Vasko i Scorpio ostrożnie nieśli inkubator do pustego wnętrza promu. Niebo ciemniało i matryca termiczna powierzchni grzewczej promu żarzyła się wściekłą wiśniową czerwienią, a jej elementy tykały i syczały. Khouri szła za nimi, garbiąc się pod okryciem z ciepłego powietrza łapanego pod zakrzywionymi w dół skrzydłami pojazdu. Od czasu przebudzenia nie powiedziała nic więcej i poruszała się w podobnym do snu stanie uległości. Valensin szedł za swymi pacjentami, niechętnie akceptując ten stan rzeczy. Jego dwa medyczne serwitory toczyły się za nim, związane ze swym panem nierozerwalną więzią posłuszeństwa.
— Dlaczego nie idziemy na statek? — pytał wciąż Valensin.
Scorpio nie odpowiadał. Porozumiewał się właśnie przez bransoletę z Bloodem lub którymś ze swoich zastępców. Pokręcił głową i warknął przekleństwo. Vasko wątpił, czy Scorpio otrzymał pomyślne wiadomości.
— Pójdę pierwsza — oznajmiła Antoinette — i zobaczę, czy pilot potrzebuje pomocy.
— Powiedz mu, by leciał powoli — polecił Scorpio. — Żadnego ryzyka. I niech będzie przygotowany na natychmiastowe wywiezienie nas stamtąd.
— Zakładając, że ten grat dotrze na orbitę.
Wystartowali. Vasko pomagał doktorowi i jego mechanicznym adiutantom zabezpieczyć inkubator. Valensin pokazywał mu, jak można skłonić wewnętrzne ściany promu do tworzenia wypustów i nisz o różnych stopniach przyczepności. Inkubator wkrótce został przyklejony, a dwa serwitory stale nadzorowały jego funkcje. Aura, zaplątana w monitory i rurki, wydawała się nieświadoma tego całego zamieszania.
— Dokąd lecimy? — spytała Khouri. — Na statek?
— Mamy mały problem ze statkiem — odpowiedział Scorpio. — Chodź, spójrz. Myślę, że to cię zaciekawi.
Okrążyli statek na tej samej wysokości, co przedtem. Khouri oglądała widok szeroko otwartymi, nierozumiejącymi niczego czyma. Vasko ani trochę jej za to nie winił. Kiedy oglądał statek zaledwie przed trzydziestoma minutami, biomasa Żonglerów dopiero zaczęła go pożerać. A teraz statku nie było. Na jego miejscu wznosiła się nieregularna, kosmata zielona iglica. Vasko wiedział, że pod zieloną masą znajduje się statek, ale mógł sobie wyobrazić, jak dziwny musi to być widok dla kogoś, kto nie oglądał Żonglerów we wczesnych fazach tego procesu.
Ale chyba było coś jeszcze. Coś, co Vasko zauważył niemal natychmiast, lecz odrzucił jako złudzenie optyczne spowodowane nachyleniem jego własnego punktu obserwacyjnego wewnątrz promu. Ale teraz, kiedy widział horyzont w szczelinach morskiej mgły, było oczywiste, że to nie złudzenie.
Statek się przechylał. Niewiele, jedynie kilka stopni od pionu, ale to wystarczało, by wzbudzić trwogę. Gmach, który tak długo był solidnym elementem krajobrazu — przynajmniej taki się wydawał — przechylał się na bok.
Ciągnęła go biomasa organizmów Żonglerów Wzorców.
— Niedobrze — mruknął Vasko.
— Powiedz, co się dzieje — poprosiła Khouri, stając obok.
— Nie wiemy — powiedział Scorpio. — Trwa to prawie od godziny. Morze zgęstniało przy podstawie statku, a materiał pierścienia zaczął go połykać. Teraz wygląda na to, że Żonglerzy próbują go przewrócić.
— A mogą?
— Niewykluczone. Nie wiem. Statek musi ważyć kilka milionów ton, lecz ten cały materiał Żonglerów też ma swoją masę. Ale niebezpieczeństwo nie polega na tym, że statek runie na bok.
— Nie?
— Bardziej bym się bał, że się przełamie. To światłowiec. Został zaprojektowany tak, by znosić jeden lub więcej g przyśpieszenia wzdłuż swej osi. Stanie na powierzchni planety nie stwarza większych naprężeń niż normalny lot w kosmosie. Ale tych statków nie zaprojektowano do znoszenia naprężeń poziomych. Jeszcze kilka stopni i zacznę się martwić. Statek może zostać uszkodzony.
— Potrzebujemy tego statku, Scorp. To nasz jedyny bilet na zewnątrz — powiedziała Khouri.
— Dziękuję za wiadomość — odparł — ale w tej chwili powie działbym, że niewiele mogę zrobić, chyba że chcesz, bym walczył z Żonglerami Wzorców.
Sama taka myśl była niemal absurdalna. Żonglerzy Wzorców byli nieszkodliwi dla wszystkich, z wyjątkiem kilku pechowych osobników. W zbiorowisku nigdy nie wykazywali żadnych złych zamiarów w stosunku do ludzkości. Byli archiwum straconej wiedzy, straconych umysłów. Ale jeśli Żonglerzy próbowali zniszczyć „Nostalgię za Nieskończonością”, ludzie nie mogli na to pozwolić.
— Czy masz broń na tym promie? — spytała Khouri.
— Trochę. Głównie lekką broń typu statek — statek.
— Coś, co można wykorzystać przeciwko biomasie?
— Jakieś promienniki cząsteczek, które nie będą działały za dobrze w atmosferze Araratu. A reszta? Zbyt prawdopodobne, że zniszczą także kawałki statku. Możemy spróbować promieni cząsteczkowych…
— Nie…
Głos dochodzący z ust Khouri prawie wcale nie przypominał jej głosu.
— Przed chwilą powiedziałaś… — zaczął Scorpio.
Khouri nagle usiadła wyczerpana na fotelu i przycisnęła rękę do czoła.
— Nie — powtórzyła, tym razem mniej ostro. — Nie. Zostawcie. Zostawcie ich w spokoju. Pomóżcie nam.
— Pomóżcie nam? — zapytał Vasko.
Słowa znowu wydawały się pojawiać bez woli Khouri. Musiała łapać po każdym oddech.
— Oni. Pomóżcie nam. Chcemy.
Vasko przeszedł do inkubatora. Jednym okiem obserwował Aurę, drugim jej matkę. Maszyny Valensina zaszurały z ożywieniem. Nie wiedziały, co robić, i ich wielostawowe ramiona porygiwały niezdecydowane.
— Oni? — spytał Vasko. — Żonglerzy Wzorców?
Różowy kształt kopnął nóżkami, drobna, doskonale uformowana piąstka zacisnęła się przed miniaturową twarzyczką.
— Tak. Oni. Żonglerzy Wzorców — przytaknęła Khouri.
— Myślę, że w ogóle nie zrozumieliśmy sytuacji — powiedział Vasko do Scorpia.
— Tak myślisz?
— Niech pan poczeka. Muszę porozmawiać z Antoinette. Poszedł na mostek, bez pytania świni o pozwolenie. W kokpicie promu znalazł Antoinette i pilota wpiętych w fotele dowodzenia. Uczynili cały kokpit przezroczystym, więc wydawało się, że unoszą się w powietrzu, w towarzystwie jedynie rozmaitych bezcielesnych kontrolek i paneli odczytów.
— Czy możemy zawisnąć nieruchomo w powietrzu? — zapytał. Antoinette spojrzała na niego przez ramię.
— Oczywiście.
— Więc zatrzymaj nas. Czy masz jakiś sprzęt do mierzenia odległości? Czujniki antykolizyjne, takie rzeczy?
— Oczywiście — powtórzyła, jak gdyby oba pytania były jednymi z najmniej inteligentnych, jakie od dłuższego czasu słyszała.
— Więc oświetl statek.
— Czy masz jakiś szczególny powód, Vasko? Wszyscy przecież widzimy, że to cholerstwo się przechyla.
— Po prostu zrób to, dobrze?
— Tak jest, sir — odpowiedziała. Jej małe dłonie, dzwoniąc biżuterią, zagrały po kontrolkach unoszących się nad fotelem. Vasko poczuł wstrząs przy zatrzymaniu pojazdu. Widok z przodu obrócił się, krzywa wieża statku znalazła się bezpośrednio przed nimi.
— Tak trzymaj — powiedział. — Teraz nakieruj sprzęt pomiarowy — cokolwiek to jest — na statek. Gdzieś blisko podstawy, jeśli zdołasz.
— To nie pomoże nam obliczyć kąta nachylenia — zauważyła Antoinette.
— To nie nachylenie mnie interesuje. Nie sądzę, by naprawdę próbowali go przewrócić.
— Nie sądzisz? Vasko uśmiechnął się.
— Myślę, że próbują go przesunąć.
Czekał, aż Antoinette nastawi dalmierz. Pulsujący kulisty displej unosił się przed nią, napełniony dymnozielnymi strukturami i liczbami.
— Tu jest statek — powiedziała, wskazując na najgrubsze odbicie diagramu radarowego.
— Dobrze. Teraz mi powiedz, jaka jest odległość.
— Czterysta czterdzieści metrów. To przeciętna odległość. Zielona masa cały czas zmienia swoją grubość.
— W porządku. Pilnuj tej liczby.
— Ona wzrasta — zauważył pilot.
Vasko poczuł na karku gorący oddech. Odwrócił się i zobaczył świnię spoglądającego mu przez ramię.
— Vasko coś znalazł — zameldowała Antoinette. — Odległość do iglicy wynosi teraz… czterysta pięćdziesiąt metrów.
— Dryfujecie — powiedział Scorpio.
— Nie, nie dryfujemy. — Z tonu jej głosu wynikało, że jest nieco urażona. — Tkwimy pewnie jak skała, przynajmniej w granicach błędu pomiaru. Vasko ma rację, Scorp, statek się porusza. Ciągną go dalej, na morze.
— Jak szybko się przesuwa?
— Jest zbyt wcześnie, by to stwierdzić z całkowitą pewnością. Metr, może dwa na sekundę. — Antoinette sprawdziła swą bran soletę komunikacyjną. — Poziomy neutrino nadal wzrastają. Nie jestem pewna, ile nam zostało, ale nie sądzę, byśmy mieli więcej niż kilka godzin.
— W takim razie statek będzie najwyżej kilka kilometrów dalej, kiedy wystartuje.
— To lepsze niż nic. Jeśli zdołają go przenieść przynajmniej za krzywiznę zatoki i pojawi się jakieś schronienie przed falami przypływowymi… to z pewnością musi to być lepsze niż nic.
— Uwierzę, kiedy to zobaczę — odparł świnia. Vasko poczuł podniecenie.
— Aura miała rację. Oni nie chcą nas skrzywdzić. Chcą nas ocalić, odsuwając statek od zatoki. Są po naszej stronie.
— Ładna teoria — powiedział Scorpio. — Ale przede wszystkim skąd wiedzieli, że siedzimy w tym bagnie? Przecież nikt nie po szedł nad morze i im tego nie wyjaśnił. By to zrobić, musiałby pływać.
— Może ktoś pływał — powiedział Vasko. — Czy to teraz ważne? Statek się przesuwa. Tylko to się liczy.
— Taa — odparł Scorpio. — Miejmy nadzieję, że nie jest za późno.
Antoinette odwróciła się do pilota.
— Zdoła pan podlecieć blisko? Zielona masa nie wygląda zbyt grubo przy wierzchołku. Może uda nam się wlecieć do zwykłego hangaru lotniskowego.
— Pani żartuje — powiedział z niedowierzaniem pilot. Antoinette pokręciła głową. Już przekazywała mu z powrotem pełne sterowanie.
— Obawiam się, że nie, kolego. Jeśli chcemy, by John powstrzy mał konie, dopóki statek nie wyniesie się z zatoki, ktoś musi pójść na dół i z nim porozmawiać. I niech pan zgadnie, kto wyciągnął słomkę?
— Ona mówi poważnie — mruknął Vasko.
— Zrób to — polecił Scorpio.
Karawana pełzała ostrożnie przez tunele i po śmiesznie wąskich półkach. Skręcała się i zmieniała kierunki, czasami o sto osiemdziesiąt stopni, tak że jej tylna część posuwała się do przodu, a przednia cofała. Raz, gdy przejeżdżała — z mozołem silników i kończyn trakcyjnych — po wznoszącej się ostrej serpentynie i część karawany była widoczna w dole, Rashmika mogła popatrzeć na rozłożonych na platformie Obserwatorów.
Kiedy ujrzała most po raz pierwszy, miał wygląd koronkowej płaskorzeźby namalowanej na czarnym tle błyskającymi atramentami. Teraz powoli nabierał nieco groźnej trójwymiarowej solidności. To nie był jakiś miraż spowodowany oświetleniem i warunkami atmosferycznymi, ale rzeczywisty obiekt, a karawana naprawdę miała zamiar przez niego się przeprawić.
Trójwymiarowość tego obiektu nieco pocieszyła Rashmikę. Most wyglądał teraz na coś więcej niż tyko zbiór nieskończenie cienkich linii, i choć wiele jego części nadal miało bardzo mały przekrój, nie wyglądały aż tak delikatnie. Jeśli most utrzymywał sam siebie, z pewnością mógł utrzymać również karawanę. Miała taką nadzieję.
— Panno Els?
Rozejrzała się. Tym razem był to kwestor Jones.
— Tak? — spytała, niezadowolona z jego obecności.
— Będziemy na nim niedługo. Obiecałem widowiskowe prze życie, prawda?
— Obiecał pan — przyznała — ale nie wyjaśnił pan, kwestorze, dlaczego wszyscy nie jeżdżą tym skrótem, skoro jest tak użyteczny, jak pan utrzymuje.
— Przesądy — odparł — połączone z nadmierną ostrożnością.
— W sytuacjach mających związek z mostem nadmierna ostroż ność wydaje mi się całkowicie uzasadniona.
— Boi się pani, panno Els. A nie powinna pani. Ta karawana waży zaledwie pięćdziesiąt tysięcy ton. I ten ciężar jest rozłożony na wielkiej długości. To nie jest tak, jakbyśmy przeprawiali przez most katedrę. To dopiero byłoby szaleństwo.
— Nikt by tego nie robił.
— Nikt przy zdrowych zmysłach. Zwłaszcza po tym, jak wi dzieli, co wydarzyło się ostatnim razem. Ale nas to w najmniej szym stopniu nie dotyczy. Most utrzyma karawanę. Tak było w przeszłości. Nie miałbym szczególnych skrupułów przy prze prowadzaniu nas przez most podczas każdej ekspedycji poza Drogę, ale po prostu w większości przypadków to się nie opłaca. Widziała pani, jak żmudny jest podjazd. Najczęściej przeprawa przez most kosztowałaby nas więcej czasu. Tylko szczególny zbieg okoliczności zmienił tym razem sytuację. — Kwestor ze zdecydo waniem klasnął w dłonie. — A teraz do sedna. Chyba załatwiłem pani pracę w brygadzie czyszczącej przypisanej do jednej z katedr Adwentystów.
— W Lady Morwennie?
— Nie. W nieco mniejszej katedrze, w Żelaznej Katarzynie. Każdy musi gdzieś zaczynać. A dlaczego tak się pani spieszy do Lady Morwenny? Dziekan Quaiche ma swoje dziwactwa. Dzie kan Katarzyny jest dobrym człowiekiem. Nieźle dba o bezpie czeństwo katedry i o ludzi, którzy mu służą.
— Dziękuję, kwestorze — powiedziała, mając nadzieję, że jej rozczarowanie nie jest zbyt widoczne. Myślała, że znajdzie solidną urzędniczą pracę, a nie przy czyszczeniu. — Ma pan rację. Coś jest lepsze niż nic.
— Katarzyna jest teraz wśród głównej grupy katedr zmierza jących do rozpadliny od zachodu. Dołączymy do nich, kiedy skończymy przeprawę przez most, zanim zaczną schodzić po Diabelskich Schodach. Jest pani uprzywilejowana, panno Els: bardzo niewielu ludzi ma szansę przekroczyć Otchłań Rozgrze szenia dwukrotnie w ciągu jednego roku, a już zwłaszcza w ciągu kilku dni.
— Będę siebie uważała za szczęściarę.
— Tym niemniej powtórzę, co mówiłem wcześniej: praca jest trudna, niebezpieczna i nędznie wynagradzana.
— Wezmę to, co jest.
— W takim razie zostanie pani przeniesiona do właściwej brygady natychmiast, kiedy tylko dotrzemy do Drogi. Niech pani unika kłopotów, a jestem pewien, że doskonale się pani powiedzie.
— Z pewnością, będę się tego trzymać.
Dotknął palcem warg i już się odwracał, jakby przypomniał sobie o jakimś innym zadaniu, gdy nagle się zatrzymał. Oczy jego zielonego zwierzątka — cały czas siedziało mu na ramieniu — pozostawały skierowane na nią, nieczytelne jak lufy pistoletu.
— Jeszcze jedna sprawa, panno Els — powiedział kwestor, oglą dając się przez ramię.
— Tak?
— Dżentelmen, z którym pani wcześniej rozmawiała… — Zmrużył oczy, jakby studiując wyraz jej twarzy. — Cóż, na pani miejscu bym tego nie robił.
— Nie robiłby pan czego?
— Nie miałbym nic do czynienia z tego rodzaju typem. — Kwe stor patrzył bez wyrazu w dal. — Na ogół nigdy nie jest mądrze obracać się wśród Obserwatorów czy innych pielgrzymów o po dobnie żarliwej wierze. Ale z mojego doświadczenia wynika, że szczególnie niemądrze jest mieć do czynienia z tymi, którzy wahają się między wiarą a jej odrzuceniem.
— Z pewnością, kwestorze, ale to moja sprawa, z kim rozma wiam.
— Oczywiście, panno Els, i proszę się nie obrażać. Radzę tylko z głębi studni dobroci, jaką jest moje serce. Prawda, Miętusku?
— Niech ten, kto jest bez grzechu, pierwszy rzuci kamień — zauważyło stworzenie.
Kilometr od wschodniego krańca mostu droga skręciła z powrotem ku skalnej ścianie i wzniosła się stromym wąwozem, by wieloma zawrotnymi serpentynami, niebezpiecznymi półkami i tunelami doprowadzić karawanę do poziomu mostu. Przed nimi rozciągała się prosta jak lufa karabinu droga, nieogrodzona po obu stronach, błyszcząca łagodnym diamentowym połyskiem lodu oświetlonego gwiazdami.
Nabierając szybkości, karawana pędziła już po gładszej i równiejszej drodze, nie zniszczonej przez skalne osuwiska. Było tu bardzo niewielu pielgrzymów. Większość z nich nie poszła mostem, więc ryzyko, że jakiś nieszczęśliwiec zostanie rozjechany na śmierć przez maszyny, było minimalne.
Rashmika przypominała sobie, że z daleka wydawało jej się, iż powierzchnia mostu tworzy lekki łuk, tymczasem teraz wyglądała na płaską i prostą, jakby ułożoną za pomocą lasera. Próbowała rozwiązać tę zagadkę, kiedy zdała sobie sprawę — czując zawrót głowy — że w tej chwili widzi jedynie drobny ułamek długości całego mostu.
Podeszła do innego punktu widokowego i spojrzała w tył. Kilka pojazdów tego skrzydła karawany znajdowało się już na moście. Po raz pierwszy miała okazję do oszacowania głębokości rozpadliny.
Pionowa skalna ściana poryta była gigantycznymi śladami geologicznych pazurów, tu pionowymi, tam poziomymi, jeszcze gdzie indziej ukośnymi lub zakręconymi i nakładającymi się na siebie. Iskrzyła się i lśniła cętkami niebieskoszarego lodu i pasmami ciemniejszych osadów. Gzyms, po którym przejechała karawana, widziany teraz z lewej strony wydawał się o wiele za wąski, by mogło po nim przetoczyć się coś, co waży pięćdziesiąt tysięcy ton. Kiedy po nim przejeżdżali, Rashmika nie czuła się bezpiecznie, ale wmówiła sobie, że rozpadlina pod nimi ma głębokość tylko kilkudziesięciu metrów.
Podczas reszty przeprawy nie spotykała już kwestora. Po godzinie oceniła, że przeciwległa ściana rozpadliny wygląda na tylko nieco bardziej oddaloną od tej, którą zostawiali za sobą. Musieli się zbliżać do środka mostu. Dlatego szybko, ale robiąc jak najmniej zamieszania, Rashmika nałożyła skafander próżniowy i przekradła się na dach karawany.
Stąd widok był całkowicie odmienny od tego, który oglądała z hermetycznego przedziału. Znacznie łatwiej było jej obserwować dno przepaści, które znajdowało się dobre kilkanaście kilometrów poniżej. Z tej pespektywy wydawało się, że pełznie ono naprzód, podczas gdy płaska wstęga drogi mknęła w tył pod karawaną. Ta sprzeczność natychmiast spowodowała zawrót głowy i Rashmika odczuła nagłe pragnienie położenia się na dachu maszyny z rozrzuconymi rękami i nogami, by nie wypaść przez krawędź. Jednak ugięła tylko kolana i obniżyła środek ciężkości, przez co zdołała pozostać na nogach.
Droga wydawała się jedynie nieco szersza od karawany. Poruszali się środkiem, tylko czasami zjeżdżając na jedną lub drugą stronę, by uniknąć łaty zgrubiałego lodu lub kamieni, złożonych tam przez wybuchy wulkaniczne gdzieś na Heli. Niektóre z nich sięgały do wysokości połowy kół karawany. Świadomość, że walnęły w drogę i nie rozbiły mostu, dodawała Rashmice otuchy.
Nagle zauważyła coś na dnie rozpadliny. Była to ogromna kupa śmieci, o kilkukilometrowej średnicy. O ile Rashmika mogła stwierdzić, jej epicentrum leżało dokładnie pod mostem. Obok znajdowały się jakby resztki zburzonych konstrukcji, coś, co mogło być przechyloną na bok najwyższą partią iglicy, szczątki rozbitej maszynerii, przysypane pyłem i gruzem.
Więc ktoś próbował jednak przebyć most katedrą.
Przechodziła między pojazdami, przyglądając się Obserwatorom, którzy nadal przebywali na swych platformach nachylonych ku sferze Haldory. Ich lustrzane płyty twarzowe przywodziły Rashmice na myśl dziesiątki starannie zapakowanych tytanowych jaj.
Wtedy zobaczyła inną postać w skafandrze; czekała na następnym pojeździe, oparta o poręcz. Na widok Rashmiki, obróciła się ku niej i przywołała ją gestem.
Rashmika przeszła obok Obserwatorów i wkroczyła na następną kołyszącą się kładkę. Karawana ostro skręciła, przejechała krętym przejściem między dwoma zawałami, a potem, podskakując i chrzęszcząc, pokonała serię mniejszych przeszkód.
Druga postać miała na sobie typowy skafander próżniowy. Rashmika nie miała pojęcia, czy to typ noszony przez Obserwatorów, gdyż nigdy nie widziała, co mają pod habitami. Lustrzana srebrna przyłbica nic nie zdradzała.
— Pietr? — spytała na kanale ogólnym.
Nie było odpowiedzi, natomiast postać zaczęła ją jeszcze usilniej przywoływać.
Czy to jakaś pułapka? Kwestor wiedział o jej rozmowie z młodym człowiekiem. Całkiem prawdopodobne, że wiedział również o ich wcześniejszym spotkaniu na dachu i na pewno nie był z tego zadowolony. Ale ponieważ teraz załatwił jej pracę w brygadzie czyścicieli, uważała, że jest zainteresowany tym, by ją dowieźć do Drogi Ustawicznej.
Rashmika zbliżyła się do tajemniczej postaci. Jej skafander miał twardą powłokę i ściśle przylegał do ciała. Hełm i oliw — kowozielone kończyny z harmonijkowymi stawami błyszczały srebrem. Odmiennie niż skafandry pieszych pielgrzymów, ten był pozbawiony ornamentacji czy religijnych ozdób.
Płyta twarzowa zwróciła się ku niej. Zobaczyła, jak plamy światła połyskują na twarzy za szybą, cień pada poniżej wydatnych kości policzkowych.
Pietr wyciągnął ramię i drugą dłonią odsunął klapkę na przegubie. Odwinął cienkie włókno optyczne i podał koniec Rashmice.
Oczywiście. Bezpieczna łączność. Wzięła włókno i włożyła do odpowiedniego gniazda swego skafandra. Takie włókna umożliwiały łączność między skafandrami w przypadku awarii radia czy sieci ogólnej. Nadawały się też idealnie do prywatnych rozmów.
— Cieszę się, że ci się udało — powiedział Pietr.
— Szkoda, że nie rozumiem powodów tej zabawy w konspi ratorów.
— Lepiej dmuchać na zimne. Naprawdę nie powinienem był rozmawiać z tobą na temat zniknięć, przynajmniej nie na dole, we wnętrzu karawany. Czy myślisz, że ktoś nas słyszał?
— Kiedy odszedłeś, przyszedł kwestor i przeprowadził ze mną cichą rozmowę.
— To zupełnie mnie nie dziwi — odparł Pietr. — On tak na prawdę nie jest człowiekiem religijnym, ale wie, kto smaruje mu chleb masłem. Kościoły płacą mu pensję, więc nie chce, by ktoś kołysał jego łódź, szerząc nieortodoksyjne pogłoski.
— Przecież nie nawoływałeś do likwidacji kościołów — odparła Rashmika. — Z tego, co pamiętam, rozmawialiśmy jedynie o zniknięciach.
— Cóż, z punktu widzenia pewnych ludzi jest to wystarczająco niebezpieczne. Skoro już o tym mówimy, to znaczy punkcie widzenia, czyż nie jest to coś pięknego?
Pietr obrócił się wkoło na piętach, wykonując wolną dłonią zamaszysty ruch.
Rashmika uśmiechnęła się na widok jego entuzjazmu.
— Nie jestem pewna. Niespecjalnie lubię wysokości.
— Och, daj spokój. Zapomnij o tej całej sprawie ze zniknięciami, zapomnij o swym śledztwie, przynajmniej teraz. Podziwiaj widok. Miliony ludzi nigdy, przenigdy nie zobaczą tego, co teraz widzisz.
— Mam uczucie, jak gdybyśmy wchodzili na cudze terytorium, jakby czmychacze zbudowali ten most po to, by go podziwiać, ale nigdy nie wykorzystywać.
— Niewiele o nich wiem. Powiem nawet, że nie mam pojęcia, co myśleli, kiedy go budowali. Ale most jest tutaj, prawda? Szkoda byłoby go nie wykorzystać.
Rashmika spojrzała w dół na kupę śmieci.
— Czy to prawda, co mówił mi kwestor? Czy ktoś kiedyś pró bował przeprowadzić przez ten most katedrę?
— Tak powiadają. Nie znajdziesz jednak o tym świadectwa w żadnym z zapisów ekumenicznych.
— Ale mimo wszystko to się wydarzyło?
— To była sekta, która się odłączyła — powiedział Pier. — Osobny kościół z małą katedrą. Nazywali się Numerykami. Nie byli częścią żadnej z organizacji ekumenicznych i mieli bardzo ograniczone kontakty handlowe z innymi kościołami. Ich system wierzeń był… dziwny. Przede wszystkim byli politeistami. Większość kościołów natomiast jest monoteistyczna i silnie nawiązuje do starej religii abrahamicznej. Nazywam ich kościołami siarki i ognia piekielnego. Jeden Bóg, jedno Niebo, jedno Piekło. Ale ci, którzy zrobili tam na dole ten bałagan… byli o wiele dziwniejsi. Cały ich ogląd świata — ich cała kosmologia — był tak beznadziejnie nie — ortodoksyjny, że nie było żadnej możliwości dialogu ekumenicznego. Numerycy byli żarliwymi matematykami. Uważali badanie liczb za najwyższe z powołań, za jedyny możliwy sposób zbliżenia się do świętości. Wierzyli, że istnieje Bóg dla każdej klasy liczb: Bóg liczb całkowitych, Bóg liczb rzeczywistych, Bóg zera. Mieli też bogów pomocniczych: drugorzędny Bóg liczb niewymiernych, drugorzędny Bóg liczb pierwszych. Inne kościoły nie mogły strawić takiego typu dziwactwa. Tak więc Numerycy byli ignorowani i po pewnym czasie stali się zacofanymi paranoikami.
— Nie dziwota w takich okolicznościach.
— Ale jest coś jeszcze. Interesowali się statystyczną interpretacją zniknięć i wykorzystywali tajemne teorie prawdopodobieństwa. W tamtym czasie nie było tak wielu zniknięć, więc było mniej danych — ale mówili, że ich metody są dostatecznie dobre, by sobie z tym radzić. A to, do czego doszli, było szokujące.
— Mów dalej. — Wreszcie Rashmika zrozumiała, dlaczego Pietr chciał, by wyszła na dach w połowie przeprawy.
— To oni jako pierwsi utrzymywali, że częstotliwość znik nięć rośnie, ale było to trudne do udowodnienia statystycznie. Twierdzili również, że same zniknięcia są coraz dłuższe, choć przyznawali, że dowody na to nie są „znaczące” w sensie staty stycznym.
— Ale mieli rację, prawda?
Pietr potaknął; w jego hełmie kiwał się odbity krajobraz.
— Przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą część. Obecnie nawet zgrubne metody statystyczne wykazują, że zniknięcia stają się zdecydowanie częstsze.
— A druga część?
— Nie została udowodniona. Ale nowe dane również jej nie obaliły.
Rashmika znowu zaryzykowała spojrzenie w dół.
— Ale co się z nimi stało? Dlaczego skończyli tam na dole?
— Nikt naprawdę nie wie. Jak mówiłem, kościoły nawet nie chcą przyznać, że próba przeprawy w ogóle miała miejsce. Jeśli głębiej pokopać — na przykład papierach odnoszących się do rzadkich transakcji handlowych — natrafi się na lakoniczne stwier dzenie, że Numerycy kiedyś istnieli, ale nie znajdziesz nic o tym, że przeprawiali się przez Otchłań Rozgrzeszenia.
— A jednak to się wydarzyło.
— Próbowali, owszem. Myślę, że nikt nigdy się nie dowie, dlaczego. Może była to rozpaczliwa próba, by zmniejszyć nieco prestiż kościołów, które ich ignorowały. Może opracowali skrót, który miał ich wyprowadzić na czele głównej procesji, bez tracenia z oczu Haldory. Nie ma to tak naprawdę znaczenia. Próbowali przeprawy, nie udało im się. A dlaczego im się nie udało, to już inna sprawa.
— Most się nie załamał — zauważyła Rashmika.
— Nie, nic nie wskazuje na to, że to z powodu mostu. Ich katedra była mała, jeśli porównać ją z głównymi, a miejsce wy padku pozwala stwierdzić, że zanim się ześlizgnęli, przejechali spory kawał drogi. Przypuszczam, że manewrowanie było trudną sprawą, i kiedy dojechali na środek mostu, stracili równowagę i spadli. Ale kto to wie?
— Jednak myślisz, że istnieje inna możliwość.
— Ta cała. statystyka. zniknięć nie przysporzyła im popularności. Pamiętasz, co mówiłem o innych kościołach, że nie chcą wiedzieć o wzrastającej częstotliwości zniknięć?
— Nie chcą, by świat się zmienił.
— Nie, nie chcą. Mają dobre układy w takiej sytuacji, jaka jest. Okrążają Helę, monitorują Haldorę, zarabiają na dostarczaniu reszcie ludzkiego kosmosu reliktów czmychaczy. Nie chcą, by pogłoski o apokalipsie porozbijały kokosy, które zarabiają.
— Więc sądzisz, że ktoś zniszczył katedrę Numeryków?
— To mógł być wypadek. Nikt nigdy nie mówił, że przejazd katedry nad Otchłanią Rozgrzeszenia to mądre działanie.
— Pomimo tego wszystkiego, Pietr, nie straciłeś wiary? Zobaczyła, jak zaciska dłonie na poręczy.
— Wierzę, że zniknięcia są w czasie kryzysu przesłaniem. Nie po prostu niemym wyrazem mocy, tak jak twierdzą kościoły,
cudem dla cudu, ale czymś o wiele bardziej znaczącym. Wierzę, że są one rodzajem zegara odliczającego czas i że godzina zero jest znacznie bliżej, niż ktokolwiek z władz każe nam wierzyć. Numerycy o tym wiedzieli. Czy uważam, że trzeba ufać kościołom? Ogólnie mówiąc, z jednym czy dwoma wyjątkami — nie. Wierzę im mniej więcej tak samo, jak w to, że mogę się wysikać w próżni. Ale nadal mam wiarę. To się nie zmieniło.
Pomyślała, że w jego słowach pobrzmiewa prawda, ale kiedy nie widziała jego twarzy, jej przypuszczenie było niewiele warte.
— Jest jednak coś jeszcze, prawda? Powiedziałeś, że kościoły nie byłyby w stanie ukryć wszystkich dowodów, że częstotliwość zniknięć się zmienia.
— Nie mogą.
Pietr puścił poręcz i wręczył Rashmice mały walec z odkręcanym wierzchem.
— Powinnaś to zobaczyć — powiedział. — Myślę, że to cię zainte resuje. Wewnątrz jest kawałek papieru z pewnymi znakami. Nie są opatrzone przypisami, ponieważ byłoby to bardzo niebezpieczne, gdyby ktoś z władz je rozpoznał.
— Musisz mi dać trochę więcej informacji.
— W Skale Czaszek, skąd pochodzę, żył człowiek o nazwisku Saul Templer. Znałem go. Był pustelnikiem mieszkającym w po rzuconym szybie czmychaczy pod miastem. Zarabiał na życie naprawianiem maszyn kopiących. Nie był szalony ani gwałtowny, ani nawet szczególnie dziwaczny, po prostu niezbyt dobrze do gadywał się z innymi mieszkańcami wioski i dlatego trzymał się od nich z dala. Miał w sobie coś, co sprawiało, że ludzie w jego obecności czuli się nieco nieswojo. Nie był zainteresowany żo nami, kochankami czy przyjaciółmi.
— A ty nie uważasz, że był dziwaczny?
— Cóż, w gruncie rzeczy nie był ani niegrzeczny, ani niegoś cinny. Utrzymywał czystość i nie miał — o ile wiem — jakichś naprawdę nieprzyjemnych nawyków. Jeśli składałaś mu wizytę, zawsze robił ci herbatę z wielkiego, starego samowara. Miał staro modną lutnię neuralną, na której od czasu do czasu grał. Zawsze chciał wiedzieć, co sądzisz o jego grze. — Rashmice wydawało się,
że przez płytę twarzową Pietra zobaczyła cień uśmiechu. — Tak naprawdę jego gra była dość okropna, ale nigdy nie miałem serca, by mu o tym powiedzieć.
— Jak go poznałeś?
— Moja praca polegała na utrzymywaniu w dobrym stanie naszego parku maszyn kopiących. Większość napraw wykony waliśmy sami, ale jeśli zepsutych maszyn zebrało się zbyt dużo albo po prostu nie radziliśmy sobie z uszkodzeniem, jeden z nas zawoził maszyny do groty Templera. Sądzę, że odwiedzałem go dwa, trzy razy do roku, i naprawdę nie miałem nic przeciwko temu. W gruncie rzeczy lubiłem starego dziwaka i jego grę na lutni. W każdym razie Templer się starzał. Podczas jednego z na szych ostatnich spotkań — to było jedenaście czy dwanaście lat temu — powiedział, że chce mi coś pokazać. Byłem zaskoczony, że do tego stopnia mi ufał.
— Bo ja wiem… Uważam, że jesteś typem człowieka, któremu całkiem łatwo zaufać, Pietr.
— Czy to ma być komplement?
— Nie jestem pewna.
— Cóż, w takim razie będę to uważał za komplement. O czym mówiłem?
— Templer oznajmił, że chce ci coś pokazać.
— To był kawałek papieru, którego kopię właśnie ci dałem. Okazało się, że Templer przez większą część życia zapisywał znik nięcia. Wykonał mnóstwo pracy — porównał zapisy w głównych kościołach, a nawet podróżował do Drogi, by zbadać te archiwa, które zwykle nie są dostępne. Jak mówiłem, był człowiekiem pilnym i ogarniętym pasją, a kiedy zobaczyłem jego notatki, zorientowałem się, że są to najlepsze osobiste zapisy zniknięć, jakie widziałem. Szczerze wątpię, czy gdzieś na Heli jest lepsze amatorskie opracowanie. Do rejestru zniknięć dołączono ol brzymi zbiór materiałów: notatki na temat świadków, jakości ich świadectw i wszelkie inne pomocnicze zbiory danych. Jeśli poprzedniego dnia wystąpiła erupcja wulkaniczna, ją również notował. Rejestrował wszystko, co niezwykłe, bez względu na to, jak mało wydawało się związane z tematem.
— Rozumiem, że coś znalazł. Czy to była ta sama rzecz, którą odkryli Numerycy?
— Nie — odparł Pietr. — Było tam coś więcej. Templer dosko nale wiedział, co głosili Numerycy. Jego własne dane w najmniej szym stopniu nie podważały ich teorii, że zniknięcia są coraz częstsze.
— Co wobec tego odkrył?
— Przekonał się, że nieoficjalne i oficjalne zapisy niezupełnie do siebie pasują.
Rashmika poczuła rozczarowanie. Oczekiwała czegoś więcej.
— Wielka mi rzecz — powiedziała. — Nie dziwię się, że Obser watorzy mogą od czasu do czasu zauważyć zniknięcie, którego wszyscy pozostali nie dostrzegą, zwłaszcza jeśli się to zdarzy pod czas jakichś innych…
— Źle mnie zrozumiałaś — przerwał jej ostro Pietr. Po raz pierwszy usłyszała w jego głosie irytację. — Nie chodziło o to, że kościoły odnotowały zniknięcia, które wszyscy inni przeoczyli. Chodzi o sytuację odwrotną. Osiem lat wcześniej — czyli jakieś dwadzieścia kilka lat temu — nastąpiło zniknięcie, które nie zna lazło się w oficjalnych zapisach kościoła. Rozumiesz, co mówię? Zniknięcie zostało zanotowane przez takich obserwatorów jak Templer, ale według kościołów nic takiego nie miało miejsca.
— Ale to zupełnie nie ma sensu. Dlaczego kościoły miałyby wymazywać informację o jakimś zniknięciu?
— Templer właśnie nad tym się zastanawiał.
A więc może podróż na dach mimo wszystko nie okazała się zupełnie bezcelowa.
— Czy to zniknięcie charakteryzowało się czymś, co mogłoby wyjaśnić, dlaczego nie znalazło się w oficjalnych zapisach? Czy nie spełniało ono oficjalnych kryteriów?
— Takich jak? Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Może na przykład trwało bardzo krótko?
— Jeśli Templer miał rację, było to jedno z najdłuższych znik nięć, jakie kiedykolwiek zarejestrowano. Jedna i jedna piąta sekundy.
— W takim razie nie rozumiem. Co Templer miał na ten temat do powiedzenia?
— Dobre pytanie — powiedział Pietr — ale prawdopodobnie nikt na nie w najbliższej przyszłości nie odpowie. Saul Templer nie żyje. Umarł siedem lat temu.
— Przykro mi. Odniosłam wrażenie, że go lubiłeś. Ale, jak sam powiedziałeś, starzał się.
— Owszem, ale to nie ma nic wspólnego z jego śmiercią. Zna leźli go porażonego prądem elektrycznym, kiedy reperował jedną ze swoich maszyn.
— W porządku. — Miała nadzieję, że nie wydała się zbyt bez względna. — Więc stał się nieostrożny.
— Nie Saul Templer — odparł Pietr. — Nie był ani trochę nie ostrożny. Na tym polegał ich błąd.
Rashmika nachmurzyła się.
— Ich błąd?
— Tych, którzy go zabili — wyjaśnił.
Stali przez chwilę w milczeniu. Karawana minęła punkt szczytowy mostu i rozpoczął się długi łagodny zjazd na drugą stronę rozpadliny. Na lewo, na południowo-zachodniej ścianie Rashmika zobaczyła drugi kręty gzyms. Wydawał się narysowany ołówkiem na ścianie, ale jednak to naprawdę był gzyms. Bardzo niedługo znajdą się na nim, mając przeprawę za sobą. Będą mogli powiedzieć, że most wytrzymał i że ze światem wszystko będzie dobrze — przynajmniej tak dobrze jak wtedy, kiedy wyruszali.
— Czy dlatego tutaj przybyłeś? — zapytała Pietra. — Dowiedzieć się, dlaczego zabili staruszka?
— To nie jest jedno z twoich świeckich dochodzeń — odparł.
— Jeśli to nie jest dochodzenie, to po co tu jesteś?
— Chciałbym wiedzieć, dlaczego zamordowali Saula, ale chciał bym dowiedzieć się czegoś więcej: dlaczego przekłamali słowa Boga.
Już pytała go o jego wiarę, ale nadal chciała zbadać granice jego uczciwości. Musi być jakaś szparka, jakieś pęknięcie w tarczy jego wiary.
— Więc wierzysz w to, że zniknięcia są słowami Boga?
— Mocniej niż w cokolwiek innego.
— W takim razie… jeżeli prawdziwy wzorzec zniknięć różni się od oficjalnej wersji, prawdziwe przesłanie Boga jest ukrywane; słowo boże jest przekazywane ludowi w wypaczonej postaci.
— Właśnie tak. — W jego głosie brzmiało zadowolenie. Miała wrażenie, że po raz pierwszy od wieków zdjęto z niego brzemię. — A moja pomyłka polegała na tym, że myślałem, iż zdołam uciszyć te wątpliwości poprzez bezmyślną obserwację. Ale to nie pomogło. Zobaczyłem, jak tam stoisz, niezłomna i niezależna, i zrozumiałem, że muszę zrobić to samo.
— To… bliskie temu, co ja sama czułam.
— Powiedz mi o swoim dochodzeniu, Rashmiko. Opowiedziała mu więc o Harbinie, o tym, że według niej został siłą nawrócony przez któryś z kościołów. Opowiedziała, jak reszta rodziny zaakceptowała jakiś czas temu wiarę Harbina, ale ona nigdy nie mogła się pogodzić z faktem, że tak łatwo się ulotnił.
— Musiałam to zrobić — powiedziała. — Musiałam odbyć tę pielgrzymkę.
— Myślałem, że nie jesteś pielgrzymem.
— To przejęzyczenie — odpowiedziała. — Ale nie była pewna, czy rzeczywiście mówiła szczerze.
Górne pokłady „Nostalgii za Nieskończonością” były zapchane ewakuowanymi. Antoinette nie chciała myśleć o nich jak o bydle, ale gdy natknęła się na masę ciał i nie mogła swobodnie przejść, poczuła frustrację. Wiedziała, że to istoty ludzkie, zwykli ludzie wplątani w wir wydarzeń, które ledwie pojmowali. W innych okolicznościach mogłaby być jedną z nich, równie przestraszoną i oszołomioną jak oni. Jej ojciec zawsze podkreślał, jak łatwo można się znaleźć po niewłaściwej stronie. Nie zawsze jest to kwestia inteligencji i siły zdecydowania. Nie zawsze chodzi o dzielność lub wewnętrzną dobroć. Może równie dobrze chodzić o miejsce twego nazwiska w spisie alfabetycznym, skład chemiczny krwi albo o to, czy masz wystarczające szczęście, by być córką człowieka, który akurat posiada statek.
Powstrzymywała się od przepychania przez tłumy ludzi czekających na załatwienie ich spraw, starając się jak najgrzeczniej posuwać do przodu, patrząc w oczy i przepraszając z uśmiechem. Ale motłoch — nie mogła tak o nich nie myśleć, mimo dobrych intencji — był tak głupi, że cierpliwości starczyło jej tylko na dwa pokłady. Potem coś w niej pękło i zaczęła przepychać się z całej siły, z zaciśniętymi zębami, ignorując wymysły, które szły w ślad za nią.
Wreszcie przepchnęła się przez tłum i przeszła przez trzy bezludne poziomy, wykorzystując drabiny międzypokładowe i schody. Poruszała się niemal w ciemnościach, klnąc w duchu, że nie wzięła latarki. Potem weszła w coś mokrego i kleistego i cieszyła się, że tego nie widzi.
W końcu znalazła działającą windę i wezwała ją kontrolkami. Nachylenie statku było niepokojąco widoczne, ale dotychczas chyba nie wpłynęło to na główne funkcje statku. Słyszała, jak winda sunie ku niej, grzechocząc o szyny indukcyjne, i wykorzystała chwilę, by sprawdzić poziom neutrino na swej jednostce przegubowej. Przy założeniu, że monitory na planecie dalej zasługują na zaufanie, statek miał obecnie pięć czy sześć procent poniżej niezbędnej wartości napędu. Kiedy ten próg zostanie osiągnięty, statek będzie miał wystarczająco dużo energii, by podnieść się z powierzchni Araratu i wlecieć na orbitę.
Tylko pięć lub sześć procent. Kiedyś potok neutrino przeskakiwał taką wartość w ciągu kilku minut. Bez pośpiechu, Johnie — pomyślała. — Nikomu z nas nie jest aż tak pilno.
Winda zwalniała, aż zatrzymała się ze szczękiem mechanizmów. Drzwi się otworzyły. Kiedy Antoinette weszła do pustej kabiny, kleista ciecz spłynęła za nią. Znowu poczuła wściekłość, że zapomniała zabrać ze sobą latarkę. Zrobiła się niedbała i uważała za pewnik, że kapitan wpuści ją do swego królestwa niczym przyjaciela domu. Ach, proszę wejdź. Rozsiądź się wygodnie. Co słychać?
A jeśli tym razem nie powita jej z entuzjazmem? W windzie nie działał prawidłowo żaden z systemów sterowania głosem. Z wyuczoną łatwością Antoinette odczepiła panel dostępu, odsłaniając sterowanie ręczne. Kontrolki oznakowano staroświeckim pismem, ale już się z nimi zapoznała. Winda zawiezie ją w dół, a potem będzie musiała przesiąść się do innej, co oznacza co najmniej kilkusetmetrową podróż przez statek, przy założeniu, że od czasu jej ostatniej wizyty na drodze nie pojawiły się żadne zapory. A może byłoby lepiej wejść na górę i wsiąść w inną windę? Antoinette zdawała sobie sprawę, że minuta tu czy tam może decydować o wszystkim.
Ale wtedy winda ruszyła. I ona nie miała z tym nic wspólnego.
— Cześć, Johnie — powiedziała.