z nawiązką. Miły sen, Johnie, ale to nie była prawda. Ci ludzie obchodzą cię tyle, ile zeszłoroczny śnieg. Zawsze chodziło ci tylko o ratowanie własnej skóry.
Kapitan nie odpowiedział. Ściągnął w dół przyłbicę i na powrót znikł w sztormie, nadal przeciwstawiając się ogromnej sile niewidzialnej wichury. A Antoinette zaczęła się zastanawiać, czy ta wizyta nie była mimo wszystko poważnym błędem, właśnie takim, przed jakim ojciec zawsze ją ostrzegał.
— Nie jest wesoło — oznajmiła swoim towarzyszom w Wysokiej Konsze.
Wokół stołu siedziała cała starszyzna kolonii. Nie zauważyła tylko Pellerin, pływaczki. Nawet Scorpio był teraz obecny. Widziała go pierwszy raz od śmierci Clavaina i wydawało się jej, że dostrzega coś nowego w jego spojrzeniu. Nawet kiedy patrzył prosto na nią, wzrok miał skupiony na czymś dalekim i prawie na pewno nieprzyjaznym — na błysku na jakimś wyobrażonym horyzoncie, wrogim żaglu albo lśnieniu zbroi. Gdzieś ostatnio widziała takie spojrzenie, ale dopiero po chwili przypomniała sobie, gdzie. Na tym samym miejscu przy stole siedział starzec, wpatrując się w to samo dalekie zagrożenie. Ale Clavain doszedł do takiego stanu po latach bólu i cierpień, a świnia — już po kilku dniach.
Antoinette wiedziała, że we wnętrzu góry lodowej wydarzyło się coś strasznego. Wzbraniała się przed słuchaniem o szczegółach. Kiedy inni powiedzieli jej, że nie musi tego wiedzieć — że z tą niewiedzą będzie jej znacznie lepiej — postanowiła im uwierzyć. Wprawdzie nigdy nie była bardzo dobra w odczytywaniu wyrazu twarzy świń, ale gdyby wysiliła trochę swą inteligencję, wyczytałaby z twarzy Scorpia całą grozę rozłożoną na czynniki pierwsze.
— Co mu powiedziałaś? — spytał.
— Powiedziałam, że jeśli wystartuje, będą dziesiątki tysięcy ofiar.
— I co?
— Odpowiedział mniej więcej „to okropne”. Troszczy się jedynie o ludzi, którzy już znajdują się na statku.
— Czternaście tysięcy według ostatniego spisu — wtrącił Blood.
— To nie brzmi bardzo źle — powiedział Vasko. — Ile to jest? Prawie jedna dziesiąta kolonii?
Blood bawił się swym nożem.
— Jeśli chcesz przyjść i wcisnąć do środka więcej niż pięciuset, synu, będziesz witany z największą radością.
— To aż tak trudne? — zapytał Vasko.
— Z każdym transportem jest gorzej. Może zdołamy przed świtem zwiększyć tę liczbę do dwudziestu tysięcy, ale tylko jeśli zaczniemy traktować ich jak bydło.
— To istoty ludzkie — rzekła Antoinette. — Zasługują na lepsze traktowanie. Co z zamrażarkami? Nie pomagają?
— Kasety nie działają tak dobrze jak kiedyś — odparł Xavier Liu, zwracając się do żony w taki sam sposób jak do kogokolwiek ze starszyzny kolonii. — Proces usypiania wymaga godzin nadzoru i majsterkowania. Nie można tego załatwić wystarczająco szybko.
Antoinette zamknęła oczy i przycisnęła palce do powiek. Zobaczyła turkusowe kręgi, niczym zmarszczki na wodzie.
— Więc jest najgorzej jak może być, prawda? — Otworzyła oczy i próbowała rozjaśnić nieco umysł. — Masz jakiś kontakt z Remontoirem, Scorp?
— Nie mam żadnego.
— Ale jesteś przekonany, że Remontoire jest tam w górze?
— Nie jestem o niczym przekonany. Ja tylko działam na pod stawie informacji, jakie mam.
— I sądzisz, że gdyby był tam w górze, do tej pory zauważyli byśmy jakiś znak, jakaś próbę nawiązania łączności.
— Khouri była takim znakiem — stwierdził Scorpio.
— Więc dlaczego nie wysłał na dół jeszcze kogoś? Musimy wiedzieć, Scorpio: siedzimy cicho czy zwiewamy z Araratu?
— Uwierz mi, jestem świadomy takiego wyboru.
— Nie możemy czekać wiecznie — powiedziała Antoinette z frustracją w głosie. — Jeśli Remontoire przegra bitwę, będziemy spoglądać w niebo pełne wilków. I wtedy nie będziemy już mieli żadnych dróg odwrotu, nawet jeśli nie tkną Araratu. Będziemy zablokowani.
— Jak już mówiłem, jestem świadomy takiego wyboru.
Słyszała złość w jego głosie. Oczywiście, że był świadomy.
— Przepraszam — powiedziała. — Ja… po prostu nie wiem, co więcej moglibyśmy zrobić.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Na zewnątrz przemknął na niskim pułapie samolot z następnym transportem uchodźców, oddalając się po krzywej. Antoinette nie wiedziała, czy są oni przewożeni na statek, czy na drugą stronę wyspy. Odkąd zauważono potrzebę przeniesienia ludzi w bezpieczne miejsce, ewakuacja odbywała się w obu kierunkach.
— Czy Aura zaoferowała coś użytecznego? — zapytał Vasko. Scorpio odwrócił się do niego, trzeszcząc skórą munduru.
— Co masz na myśli?
— To nie Khouri była znakiem — odparł Vasko. — To Aura. Khouri może wiedzieć o różnych sprawach, ale to z Aurą tak naprawdę musimy porozmawiać, ona wie, która droga postępowania jest słuszna.
— Cieszę się, że poświęciłeś tej sprawie tyle rozważań — powie dział Scorpio.
— I co? — naciskał Vasko.
Antoinette zmartwiała. Atmosfery w pokoju narad nigdy nie można było nazwać swobodną, ale w tej chwili poczuła dreszcz na karku. Ona sama nigdy nie śmiała w ten sposób mówić do Scorpia i niewielu znała ludzi, którzy odważyliby się na takie zachowanie.
Scorpio jednak odpowiedział ze spokojem:
— Ona, to znaczy Khouri, znowu wypowiedziała to słowo.
— Jakie słowo?
— „Hela”. Powiedziała to kilkakrotnie od czasu, gdy ją ożywiliśmy, ale nie wiedzieliśmy, co znaczy i czy w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie. Tym razem jednak było też inne słowo. — Znów skrzypnęła skóra, gdy Scorpio przesunął swe zwaliste ciało. Mimo że wydawał się wyłączony z wydarzeń rozgrywających się w pokoju, gwałtowność, do której był zdolny, była wyczuwalna.
— Inne słowo? — zapytał Vasko.
— „Quaiche” — odparł Scorpio.
Kobieta podeszła do morza. Niebo nad nią przygnębiało szarością, a kamienie pod stopami były śliskie i bezlitosne. Zadrżała, bardziej z trwogi niż zimna, gdyż wilgotne powietrze przytłaczało. Spojrzała za siebie, wzdłuż brzegu, w stronę obozowiska. Budynki na skraju osiedla wyglądały na opuszczone i zdewastowane. Niektóre zawaliły się i nigdy ich powtórnie nie zasiedlono. Pomyślała, że to bardzo mało prawdopodobne, by w pobliżu był ktoś, kto zauważy jej obecność. Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Miała prawo tu być i miała prawo wejść do morza. To, że nigdy nie poprosiłaby o to swoich własnych pływaków, nie znaczyło, że jej działania były w jakiś sposób sprzeczne z regulaminem kolonii, a nawet z regulaminem korpusu pływaków. Owszem, było to ryzykanckie i najprawdopodobniej nieprzydatne, ale trudno. Presja, by coś zrobić, narastała w jej wnętrzu jak drażniący ból, aż nie można jej było zignorować.
To Vasko Malinin dolał ostatnią kroplę. Czy zdawał sobie sprawę, jaki skutek wywarły jego słowa?
Marl Pellerin zatrzymała się w miejscu, gdzie linia brzegowa ostro skręcała, zamykając wody zatoki. Brzeg był niewyraźnym szarym zadrapaniem ciągnącym się daleko, jak okiem sięgnąć, aż gubił się w ścianie z nadmorskich mgieł i chmur, która ze wszystkich stron zamykała zatokę. Iglica statku pojawiała się w srebrzystej dali tylko przelotnie, a jej rozmiary i oddalenie co i rusz się zmieniały. Marl wiedziała, że iglica sięga trzy kilometry w niebo, ale czasami wydawała się nie większa niż struktura konchowa średniej wielkości albo jedna z anten komunikacyjnych wokół osiedla. Wyobraziła sobie neutrinowy szkwał wypływający strumieniem z iglicy, oczywiście z jej zanurzonej części, gdzie pod wodą znajdowały się silniki — jako lśniący blask, święte światło krojące ją jak nóż. Cząsteczki przenikały przez błony jej komórek, nie czyniąc jej żadnej szkody, gdy mknęły w przestrzeń międzygwiezdną z szybkością tylko o włos mniejszą od szybkości światła. Oznaczały, że silniki przygotowują się do lotu międzygwiezdnego. Nic organicznego nie mogło wykryć tych szkwałów, mogły to zrobić tylko najczulsze rodzaje maszyn. Ale czy rzeczywiście? Organizmy Żonglerów — rozpatrywane jako jedna, rozpościerająca się na całą planetę istota — tworzyły naprawdę rozległą biomasę. Na jednej planecie ważyły stukrotnie więcej od łącznej masy całego gatunku ludzkiego. Czy było absurdem myślenie, że Żonglerzy jako całość nie są tak nieświadomi strumienia neutrino, jak to sobie ludzie wyobrażali? Może oni również wyczuwali niepokój kapitana. I może na swój powolny, zielony, niemal bezmózgi sposób rozumieli, co oznacza jego odlot.
Uwagę Marl przyciągnął jakiś przedmiot na skraju wody. Stąpając zręcznie z kamienia na kamień, podeszła go zbadać. Była to bryła metalu, poczerniała i skręcona niczym stopiony cukierek. Powierzchnię pokrywały dziwne fałdy i bruzdy, nad którymi wił się dym. To rzecz brzęczała i potrzaskiwała, a część przypominająca rozcięty ogon homara mocno drgała. To musiało spaść niedawno, może w ciągu ubiegłej godziny. Na całym Araracie, tam gdzie znajdowali się ludzcy obserwatorzy, słyszało się meldunki o jakichś rzeczach spadających z nieba. Było ich zbyt wiele, by uważać te zjawiska za przypadkowe. Najwyraźniej nad skupiskami ludzi koncentrowano jakieś siły. Ktoś — lub coś — starał się przedostać na planetę. Od czasu do czasu udawało się to jakiemuś małemu odłamkowi.
Ta rzecz ją niepokoiła. Czy była obca, czy ludzka? Przyjaźnie ludzka czy hybrydowsko-ludzka? Czy ktokolwiek nadal czynił takie rozróżnienia?
Marl minęła obiekt i zatrzymała się nad wodą. Zdjęła ubranie. Kiedy przygotowała się do wejścia w wodę, wyobraziła sobie samą siebie z pespektywy morza. Była cienką, nagą rzeczą, bladą rozgwiazdą stojącą pionowo na wybrzeżu. Rozbity obiekt wypuszczał w niebo pióropusz dymu.
Marl zmoczyła dłonie w wodzie zebranej w kałuży. Opryskała twarz, odgarnęła w tył mokre włosy. Ciecz kłuła ją w oczy, łzy rozmazywały widok. Nawet woda w kałuży cuchnęła życiem Żonglerów. Skóra Pellerin swędziała, zwłaszcza na przecinającym twarz pasie, który już wykazywał oznaki żonglerskiego przejęcia. Dwie kolonie mikroorganizmów — jedna w wodzie, a druga zakopana w jej twarzy — rozpoznawały się, musując z podniecenia.
Ci, którzy rozważali takie sprawy, uznaliby przypadek Marl za marginesowy. Jej oznakom przejęcia daleko było do najgorszych z dotychczas zaobserwowanych. Na podstawie statystyk należało uznać, że Marl może jeszcze bezpiecznie pływać przynajmniej kilkanaście razy. Ale bywały wyjątki. Czasami morze zżerało ludzi, którzy mieli jedynie nieznaczne oznaki przejęcia. Rzadko zabierało całkowitych nowicjuszy w czasie ich pierwszego pływania.
Na tym polegał problem z Żonglerami Wzorców. Byli obcy. Ta rzecz, biomasa Żonglerów, była obca. Nie poddawała się ludzkiej analizie, dokładnie określonym przyczynom i skutkom. Była tak kapryśna i nieprzewidywalna jak pijak. Mogłeś zgadywać, jak się w pewnych warunkach zachowa, ale od czasu do czasu mogłeś się bardzo pomylić.
Marl wiedziała o tym. Nigdy nie utrzymywała, że sytuacja wygląda inaczej. Wiedziała, że każde pływanie łączy się z ryzykiem.
Dotychczas miała szczęście. Pomyślała o Shizuko czekającej w sekcji psychiatrycznej na jej kolejną wizytę — z tym, że nie czekała na nią w zwykłym sensie tego słowa. Może Shizuko była świadoma, że Marl ma przybyć, i mogła dostosować do tego swoje zajęcia. Ale kiedy Marl się pojawiała, Shizuko jedynie patrzyła na nią przelotnie, z niewielkim zainteresowaniem, jak ktoś, kto właśnie zobaczył szczelinę w ścianie, o której zapomniał, albo ulotny kształt w chmurze. Błysk zainteresowania znikał niemal natychmiast, kiedy Marl go zauważyła. Czasami Shizuko śmiała się, ale śmiechem idioty, podobnym do melodii wygrywanej przez małe, głupie dzwoneczki.
Potem Shizuko ponownie zaczynała drapać ściany, rozkrwawiając palce. Ignorowała kredki i kredę, które jej oferowano. Marl przestała ją odwiedzać kilka miesięcy temu. Kiedy już uświadomiła sobie i zaakceptowała, że obecnie nic już dla Shizuko nie znaczy, zyskała poczucie swobody. Ale jednocześnie przygnębiające wrażenie zdrady i słabości.
Myślała teraz o Vasku. O jego przekonaniu, że jedyną rzeczą stojącą między pływakami a morzem jest strach.
Nienawidziła go za to.
Marl weszła w wodę. Kilkanaście metrów dalej tratwa z zielonej materii skręciła się, poczuwszy, że kobieta wkroczyła w jej królestwo. Marl wzięła głęboki oddech. Bardzo się bała. Swędzenie na twarzy przeszło w palenie. Budziło w niej chęć osunięcia się w wodę.
— Jestem tutaj — powiedziała. I postąpiła ku masie żonglerskich organizmów, zanurzając się po uda, po pas, potem głębiej. Biomasa tworzyła kształty coraz szybciej i gwałtowniej, wiatr powodowany tymi przemianami owiewał kobietę. Obce struktury tasowały się w nieprzeliczonych permutacjach. Pokaz potworów. Nie mogła już iść w wodzie — była za głęboka. Kobieta odbiła się od skalistego dna i popłynęła w kierunku widowiska.
Vasko spojrzał po obecnych.
— Quaiche? Dla mnie to nic nie znaczy, tak jak i pierwsze słowo.
— Dla mnie też te słowa nic nie znaczyły — odparł Scorpio. — Nie byłem nawet pewien pisowni pierwszego słowa. Ale teraz jestem przekonany, że drugie słowo określa wspólne znaczenie. Bez żadnych wątpliwości.
— Więc masz zamiar nas oświecić? — spytał Liu. Scorpio wskazał gestem Orkę Cruz.
— Scorpio ma słuszność — powiedziała. — „Hela” sama w sobie nic nie znaczy. Przejrzyjcie bazy danych, które wzięliśmy z Resurgamu czy Yellowstone, a znajdziecie tam tysiące możliwych wyjaśnień. Tak samo jeśli spróbujecie pisowni wariantowych. Ale „Quaiche” i „Hela” w połączeniu to zupełnie inna para kaloszy. Istnieje tylko jedno wyjaśnienie, choć wydaje się dziwaczne.
— Umieram z niecierpliwości, żeby to usłyszeć — oznajmił Liu. Vasko także był ciekaw. Antoinette nic nie powiedziała i nie wykazywała widocznego zainteresowania, ale na pewno była równie zaciekawiona.
— Hela to świat — powiedziała Cruz. — Niezbyt duży, po pro stu księżyc średniej wielkości, krążący wokół gazowego giganta o nazwie Haldora. Nadal z niczym tego nie kojarzycie?
Nikt się nie odezwał.
— A co to jest „Quaiche” — spytał Vasko. — Jeszcze jeden księżyc? Cruz pokręciła przecząco głową.
— Nie. Quaiche to człowiek, który nazwał Helę i Haldorę. Nie ma wpisu o Quaiche’u ani jego światach w zwykłej nomenklaturowej bazie danych, lecz nie powinno to nas zbytnio dziwić — minęło przeszło sześćdziesiąt lat, od kiedy ją zaktualizowano przez bezpośredni kontakt z innymi statkami. Ale odkąd jesteśmy na Araracie, od czasu do czasu odbieramy zabłąkane sygnały od innych Ultrasów. Ostatnio było ich sporo: Ultrasi zaczęli stosować transmisje szeroką wiązką znacznie częściej niż w przeszłości i od czasu do czasu jeden z takich sygnałów przypadkowo do nas dociera.
— Skąd ta zmiana taktyki przesyłu? — spytał Vasko.
— Coś ich przestraszyło — wyjaśniła Cruz. — Niektórzy Ultrasi musieli spotkać coś, co im się nie spodobało, i przerzucili się z handlu konkretnymi towarami na zdalny handel danymi.
— Nietrudno zgadnąć, co ich przestraszyło — zauważył Vasko.
— Działa to jednak na naszą korzyść. Może nie są to transmisje dokładnych wiadomości i połowa przechwytywanych przez nas przekazów obarczona jest błędami i wirusami, ale w ciągu tych lat udało nam się utrzymywać nasze bazy danych znacznie bardziej na bieżąco, niż mogliśmy się spodziewać, jeśli się weźmie pod uwagę nasz brak kontaktów z kimkolwiek z zewnątrz.
— No więc co wiemy o układzie Quaiche’a? — spytał Vasko.
— Mniej, niżbyśmy chcieli — poinformowała Cruz. — Nie było żadnych konfliktów na tle roszczeń, co oznacza, że układ badany przez Quaiche’a przed jego przybyciem był niemal nieznany.
— Tak więc to, do czego nawiązuje Aura, wydarzyło się… ile…? pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat temu?
— Lekko licząc.
Vasko pogładził podbródek. Był jak drewno wygładzone papierem ściernym.
— Więc nie może to mieć dla nas wielkiego znaczenia, prawda?
— Quaiche’owi coś się przydarzyło — powiedział Scorpio. — Sprawozdania się różnią. Wydaje się, że wykonywał brudną robotę dla Ultrasów, badając środowiska planetarne, w których oni źle się czuli. Był świadkiem czegoś, co ma związek z Haldorą. — Scorpio powiódł wzrokiem po obecnych, jakby wzywając ich, a zwłaszcza Vaska, by mu przerwali lub z nim się spierali. — Zo baczył, jak znika. Planeta po prostu na ułamek sekundy przestała istnieć. I z tego powodu stworzył na Heli, księżycu Haldory, rodzaj religii.
— To właśnie to? — spytała Antoinette. — Toó jest to przesłanie, dla którego Aura przebyła całą tę drogę? Adres religijnego świra?
— Jest coś więcej.
— Mam nadzieję, że rzeczywiście jest — odparła.
— Zauważył to zjawisko więcej niż raz. Wedle wszelkich oznak inni również.
— Czemu mnie to nie dziwi? — zauważyła Antoinette.
— Poczekaj. — Vasko uniósł rękę w górę. — Chcę usłyszeć resztę. Mów dalej, Scorp.
Świnia popatrzył na niego bez wyrazu.
— Chcesz powiedzieć, że potrzebuję twego pozwolenia?
— Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Ja po prostu… — Vasko spojrzał dookoła, jakby zastanawiał się, kto go może poprzeć. — Po prostu sądzę, że nie powinniśmy za bardzo się śpieszyć z od rzucaniem tego, co dowiedzieliśmy się od Aury, choćby nawet wydawało się bezsensowne.
— Nikt niczego nie odrzuca — rzekł Scorpio.
— Proszę, powiedz nam, czego się dowiedziałeś — przerwała spór Antoinette, czując, że za chwilę sprawy wymkną się spod kontroli.
— Przez dziesięciolecia niewiele się działo — ciągnął Scorpio. — Cud Quaiche’a przyciągnął trochę ludzi na Helę. Niektórzy stali się wyznawcami jego religii, inni pozbyli się złudzeń i zajęli gór nictwem. Na Heli są artefakty obcych. Prawie bezużyteczny złom, ale mieszkańcy eksportują wystarczająco wiele, by utrzymało się kilka osiedli. Ultrasi kupują od nich te śmiecie i sprzedają je zbieraczom osobliwości. Ktoś prawdopodobnie robi na tym nie złą forsę, ale jak się domyślacie, nie są to ci biedni idioci, którzy wykopują te graty z ziemi.
— Artefakty obcych są na wielu światach — powiedziała Antoinette. — Domyślam się, że tę bandę spotkał los Amarantinów i kilkunastu innych cywilizacji, prawda?
— Bazy danych mówią niewiele o tubylczej kulturze — ciągnął Scorpio. — Ludzie, którzy rządzą na Heli, nie bardzo zachęcają o wolnomyślicielskiej naukowej ciekawości. Ale owszem, kiedy się czyta między wierszami, wygląda na to, że napotkali wilki.
— I zostali wytępieni?
— Wszystko na to wskazuje.
— Pomóż mi, Scorp — poprosiła Antoinette. — Jak ci się wydaje, co to wszystko mogłoby znaczyć dla Aury?
— Nie mam pojęcia.
— Może chce, byśmy tam polecieli — zasugerował Vasko. Wszyscy spojrzeli na niego tak, jak gdyby zwerbalizował coś,
co pozostali uważali za niewątpliwe, ale sformułowanie tego było jak rzucenie przekleństwa w obecności najbardziej świątobliwych słuchaczy.
— Polecieć tam? — spytał Scorpio nachmurzony, a skóra między jego ryjem a czołem zmarszczyła się w wałeczki. — Chcesz powiedzieć, żebyśmy naprawdę tam polecieli?
— Jeśli dojdziemy do wniosku, że jej sugestia nam pomoże, to owszem — odparł Vasko.
— Nie możemy tam lecieć z powodu bredzenia chorej kobiety — oznajmił Hallat, jeden ze starszych kolonii z Resurgamu, który nigdy nie dowierzał Khouri.
— Nie jest chora — zaprotestował doktor Valensin. — Jest zmęczona i doznała urazu. To wszystko.
— Słyszałem, że chciała, by dziecko na powrót umieszczono w jej ciele — oznajmił Hallat z pełnym odrazy uśmiechem, jak gdyby była to najbardziej deprecjonująca rzecz, jaką można sobie wyobrazić.
— Rzeczywiście — powiedział Scorpio — a ja się nie zgodziłem. Ale nie było to nierozsądne żądanie. Jest matką dziecka, które zostało porwane, zanim zdążyła je urodzić. W tych okolicznościach uważałem, że jest to w pełni zrozumiałe pragnienie.
— Ale mimo to jej odmówiłeś.
— Nie mogłem ryzykować utraty Aury, zwłaszcza że tyle za nią i zapłaciliśmy.
— Więc zostaliście oszukani — stwierdził Hallat. — Cena była j zbyt wysoka. Straciliśmy Clavaina, a dostaliśmy w zamian jedynie i dziecko z uszkodzonym mózgiem.
— Mówisz, że Clavain zginął na próżno? — spytał Scorpio nie bezpiecznie łagodnym głosem.
Chwila ciszy przedłużała się. Antoinette zdała sobie sprawę ze wstrząsającą jasnością, że nie jest jedyną, która nie wie, co wydarzyło się wewnątrz góry lodowej. Hallat również musiał nie wiedzieć, ale w swej ignorancji był nieskończenie bardziej beztroski.
— Nie wiem, jak umarł. Wszystko mi jedno i nie potrzebuję tego wiedzieć. Ale jeśli w tej sprawie chodziło tylko o Aurę, to twierdzę, że jego śmierć nie była tego warta. Umarł na próżno. — Hallat splótł palce i zacisnął usta. — Może nie chcesz tego słuchać, ale tak to wygląda.
Scorpio zerknął na Blooda. Nastąpiła między nimi wymiana drobnych gestów, zbyt subtelnych, zbyt im obu znanych, by ktoś z zewnątrz mógł je w ogóle rozszyfrować. Wymiana trwała tylko chwilę. Antoinette zastanawiała się, czy ktokolwiek inny ją zauważył, czy też może jest ona wytworem jej wyobraźni.
Jednak już w następnej chwili Hallat patrzył na coś tkwiącego w jego klatce piersiowej.
Z rozleniwieniem, jakby tylko po to, by poprawić przekrzywiony obrazek na ścianie, Blood podniósł się i pomaszerował w kierunku Hallata, kołysząc się na boki.
Hallat wydawał dźwięki, jakby się dusił, a jego palce bezskutecznie usiłowały zacisnąć się wokół rękojeści noża Blooda.
— Wynieś go stąd — rozkazał Scorpio.
Blood wyjął nóż z ciała Hallata, wytarł o udo i znowu schował do pochwy. Z rany wyciekało zadziwiająco mało krwi. Valensin chciał wstać.
— Pozostań na miejscu — polecił Scorpio.
Blood już zawołał parę asystentów SB. Przybyli w ciągu minuty, reagując na sytuację jedynie niewielkim zdziwieniem. Antoinette dała im za to najwyższą ocenę. Gdyby to ona weszła do pokoju i znalazła tam kogoś wykrwawiającego się na śmierć od rany kłutej, miałaby trudności z zachowaniem przytomności, nie mówiąc już o zachowaniu spokoju.
— Idę się nim zająć — powiedział Valensin, ponownie wstając, kiedy asystenci SB wynieśli Hallata.
— Powiedziałem: zostań na miejscu — powtórzył Scorpio. Doktor walnął pięścią w stół.
— Właśnie zabiłeś człowieka, ty brutalny prostaczku! Albo zabijesz, jeśli natychmiast nie udzieli mu się pomocy medycznej. Czy naprawdę chcesz to mieć na sumieniu, Scorpio?
— Zostań tam, gdzie jesteś. Valensin postąpił krok w stronę drzwi.
— Więc zatrzymaj mnie, jeśli to naprawdę tyle dla ciebie znaczy. Masz do tego środki.
Twarz Scorpia skrzywiła się w maskę wściekłości i nienawiści, jakiej Antoinette nigdy wcześniej nie widziała.
— Zatrzymam cię, możesz mi wierzyć.
Scorpio sięgnął do kieszeni czy pochwy — cokolwiek to było, było schowane pod stołem — i wyciągnął nóż. To nie był nóż, który Antoinette widziała poprzednio. Ostrze, jak na komendę świni, stało się rozmyte.
— Scorpio — powiedziała, wstając — pozwól mu to zrobić. Jest lekarzem.
— Hallat umrze.
— Już dotychczas było wystarczająco wiele przypadków śmierci. Jedna więcej nic nie zmieni.
Nóż zadrżał, jakby był niezupełnie oswojony. Antoinette oczekiwała, że w każdej chwili wyskoczy z dłoni Scorpia.
Coś zagrało. Nieoczekiwany hałas chyba zaskoczył świnię i jego wściekłość zmalała. Rozejrzał się za źródłem dźwięku. Dochodził z jego bransolety komunikacyjnej.
Scorpio uspokoił nóż i włożył do kieszeni czy pochwy.
Potem spojrzał na Valensina i powiedział tylko jedno słowo.
— Idź.
Lekarz krótko skinął głową — nadal z gniewną twarzą — i pomknął za asystentami, którzy wynieśli rannego mężczyznę.
Scorpio podniósł bransoletę do ucha i słuchał jakiegoś odległego głosu. Po minucie nachmurzył się i poprosił, by głos powtórzył wiadomość. Po ponownym wysłuchaniu nieco się rozpogodził, ale nie całkowicie.
— O co chodzi? — spytała Antoinette.
— Statek — odrzekł. — Coś się dzieje.
W ciągu dziesięciu minut zarekwirowano prom i zwolniono od obsługiwania trwającej ewakuacji. Wylądował nie dalej niż o przecznicę od Wysokiej Konchy, między budynkami, a orszak pracowników Bezpieczeństwa oczyścił teren i zapewnił dostęp małej grupie starszyzny kolonii. Vasko wszedł na pokład ostatni, po Scorpiu i Antoinette Bax. Blood i inni pozostali na ziemi, obserwując, jak odlatujący prom rzuca ostre białe światło na ściany budynków. Inni obywatele przysłaniali oczy, ale nie chcieli odwracać wzroku. W Pierwszym Obozie nie było osoby, która nie chciałaby jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej. Zmieściła się jednak tylko trójka, która właśnie weszła, gdyż ładownia promu już została do granic możliwości zatłoczona ewakuowanymi.
Vasko czuł, jak maszyna przyśpiesza. Wisiał na sufitowym uchwycie i miał nadzieję, że podróż okaże się krótka. Ewakuowani patrzyli na niego z oszołomieniem w oczach, jakby czekali na wyjaśnienie, którego nie mógł udzielić.
— Dokąd oni mieli lecieć? — spytał brygadzistę kierującego grupą.
— W głąb lądu — odpowiedział cicho. Miał na myśli ziemię osłoniętą przed falami i promieniowaniem. — Ale teraz zamiast tego zostaną przewiezieni na statek. Nie możemy sobie pozwolić na stratę cennego czasu.
Zimna pragmatyka tej decyzji oszołomiła Vasko, ale w głębi ducha czuł dla niej podziw.
— A jeśli im się nie spodoba? — zapytał szeptem.
— Zawsze mogą złożyć skargę.
Podróż nie zajęła wiele czasu. Tym razem mieli pilota; niektóre loty ewakuacyjne obsługiwały pojazdy autonomiczne, ale ten uznano za zbyt niezwykły. Lecieli nisko, kierując się ku morzu, a potem wykonali szeroki zakręt wokół podstawy statku. Vasko miał szczęście, będąc przy ścianie. Zrobił w niej okno i zerkał w srebrzystą mgiełkę. Wokół niego tłoczyli się ewakuowani, chcąc mieć lepszy widok.
— Zamknij okno — polecił Scorpio.
— Co takiego?
— Słyszałeś.
— Na twoim miejscu bym to zrobiła — rzekła Antoinette. Vasko zamknął okno. Jeśli w jakieś dni nie należało kłócić się ze świnią, pomyślał, to właśnie był jeden z nich. W każdym razie nic nie zobaczył, jedynie cień wyłaniającego się statku.
Nabierali wysokości, prawdopodobnie kontynuując lot po spiralnej trajektorii wokół iglicy. Vasko poczuł po chwili, jak prom staje na stałym podłożu. Po mniej więcej minucie świetlna szpara zasygnalizowała otwarcie drzwi i ewakuowanych wyprowadzono na zewnątrz. Vasko nie dostrzegał, co znajduje się dalej; widział tylko funkcjonariuszy Bezpieczeństwa, kierujących nowo przybyłymi ze sprawnością, która bardzo się różniła od grzecznego przynaglania. Vasko spodziewał się, że ludzie się wściekną, kiedy zdadzą sobie sprawę, że zabrano ich na statek, a nie do bezpiecznej przystani na powierzchni, ale oni okazywali tylko uległą akceptację. Może jeszcze sobie nie uświadomili, że to statek, a nie jakiś obszar obsługi na ziemi, po drugiej stronie wyspy. Jeśli rzeczywiście sprawy tak się miały, nie chciałby być w pobliżu, kiedy się dowiedzą, że zmieniono plany.
Wkrótce prom opróżniono z ewakuowanych. Vasko oczekiwał, że też zostanie wyprowadzony, ale zamiast tego ich trójka pozostała na pokładzie razem z pilotem. Drzwi załadowcze znowu się zamknęły i samolot opuścił hangar.
— Teraz możesz otworzyć okno — powiedział Scorpio. Vasko otworzył okno w kadłubie, wystarczająco duże, by cała trójka mogła wyglądać na zewnątrz, ale w tej chwili nie było nic do oglądania. Czuł, jak prom szarpie i skręca, kiedy schodzili w dół, nie mógł jednak stwierdzić, czy pozostają w pobliżu „Nostalgii za Nieskończonością”, czy powracają do Pierwszego Obozu.
— Powiedziałeś, że coś się dzieje ze statkiem — przypomniał Vasko. — Czy to poziomy neutrino?
Scorpio odwrócił się do Antoinette Bax.
— Jak one wyglądają?
— Są wyższe niż podczas mojego ostatniego meldunku — od powiedziała — ale według naszych stacji monitorujących, nie wzrastają z taką samą szybkością jak poprzednio. Moja mała pogawędka z Johnem mimo wszystko odniosła pewien skutek.
— Więc w czym problem? — zapytał Vasko. Scorpio wskazał coś przez okno.
— W tym — wyjaśnił.
Vasko spojrzał za wzrokiem świni. Zobaczył iglicę statku wynurzającą się ze srebrzystej morskiej mgiełki. Opuścili się gwałtownie i patrzyli w miejsce, w którym statek wystawał z wody. Właśnie tutaj jeszcze ubiegłej nocy Vasko widział pierścień łodzi i wspinaczy próbujących dotrzeć do punktów wejściowych statku, ale od tamtego czasu wszystko się zmieniło. Nie było ani łodzi, ani wspinaczy. Zamiast pierścienia czystej wody wokół podstawy iglicy, statek otaczała gruba, nieprzenikalna warstwa solidnej biomasy Żonglerów w rozmytym kolorze zielonym, o zawiłej teksturze. Warstwa sięgała kilometr we wszystkich kierunkach i łączyła się z innymi skupiskami biomasy — pływającymi mostami z tego samego zielonkawego materiału. Ale to nie wszystko. Warstwa wokół statku sięgała w górę po kadłubie, tworząc biologiczną skórę. Miejscami musiała być gruba na dziesiątki metrów. Vasko oceniał, że w tej chwili skóra sięgnęła po bokach statku na wysokość jakichś dwustu do trzystu metrów. Górna granica była postrzępiona i wypuszczała badające macki i wypustki. Niewyraźne zielone żyły były już widoczne przynajmniej sto metrów powyżej głównej masy. Cała powłoka poruszała się nawet wtedy, gdy na nią patrzył, pełzła nieubłaganie w górę. Główna masa musiała poruszać się prawie metr na sekundę. Jeśli nie zmniejszy tej szybkości, pokryje cały statek w ciągu godziny.
— Kiedy to się zaczęło? — spytał.
— Trzydzieści, czterdzieści minut temu — wyjaśnił Scorpio. — Zawiadomiono nas natychmiast, kiedy wzrosła koncentracja przy podstawie.
— Dlaczego teraz? Dlaczego po tych wszystkich latach, gdy statek tu stał, mieliby wybrać akurat ten dzień na atak?
— Nie wiem.
— Nie możemy być pewni, że to jest atak — powiedziała cicho Antoinette.
Świnia odwrócił się do niej.
— Więc według ciebie na co to wygląda?
— Na cokolwiek. Vasko ma rację, atak nie ma żadnego sensu. Nie teraz, po tych wszystkich latach. To musi być coś innego. Mam nadzieję — dodała.
— Rzeczywiście — zgodził się Scorpio.
Samolot nadal okrążał iglicę. Wszędzie wokół było tak samo. Przypominało to oglądanie w przyspieszonym tempie filmu o mchu porastającym ogromną kamienną budowlę albo o śniedzi zjadającej rzeźbę.
— To zmienia postać rzeczy — powiedziała Antoinette. — Martwię się, Scorp. Może to nie jest atak, ale jeśli się mylę? Co z ludźmi, którzy już są na pokładzie?
Scorpio podniósł swą bransoletę i przemówił ściszonym głosem.
— Do kogo dzwonisz? — zapytała Antoinette. Położył dłoń na mikrofonie.
— Do Marl Pellerin — wyjaśnił. — Sądzę, że nadszedł czas, by korpus pływaków dowiedział się, co się dzieje.
— Zgadzam się — powiedział Vasko. — Powinni już dawno po płynąć, wtedy, gdy zaczęła się aktywność Żonglerów. Czyż nie po to właśnie są?
— Nie mówiłbyś tak, gdybyś to właśnie ty musiał tam pływać — zarzuciła mu Antoinette.
— Ja nie muszę. To ich praca.
Scorpio nadal szeptał do bransolety. Mówił w kółko jedno i to samo, jakby powtarzał różnym ludziom. W końcu pokręcił głową i opuścił rękaw.
— Nikt nie może znaleźć Pellerin — oznajmił.
— Musi gdzieś być — powiedział Vasko. — Prawdopodobnie, czeka na rozkazy. Czy dzwoniłeś do Wysokiej Konchy?
— Tak.
Antoinette dotknęła rękawa świni.
— Daj spokój — powiedziała. — Tam panuje chaos. Nie dziwi mnie, że linie komunikacyjne szwankują.
— A co z resztą korpusu pływaków? — spytał Vasko.
— Jak to co? — zapytał z kolei Scorpio.
— Jeśli nie można znaleźć Pellerin, to co z pozostałymi? Ciągle słyszymy, jacy oni są potrzebni dla bezpieczeństwa Araratu. Teraz mają okazję udowodnić, że to prawda.
— Lub zginąć — dodał Scorpio. Antoinette pokręciła głową.
— Nie proś nikogo z nich, by popłynęli. To nie jest tego warte. Cokolwiek się dzieje tam na morzu, to skutek wspólnej decyzji podjętej przez biomasę. Kilku pływaków nie zrobi teraz żadnej różnicy.
— Po prostu spodziewałem się czegoś lepszego po Marl — oznajmił Scorpio.
— Ona zna swoje obowiązki — odpowiedziała Antoinette. — Nie sądzę, by nas zawiodła, gdyby miała jakikolwiek wybór. Miejmy tylko nadzieję, że jest bezpieczna.
Scorpio odsunął się od okna i ruszył na przód pojazdu. Nawet kiedy samolot zanurkował, reagując na nieprzewidziane prądy cieplne, które okrążały spiralami ogromny statek, świnia stał pewnie na podłożu. Niski i szeroki, czuł się zdecydowanie lepiej w warunkach turbulencji niż jego ludzcy towarzysze.
— Dokąd idziesz? — spytał Vasko. Świnia obejrzał się.
— Powiem mu, by zmienił plan lotu. Mieliśmy wracać, by ewakuować ludzi.
— A nie zrobimy tego?
— Później. Przede wszystkim chcę zabrać Aurę. Myślę, że akurat teraz w powietrzu jest najbezpieczniej.