TRZYDZIEŚCI CZTERY

Przestrzeń kosmiczna, przy Epsylon Eridani 40, 2675

Scorpio godzinami spacerował po statku. Na wysokich poziomach nadal panował chaos — załatwiano sprawy ostatnio przybyłych. Mniejszy zamęt trwał w kilkunastu innych miejscach. Ale „Nostalgia za Nieskończonością” była naprawdę ogromnym pojazdem kosmicznym i te siedemnaście tysięcy przybyszów, kiedy oddalili się od ściśle kontrolowanych stref, było niewidocznych. W wielkich partiach statku było tak pusto, jakby nowo przybyli byli wyimaginowanymi widmami.

Ale statek wcale nie był opuszczony. Scorpio zatrzymał się przy oknie, które wychodziło na głęboki pionowy szyb. Czerwone światło omywało wnętrze, podbarwiając na różowo metaliczną strukturę, która właśnie przybierała ostateczny kształt. Strukturę całkowicie nieznajomą. A jednak coś mu ona przypomniała — jedno z drzew, które widział na polanie. Tylko że to drzewo było zrobione z niezliczonych cienkich liści z folii, ułożonych w spiralnych rzędach wokół wąskiego rdzenia biegnącego na całej długości szybu. Było tu tak wiele szczegółów do ogarnięcia, tak wiele geometrycznych regularności, że aż bolała go głowa, kiedy patrzył na drzewopodobny obiekt.

Serwitory kręciły się metodycznie i ostrożnie między liśćmi niczym owady, a ubrane na czarno ludzkie postacie zwieszały się w uprzężach w bezpiecznej odległości od delikatnych zawijasów tworzonej struktury. Serwitory nosiły części z metalowej folii na plecach i wsuwały je w dokładnie wywiercone otwory. Ludzie — to byli Hybrydowcy — zdawali się robić bardzo niewiele, prócz obserwowania maszyn. Ale bez wątpienia kierowali ich działaniem na poziomie podstawowym, intensywnie skoncentrowani na swoich zadaniach.

To byli tylko niektórzy z rzeszy Hybrydowców obecnych na pokładzie. Były ich jeszcze dziesiątki. Nawet setki. Scorpio ledwie mógł ich rozróżnić. Z wyjątkiem drobnych różnic w odcieniu skóry, strukturze kości i płci, wydawało się, że wszyscy zeszli z tej samej taśmy produkcyjnej. Byli to grzebieniowaci — zaawansowane egzemplarze z oddziałów specjalnych Skade. Nie odzywali się do siebie i czuli się źle, gdy musieli rozmawiać z nie Hybrydowcem. Jąkali się i robili elementarne błędy w wymowie, gramatyce i składni: błędy, które byłyby wstydliwe nawet dla świni. Scorpio wiedział, że porozumiewali się między sobą całkowicie na poziomie niewerbalnym. Dla nich komunikacja werbalna — nawet przyśpieszona połączeniem umysłu z umysłem — była równie prymitywna jak ta za pomocą sygnałów dymnych. W porównaniu z nimi Clavain i Remontoire wyglądali jak relikty z epoki kamiennej. Nawet Skade musiała czuć swoją niedoskonałość, w otoczeniu tych doskonale sprawnych nowych stworzeń.

Jeśli wilki przegrają, pomyślał Scorpio, i jedynymi ludźmi, którzy pozostaną,” by tó świętować, będą ci Hybrydowcy, czy cała sprawa okaże się warta zachodu?

Nie miał na to odpowiedzi.

Prócz ich cichej obcości, ekonomicznych ruchów i całkowitego braku wyrazu twarzy, najbardziej przyprawiała go o dreszcz łatwość, z jaką stali się lojalni wobec Remontoire’a. Nigdy nie przyznali, że ich podporządkowanie się Skade było błędem. Jak sami mówili, zawsze szli po linii najmniejszego oporu, kiedy tylko chodziło o dobro Matczynego Gniazda. Przez pewien czas odnosili korzyści ze współpracy ze Skade. Teraz jednak byli zadowoleni, sprzymierzając się z Remontoirem. Scorpio zastanawiał się, jak wiele z takiego zachowania wynika z potrzeby sytuacji, a jak wiele z szacunku dla tradycji i historii Gniazda. Po śmierci Galiany i Clavaina Remontoire prawdopodobnie był najstarszym żyjącym Hybrydowcem.

Scorpio nie miał innego wyjścia, jak zaakceptować Hybrydowców. Na szczęście nie byli stałym elementem wyposażenia; najdalej za osiem dni będą musieli odlecieć, jeśli mają powrócić na „Światło Zodiakalne” i inne statki. Już było ich mniej niż na początku.

Pomogli zainstalować manufaktury nanotechnologiczne odporne na zarazę, tak by nadal funkcjonowały nawet w zarażonym środowisku „Nieskończoności”. Zapoznawszy się z planami i surowcami, kuźnie zaczęły wypluwać błyszczącą nową technikę,

przeważnie o nieznanych funkcjach. Te same plany pokazywały, jak świeżo wytworzone składniki łączyć w jeszcze większe — równie tajemnicze — nowe kształty. Odbywało się to w opróżnionych szybach przechodzących przez całą długość „Nostalgii za Nieskończonością” — takich jak ten, w który właśnie Scorpio spoglądał. Ta rzecz — która wyglądała na wydłużone srebrne drzewo, zawrotnie skomplikowaną turbinę albo jakiś dziwacznie obcy wizerunek DNA — była bronią hipometryczną. Może czując jej wartość, kapitan tolerował tę aktywność, choć w każdej chwili mógł przerobić wewnętrzną architekturę statku, skazując szyby na niebyt.

W innych miejscach Hybrydowcy zakładali sieć silników krioarytmetycznych. Drobne lejkowate silniki były ssącymi ranami na ciele termodynamiki klasycznej. Scorpio pamiętał, co stało się z korwetą Skade, kiedy silniki krioarytmetyczne uległy awarii. Ucieczka chłodzenia musiała się rozpocząć od drobnej drzazgi lodu, mniejszej od płatka śniegu. Ale wciąż rosła, kiedy silniki utknęły w spiralnych pętlach sprzężenia zwrotnego, niszcząc z każdą pętlą obliczeniową coraz więcej ciepła — zimno karmiło zimno. W kosmosie statek po prostu by ostygł do kwantowej okolicy zera absolutnego, jednak na Araracie wyhodował wokół siebie górę lodową.

Inni Hybrydowcy pełzali przez oryginalne silniki statku, majstrując przy otaczanych czcią reakcjach w ich rdzeniu. Jeszcze inni byli na zewnątrz, na kadłubie, doczepieni linami do inkrustowanej architektury — wzorców wzrostu kapitana. Instalowali dodatkową broń i urządzenia ochronne. Jeszcze liczniejsi — zamknięci głęboko wewnątrz statku, daleko od innych — składali urządzenia dławiące bezwładność, przetestowane podczas pościgu „Światła Zodiakalnego” z Yellowstone do Resurgamu. Scorpio wiedział, że to technika obcych, maszyneria, która została przyswojona przez ludzi bez pomocy Aury. Ale nigdy nie działała niezawodnie, dlatego Aura pokazała im, jak zmodyfikować te urządzenia, by były względnie bezpieczne. Skade w desperacji usiłowała zastosować tę samą technikę do podróży szybszych od światła. Jej wysiłki skończyły się katastrofą i Aura odmówiła odkrywania wszelkich sekretów, które umożliwiłyby następne próby. Wśród darów, które im dawała, nie było techniki podróży nadświetlnych.

Scorpio obserwował, jak serwitory wsuwają na miejsce następne ostrze. Urządzenie już dzień wcześniej wyglądało na skończone, ale od tego czasu dodali chyba trzykrotnie więcej maszynerii. Jednak, co dziwne, urządzenie było jeszcze bardziej koronkowe i kruche niż wcześniej. Właśnie zastanawiał się, kiedy będzie skończone i co dokładnie będzie wtedy robić, gdy rozległ się jakiś głos.

— Scorp.

Nie oczekiwał towarzystwa, więc dźwięk wypowiedzianego głośno jego imienia zaskoczył go. Jeszcze bardziej zdziwił go widok stojącego obok Vaska Malinina.

— Vasko — rzekł z uśmiechem. — Co cię sprowadza tu na dół.

— Chciałem pana znaleźć — odparł młody człowiek.

Vasko miał na sobie sztywny, świeżo wyglądający mundur Sił Bezpieczeństwa. Nawet buty miał czyste — cud na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”.

— Udało ci się.

— Powiedziano mi, że prawdopodobnie będzie pan tu gdzieś na dole. — Twarz Vaska oświetlało z boku czerwone żarzenie dochodzące z szybu broni hipometrycznej. Sprawiało, że na przemian wyglądał młodo i drapieżnie. Vasko zerknął przez okno. — To dopiero coś, prawda?

— Uwierzę, że to działa, kiedy zobaczę, jak coś robi, a nie tylko siedzi tu i wygląda ślicznie.

— Nadal sceptyczny?

— Ktoś powinien taki być.

Scorpio zdał sobie teraz sprawę, że Vasko nie jest sam. Z tyłu za nim stała jakaś postać. Przed laty mógłby wyraźnie ją zobaczyć; teraz miał trudności z rozróżnieniem detali w przyćmionym świetle.

Zmrużył oczy.

— Ana?

Khouri weszła w smugę czerwonego światła. Miała na sobie ciężki płaszcz i rękawice, ogromne buty zakrywały jej nogi do kolan — były znacznie brudniejsze od butów Vaska — i niosła coś w zgięciu ramienia. Zawiniątko w pikowanym srebrnym kocu. Na szczycie zawiniątka znajdował się mały otwór.

— Aura? — zapytał, zaskoczony.

— Nie potrzebuje teraz inkubatora — oznajmiła Khouri.

— Może i nie potrzebuje, ale…

— Doktor Valensin powiedział, że on ją powstrzymuje, Scorp. Przynosi więcej szkody niż pożytku. — Khouri nachyliła twarz nad otwartym końcem zawiniątka i jej wzrok spotkał się ze wzrokiem córki. — Ona też powiedziała, że chce być na zewnątrz.

— Mam nadzieję, że Valensin wie, co robi.

— Wie, Scorp. A co ważniejsze, Aura też wie.

— To tylko dziecko — powiedział cichym głosem. — Zaledwie dziecko.

Khouri zrobiła krok do przodu.

— Potrzymaj ją.

Chciał odmówić. Nie tylko dlatego, że nie całkiem sobie ufał, jeśli chodzi o trzymanie czegoś tak cennego i kruchego jak dziecko. Było jeszcze coś: głos, który go ostrzegał, by nie wchodził z nią w związek fizyczny. Inny głos — cichszy — przypominał mu, że już jest z nią połączony więzami krwi. Jaką większą szkodę można jeszcze uczynić?

Wziął Aurę. Trzymał ją przy piersi, tak mocno, że czuł, iż jest to bezpieczne. Była zdumiewająco lekka. Zdziwiło go, że ta dziewczynka — dla której stracili swego przywódcę — wydaje się tak wiotka.

— Scorpio.

Głos nie należał do Khouri. Był to głos dziecka. Spojrzał na zawiniątko. Twarz Aury zwróciła się ku jego twarzy. Jej oczy nadal były zamknięte, z ust wydobywała się bańka śliny.

— To niemożliwe, żeby właśnie powiedziała moje imię — rzekł z niedowierzaniem.

— Powiedziałam — oznajmiła Aura.

Czuł przez chwilę, że chce upuścić zawiniątko. Trzymał w ramionach coś, co nie miało prawa istnieć w tym wszechświecie. Ale wstydliwy odruch minął tak szybko, jak się pojawił. Oderwał wzrok od różowoczerwonej twarzyczki i spojrzał na matkę.

— Ona nawet nie może mnie widzieć — powiedział.

— Nie, Scorp — przyznała Khouri — nie może. Jej oczy jeszcze nie widzą. Ale moje tak. I tylko to się liczy.


* * *

Na całym statku technicy Scorpia pracowali dzień i noc, układając urządzenia słuchające. Przyklejali świeżo wyprodukowane mikrofony i barometry do ścian i sufitów, a potem rozwijali kilometry kabli, przeprowadzali je przez naturalne prowadnice i tunele, rozdzielali w węzłach i wplatali w ciasno zwinięte linie główne, które prowadziły do centralnych punktów przetwarzania. Potem sprawdzali urządzenia, stukając w słupki i ścianki działowe, otwierali i zamykali hermetyczne drzwi, powodując nagłe przeciągi na statku. Kapitan tolerował ich, a nawet, jak się wydawało, robił wszystko, by ułatwić im zadanie. Ale nie zawsze całkowicie panował nad swymi procesami przekształceniowymi. Światłowodowe linie ciągle się rwały; mikrofony i barometry były wchłaniane i musiały być odtwarzane. Technicy ze stoickim spokojem i wracali w trzewia statku, by od nowa ułożyć kilometr linii, które dopiero co układali w tym miejscu; czasami nawet powtarzali cały proces trzy czy cztery razy, zanim znaleźli lepszą, mniej narażoną na uszkodzenia trasę.

Nie pytali, po co właściwie to robią. Scorpio zakazał im takich pytań, powiedział, że gdyby nawet zapytali, i tak nie powiedziałby im prawdy.

Ale on sam miał świadomość, po co to robią i kiedy pomyślał, co się zaraz wydarzy, zazdrościł im ich niewiedzy.


Hela, 2727

Wywiady z Ultrasami trwały. Rashmika siedziała i przysłuchiwała się, sącząc herbatę i obserwując własne porozbijane odbicia w lustrach. Myślała o tym, że każda godzina przybliża ją o ponad kilometr do Otchłani Rozgrzeszenia.

Po zakończonym wywiadzie mówiła Quaiche’owi, co sądzi na temat rozmówcy, starając się ani niczego nie ozdabiać, ani nie pomijać tego, co uważała za istotne. Po trzecim wywiadzie zorientowała się, co się dzieje. Quaiche chciał, by Ukrasi wprowadzili jeden ze swoich statków na bliską orbitę wokół Heli, aby ją ochraniał.

Nie domyślała się, czego Quaiche się obawia. Powiedział Ultrasom, że pragnie ochrony przed innymi grupami z kosmosu, że ostatnio udaremnił pewną liczbę spisków mających na celu przechwycenie władzy na Heli i wyrwanie dostawy reliktów czmychaczy z rąk władz adwentystowskich. Kiedy na orbicie wokół Heli będzie krążył w pełni uzbrojony światłowiec, wrogowie dwa razy pomyślą, zanim wtrącą się w sprawy księżyca. Ultrasi natomiast będą się cieszyć przywilejami w handlu, co będzie kompensatą za ryzyko związane z umieszczeniem swego cennego statku tak blisko świata, który zniszczył „Gnostyczne Wniebowstąpienie”. Czuła ich zdenerwowanie: zawsze przybywali na Helę promami, zostawiając swe pojazdy kosmiczne bezpiecznie zaparkowane na skraju układu, i nie chcieli spędzać w Lady Morwennie ani minuty dłużej, niż to było potrzebne.

Rashmika podejrzewała jednak, że w planach Quaiche’a chodzi o coś więcej niż tylko ochronę. Była pewna, że Quaiche coś ukrywa. Tym razem było to tylko przeczucie, a nie coś, co dostrzegła w jego twarzy. Quaiche bowiem był nie do odczytania. Jego oblicze było jak maska, jakby nerwy, które operowały jego mięśniami, zostały przecięte lub zatrute. Kiedy ukradkiem na niego patrzyła, widziała twarz pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Miny, które robił, były przesadzone, jak miny kukiełki. To ironia losu, myślała, że człowiek, który chce, bym odczytywała twarze innych ludzi, z rozmysłem uczynił swą twarz nieczytelną.

W końcu wywiady zaplanowane na ten dzień skończyły się. Zameldowała o swych spostrzeżeniach Quaiche’owi, a on z wdzięcznością wysłuchał tego, co miała do powiedzenia. Nie wiedziała, czego Quaiche się spodziewał, ale nigdy nie kwestionował jej obserwacji. Potakiwał tylko żywo i mówił jej, że była bardzo pomocna.

— Może pani teraz odejść, panno Els — powiedział. — Nawet jeśli opuści pani teraz katedrę, nadal uważam, że była pani dla mnie bardzo użyteczna, i dopilnuję, żeby pani wysiłki zostały wynagrodzone. Czy wspominałem o dobrym stanowisku w Żelaznej Katarzynie?

— Owszem, dziekanie.

— To jedna z możliwości. Drugą jest pani powrót do rejonu Vigrid. Pewnie ma pani tam rodzinę?

— Tak — odpowiedziała, ale już w momencie, kiedy te słowa wyszły z jej ust, własna rodzina wydała jej się odległa i abstrakcyjna, jak coś, o czym jedynie jej opowiadano. Pamiętała pokoje w swoim domu, twarze i głosy rodziców, ale wspomnienia były przezroczyste niczym fasetki w witrażu.

— Mogłaby pani powrócić z piękną premią, powiedzmy, pięć tysięcy ecu. Jak to brzmi?

— To bardzo szczodre wynagrodzenie — odparła.

— Inna możliwość — preferowana z naszego punktu widzenia — jest taka, że pozostanie pani w Lady Morwennie i nadal będzie mi pomagać przy przeprowadzaniu wywiadów z Ultrasami. A ja zapłacę pani dwa tysiące ecu za każdy dzień pracy. Kiedy dotrzemy do mostu, będzie miała pani dwukrotnie więcej niż mogłaby pani zabrać do domu, odchodząc dzisiaj. I tak długo, jak będzie pani chciała, zawsze będzie dla pani praca. Proszę pomyśleć, ile może pani zarobić przez rok.

— Nie jestem dla nikogo tyle warta — odparła.

— Ależ jest pani, panno Els. Czy nie słyszała pani, co mówił Grelier? Z pani wrażliwością, jest pani jedna na milion. Powie działbym, że czyni to panią wartą dwóch tysięcy ecu dziennie.

— A jeśli moja rada nie będzie właściwa? — spytała. — Jestem tylko człowiekiem. Popełniam błędy.

— Nie pomyli się pani — odpowiedział z pewnością, która jej się nie podobała. — Nie wierzę w zbyt wiele rzeczy, prócz samego Boga. Ale pani jest jedną z tych rzeczy. To wiara sprowadziła panią do mej katedry. Jest pani podarunkiem od Boga. Byłbym głupcem, gdybym go odrzucił, prawda?

— Nie czuję się jak czyjś podarunek.

— Jak w takim razie pani się czuje?

Chciała odpowiedzieć, że jak anioł zemsty, ale zamiast tego oznajmiła:

— Czuję się zmęczona, jestem daleko od domu i nie wiem, co powinnam zrobić.

— Niech pani ze mną pracuje. Jeśli się pani nie spodoba, zawsze może pani odejść.

— Czy to obietnica, dziekanie?

— Niech Bóg będzie mi świadkiem.

Ale nie mogła stwierdzić, czy kłamał, czy nie. Grelier podniósł się z fotela za Quaichem z trzaskiem stawów kolanowych. Przeczesał ręką elektryczną białą szczecinę włosów.

— Więc zaprowadzę panią do jej kwatery — powiedział. — Przyjmuję, że zgodziła się pani zostać?

— Na razie — odparła Rashmika.

— Dobrze. To właściwy wybór. Jestem pewien, że pani się tu spodoba. Dziekan ma rację: jest pani naprawdę uprzywilejowana, przybywszy w tak pomyślnym czasie. — Wyciągnął dłoń. — Witamy na pokładzie.

— To wszystko? — spytała, ściskając mu dłoń. — Żadnych formalności? Żadnych rytuałów inicjacji?

— Nie dla pani — odparł Grelier. — Pani jest świeckim specjalistą, panno Els, tak jak ja. Nie chcielibyśmy zaśmiecać pani mózgu wszystkimi tymi religijnymi bzdurami, prawda?

Spojrzała na Quaiche’a. Jego twarz w metalowych goglach była jak zawsze nieczytelna.

— Sądzę, że nie.

— Jest tylko jedna rzecz. Mam zamiar wziąć odrobinę pani krwi, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

— Krwi? — zapytała, nagle zdenerwowana. Grelier potaknął.

— Dla potrzeb ściśle medycznych. W tych czasach po świecie krąży mnóstwo nieprzyjemnych wirusów, zwłaszcza w rejonach Vigrid i Hyrrokkinu. Ale niech się pani nie martwi. — Poszedł w kierunku przymocowanej do ściany szafki medycznej. — Będę potrzebował tylko odrobinę.


Przestrzeń kosmiczna, przy Epsylon Eridani 40, 2675

Wokół Araratu energia drążyła blizny w kosmosie. Scorpio patrzył na odległą, cofającą się bitwę z kapsuły obserwacyjnej w kształcie pająka, bezpieczny na ciepłej, miękkiej tapicerce.

Świetlne goździki rozkwitały i gasły powoli w ciągu wielu sekund. Światła koncentrowały się w zwarty, mniej więcej kulisty obszar z planetą pośrodku. Wokół świateł rozciągała się ciemność. Powolne rozjaśnienia i gaśnięcia, ich losowość, wywoływały wspomnienia o stworzeniach morskich komunikujących się, przez wyświetlanie sobie nawzajem bioluminescencyjnych wzorów.

We wczesnych fazach wojny kosmicznej w systemie Epsylon Eridani A bitwę prowadzono potajemnie. Obie strony, Inhibitorzy i ludzie, ukrywali swe działania, stosując napędy, instrumenty i broń, które kierowały energię tylko w wąskie, ślepe plamki między pasmami czujników. Według Remontoire’a, przypominało to walkę dwóch mężczyzn w ciemnym pokoju, którzy stąpali cicho i cięli mieczami niemal na oślep. Kiedy jeden z nich został zraniony, nie mógł głośno krzyczeć z obawy, że odkryje swoje położenie, nie mógł również krwawić. A kiedy uderzał, musiał szybko wycofywać ostrze, by nie zasygnalizować swojej pozycji. Doskonała analogia, gdyby pokój miał rozmiary godzin świetlnych, mężczyźni byli ludzkimi pojazdami kosmicznymi i wilczymi maszynami, a broń eskalowałaby swój zasięg przy każdej fincie i paradzie. Statki zaciemniały swe kadłuby do temperatury tła kosmosu, maskowały emisje silników, wykorzystywały broń, która prześlizgiwała się niewykryta przez ciemność i zabijała równie dyskretnie.

A jednak nieuchronnie przychodziła chwila, gdy jeden z walczących porzucał strategię skradania się, a wtedy pozostali musieli iść jego śladem. Teraz wojna była prowadzona otwarcie. Statki z zapamiętaniem ciskały wokół broń.

Scorpio, patrząc na bitwę z kapsuły obserwacyjnej, przypomniał sobie słowa, które Clavain wypowiadał przy wielu okazjach: wojna jest piękna, kiedy masz szczęście nie brać w niej bezpośredniego udziału. Jest dźwiękiem, barwą i ruchem, zmasowanym atakiem na zmysły. Jest brawurowa i teatralna, czymś, co zmusza cię do zaczerpnięcia głębokiego oddechu. Jest podniecająca i romantyczna, jeśli jesteś tylko widzem. Ale, przypomniał sobie Scorpio, oni też brali w niej udział. Wprawdzie nie toczyli bitwy wokół Araratu, ale ich los w istotny sposób zależał od jej wyniku. I w dużej mierze właśnie Scorpio był za to odpowiedzialny. Remontoire chciał, by przekazał im całą broń kazamatową, a on odmówił. Z tego powodu Remontoire nie mógł zagwarantować, że akcja osłaniająca się uda.

Konsola zagrała, wskazując, że promieniowanie grawitacyjne właśnie przemknęło obok „Nostalgii za Nieskończonością”.

— Ostatnia broń kazamatowa, jeśli nie straciliśmy rachuby — powiedział Vasko stłumionym głosem.

— Nie zamierzał tak szybko jej wykorzystać — zauważyła Khouri. Siedziała obok, z Aurą w ramionach. — Myślę, że coś źle poszło.

— Poczekamy i zobaczymy — odparł Scorpio. — Może Remontoire zmienił plany, bo dostrzegł jakąś lepszą strategię.

Zobaczyli jakiś promień — rozpuszczający na boki światło widzialne, tak że był widoczny nawet w próżni — jak sunie z elegancką powolnością przez pole bitwy. Było coś obscenicznego w sposobie, w jakim promień rozciągał się, posuwając się ku niewidocznemu wilczemu celowi po drugiej stronie pola walki. Scorpio zdał sobie sprawę, że promień musi być niezmiernie jaskrawy, jeżeli widzą go bez wzmocnienia obrazu. Wyłączył wszystkie światła w kapsule obserwacyjnej i przygasił kontrolki nawigacyjne, żeby mieć jak najlepszy widok. Starannie ustawił tarcze osłaniające blask i promieniowanie z silników.

Kapsułą szarpnęło — coś oderwało się od większego statku. Scorpio nawet nie drgnął. Czekał, aż kapsuła ustawi się na nowo, posłuszna wymaganiom jakiegoś starodawnego algorytmu unikania kolizji.

Khouri wyjrzała przez jeden z iluminatorów, podnosząc Aurę, by też to zobaczyła, mimo że oczy dziecka nadal były zamknięte.

— Tu na dole jest dziwnie — zauważyła. — Wygląda inaczej niż w pozostałych częściach statku. Kto to zrobił? Kapitan czy morze?

. — Myślę, że morze — odparł Scorpio — chociaż nie wiem, czy Żonglerzy mieli coś z tym wspólnego. Pod Żonglerami znajduje się rojny morski biotop, tak jak na każdej wodnej planecie.

— Czemu szepczecie? — spytał Vasko. — Czy może nas tu usłyszeć?

— Szepczę, ponieważ widok jest piękny i dziwny — wyjaśnił Scorpio. — Prócz tego boli mnie głowa. To typowe dla świni, gdyż nasze czaszki są trochę za małe na nasze mózgi. Kiedy się starze jemy, jest jeszcze gorzej. Nasze nerwy wzrokowe są uciskane i ślep — niemy, jeśli tylko nie dopadnie nas najpierw degeneracja plamki żółtej. — Uśmiechnął się w ciemność. — Piękny widok, prawda?

— Ja tylko pytałem.

— Nie odpowiedziałeś na jego pytanie — wtrąciła Khouri. — Czy może nas tu usłyszeć?

— John? — Scorpio wzruszył ramionami. — Nie wiem. Osobiście jestem za tym, żeby na wszelki wypadek być grzecznym?

— Jednak nie można cię brać w tym względzie za wzór — stwierdziła Khouri.

— Pracuję nad tym. Nagle Aura zagulgotała.

Kapsuła usztywniła nogi, i przysunęła się bliżej do kadłuba, delikatnie pocierając o jego powierzchnię. Wisiała teraz podwieszona pod płaskim spodem wielkiego statku, w miejscu, gdzie „Nostalgia za Nieskończonością” spoczywała na morskim dnie. Wszędzie dokoła niej widać było w mrocznych pastelowych odcieniach dziwaczne, podobne do korali formacje. Były to wielkie jak statki lasy sękatych palców, przypominających kamienne żyrandole. Wszystkie naroślą pojawiły się podczas dwudziestotrzyletniego okresu zanurzenia statku i utworzyły czarujący ogród skalny jako przeciwwagę dla brutalnych transformacji kadłuba dokonywanych przez kapitana. Pozostały nietknięte nawet wtedy, kiedy Żonglerzy przenieśli „Nieskończoność” na głębszą wodę, i przetrwały zarówno start z Araratu, jak i potyczkę z wilczymi siłami, która zaraz po tym nastąpiła. Bez wątpienia John Brannigan mógłby je usunąć, tak jak przeprojektował dolne krańce statku, co pozwoliło mu w ogóle wylądować na Araracie, ale statek był uzewnętrznieniem jego psychiki, budowlą wyrzeźbioną z poczucia winy, grozy i chęci rozgrzeszenia.

Być może, rozmyślał Scorpio, kapitanowi odpowiadało noszenie tych brodawek i strupów martwego morskiego życia, podobnie jak jemu odpowiadało noszenie blizny na ramieniu w miejscu, gdzie był tatuaż skorpiona. Gdyby usunął tę bliznę, wymazałby część tego, co go Scorpiem uczyniło. Z kolei Ararat zmienił kapitana. Scorpio był tego pewien. Ale dokładnie w jaki sposób go zmienił? Wkrótce, myślał Scorpio, trzeba będzie poddać kapitana testowi.

Poczynił już odpowiednie przygotowania — w kieszeni miał garść jasnoczerwonego pyłu.

Vasko poruszył się, tapicerka zaskrzypiała.

— Tak, uprzejmość dla niego może się opłacać — rzekł. — Mimo wszystko nic się tutaj nie dzieje bez jego zgody. Myślę, że musimy co uznać.

— Mówisz tak, jakbyś sądził, że nastąpi jakiś konflikt — stwierdził Scorpio. Jednym okiem nadal obserwował wydłużający się promień broni kazamatowej, który, kreśląc jasne zadrapanie przez pole bitwy, przesuwał się cal po calu przez kosmos. Tam, gdzie przeszła broń kazamatowa, widać było zanikający kleks umierającej materii. Broń była jednostrzałowa.

— Sądzisz, że nie nastąpi? — spytał Vasko.

— Jestem optymistą. Myślę, że wszyscy jesteśmy rozsądni.

— Wygrałeś bitwę o broń kazamatową — przypomniał Vasko. — Remontoire się zgodził, statek też. Nie jestem zaskoczony: statek czuł się bardziej bezpiecznie z bronią niż bez niej. Ale nadal nie wiemy, czy należało tak zrobić. Jak będzie następnym razem?

— Następnym razem? Nie widzę na horyzoncie żadnych sporów — powiedział Scorpio.

Ale widział, a bez Remontoire’a i Antoinette czuł się bardzo osamotniony. Remontoire i ostatni z Hybrydowców odeszli poprzedniego dnia, zabierając ze sobą swoje serwitory, maszyny i resztę uzgodnionej ilości broni kazamatowej. W zamian pozostawili działające manufaktury i ogromne błyszczące obiekty, których składanie Scorpio obserwował. Remontoire wyjaśnił, że broń i mechanizmy zostały przetestowane jedynie w bardzo powierzchowny sposób i będą potrzebowały drobiazgowej kalibracji według pozostawionego przez Hybrydowców zestawu instrukcji. Hybrydowscy technicy nie zostaną na pokładzie, by dokończyć kalibracji: gdyby czekali choć trochę dłużej, ich małe statki nie zdołałyby wrócić do głównego zgrupowania bitewnego wokół Araratu. Nawet mimo układów dławiących bezwładność, nadal bardzo ich ograniczały wymagania rezerw paliwa i marginesy przyrostu prędkości i momentów. A oni musieli dbać nie tyle o własne przeżycie, ile o przedatność dla Matczynego Gniazda. Więc odlecieli, zabierając ze sobą jedynego człowieka, który — jak Scorpio czuł — miałby wolę sprzeciwić się Aurze, gdyby okoliczności tego wymagały.

— A ja widzę w najbliższej przyszłości co najmniej jeden spór — oznajmił Vasko.

— Oświeć mnie.

— Będziemy musieli uzgodnić, dokąd lecimy — czy na zewnątrz, na Helę, czy z powrotem na Yellowstone. Wszyscy wiemy, że o tym myślisz.

— „My”?

— Jesteś w mniejszości, Scorp. To tylko stwierdzenie faktu.

— Spór na ten temat niekoniecznie musi nastąpić — powiedziała Khouri cicho i łagodnie. — Vasko chce tylko powiedzieć, że większość starszych wierzy, że to, co nam mówi Aura, powinno być traktowane poważnie.

— To nie znaczy, że mają słuszność. To nie znaczy, że coś znajdziemy, kiedy dotrzemy na Helę — upierał się Scorpio.

— Musi coś być z tym układem — powiedział Vasko. — Te zniknięcia… One muszą coś oznaczać.

— Oznaczają masową psychozę. Zdesperowani ludzie widzą różne rzeczy. Myślisz, że na tej planecie jest coś użytecznego? Doskonale. Leć tam i znajdź to. I wytłumacz mi, czemu tubylcom nie robiło to żadnej cholernej różnicy.

— Nazywali się czmychacze — poinformował go Vasko.

— Wszystko mi jedno, jak się nazywali. Zostali wytępieni. Czy nie sądzicie, że gdyby było coś przydatnego w tym układzie, już by to wykorzystali i nadal żyli?

— Może to nie jest coś, co wykorzystuje się z lekkim sercem — zasugerował Vasko.

— Świetnie. Chcecie tam lecieć i zobaczyć, co ich tak prze straszyło, że tego nie wykorzystali, mimo że alternatywą była zagłada? Proszę bardzo, lećcie. Przyślijcie mi widokówkę. Będę około dwudziestu lat świetlnych od was.

— Przestraszony, Scorpio? — spytał Vasko.

— Nie, nie jestem przestraszony — odpowiedział ze spokojem, który zaskoczył nawet jego samego. — Po prostu ostrożny. Zrozumiesz to pewnego dnia.

— Vasko chciał tylko powiedzieć, że nie będziemy wiedzieli, co tam się naprawdę wydarzyło, dopóki nie odwiedzimy tego miejsca — powiedziała Khouri. — W tej chwili prawie nic nie wiemy ani o Heli, ani o czmychaczach. Kościoły nie dopuszczają zespołów naukowców w pobliże tamtych miejsc. Ultrasi nie pa kują tam swych nosów zbyt głęboko, ponieważ nieźle zarabiają, eksportując bezużyteczne relikty czmychaczy. Ale my musimy wiedzieć więcej.

— Więcej — powtórzyła Aura i zaśmiała się.

— Jeśli ona wie, że musimy tam lecieć, czemu nie mówi nam, dlaczego? — spytał Scorpio i skinął głową w kierunku niewyraźnego, szaromlecznego kształtu dziecka.

— Ona nie wie — wyjaśniła Khouri.

— Chcesz powiedzieć, że jeszcze nie wie, czy że nigdy nie będzie wiedziała?

— Ani to, ani to, Scorp. Chcę powiedzieć, że tych wiadomości jeszcze jej nie otworzono.

— Nie rozumiem.

— Powtórzę ci, co powiedział Valensin: on codziennie patrzy na Aurę i codziennie snuje inne teorie na temat jej rozwoju. Gdyby była normalnym dzieckiem, jeszcze by się nie urodziła. Nie mówiłaby. Nawet by nie oddychała. Niekiedy sprawia wrażenie, że ma umiejętności językowe trzylatka, a innym razem — ledwie jednorocznego dziecka. Valensin widzi, jak struktury jej mózgu przychodzą i odpływają niczym obłoki. Ona zmienia się, nawet kiedy tutaj siedzimy. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, czy na prawdę jesteś zaskoczony, że nie może ci dokładnie powiedzieć, dlaczego musimy lecieć na Helę? To tak, jakby spytać dziecko, dlaczego potrzebuje jedzenia. Może ci tylko powiedzieć, że jest głodne. To wszystko.

— Co miałaś na myśli, mówiąc, że wiadomości jeszcze nie otworzono?

— Chcę powiedzieć, że to wszystko już jest w jej mózgu. Wszystkie odpowiedzi albo przynajmniej wszystko, co musimy wiedzieć, by te odpowiedzi znaleźć. Ale jest zakodowane, zapakowane zbyt ściśle, by odpakował je mózg dziecka, nawet dwu — czy trzyletniego. Nie zacznie porządkować tych informacji, dopóki nie zrobi się starsza.

— Ty jesteś starsza — odparł Scorpio. — Możesz zajrzeć do jej głowy. Ty je rozpakuj.

— To tak nie działa. Widzę tylko to, co ona rozumie. Otrzymuję od niej — w każdym razie przez większość czasu — dziecięcy ogląd świata. Prosty, krystaliczny, jasny. Cały w podstawowych kolorach. — Scorpio ujrzał w półmroku jej przelotny uśmiech. — Powinieneś zobaczyć, jak jaskrawe są dla dziecka kolory.

— Przede wszystkim ja nie widzę tak dobrze kolorów.

— Czy nie możesz na pięć minut zapomnieć o tym, że jesteś świnią?

— Dla mnie ciągle wszystko się do tego sprowadza. Przepraszam, jeśli cię to obraża.

Usłyszał, jak wzdycha.

— Mówię tylko, Scorp, że nie możemy nawet zgadywać, jak ważna jest Hela, póki tam nie polecimy. I musimy lecieć ostrożnie, a nie wparować tam z grzmiącymi działami. Będziemy musieli dowiedzieć się, czego potrzebujemy, zanim o to poprosimy. I mu simy być przygotowani na zabranie tego, jeśli to konieczne, i to za pierwszym razem. Ale przede wszystkim musimy tam polecieć.

— A, jeśli lot na Helę okaże się najgorszą rzeczą, jaką mogliśmy zrobić? Jeśli to spisek, by ułatwić zadanie Inhibitorom?

— Ona pracuje dla nas, Scorp, nie dla nich.

— To przypuszczenie — odparł.

— To moja córka. Czy nie uważasz, że mam jakieś pojęcie o jej zamiarach?

Vasko przerwał im, dotykając ramienia Scorpia.

— Myślę, że powinieneś to zobaczyć.

Scorpio spojrzał i natychmiast wiedział o czym mówi Vasko. Dobrze to nie wyglądało. Promień broni kazamatowej został odchylony od oryginalnej trajektorii niczym promień świetlny uderzający w wodę. Nie było widać niczego w punkcie, w którym promień zmienił kierunek, ale nie wymagało to wielkiej wyobraźni, by dojść do wniosku, że promień zboczył z kursu przez jakieś ukryte zogniskowanie energii Inhibitorów. Mogli teraz tylko siedzieć i obserwować, co się dzieje z odchylonym promieniem.

Scorpio czuł, że promień nie pożegluje po prostu w przestrzeń międzyplanetarną, aby oddalić się w noc.

Wróg nie załatwiał spraw w ten sposób.

Nie musieli długo czekać. Widziany w powiększeniu promień zadrapał krawędź najbliższego księżyca Araratu, przebił drogę przez setki kilometrów jego skorupy, a potem wyszedł na drugą stronę. Księżyc zaczął się rozpadać. Rozpalona do czerwoności skalista jucha wyciekała z rany wolno jak we śnie. Było to podobne do poklatkowej ekspozycji otwierania się o świcie jakiegoś kwiatu z czerwonym środkiem.

— Niedobrze — mruknęła Khouri.

— Nadal uważasz, że wszystko przebiega zgodnie z planem? — spytał Vasko.

Uszkodzony księżyc wyciągał stygnącą mackę wiśniowego szlamu wzdłuż swej orbity. Scorpio patrzył na to z przerażeniem i zastanawiał się, co to oznacza dla ludzi na powierzchni Araratu. Nawet kilka milionów ton gruzu uderzającego w ocean miałoby tragiczne konsekwencje dla pozostawionych tam ludzi, a szczątków księżyca było o wiele, wiele więcej.

— Nie wiem — powiedział.

Chwilę później konsola zagrała odmienną melodię.

— Zaszyfrowany impuls od Remontoire’a — oznajmił Vasko. — Mam go włączyć?

Scorpio kazał mu to zrobić i obserwował, jak rozmyty ziarnisty wizerunek Remontoire’a pojawia się na konsoli. Transmisja została wysoce skompresowana. Pojawiały się luki i okresy unieruchomienia obrazu, choć Remontoire mówił dalej.

— Przykro mi, ale nie zadziałało to tak dobrze, jak się spodzie wałem.

— Jak źle jest? — wyszeptał Scorpio.

Remontoire jakby go usłyszał. — Chyba was ściga mała agregacja maszyn Inhibitorów — po — wiedział. — Nie taka wielka jak stado, które szło za nami od Delty Pawia, ale też nie taka mała, by ją ignorować. Czy skończyliście testowanie uzbrojenia hipometrycznego? To powinno być dla was teraz priorytetem. Niezłym pomysłem może być również zapędzenie reszty maszynerii do roboty. — Remontoire przerwał, obraz rozsypał się i znowu pojawił. — Jest coś, o czym powinniście wiedzieć — ciągnął. — Niepowodzenie to moja wina. Nie ma ono nic wspólnego z ilością broni kazamatowej w naszym arsenale. Nawet gdybyście dali mi całą broń, rezultat byłby taki sam. W gruncie rzeczy dobrze, że tego nie zrobiliście. Instynkt dobrze panu podpowiedział, panie Pink. Cieszę się z tej naszej rozmowy, którą odbyliśmy tuż przed moim odlotem. Nadal macie szanse. — Uśmiechnął się; uśmiech wydawał się jak zawsze wymuszony, ale Scorpio ucieszył się z niego. — Może was kusić, by odpowiedzieć na ten przekaz. Proponuję, byście tego nie robili. Wilki będą usiłowały namierzyć was i taki czysty sygnał by się wam nie przysłużył. Żegnajcie i życzę wiele szczęścia. To było wszystko, przekaz się skończył.

— Pan Pink? — zapytał Vasko. — Kto to jest pan Pink?

— To stara historia — burknął Scorpio.

— Nic nie powiedział o sobie — zauważyła Khouri. — Nic o tym, co zamierza zrobić.

— Nie sądzę, żeby uważał to za istotne — odparł Scorpio. — Mimo wszystko nie możemy nic zrobić, by im pomóc. Oni zrobili dla nas wszystko, co mogli.

— Ale to nie wystarczyło — zauważył Malinin.

— Może i nie, ale nadal jest to o wiele lepiej niż mogłoby być, jeśli mnie o to pytasz.

— Rozmowa, o której wspominał. Co to było? — zapytała Khouri.

— To rozmowa między mną a panem Clockiem — odparł Scorpio.


Hela, 2727

Naczelny medyk pobrał Rashmice krew, a potem odprowadził ją do jej kwatery. Był to mały pokój na jednej trzeciej wysokości Wieży Zegarowej. Było tu jedno witrażowe okno, proste łóżko i nocna szafka, a także aneks z umywalką i toaletą. Na nocnej szafce leżało trochę literatury quaicheistycznej.

— Mam nadzieję, że nie oczekiwała pani luksusu — powiedział Grelier.

— Niczego nie oczekiwałam. Jeszcze przed kilkoma godzinami spodziewałam się, że będę pracować w brygadzie czyścicieli dla Żelaznej Katarzyny.

— Więc nie może pani się skarżyć, prawda?

— Nie miałam takiego zamiaru.

— Niech pani prawidłowo rozegra swoje karty, a znajdziemy coś trochę większego — powiedział Grelier.

— To wszystko, czego potrzebuję — odparła Rashmika. Grelier uśmiechnął się i zostawił ją samą. Nie podobało jej się, że pobrał jej krew, ale nie mogła protestować. Nie chodziło o to, że cała sprawa z kościołami i krwią przyprawiała ją o mdłości — wiedziała o wirusach indoktrynujących, które były nieodłączną częścią wiary adwentystów — ale o to, że czuła się gwałcona, mimo że strzykawka była pusta, a więc nie próbował wpuścić jej wirusa indoktrynującego. Myśl, że zabrał jej krew, była bardzo bolesna.

Ale dlaczego, zastanawiała się, tak ją to niepokoi? Przecież na terenie Lady Morwenny wszystko opiera się na krwi, więc trudno kwestionować chęć pobrania próbki jej krwi. Właściwe powinna być zadowolona, że na tym się skończyło.

Ale nie była zadowolona. Była przestraszona i nie wiedziała dokładnie, dlaczego.

Usiadła. W ciszy pokoju, skąpana w grobowym świetle z witrażowego okna, czuła się rozpaczliwie samotna. Czy to wszystko było pomyłką?, zastanawiała się. Teraz, gdy tutaj dotarła, kościół nie wydawał jej się odległą, abstrakcyjną istotą, a raczej machiną zdolna do wyrządzenia krzywdy tym, którzy zbyt blisko podejdą do jej ruchomych części. Nigdy nie planowała spotkania z Quaichem, choć wydawało jej się jasne, że jedynie ktoś ustawiony bardzo wysoko w hierarchii kościoła adwentystów będzie mógł powiedzieć jej prawdę o Harbinie. Nastawiła się na długie, powolne śledztwo, przedzieranie się przez gąszcz administracji.

A tymczasem znalazła się tutaj: na służbie u Quaiche’a. Powinna była radować się, że ma takie szczęście. Zamiast tego czuła się zmanipulowana, jakby przystąpiła do jakiejś gry z postanowieniem, że będzie grać uczciwie, a ktoś przymknął oko, pozwalając jej zwyciężyć, posłuszny odgórnej decyzji. Chciała winić za to Greliera, ale wiedziała, że naczelny medyk nie jest odpowiedzialny za całość tej sprawy. Było w tym coś jeszcze; Czy przebyła tę całą drogę po to, by znaleźć Harbina, czy żeby spotkać Quaiche’a?

Po raz pierwszy nie miała całkowitej pewności.

Zaczęła przeglądać literaturę quaicheistyczną, szukając wskazówek do rozwikłania tej zagadki. Ale okazało się, że to zwykłe śmieci, którymi pogardzała od chwili, gdy nauczyła się czytać: znikanie Haldory jako przekaz od Boga, odliczanie do chwili wystąpienia jakiegoś mętnie określonego wydarzenia.

Nagle jej wzrok spoczął na okładce jednej z broszur. Widniał tu symbol adwentystów: dziwny skafander promieniujący światłem, gdyż widoczne w tle wschodzące słońce przebijało przez jego otwory. Skafander sprawiał wrażenie, jakby zespawano go bez żadnych widzialnych połączeń. Rashmika nie miała wątpliwości, że to ten sam skafander, który widziała w mansardzie dziekana.

A potem pomyślała o nazwie katedry: Lady Morwenna.

Oczywiście. Wszystko zaskoczyło w jej głowie z oślepiającą jasnością. Morwenna była kochanką Quaiche’a, zanim przybył na Helę. Każdy, kto czytał ich pismo, wiedział o tym. Wszyscy wiedzieli też, że przydarzyło się jej coś strasznego, gdy była uwięziona w dziwnym zaspawanym skafandrze, który był narzędziem kary zrobionym przez Ultrasów, dla których Quaiche i Morwenna pracowali.

W tym samym skafandrze, który widziała w mansardzie; tym samym, który tak wytrącał ją z równowagi.

Wtedy dzięki racjonalnemu rozumowaniu odpędziła od siebie strach, ale teraz, kiedy siedziała zupełnie sama, myśl, że znajduje się w jednym budynku ze skafandrem, przerażała ją. Chciała być jak najdalej od niego.

Coś w nim jest, myślała. Coś więcej niż mechanizm przyprawiający negocjatorów konkurencji o dreszcze.

[Tak, Rashmiko, to my jesteśmy wewnątrz skafandra], powiedział jakiś głos.

Upuściła broszurę i wydała okrzyk przerażenia. Nie wyobraziła sobie tego głosu. Był słaby, ale bardzo wyraźny. I brak pogłosu świadczył o tym, że zadźwięczał wewnątrz jej głowy, a nie w pokoju.

— Grelier, ty sukinsynu, coś było na tej igle, prawda? — Mówiła głośno, w nadziei, że złamie zaklęcie.

[Nic nie było na igle. Nie jesteśmy halucynacją. Nie mamy nic wspólnego z Quaichem.]

— Więc kim, do diabła, jesteście? — spytała.

[Kim jesteśmy? Wiesz, kim jesteśmy, Rashmiko. My jesteśmy tymi, dla których przebyliście tę całą drogę. Jesteśmy cieniami. Przybyliście tu po to, by z nami negocjować. Nie pamiętasz?]

Zaklęła, a potem zaczęła bić pięściami w poduszkę na łóżku.

[To nic nie pomoże. Proszę, przestań, zanim zrobisz sobie krzywdę.]

Warknęła i zaczęła walić pięściami po głowie.

[To też nie pomoże. Naprawdę, Rashmiko. Czy jeszcze nie widzisz, że nie zwariowałaś? My po prostu znaleźliśmy drogę do twojej głowy. Rozmawiamy również z Quaichem, ale on nie ma W swej głowie tej całej maszynerii. Musimy być dyskretni, więc szepczemy do niego, kiedy jest sam. Ale ty jesteś inna.]

— Nie mam żadnej maszynerii w głowie. I nic nie wiem o żadnych cieniach.

Głos zmienił ton i teraz dźwięczał niczym mały, cichy przyjaciel szepczący jej do ucha zwierzenia.

[Ależ wiesz, Rashmiko. Po prostu jeszcze sobie nie przypomniałaś. Widzimy barykady w twojej głowie. Zaczynają się walić, ale to zajmie jeszcze trochę czasu. W porządku. Czekaliśmy długo, by znaleźć przyjaciela, możemy poczekać nieco dłużej.] — Myślę, że powinnam zawołać Greliera — powiedziała. Na — czelny medyk pokazał jej, jak korzystać z katedralnego systemu poczty pneumatycznej. Nachyliła się ku nocnej szafce, nad którą umieszczono kratowany panel.

[Nie, Rashmiko. Nie wzywaj go. On tylko lepiej ci się przyjrzy, a ty tego nie chcesz, prawda?] — Dlaczego nie? — zapytała.

[Ponieważ wtedy się dowie, że nie jesteś tym za kogo się po — dałaś. A tego byś nie chciała.]

Jej dłoń zawahała się nad panelem. Dlaczego nie zawołać naczelnego medyka? Nie lubiła sukinsyna, ale głosy, które słyszała, lubiła jeszcze mniej.

Ale to, co mówił głos, przypomniało jej o krwi. Wyobraziła go sobie, jak pobiera próbkę z jej ramienia.

[Tak, Rashmiko, częściowo o to chodzi. Kiedy zanalizuje tę próbkę, dozna szoku. Być może na tym poprzestanie. Na pewno nie chcesz, by przesuwał ci po głowie skanerem, bo wtedy znalazłby coś naprawdę interesującego.]

Jej dłoń nadal unosiła się nad panelem pocztowym, ale wiedziała, że nie naciśnie guzika połączenia. Głos miał słuszność: nie chciała, by Grelier interesował się nią jeszcze bardziej. Nie wiedziała, dlaczego tego nie chce, ale wystarczyło, że o tym wie.

— Boję się — powiedziała, odsuwając rękę.

[Nie musisz. Jesteśmy tutaj, by ci pomóc, Rashmiko.]

— Mnie?

[Wam wszystkim], powiedział głos. Czuła, że się wycofuje, zostawia ją samą. [Wszystko, o co prosimy w zamian, to mała przysługa.]

Później usiłowała zasnąć.


Przestrzeń międzygwiezdna, 2675

Scorpio zaglądał technikowi przez ramię. Do jednej ze ścian przyklejono wielki elastyczny ekran, niedawno wyhodowany przez manufaktury. Pokazywał przekrój statku skopiowany z ostatniej wersji ręcznie narysowanej mapy, którą wykorzystywali do śledzenia kapitana. Plan przypominał raczej jakąś średniowieczną ilustrację anatomiczną, a nie statek kosmiczny. Technik stawiał właśnie krzyżyk obok zbiegu tuneli, niedaleko akustycznych posterunków nasłuchujących.

— Coś dobrego? — spytał Scorpio.

Drugi świnia wydał niejednoznaczny dźwięk.

— Prawdopodobnie nie. Odbieramy przez cały dzień fałszywe sygnały z tamtego obszaru. Obok tego sektora znajduje się gorąca pompa zęzowa. Wciąż dzwoni i włącza nasze „mikrofony”.

— Jednak lepiej to sprawdź, po prostu na wszelki wypadek — doradził Scorpio.

— Brygada już tam schodzi. Nigdy się stamtąd zbytnio nie oddalali.

Scorpio wiedział, że brygada zejdzie w pełnym stroju próżniowym, ostrzeżona przed wyłomami nawet głęboko wewnątrz statku.

— Powiedz im, by uważali — dodał.

— Zrobiłem to, Scorp, ale mogliby jeszcze bardziej uważać, gdyby wiedzieli, czego mają się wystrzegać.

— Nie muszą wiedzieć.

Świnia technik wzruszył ramionami i wrócił do swych zajęć, czekając, aż na monitorze ukaże się następny sygnał akustyczny lub barometryczny.

Myśli Scorpia powędrowały do broni hipometrycznej wirującej w swym korkociągowym szybie miriadami srebrnych ostrzy. Nawet gdy broń pozostawała nieruchoma, czuło się, że jest czymś złym, co swoją obecnością zakłóca harmonię na statku. Była jak rzecz, która na pierwszy rzut oka wydaje się do przyjęcia, ale przy bliższej inspekcji wywołuje efekt noża obracanego w części mózgu odpowiedzialnej za mechanikę tego, co ma działać, a co nie. Kiedy broń funkcjonowała, było jeszcze gorzej. Scorpio ledwie mógł patrzeć na ten młócący, wijący się złożony obiekt. Gdzieś wewnątrz niego znajdował się rejon, w którym wyrabiano coś wstrętnego z podstawową materią czasoprzestrzeni. Maltretowano ją.

Fakt, że ta technika należała do obcych, nie był dla Scorpia zaskoczeniem. Ten rodzaj broni — i dwa podobne — złożono zgodnie z instrukcjami przekazanymi Hybrydowcom przez Aurę, zanim Skade wykradła ją z macicy Khouri. Instrukcje były bardzo dokładne — ciąg jednoznacznych matematycznych recept — ale całkowicie pozbawione wskazówki, jak broń funkcjonuje albo jaki model rzeczywistości trzeba zastosować, by broń działała.

Jedyna uwaga brzmiała następująco: broń hipometryczna reprezentuje ogólną klasę technik słabo aprzyczynowych, które zwykle były tworzone przez preinhibitorowe cywilizacje galaktyczne dwa lub trzy miliony lat od rozpoczęcia przez te cywilizacje eksploracji kosmosu. Z informacji Aury wynikało, że po tym etapie były następne, ale ich wytwory nie mogły być produkowane przy użyciu narzędzi, którymi ludzkość dysponowała. Broń, którą wtedy tworzono, tak się miała do urządzenia hipometrycznego jak złożony wirus komputerowy do kamiennej siekiery. Samo zrozumienie, jak taka broń niekorzystnie działała na wroga, wymagałoby tak ogromnej przebudowy ludzkiego umysłu, że nazywanie go w dalszym ciągu „ludzkim” nie miałoby sensu.

Przesłanie brzmiało: wykorzystajcie jak najlepiej to, co macie.

— Brygady są na miejscu — powiedział drugi świnia, wciskając mikrofon w ucho.

— Coś znaleźli?

— Tylko tyle, że pompa znowu gra.

— Wyłączcie ją — powiedział Scorpio. — Później poradzimy sobie z zęzą.

— Wyłączyć? To jest priorytetowa pompa.

— Wiem. Prawdopodobnie chcesz mi powiedzieć, że nie wyłączano ją przez dwadzieścia trzy lata.

— Bywała wyłączana, sir, ale zawsze jednostka zastępcza przejmowała jej funkcję. Nie mamy jednostki zapasowej i nie będziemy w stanie zorganizować jej w najbliższych dniach. Wszystkie brygady obsługi są zajęte śledzeniem innych tropów akustycznych.

— Gdyby ją wyłączyć, byłoby bardzo źle?

— Bardzo źle. Jeśli nie zainstalujemy jednostki zastępczej, stracimy w ciągu kilku godzin trzy albo cztery pokłady.

— Więc chyba musimy je stracić. Czy twój sprzęt jest w stanie odfiltrować dźwięki z tych pokładów, jeśli będą zalane?

Technik zawahał się przez chwilę, ale Scorpio wiedział, że w końcu zwycięży ambicja.

— To nie powinno być problemem.

— Więc spójrz na jaśniejszą stronę sprawy. Te ciecze muszą się skądś brać. Jest bardziej niż prawdopodobne, że zmniejszymy obciążenie innych pomp.

— Tak jest, sir — powiedział świnia, bardziej zrezygnowany niż przekonany. Wydał polecenie swoim brygadom, aby poświęcili te poziomy. Musiał powtórzyć instrukcję kilka razy, zanim do pracowników doszło, że mówi poważnie i że ma na to autoryzację Scorpia.

Scorpio rozumiał jego wahanie. Kiedy pokład zaleją chemiczne wydzieliny i ciecze, odzyskanie go dla ludzi może okazać się bardzo trudne. Ale wyłączenie pompy jest bardziej rozsądne niż wyłączenie urządzeń nasłuchujących z tamtego obszaru. Jeśli strata trzech czy czterech pokładów daje nadzieję na pokonanie ścigających wilków, to jest to cena, którą warto zapłacić.

Światła przygasły. Nawet stałe bicie pomp zęzowych w tle stało się przytłumione. Broń działała.

W próżni broń poruszała się z przerażającą szybkością. Obliczenia pokazały, że wystarczyłoby uszkodzenie jednej drobnej części broni hipometrycznej, by rozerwać „Nostalgię za Nieskończonością” na kawałeczki. Scorpio widział, jak Hybrydowcy z niezwykłą starannością składali tę broń. Teraz już rozumiał, skąd taka staranność.

Trzymali się każdej litery instrukcji kalibracji. Ponieważ skuteczność broni zależała w istotny sposób od tolerancji w skali atomowej, Remontoire twierdził, że dwie wersje broni nie mogą nigdy być dokładnie takie same. Tak jak ręcznie wykonane strzelby, każda broń miała „odrzut” — nieunikniony skutek procesu wytwarzania — który musiał być zmierzony i skompensowany. W przypadku broni hipometrycznej nie była to po prostu sprawa celowania trochę w bok dla kompensacji — to była raczej kwestia znalezienia związku między przyczyną i skutkiem. Kiedy ten wzorzec został określony, broń — w teorii — mogła być tak skuteczna jak karabin zdolny do strzelania w dowolnym kierunku.

Scorpio widział już tę broń w akcji. Nie musiał rozumieć, jak działa, wystarczyło, że widział, co robi. Widział, jak kuliste obszary atmosfery Araratu przestawały istnieć (albo, co też było prawdopodobne, zostały gdzieś przeniesione lub rozproszone). Widział półkolisty kawał wody usunięty z morza, a pamięć o na — pływających na to puste miejsce ścianach wody nawet teraz po — wodowała, że drżał.

Ta technika, jak mówił Remontoire, była niebezpieczna i nie — przewidywalna. Nawet właściwie skonstruowana i skalibrowana broń mogła obrócić się przeciw swemu twórcy. Przypominało to trochę chwytanie kobry za ogon i smaganie nią nieprzyjaciół, w nadziei, że wąż nie okręci się do tyłu i nie ugryzie trzymającej go dłoni.

Kłopot polegał na tym, że potrzebowali tego węża.

Na szczęście nie wszystkie aspekty funkcjonowania broni H były całkowicie nieprzewidywalne. Zasięg był ograniczony do świetlnych godzin odległości od broni, a zależność między szybkością obrotową broni (mierzoną jakimś parametrem, o którym Scorpio nie chciał nawet myśleć) i zasięgiem radialnym w danym kierunku została określona. Trudniej było przewidzieć kierunek rzucenia bąbla niszczącego i rozmiary spustoszenia poczynionego przez ten bąbel.

Procedura testująca wymagała zbadania skutków użycia broni. Na planecie nie sprawiałoby to trudności: budowniczy broni po prostu dostroiliby szybkość obrotową, by skutki pojawiły się w bezpiecznej odległości, a potem określaliby ich wielkość i kierunek.

Ale w kosmosie znacznie trudniej było skalibrować broń hipometryczną. Żaden czujnik nie mógłby wykryć zniknięcia kilku atomów gazu międzygwiezdnego z kilku metrów sześciennych próżni. Dlatego jedynym praktycznym rozwiązaniem była próba skalibrowania broni we wnętrzu samego statku. Oczywiście było to przerażająco niebezpieczne: gdyby bąbel pojawił się w rdzeniu jednego z hybrydowskich napędów, statek zostałby momentalnie zniszczony. Ale, jak mówił Remontoire, broń kalibrowano już w czasie lotów i żaden z jego okrętów nie uległ destrukcji w czasie tego procesu.

Postanowili, że przetestują broń na poszyciu pojazdu, w bezpiecznej odległości od wszystkich systemów krytycznych, dlatego ustawili współrzędne tak, by broń wygenerowała małą bańkę niszczącą poza kadłubem. Broń miała strzelać wielokrotnie, z nieco zmienioną szybkością obrotową, za każdym razem zmniejszając odległość radialną i przyciągając bańkę coraz bliżej kadłuba. Nie mogliby jej zobaczyć, mogliby jedynie wyobrażać sobie, jak się zbliża i nigdy nie mieć pewności, czy za chwilę skubnie kadłub statku, czy nadal jest oddalona o setki metrów. Było tak jak wzywanie na seans złowrogiego ducha: chwila przybycia była oczekiwana zarówno ze strachem, jak i z niecierpliwością.

Obszar testowy został odcięty aż do poszycia statku — pracowały tam tylko automatyczne systemy sterownicze. Wszyscy, którzy nie zostali jeszcze zamrożeni, zostali przeniesieni jak najdalej od broni. Po każdym strzale technicy Scorpia ślęczeli nad danymi, przeglądali sieć mikrofonów i barometrów, szukając jakichś śladów, że kulisty kawałek statku, o średnicy jednego metra, właśnie przestał istnieć. I tak proces kalibracji trwał — technicy dostrajali broń i oczekiwali rezultatów.

Światła ponownie przygasły.

— Coś dostaję — powiedział po chwili technik. Scorpio zobaczył na jego monitorze grupę czerwonych wskaźników. — Sygnały nadchodzą z…

Ale jego dalsze słowa zagłuszyło wznoszące się wycie, niepodobne do niczego, co Scorpio kiedykolwiek słyszał na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Nie był to pisk powietrza uciekającego przez szczelinę ani jęk załamania się struktury statku. Był to skowyt zranionej istoty — olbrzymiej i zwierzęcej.

Wycie zaczęło cichnąć jak gasnący pogłos gromu.

— Sądzę, że macie wasz skutek — powiedział Scorpio.


* * *

Zszedł, by zobaczyć to samemu. Było znacznie gorzej niż się obawiał: nie jednometrowy ubytek w poszyciu statku, ale szeroka na piętnaście metrów rana. Ucięte krawędzie ścianek działowych i podłóg błyszczały jasnym srebrem. Zielonkawe ciecze wylewały się z przeciętych linii zasilających; kabel elektryczny bił w próżni, sypiąc iskrami za każdym razem, kiedy dotknął metalowej powierzchni.

Na szczęście obszar zniszczenia nie nakładał się na żadną z zamieszkanych części, nie przecinał istotnych układów statku ani zewnętrznego kadłuba. Wystąpił jedynie niewielki lokalny spadek ciśnienia. Biorąc to wszystko pod uwagę, negatywne skutki działania broni można było zbagatelizować. Ale broń najwyraźniej przeszła przez jakąś część systemu nerwowego kapitana i musiała sprawić mu ból. Trudno było ocenić, jak silny był to ból, czy był chwilowy, czy trwał aż do teraz. Ale Scorpia po raz pierwszy naszła niepokojąca myśl: jeśli kapitan poczuł taki ból, kiedy uszkodzono tylko drobną część statku, co się stanie, kiedy zdarzy się coś znacznie gorszego?

Tak, mogło być gorzej.

Odwiedził techników kalibrujących broń. Ich nerwowe gesty i wyraz twarzy wskazywały, że w najlepszym razie oczekiwali reprymendy.

— Uszkodzenie wydaje się nieco większe niż na metr — powiedział.

— Zawsze było ryzyko — odpowiedziała podenerwowana kierowniczka techników. — Mogliśmy tylko zgadywać i mieć na dzieję…

Scorpio przerwał jej.

— Wiem. Nikt nigdy nie mówił, że będzie to łatwe. Ale wiedząc to, co teraz wiemy, czy może pani zmniejszyć nieco ryzyko?

Kierowniczka poczuła ulgę i jednocześnie niedowierzanie, że Scorpio nie ma zamiaru jej ukarać.

— Tak sądzę… Wziąwszy pod uwagę efekt, który właśnie za obserwowaliśmy… Oczywiście nadal nie ma gwarancji…

— Żadnej gwarancji nie oczekuję. Spodziewam się po prostu, że zrobi pani wszystko, co można.

Szybko potaknęła.

— Oczywiście. A testowanie?

— Nadal je przeprowadzajcie. Będziemy potrzebowali tej broni, bez względu na to, jak wrednie się ją obsługuje.

Загрузка...