TRZYDZIEŚCI SIEDEM

Przestrzeń międzygwiezdna, Epsilon Eridani, 2698

Scorpio wybrał się na obchód statku. Chciał uciec myślami od wydarzeń na Yellowstone. Ciągle miał nadzieję, że to tylko jeden z tych koszmarów, które czasem pojawiały się podczas powolnego budzenia się z zimnego snu. Za chwilę koszmar zniknie i zaczną go wyciągać z kasety. Otrzyma złe wiadomości: wilki ciągle ich gonią, ale jeszcze nie dotarły do Yellowstone; jest jeszcze trochę czasu, by ostrzec planetę i zmienić bieg wydarzeń; wystarczy dodatkowy miesiąc i uratują miliony ludzi z tego układu; wilki nadal będą czyhać, ale każde przedłużenie życia jest lepsze od jego gwałtownego zakończenia.

To jednak nie było wychodzenie ze snu. Koszmar był rzeczywistością.

Musiał się z tym pogodzić.

Gdy spał, na statku wiele się zmieniło. Dwudziestotrzyletnia podróż z Araratu do Yellowstone skurczyła się do sześciu lat czasu statkowego. Część załogi spędziła ten czas w stanie czuwania — wobec niepewnej przyszłości nie chcieli się zamrozić. Skłaniali do działania pozostawione przez Remonto — ire’a nowe cuda techniki, nie tylko broń hipometryczną, lecz również inne urządzenia. Pewnego razu towarzysze zabrali Scorpia w kapsule inspekcyjnej poza kadłub. Zobaczył wtedy krajobraz bardziej mroczny i zimny od przestrzeni kosmicznej. Umieszczone w zewnętrznej powłoce kadłuba silniki krioarytmetyczne magicznie unicestwiały ciepło, stosując triki związane z obliczeniami kwantowymi. Jeden z techników próbował mu wyjaśnić, jak działają silniki krioarytmetyczne, ale w połowie wykładu Scorpio zgubił wątek. Kiedyś w Chasm City wynajął księgowego, który miał magicznie wymazać jego operacje finansowe z wykazów inspekcji podatkowej; księgowy usiłował mu wyjaśnić swoją chytrą sztuczkę z praniem pieniędzy, ale Scorpia rozbolała głowa i nie potrafił pojąć szczegółów. Tak samo teraz nie chwytał zasad obliczeń kwantowych, dzięki którym silniki mogły spowodować zniknięcie ciepła sprzed nosa wszechświatowej inspekcji ciepła.

Silniki działały, nie wymykały się spod kontroli — jak to się kiedyś zdarzyło na statku Skade — i Scorpia tylko to obchodziło.

Co więcej: statek leciał, a materia wylotowa z napędu Hybry — dowców nie dawała żadnej poświaty.

— Podrasowali silniki — wyjaśnił Vasko. — Przemodelowali wewnętrzny proces reakcji. Materia wylotowa, czyli to, co daje nam napęd, tylko przez chwilę wchodzi w reakcję z kosmosem. A potem ulega rozpadowi, staje się czymś, czego nie potrafimy wykryć. Może czymś, czego w rzeczywistości nie ma.

— Poduczyłeś się fizyki, kiedy ja spałem.

— Musiałem się podszkolić, ale nie udaję, że to rozumiem.

— Najważniejsze, że wilki nie mogą tego zbyt łatwo wytropić — powiedziała Khouri. — Może gdyby się nas porządnie uczepiły, coś by wywęszyły. Ale musiałyby bardzo blisko podejść.

— A neutrina pochodzące z rdzenia reaktora? — spytał Scorpio.

— Obserwacje już ich nie wykazują. Uważamy, że zmieniły zapach na taki, którego nikt nie zna.

— I masz nadzieję, że wilki również nie znają?

— Mogłyby się o tym przekonać tylko w jeden sposób: pod chodząc zbyt blisko.

Miała na myśli uciekający prom. Teraz trochę więcej o nim wiedzieli: był to pojazd wewnątrzukładowy, o nieopływowym kadłubie, niezdolny do podróży transatmosferycznych; tak musiały wyglądać statki — setki tysięcy statków — operujące w przestrzeni Yellowstone przed przybyciem wilków. Jak na prom był to obiekt duży, ale mieścił się w światłowcu. Nie wiadomo, ile trwało zaokrętowanie załogi i pasażerów, ale taki prom mógł z łatwością pomieścić pięć do sześciu tysięcy osób, a nawet więcej, gdyby niektórych zamrozić lub podać im środki uspokajające.

— Nie odwrócę się do nich plecami — upierał się Scorpio.

— To mogą być wilki — stwierdził Vasko.

— Nie wyglądają na wilki. To ludzie pełni obaw o swoje życie.

— Scorp, posłuchaj — próbowała go przekonać Khouri. — Ode braliśmy transmisję z jednego ze światłowców, zanim zniknął. Był to sygnał alarmowy wysłany we wszystkich kierunkach. Mówili, że zostali zaatakowani przez wilki — maszyny zbudowane z czarnych sześcianów, takie, jakie strąciły statek Skade. Ale statki, które wyruszyły później, mówiły co innego.

— To prawda — potwierdził Vasko. — Doniesienia były krótkie. I nic dziwnego, skoro statki zostały zaatakowane przez wilcze ma szyny. Jedno było jasne: wilki nie zawsze wyglądają jak wilki. Uczą się kamuflażu. Gdy rozszarpały jeden światłowiec, nauczyły się, jak przybrać postać naszego światłowca. Naśladują promy i inne środki transportu, fałszują sygnatury wypływu materii i sygnały identyfikacyjne. Niezbyt doskonale, bo z bliska widać różnicę, ale niektóre światłowce dały się oszukać i pospieszyły na pomoc.

— Świetnie — odparł Scorio. — W takim razie mamy usprawiedliwienie, żeby w ogóle nie zajmować się tymi biedakami, no nie?

— Jeśli to wilki, wówczas wszystko, co dotychczas zrobiliśmy, pójdzie na marne. — Vasko ściszył głos, jakby obawiał się przeszkadzać Aurze. — Na tym statku jest siedemnaście tysięcy ludzi. Są względnie bezpieczni. Nie chcemy ich narażać, mając niewielką szansę uratowania kilku tysięcy więcej.

— Więc powinniśmy pozwolić, by umarli. To masz na myśli?

— Gdybyś wiedział, że na tym statku jest tylko kilkadziesiąt osób, co byś zrobił? Mimo wszystko podjąłbyś ryzyko? — dopytywał się Vasko.

— Nie, oczywiście, że nie.

— Więc gdzie jest granica? Kiedy ryzyko staje się akceptowalne?

— Nigdy — odparł Scorpio. — Ale właśnie kreślę granicę. Tu i teraz. Ratujemy prom.

— Może powinieneś spytać Aurę o jej zdanie? Ponieważ stawką nie jest życie tylko tych siedemnastu tysięcy osób, lecz życie milionów, które może zależeć od tego, czy Aura przeżyje. Chodzi o przyszłość ludzkości.

Scorpio spojrzał na starannie uczesaną dziewczynkę w białej sukience. Absurdalność całej tej sytuacji przygniatała go. Bez względu na to, jaką miała historię, ile już ich kosztowała i co jeszcze działo się w jej głowie… wszystko sprowadzało się do jednego: to sześcioletnia dziewczynka, która siedzi tu ze swoją matką i odzywa się wtedy, gdy ktoś się do niej zwrócić. A teraz Scorpio ma zasięgnąć jej rady w sprawie, od której zależy życie tysięcy ludzi.

— Masz swoje zdanie na ten temat? — spytał ją. Spojrzała na matkę, szukając jej aprobaty.

— Tak, Scorpio — odparła głosem lekkim i czystym jak dźwięk fletu. — Mam swoje zdanie.

— Bardzo chciałbym je usłyszeć.

— Nie powinieneś ratować tych ludzi.

— Mógłbym wiedzieć, dlaczego?

— Ponieważ oni nie będą już ludźmi — powiedziała. — I my również nie będziemy ludźmi.


* * *

Scorpio usiadł w zbyt obszernym dla niego fotelu. Nawet nie dotykał nogami podnóżka. Czuł się jak dziecko w świecie mebli zrobionych dla dorosłych w tym pozbawionym okien pokoju, który za czasów starego triumwiratu był częścią sterowni zbrojowni „Nostalgii za Nieskończonością”.

Na ekranach widział zbliżający się prom. W ciemności lasery obrysowały jego pudełkowaty kształt o ściętym dziobie. Z każdą sekundą trójwymiarowy obraz pokazywał więcej szczegółów. Scorpio widział urządzenia dokujące, anteny łączności, a w silnikach — zwężki Venturiego, panele śluz i okna.

— Przygotuj się, Scorp — powiedział Vasko.

— Jestem gotowy — odparł świnia. Uchwycił prowizoryczną dźwignię, którą kazał zainstalować w oparciu fotela dowódcy. Trzy pociski hipometryczne zostały rozkręcone do odpowiedniej prędkości i teraz kręciły się w wyrzutniach, gotowe do pierwszego strzału. Wzięły na cel lecący prom — zaatakują go, gdy tylko Scorpio ściśnie dźwignię. Równie gotowa była jedyna pozostała sztuka broni kazamatowej oraz inne systemy obronne, zamontowane na kadłubie. Scorpio liczył na to, że jeśli prom okaże się maszyną wilków, to broń kazamatowa rozstrzygnie sytuację; równocześnie uważał, że systemy obronne kadłuba są w zasadzie bez znaczenia — mogą być dla wilków tylko konkretnym obiektem kontrataku.

Z tak bliskiej odległości nie można było nawet polegać na broni hipometrycznej. Istniała dziwna zależność między wielkością obszaru, w który się celowało, a pewnością, z jaką można było określić odległość i kierunek strzału. Gdy obiekt znajdował się daleko — w odległości większej niż sekunda świetlna — obszar działania broni był na tyle duży, że statek można było zniszczyć jednym strzałem. Gdy, tak jak teraz, cel był oddalony zaledwie o sto metrów, stopień nieprzewidywalności gwałtownie rósł. Poza tym broń hipometryczna potrzebowała po wystrzeleniu kilku sekund na osiągnięcie prędkości aktywacji, więc Scorpio mógł liczyć najwyżej na spowodowanie obezwładniających uszkodzeń. Nie miał nadziei na rozpędzenie i odpalenie broni po raz drugi.

Gdy prom był jeszcze w bezpiecznej odległości, zastanawiali się, czy nie wysłać jakiegoś pojazdu na zwiady, by zbadać, co to naprawdę jest. Scorpio zawetował ten plan: to by opóźniło akcję ratunkową i w tym czasie wilki mogłyby podejść niebezpiecznie blisko; gdyby nawet ludzie weszli na pokład promu i przekazali wiadomość, że jest autentyczny, nie byłoby pewności, czy nie został przejęty przez wilki, które wyssały hasła z jego pamięci. Z tego samego powodu Scorpio nie miał zaufania do głosów i wizerunków załogi promu przesłanych na „Nieskończoność” — wyglądały dość autentycznie, ale wilki przez miliony lat znakomicie opanowały sztukę błyskawicznego kamuflażu. Scorpio uważał, że ma do wyboru tylko dwie opcje: albo nie udzielać promowi pomocy (a może nawet dla większej pewności zniszczyć go), albo uznać, że prom jest autentyczny. Żadnych pośrednich rozwiązań. Clavain na pewno zgodziłby się z jego analizą sytuacji. Scorpio nie miał tylko pewności, który z wariantów przyjaciel w końcu by wybrał. Gdy sytuacja tego wymagała, potrafił postępować jak drań bez skrupułów.

Więc ja też tak mogę, pomyślał Scorpio. Ale jeszcze nie nadeszła pora.

— Dwieście metrów! — zawołał Vasko, patrząc na laserowy dal mierz — Scorp, na pewno się nie rozmyśliłeś?

— Na pewno.

Nagle zdał sobie sprawę, że w pobliżu jest Aura. Za każdym razem, gdy ją widział, wydawała mu się coraz mniej dziecinna.

— To zbyt niebezpieczne — rzekła. — Nie możesz ryzykować, Scorpio. Za dużo mamy do stracenia.

— Wiesz o promie tyle co ja — stwierdził.

— Wiem, że mi się to nie podoba. Zacisnął zęby.

— Chyba akurat dziś nie jesteś małą dziewczynką. Dzisiaj jesteś prorokiem zagłady.

— Mówi to, co czuje — powiedziała Khouri, siadając po drugiej stronie Scorpia. — Ma do tego prawo, Scorp.

— Już to do mnie dotarło — odparł.

— Natychmiast to zniszcz. — Złotobrązowe oczy Aury patrzyły władczo.

— Sto pięćdziesiąt metrów — zameldował Vasko. — Scorp, ona mówi serio.

— Lepiej, żeby się na serio zamknęła. — Jednak jego ręka od ruchowo zacisnęła się na dźwigni. Ciekaw był, czy tamte statki otrzymały jakieś sygnały ostrzegawcze, nim się okazało, że jest za późno na jakąkolwiek reakcję.

— Sto trzydzieści. Jest już w zasięgu reflektorów.

— Oświetl go. Zobaczmy, co się dzieje.

Pojawiło się ujęcie z kamer optycznych: zalany światłem reflektorów prom obracał się w końcowej fazie podejścia. Światło uwypukliło teksturę kadłuba: poobijane okładziny ceramiczne i metal, bąble hiperdiamentu, rysy i zadrapania, łaty gołego metalu na obrzeżach paneli oraz spirale oparów z dysz korekcyjnych. Wszystko wygląda bardzo realnie, pomyślał Scorpio. Zbyt realnie, by było wytworem wilczego kamuflażu. Maszyna wilków tylko z daleka przypominałaby statek człowieka, z bliskiej odległości z pewnością widać było, że jest to tylko zgrubne przybliżenie kształtu, złożone z milionów czarnych sześcianów. Nie byłoby gładkich krzywizn, żadnych subtelnych detali, przebarwień czy śladów po uszkodzeniach i naprawach…

— Sto — powiedział Vasko. — Jeszcze dziesięć metrów i rozbra jam broń kazamatową. Dobrze, Scorp?

— Super.

Z jeszcze bliższej odległości broń kazamatowa miała szanse poważnie zniszczyć zarówno „Nostalgię”, jak i prom. Oczywiście jeśli w ogóle musieliby użyć broni kazamatowej. Scorpio wolał o tym nie myśleć.

— Rozbrojona — rzekł Vasko. — Dziewięćdziesiąt pięć metrów. Dziewięćdziesiąt.

Prom powoli się obracał, odsłaniając rufę. Scorpio zobaczył otwory dysz zebranych razem jak lufy kilku karabinów. Po locie traciły temperaturę, zjeżdżając w dół skali spektrum promieniowania. Na rufie widać było zamocowane urządzenie do lądowania na planetach pozbawionych atmosfery, pęcherze i wypustki o nieznanym przeznaczeniu. I ułożone geometrycznie chropowate czarne inkrustacje.

— Wilki — szepnął Vasko.

Scorpio spojrzał na statek. Serce mu zamarło. Vasko miał rację. Czarne naroślą wyglądały dokładnie tak samo jak te, które widział wokół statku Skade otoczonego górą lodową.

Ręka świni zacisnęła się na dźwigni. Niemal czuł, jak broń hipometryczna drży z niecierpliwości.

— Scorp, zabij. Natychmiast — ponaglał go Vasko. Scorpio nie reagował.

— Zabij!

— To nie fałszywka. Prom jest po prostu zara…

Vasko wyszarpnął Scorpiowi dźwignię, ciągnąc z podłokietnika kable. Przez dłuższą chwilę usiłował objąć palcami dziwaczny, dostosowany do raciczek przyrząd. Scorpio wychylił się z fotela i odebrał Vaskowi dźwignię, odzyskując nad nią kontrolę.

— Zapłacisz za to! — warknął.

— Zabij — powiedział spokojnie Vasko. — Zabij natychmiast, a mną zajmiesz się później. Już tylko siedemdziesiąt pięć metrów, do cholery, Scorp!

Scorpio poczuł na karku dotyk czegoś zimnego. Gwałtownie odwrócił głowę i zobaczył Urton. Trzymała przy jego szyi coś błyszczącego — pistolet, nóż lub strzykawkę.

— Zostaw to, Scorp — powiedziała. — To już koniec.

— Co to? Bunt? — spytał spokojnie.

— Nie aż tak dramatycznie. Tylko zmiana władzy.

Vasko odebrał mu dźwignię, z trudem wpychając dłoń do osłony.

— Sześćdziesiąt pięć metrów — szepnął i nacisnął spust. Światła przygasły.

Scorpiowi pozwolono obserwować opróżnianie promu.

Pojazd umieszczono w jednym z mniejszych hangarów i ewakuowani pasażerowie stali teraz w kolejce pod nadzorem strażników Sił Bezpieczeństwa, którzy spisywali ich dane osobowe. Niektórzy nie byli pewni, kim są i za kogo powinni się podawać. Część osób miała na twarzach wyraz ulgi; inni wyglądali na znużonych, jakby uznali, że ta akcja ratunkowa to tylko chwilowe wytchnienie.

Wśród około tysiąca dwustu uciekinierów było ponad dwudziestu członków załogi. Nikt z nich nie został zamrożony — prom nie miał kaset zimnego snu — i gdy zaczął się atak wilków na światłowiec, zdążyli przeprowadzić na prom tylko tysiąc dwustu ludzi. Na światłowcu pozostało kilkaset tysięcy osób; na szczęście większość była zamrożona, i gdy wilki zanurzały sondy w ich głowach, byli nieprzytomni. Może zresztą do tego czasu wilki zebrały wszystkie potrzebne im dane taktyczne, a ciała ludzi przydały im się tylko do pozyskania zawartych w nich pierwiastków śladowych.

Wywiady z załogą i pasażerami przyniosły przerażający obraz. Niektórzy mieli ze sobą nagrania dokumentujące atak wilków: obrazy habitatów rozrywanych na kawałki w orgii transformacji, w wyniku której od razu powstawały nowe wilcze maszyny. Zdjęcia z Chasm City pokazywały, jak wilki uszkodziły świeżo odbudowane kopuły, przez co powietrze uciekło, a dobytek i istoty żywe zostały wessane w spiralnych wirach w zimną atmosferę Yellowstone. Wilcze maszyny, nie zważając na grawitację, spadały na ruiny miasta atramentowymi chmarami, kopulowały ze zniekształconymi, pomarszczonymi budynkami i potem budynki nabrzmiewały, przepełnione wilczym pomiotem. Wilki nie stosowały morderczej energii, jeśli proces mielącego wchłaniania był wystarczająco skuteczny.

Ale gdy ludzie kontratakowali, Inhibitorzy odpowiadali ogniem wyrwanym z samej próżni.

Ewakuowani mówili o chaosie, jaki zapanował w Pasie Złomu, gdy usiłowano dostać się na nieliczne funkcjonujące statki międzygwiezdne. Zginęły wtedy tysiące ludzi, desperacko próbując zająć nisze z kasetami zimnego snu. Niektórzy wycinali dziury w powłokach kadłubów i wdzierali się we wszystkie wnęki statków napakowanych urządzeniami. Zalani falą uchodźców, Ultrasi albo używali broni, albo godzili się na szturm. Nie sprawdzano dokumentów, nie pytano o nazwiska ani karty medyczne. W tych czasach desperacji znikła tożsamość wielu osób. Ludzie brali bowiem ze sobą tylko własne wspomnienia, a zimny sen robił straszne rzeczy ze wspomnieniami.

Scorpia nie związano, nie skuto kajdankami — przynajmniej pod tym względem nie naruszono jego godności — ale nie miał większych złudzeń. Buntownicy nie czuli się do niczego zobowiązani. Obserwowanie rozładunku promu uznano za przywilej i Scorpio miał go na zawsze zapamiętać.

Strażnicy załatwiali teraz sprawy starszego mężczyzny, który najwyraźniej zapomniał, kim jest. Zapewne niedawno został zbyt szybko rozmrożony — może podczas transferu zamrożonych zasobów z jednego statku na drugi. Mężczyzna gestykulował, usiłując wyjaśnić oficerowi Sił Bezpieczeństwa jakąś bardzo ważną dla niego okoliczność. Miał siwiejące wąsy i gęste siwe włosy sczesane do tyłu w równych rządkach. Przez chwilę patrzył błagalnie na Scorpia, chcąc nawiązać kontakt z inną żywą istotą, która mogłaby zrozumieć jego położenie. Nie prosił o pomoc — wyraz jego twarzy świadczył o tym, że nawet w tych okolicznościach mężczyzna jest osobą samodzielną, pełną godności — ale pragnął przez chwilę dzielić z kimś swój ciężar emocjonalny.

Scorpio odwrócił wzrok, wiedząc, że nie może spełnić tych oczekiwań. Gdy po chwili znowu spojrzał, mężczyznę już przepuszczono do wnętrza statku, a funkcjonariusz zajmował się następną zagubioną duszą. Na „Nieskończoności” jest już siedemnaście tysięcy spaczy, pomyślał Scorpio. Najprawdopodobniej nasze drogi nigdy się już nie przetną.

— Dość się napatrzyłeś, Scorpio? — spytał Vasko. — Tak.

— Nie zmieniłeś zdania?

— Raczej nie.

— Miałeś rację, Scorp. — Vasko objął wzrokiem ewakuowanych. — Teraz nikt w to nie wątpi. Ale nadal trzeba uznać, że to była zbyt ryzykowna decyzja.

— Kapitan najwyraźniej myślał inaczej. Zaskoczył was, co? On sam był równie zdziwiony jak inni. Gdy Vasko uruchomił broń hipometryczną, wystrzeliła zgodnie z planem. Ale zamiast zniszczyć prom, broń chirurgicznie wycięła tę jego część, gdzie przyczepiła się wilcza maszyneria. Kapitan przyznał rację Scorpiowi: prom nie był wilczą mistyfikacją, tylko ludzkim statkiem zainfekowanym przez Inhibitory. Ognisko infekcji musiało być małe, w przeciwnym razie cały statek zostałby do tej pory pożarty. Kapitan zorientował się, że jest pewna nadzieja, i zmieniając identyfikację celu, dał dowód, że ma nad procesami statku większą kontrolę, niż się wszystkim wydawało.

— Musimy to uwzględnić w naszych dalekosiężnych planach. — Vasko wzruszył ramionami. — Statek zmierza przecież na Helę. Nawet kapitan rozumie, że to jest nasz właściwy cel podróży.

— Postaraj się tylko zawsze z nim zgadzać — powiedział Scorpio. — W innym wypadku możesz się tu poczuć trochę niewygodnie.

— Kapitan nie stwarza żadnych problemów.

— Teraz ja też nie.

— Możesz zmienić swoją sytuację. To zależy od ciebie, Scorp.

Tak, może albo ze względów zdrowotnych ustąpić ze stanowiska dowódcy, albo zachować godność i wrócić do kasety. Co mówił mu Valensin? Że następnym razem ma pięćdziesiąt procent szans na przeżycie? Ale jeśli nawet kaseta go nie zabije, będzie wrakiem żyjącym tylko dzięki chemicznemu napędowi.

— Nie chcecie przyznać, że to bunt? — spytał.

— Nie bądź śmieszny — odparł Vasko. — Zawsze będziemy cię doceniać jako starszego kolonii. Nikt tego nie zanegował. Nominalnie będziesz dowodził, tylko raczej w roli konsultanta.

— Mam stawiać pieczątki na decyzjach twoich, Urton i reszty waszej grupy?

— Zabrzmiało to strasznie cynicznie.

— Szkoda, że was nie utopiłem, gdy miałem okazję.

— Nie powinieneś tak mówić. Wiele się od ciebie nauczyłem, tyle samo co od Clavaina.

— Dzieciaku, znałeś Clavaina zaledwie jeden dzień.

— A jak długo ty go znałeś, Scorp? Dwadzieścia, trzydzieści lat? To niewiele w porównaniu z całym jego życiem. Myślisz, że to ma jakieś znaczenie? Jeśli już o to chodzi… to tak naprawdę żaden z nas go nie znał.

— Może go nie znałem, ale wiem, że wpuściłby ten prom do środka, tak jak ja to zrobiłem.

— Prawdopodobnie masz rację — rzekł Vasko — ale to i tak byłby błąd. Zrozum, Clavain nie był nieomylny. Przecież nie bez powodu nazwali go Rzeźnikiem z Tharsis.

— Chcesz powiedzieć, że jego też byś odsunął od rządzenia? Vasko zastanowił się chwilę.

— On się starzał. Czasami trzeba odciąć suchą gałąź.


* * *

Aura odwiedziła go, nim znów go uśpiono. Stała ze złączonymi kolanami i dłońmi przed swoją matką. Khouri czesała jej włosy, próbując uładzić grzywkę. Obie były ubrane na biało.

— Wybacz, Scorpio — powiedziała Khouri. — Nie chciałam, żeby się ciebie pozbyli.

Miał ochotę powiedzieć jej coś przykrego, ale się powstrzymał. Wiedział, że to nie jej wina. Nie prosiła o to, co włożono do głowy jej córki.

— Wszystko w porządku — odparł. — Nie pozbędą się mnie. Będę po prostu spał, aż uzmysłowią sobie, jak bardzo jestem użyteczny.

— Szybko dojdą do tego wniosku — powiedziała Khouri. Uklękła i teraz jej głowa była na tej samej wysokości co głowa córki. — Postąpiłeś słusznie — stwierdziła. — Bez względu na to, jaką radę dała ci Aura, i bez względu na to, co mówili inni, twoja decyzja była słuszna. Odważna. Gdybyśmy o tym zapomnieli, moglibyśmy sami siebie nazwać wilkami.

— To samo pomyślałem. Dziękuję za wsparcie. Nie twierdzę, że nie mam sojuszników, ale przydałoby się ich więcej.

— Scorp, my nie uciekamy. Będziemy tu, gdy się obudzisz. Skinął głową, nie ujawniając swoich myśli. Khouri wiedziała równie dobrze jak on, że nie ma pewności, czy Scorpio się obudzi.

— A wy? Zamierzacie się przespać?

Skierował to pytanie do Kouri, ale odpowiedziała Aura:

— Nie, Scorpio, ja zostaję poza kasetą. Mam teraz sześć lat. Chcę być starsza, gdy dotrzemy na Helę.

— Wszystko to sobie wykalkulowałaś?

— Nie wszystko. Ale coraz więcej sobie przypominam.

— Na temat cieni?

— To ludzie. Niezupełnie tacy sami jak my, ale bardziej nam bliscy, niż sądzisz. Żyją po drugiej stronie czegoś, ale tam jest bardzo źle. Coś złego stało się z ich domem i dlatego nie mogą już tam mieszkać.

— Czasami mówi o branach — wyjaśniła Khouri. — Mamrocze we śnie jakieś matematyczne formuły, coś o zagiętych branach i sygnałach grawitacyjnych biegnących przez wieloświat. Sądzimy, że cienie to istoty, zamieszkujące sąsiedni wszechświat.

— To kawał drogi.

— To są dawne teorie. Oni mogą być zaledwie milimetry od nas, w hiperprzestrzeni wieloświata.

— A co to ma wspólnego z nami?

— Aura mówi, że oni już nie mogą dłużej tam żyć. Chcą się wydostać przez otchłań w tej branie, ale potrzebują pomocy kogoś po tej stronie.

— Tak po prostu? A czy dla nas będą z tego jakieś korzyści?

— Aura wspomina o negocjacjach. Ma chyba na myśli to, że cienie mogłyby nam pomóc w rozwiązaniu naszego lokalnego problemu.

— Pod warunkiem, że pozwolimy im przebyć lukę.

— O to właśnie chodzi.

— Wiesz co? — zapytał, gdy technicy zaczęli wtykać w niego rurki — Muszę się z tym przespać.

— Co trzymasz w ręce? — spytała Khouri.

Rozwarł dłoń, pokazując odłamek konchy, który dał mu Re — montoire.

— To na szczęście — odparł.

Загрузка...