DWADZIEŚCIA TRZY

Hela, 2727

Quaiche siedział w swej mansardzie sam, jeśli nie liczyć skafandra ornamentowanego. Słyszał tylko własny oddech i troskliwe dźwięki fotela, na którym spoczywał. Światło przenikające przez na wpół zaciągnięte żaluzje bazgrało po pokoju równoległe ognisto — czerwone linie.

Czuł bardzo słabo — i tylko dlatego, że nauczył się to odczuwać — delikatne ruchy posuwającej się po Drodze Lady Morwenny: kołysanie się na boki i zgodnie z kierunkiem ruchu. Ten ruch wcale go nie irytował — był źródłem pokrzepienia. Gdyby katedra znieruchomiała niczym skała, wiedziałby, że mają opóźnienie w stosunku do Haldory. Ale katedra nie zatrzymała się od przeszło wieku, a i wtedy jedynie na kilka godzin, podczas awarii reaktora. Zawsze od tamtego czasu, mimo że rosła, podwajając a potem jeszcze raz podwajając swój rozmiar, ciągle się poruszała, przesuwając po Drodze z szybkością potrzebną do utrzymania Haldory w stałej pozycji dokładnie nad sobą. Dlatego planeta przesyłała swój obraz za pośrednictwem luster do chirurgicznie otwartych, wiecznie czujnych oczu Quaiche’a. Żadna inna katedra na Drodze nie miała takich osiągnięć: największy rywal Lady Morwenny, Żelazna Lady, wypadła pięćdziesiąt dziewięć lat temu na cały obrót. Hańba tej awarii — konieczność czekania w tym samym miejscu, dopóki inne katedry po trzystu dwudziestu dniach znowu nie pojawią się w okolicy — po sześciu dekadach nadal bardzo jej ciążyła. Wszystkie inne katedry, z Lady Morwenną włącznie, miały okno z witrażem upamiętniające tamto upokorzenie.

Fotel zwrócił go ku zachodniemu oknu, podnosząc się lekko, by poprawić mu widok. Kiedy Quaiche się poruszał, okna przesuwały się wokół niego; bez względu na to, w którą stronę skierował fotel, Haldora była głównym obiektem odbitym w jego kierunku. Quaiche widział ją wielokrotnie odbitą, światło skręcało pod kątami prostymi i znowu biegło w tył, powiększane i zmniejszane soczewkami achromatycznymi, ale nadal pozostawało światłem, a nie jakimś wizerunkiem na ekranie z drugiej czy trzeciej ręki.

Było tam stale, jednak widok zmieniał się z godziny na godzinę. Przede wszystkim oświetlenie Haldory zmieniało się w czterogodzinnym cyklu orbity Heli: od całkowicie jasnej tarczy, przez półksiężyc, do gnębionej burzami nocnej strony. A nawet podczas danej fazy szczegóły cieni i podziału na pasy różniły się od przejścia do przejścia. Wystarczyło to — choć ledwie — by trzymać z dala odczucie, że obraz wypalono mu w mózgu.

Oczywiście widział nie tylko to. Haldorę otaczał pierścień koloru od czarnego do srebrnoszarego, wreszcie — choć zapakowane w pasmo nierozróżnialnych szczegółów — Quaiche widział swoje bezpośrednie otoczenie. Mógł spojrzeć w bok i przesunąć Haldorę na kraniec swego pola widzenia, gdyż lustra ogniskowały obraz na jego oczach, a nie samych źrenicach. Ale nie czynił tego zbyt często — obawiał się, że zniknięcie nastąpi akurat wtedy, gdy nie będzie całkowicie skupiał uwagi na planecie.

Haldora świeciła stale bezpośrednio przed nim, nauczył się jednak, jak najskuteczniej wykorzystać swe peryferyjne widzenie. To zdumiewające, jak mózg jest zdolny zapełniać luki, sugerować szczegóły, których oczy nie są tak naprawdę zdolne rozróżniać. Więcej niż raz Quaiche dochodził do wniosku, że gdyby ludzie naprawdę pojęli, w jakim stopniu ich świat jest syntetyczny — jak wielka jego część jest zszyta nie z danych dostarczonych przez bezpośrednią percepcję, ale z interpretacji, pamięci, rozsądnych domysłów — najzwyczajniej by zwariowali.

Spojrzał na Drogę. W oddali, na wschodzie, przed Lady Morwenną, coś wyraźnie mrugało. To była północna granica gór Gullveig, najwyższego łańcucha na południowej półkuli Heli, który należało przekroczyć przed względnie łatwymi do pokonania Równinami Jaraxa, aby szybko przebiec po nich do Diabelskich Schodów. Droga przecinała północne flanki Łańcucha Gullveig, przechodziła przez podnóża gór serią kanionów o wysokich ścianach. I tam właśnie, jak meldowano, obsunął się lód. Mówiono, że jest głęboki na setki metrów i całkowicie tarasuje istniejącą trasę. Wcześniej tego dnia Quaiche osobiście rozmawiał z kierownikiem zespołu naprawczego Drogi Ustawicznej, mężczyzną o nazwisku Wyatt Benjamin. Stracił on nogę w jakimś dawnym, niewyjaśnionym wypadku.

— Powiedziałbym, że to sabotaż — oświadczył Benjamin. — Kil kanaście ładunków niszczących z opóźnionym zapłonem, umieszczonych w ścianie podczas ostatniego przejścia. Akcja dywersyjna katedr idących na końcu. Nie nadążają, więc wszyscy inni też nie powinni nadążać.

— To całkiem poważne oskarżenie, gdyby wystąpić z nim publicznie — powiedział Quaiche, jakby taka myśl nigdy nie wpadła mu do głowy. — Mimo to może pan mieć słuszność, choć boli mnie przyznanie się do tego.

— Pytanie, kto to uprzątnie. Trzeba to zrobić w ciągu… ilu…? maksimum dziesięciu dni, zanim dotrzemy do przeszkody.

Wyatt Benjamin przytaknął.

— Jednak możecie nie chcieć być tak blisko podczas oczyszczania drogi.

— Dlaczego?

— Nie mamy zamiaru tego przekopywać.

Quaiche doskonale rozumiał, co mężczyzna ma na myśli.

— Obsunięcie tej wielkości wydarzyło się trzy, cztery lata temu, prawda? Tam niedaleko Skrzyżowania Glum? Chyba pamiętam, że oczyszczono je, używając konwencjonalnego sprzętu niszczącego. Uprzątnięto całość w ciągu mniej niż dziesięciu dni.

— Moglibyśmy to zrobić szybciej niż w dziesięć dni — odpowiedział Benjamin — ale mamy tylko połowę zwykłego przydziału sprzętu i ludzi.

— To dziwne — odpowiedział Quaiche, chmurząc się. — Co się przydarzyło reszcie?

— Nic. Po prostu wszyscy zostali zarekwirowani, ludzie i ma szyny. Niech pan mnie nie pyta, kto za tym stoi. Ja pracuję tylko dla Drogi Ustawicznej. I przypuszczam, że gdyby to miało coś wspólnego ze sprawami Wieży Zegarowej, już by pan o tym wiedział, prawda?

— Prawdopodobnie bym wiedział. Musi to być na trochę niższym poziomie niż Wieża Zegarowa. Moja hipoteza? Inne biuro Drogi znalazło coś, co pilnie powinno być zrobione, o czym zapomnieli podczas poprzedniego okrążenia. Potrzebują całego ciężkiego sprzętu, by zrobić to szybko, zanim ktokolwiek zauważy.

— Cóż, my zauważamy — powiedział Benjamin. Wydawało się, że uważa wyjaśnienie Quaiche’a za wiarygodne.

— W takim razie musi pan znaleźć inne środki usunięcia blokady.

— Mamy już inne środki — odpowiedział mężczyzna.

— Boski Ogień. — Quaiche zmusił swój głos do wyrażenia nabożnego lęku.

— Jeśli będzie trzeba, właśnie to wykorzystamy. Dlatego wozimy to ze sobą.

— Jądrowe zniszczenie powinno być traktowane jako absolut nie ostateczne wyjście — powiedział Quaiche, mając nadzieję, że w jego głosie słychać ton upomnienia. — Czy jest pan całkowicie pewien, że tej blokady nie można usunąć środkami konwencjonalnymi?

— W ciągu dziesięciu dni dostępnym sprzętem i z dostępnymi ludźmi? Żadnej pieprzonej nadziei.

— Więc to będzie musiał być Boski Ogień. — Quaiche zrobił wieżyczkę ze swych patykowatych palców. — Niech pan poinformuje inne katedry, bez względu na to, co dokładnie wyznają. My poprowadzimy pochód. Inni niech lepiej odsuną się na bezpieczną odległość, chyba że od ostatniego razu ulepszyli swoje osłony.

— Nie ma innego wyjścia — zgodził się Wyatt Benjamin. Quaiche położył dłoń na jego ramieniu.

— W porządku. Co musi być zrobione, to musi. Bóg będzie nas strzegł.

Quaiche wyrwał się z drzemki i uśmiechnął się. Człowiek Drogi Ustawicznej już odszedł, by zorganizować niecodzienne i otoczone czcią rozmieszczanie sterowanych urządzeń fuzyjnych. Quaiche był sam z Drogą, skafandrem ornamentowanym i odległym, wabiącym mruganiem Łańcucha Gullveig.

— To ty zorganizowałeś ten lód, prawda? Odwrócił się do skafandra ornamentowanego.

— Kto kazał ci mówić?

— Nikt.

Walczył, by jego głos nie zdradzał odczuwanego lęku.

— Uważano, że nie będziecie mówić, dopóki wam tego nie umożliwię.

— Najwyraźniej tak nie jest. — Głos był cienki, piskliwy: wytwór taniego głośnika przyspawanego do tylnej części głowy skafandra, poza zasięgiem wzroku przypadkowych gości.

— Słyszymy wszystko, Quaiche, i mówimy, kiedy nam to od powiada.

To powinno być niemożliwe. Głośnik powinien pracować tylko wtedy, kiedy Quaiche go włączy.

— Nie powinniście być w stanie tego robić.

Głos — brzmiał jak wytwór taniego dętego drewnianego instrumentu — zdawał się z niego kpić.

— To tylko początek, Quaiche. Zawsze znajdziemy wyjście z każdej klatki, jaką wokół nas zbudujesz.

— Więc powinienem was teraz zniszczyć.

— Nie możesz. I nie powinieneś. Nie jesteśmy twoimi wrogami, Quaiche. Chyba do tej pory już się o tym przekonałeś. Jesteśmy tutaj, by ci pomóc. Po prostu sami potrzebujemy w rewanżu odrobinę pomocy.

— Jesteście demonami. Nie negocjuję z demonami.

— Nie demonami, Quaiche. Tylko cieniami, takimi samymi, jakim ty jesteś dla nas.

Prowadzili tę rozmowę już wiele razy.

— Mogę obmyślić sposób, by was zabić.

— Więc dlaczego nie spróbujesz?

Odpowiedź pojawiła się nieproszona w jego głowie, tak jak zawsze: ponieważ mogą się okazać dla niego przydatni. Ponieważ na razie mógł ich kontrolować. Ponieważ bał się tego, co się stanie, jeśli ich zabije, w równym stopniu jak tego, co się stanie, gdy pozwoli im żyć. Ponieważ wiedział, że tam, skąd ta partia przybyła, jest więcej takich samych.

O wiele więcej.

— Wiecie dlaczego — powiedział. Brzmiało to żałośnie nawet dla niego samego.

— Znikania występują coraz częściej — powiedział skafander. — Wiesz, co to znaczy, prawda?

— To znaczy, że żyjemy w czasach końca. Tylko tyle.

— To znaczy, że ukrycie zawodzi. Że maszyneria wkrótce będzie widoczna dla wszystkich.

— Nie ma żadnej maszynerii.

— Sam ją widziałeś. Inni też ją zobaczą, kiedy znikania osiągną swoją kulminację. I wcześniej czy później ktoś będzie chciał ubić z nami interes. Po co czekać do tej pory, Quaiche? Dlaczego nie handlować z nami na najlepszych możliwych warunkach?

— Nie handluję z demonami.

— Jesteśmy jedynie cieniami — powtórzył skafander. — Tylko cieniami szepczącymi przez dzielącą nas przepaść. Teraz pomóż nam przez nią się przeprawić, tak, byśmy mogli cię wesprzeć.

— Nie zrobię tego. Nigdy.

— Nadchodzi kryzys, Quaiche. Wiele wskazuje na to, że już się zaczął. Widziałeś uchodźców. Znasz historie, które opowiadają: o maszynach, które wynurzają się z mroku, z zimna. Maszyneria eksterminacji. Widzieliśmy, co stało wcześniej tutaj, w tym układzie. Nie pokonacie ich bez naszej pomocy.

— Bóg się wtrąci — powiedział Quaiche. Oczy mu łzawiły, obraz Haldory zacierał się.

— Boga nie ma — odparł skafander. — Jesteśmy tylko my, a my nie mamy nieograniczonej cierpliwości.

Potem skafander zamilkł. Powiedział to, co miał w tym dniu powiedzieć, i zostawił Quaiche’a samego, we łzach.

— Boży Ogień — wyszeptał.


Ararat, 2675

Gdy Vasko powrócił do serca góry lodowej, muzyka już nie grała. Z lekkim, ale nieporęcznym inkubatorem w dłoni przeszedł przez plątaninę lodowych drzewców, dobrze przetartą trasą. Lód dzwonił i trzeszczał, kiedy inkubator zawadzał o którąś z przeszkód. Scorpio nie zalecał pośpiechu, ale Vasko wiedział, że świnia chciał mu tylko oszczędzić niepotrzebnych zmartwień. Nawiązał więc łączność z Bloodem, opowiedział Urton, co się dzieje, i zaraz ruszył z powrotem z inkubatorem.

Kiedy zbliżał się do rozcięcia w statku, wiedział, że już jest po wszystkim. Z lodowego sufitu, w którym ktoś wypalił metrową dziurę ku niebu, bił snop światła, w którym stał Scorpio. Oświetlona z góry twarz wyglądała jak światłocień. Miał zamknięte oczy, delikatnie owłosiona skóra na czole miała szaroniebieski odcień. W ręku trzymał przedmiot, z którego kapała na śnieg czerwień.

— Proszę pana? — spytał Vasko.

— Zrobione — odparł Scorpio.

— Przykro mi, że musiał pan to zrobić.

Jasnoróżowe, nabiegłe krwią oczy spoczęły na nim. Dłonie Scorpia drżały. Kiedy się odezwał, jego idealny ludzki głos brzmiał cienko, jak głos ducha, któremu straszenie wyrwało się spod kontroli.

— Na pewno nie tak przykro jak mnie.

— Zrobiłbym to, gdyby mnie pan o to poprosił.

— Nie poprosiłbym ciebie — odparł Scorpio. — Nie poprosiłbym nikogo.

Vasko szukał słów. Chciał spytać Scorpia, czy Skade pozwoliła mu być miłosiernym. Wszystko skończyło się w niecałe dziesięć minut. Czy oznaczało to, że w czasie zadawania bólu dała Clavainowi chwilę wytchnienia od obiecywanej powolnej śmierci? Czy okazała łaskę, skracając choćby tylko o parę minut niewypowiedziane cierpienia?

Nie wiedział. Nie był pewien, czy naprawdę chce wiedzieć.

— Przyniosłem inkubator, proszę pana. Czy dziecko…

— Z Aurą wszystko w porządku. Jest z matką.

— A Skade, proszę pana?

— Skade umarła — odparł Scorpio. — Wiedziała, że zbyt długo nie pożyje. — Głos świni był bezbarwny, pozbawiony uczuć. — Przekierowała rezerwy własnego ciała, by utrzymać Aurę przy życiu. Kiedy ją otworzyliśmy, niewiele już z niej pozostało.

— Chciała, by Aura przeżyła — powiedział Vasko.

— Albo chciała mieć pozycję przetargową, kiedy przyjdziemy z Clavainem.

Vasko uniósł w górę lekkie plastikowe pudło i powtórzył:

— Inkubator, proszę pana. Musimy natychmiast włożyć do niego dziecko.

Scorpio nachylił się i wytarł ostrze o śnieg. Czerwona plama wsiąkła, tworząc wzory, które Vaskowi przypominały irysy. Pomyślał, że Scorpio odrzuci nóż, ale świnia wsunął go do kieszeni.

— Jaccottet i Khouri włożą dziecko do inkubatora — oznajmił. — Tymczasem my zajmiemy się Clavainem.

— W jakim sensie, proszę pana?

— Jego ostatnim życzeniem. Chciał zostać pochowany w morzu. — Scorpio ruszył w stronę statku. — Myślę, że tyle jesteśmy mu winni.

— Czy to były jego ostatnie słowa, proszę pana?

Scorpio odwrócił się do Vaska i z przechyloną na bok głową przez dłuższy czas uważnie mu się przyglądał. Vasko znowu czuł się poddany ocenie — starzec tak go przedtem taksował — i wywołało to w nim takie samo uczucie, że nie dorasta do standardów. Czego te potwory z przeszłości od niego chcą? Czego po nim oczekują?

— Nie. To nie były jego ostatnie słowa — odparł spokojnie Scorpio.

Położyli worek z ciałem na obrzeżach lodu okalającego górę. Vasko musiał sobie ciągle przypominać, że nadal jest dopiero środek poranka: mokre szare niebo, od horyzontu do horyzontu zasłonięte chmurami, wisiało jak sufit nad szczytem góry lodowej. Kilka kilometrów dalej, nad morzem, na tym samym suficie rysowała się groźna plama mokrego atramentu w kształcie czarnego oka. Zdawała się poruszać pod wiatr, jakby szukając czegoś w dole. Na horyzoncie błyskawice znaczyły chromowymi liniami zmatowiałe srebro niebios. Odległy deszcz spadał powolnymi strumieniami koloru sadzy.

Wokół góry lodowej falowały leniwe szare kształty. Wszędzie powierzchnię wody przecinały zgrabne ruchome widziadła w oleistym turkusowozielonym kolorze. Vasko widział je już wcześniej: wznosiły się ponad powierzchnię, pozostawały tam chwilę, a potem znikały, zanim wzrok zdążył się na nich na dłużej zogniskować. Miało się wrażenie, że rozległa ławica wielorybopodobnych obiektów okrąża górę lodową. Widziadła wydymały się i wirowały między falami i pianą. Zlewały się i rozłączały, krążyły i nurkowały; ich dokładnego kształtu i rozmiarów nie sposób było określić. Ale nie były to zwierzęta. Były ogromnymi agregacjami mikroorganizmów, działającymi w skoordynowany sposób.

Vasko spostrzegł, że Scorpio przypatruje się morzu. Na jego twarzy malował się wyraz, którego Vasko nigdy u niego nie widział. Czy to trwoga?

— Coś się dzieje, prawda? — zapytał.

— Musimy go wynieść poza lód — oświadczył Scorpio. — Łódź wytrzyma jeszcze kilka godzin. Pomóż mi go przenieść.

— Powinniśmy się pośpieszyć, proszę pana.

— Myślisz, że to, jak długo to robimy, ma najmniejsze znaczenie?

— Z tego, co pan mówił, wynika, że to ważne dla Clavaina. Dźwignęli worek do najbliższej łodzi. W dziennym świetle czarny kadłub nie wyglądał tak równo, jak go Vasko zapamiętał. Gładka metalowa powierzchnia była popstrzona i podziurawiona plamami korozji. W niektórych głębokich dziurach mieścił się nawet kciuk. Gdy przenosili worek przez burtę, kawałki skorodowanego metalu odpadały z miejsc, które Vasko dotknął kolanem. Obydwaj wgramolili się na pokład. Urton, która miała pozostać na krawędzi góry lodowej, popchnięciem pomogła im ruszyć. Scorpio włączył silnik. Woda wzburzyła się i łódka zaczęła wycofywać się w morze tym samym kanałem, który wycięła w obrzeżu.

— Chwileczkę.

Vasko spojrzał w stronę mówiącego: to Jaccottet wynurzył się z góry, niosąc inkubator, najwyraźniej cięższy niż wtedy, gdy niósł go Vasko.

— O co chodzi?! — zawołał Scorpio, przełączając silnik na jałowy bieg.

— Nie możecie odpływać bez nas.

— Nikt nie odpływa.

— Dziecko potrzebuje opieki lekarskiej. Musimy jak najszybciej dostarczyć je na stały ląd.

— Dostarczycie. Czy słyszałeś, co mówił Vasko? Leci tu samolot. Siedźcie na miejscu, a wszystko będzie w porządku.

— Przy takiej pogodzie samolot może lecieć godziny, a my nie wiemy, jak stabilna jest ta góra.

Vasko poczuł gniew Scorpia. Po skórze przeszedł mu dreszcz.

— Więc co proponujesz?

— Mówię, że powinniśmy teraz wypłynąć, proszę pana, w obu łodziach, tak jak tu przypłynęliśmy. Samolot odszuka nas przez radio. I przejmie nas po drodze. W ten sposób zaoszczędzimy czas i nie będziemy musieli się martwić, że ta rzecz pod nami się zawali.

— Uważam, że ma rację, proszę pana — poparł go Vasko.

— Kto cię pyta? — rzucił Scorpio.

— Nikt, proszę pana, ale sądzę, że teraz wszyscy mamy w tym swój udział, prawda?

— Nie masz w niczym udziału, Malinin.

— Clavain chyba myślał, że mam.

Spodziewał się, że świnia zabije go na miejscu. Możliwość ta tkwiła w jego mózgu, nawet kiedy powędrował wzrokiem do tamtego głębokiego czarnego oka w chmurach. Było teraz bliżej — nie więcej niż kilometr nad nimi — i wychylało się w dół, zaczynając sięgać czymś guzikowatym ku morzu. To tornado, uświadomił sobie Vasko. Tylko tego im brakowało.

Ale Scorpio jedynie warknął i ponownie włączył silnik.

— Jesteś ze mną czy nie? Jeśli nie, wysiadaj i czekaj na lodzie z innymi.

— Jestem z panem, proszę pana — oznajmił Vasko. — Nie rozumiem tylko, dlaczego nie możemy załatwić tego tak, jak mówi Jaccottet. Możemy wyruszyć obiema łodziami i pogrzebać Clavaina po drodze.

— Wynoś się.

— Jak to, proszę pana?

— Powiedziałem, wysiadaj. Bez dyskusji.

Vasko zaczął coś mówić. Niekiedy odtwarzał w myślach ten incydent, ale nigdy nie było dla niego jasne, co chciał powiedzieć świni w tamtej chwili. Może już wiedział, że w tym momencie przekroczył linię i nic, co powie czy zrobi, tego nie cofnie.

Scorpio zadziałał z szybkością błyskawicy. Puścił kontrolkę silnika, schwycił Vaska obydwiema raciczkami i opuścił za burtę. Vasko poczuł, jak górna krawędź metalowego poszycia łodzi łamie się pod jego udem niczym krucha czekolada. Potem uderzył plecami o równie kruchy motek lodowych włókien i w końcu zapadł się w wodę, zimniejszą niż cokolwiek, co sobie wyobrażał. Dotkliwe zimno walnęło go w plecy, oślepiło bólem. Nie mógł oddychać. Nie był w stanie krzyczeć ani złapać się czegoś solidniejszego. Ledwie pamiętał własne nazwisko; ledwie zdawał sobie sprawę, jak straszną rzeczą jest utonięcie.

Zobaczył, że łódź odpływa w morze. Zobaczył, jak Jaccottet odkłada inkubator na ziemię i razem z Khouri, która wyłoniła się z tyłu, podchodzą do niego szybko, ale ostrożnie.

Niebo było jednolicie szare jak kora mózgowa, z wyjątkiem ciemnego oka burzowego. Wypustka czerni niemal dosięgała powierzchni wody, zagięta w bok, w stronę góry lodowej.


* * *

Scorpio zatrzymał łódź. Kołysała się na metrowej fali, nie tyle unosząc się na wodzie, ile spoczywając na ruchomej tratwie niebieskozielonej materii organicznej. Tratwa rozciągała się we wszystkich kierunkach, ale najgrubsza była w epicentrum, które prawdopodobnie znajdowało się dokładnie tam, gdzie zatrzymała się łódź. Tratwę otaczało czarne jak węgiel pasmo stosunkowo czystej wody, a za nim leżało kilka innych wyraźnych wysp z materii Żonglerów. Pod powierzchnią wody — którą dało się dostrzec od czasu do czasu między falami a pianą — widniały kształty przypominające mackowate, paprociowate struktury, grube jak rurociągi. Trzęsły się i kołysały, a czasami poruszały się wolno z niesamowitym rozmysłem chwytnych ogonów.

Scorpio przetrząsnął łódź, by znaleźć coś do owinięcia twarzy. Zapach wwiercał mu się w mózg. Ludzie określali go jako nieprzyjemnie dojmujący. Zapach gnijących odpadków kuchennych, kompostu, amoniaku, ścieków, ozonu. Dla świń był nie do zniesienia.

Znalazł kawałek materiału w apteczce i owinął go dwukrotnie wokół ryja, nie zasłaniając oczu. Piekły bez przerwy i łzawiły. Scorpio nie mógł teraz nic na to poradzić.

Wstał, starając się utrzymać równowagę i nie przeważyć łodzi, i chwycił za worek z ciałem. Wściekłość, którą czuł, kiedy przerzucał Vaska przez burtę, odebrała mu resztki sił. Teraz worek ważył trzykrotnie więcej, niż powinien. Scorpio złapał go raciczkami w miejscu, gdzie znajdowała się głowa, i zaczął wlec na rufę. Nie chciał ryzykować przerzucenia ciała przez burtę, bo obawiał się, że ciężar dwóch mężczyzn, umieszczony daleko od linii środkowej, wywróci łódź; bezpieczniej było zawlec trupa na dziób albo na rufę.

Poślizgnął się i poleciał do tyłu, lądując na stwardniałych pośladkach. Worek z trupem uderzył o pokład.

Świnia wytarł łzy z oczu, ale tylko pogorszył ich stan. W powietrzu unosiły się mikroorganizmy, tworząc nad morzem zieloną mgiełkę, a on właśnie wtarł w oczy ten drażniący czynnik.

Znowu wstał. Zauważył opadającą z nieba trąbę czerni. Ponownie złapał worek i zaczął go dźwigać ku rufie. Organiczne kształty krzepły wokół łodzi w nieprzerwanej procesji niepokojących butelkowozielonych sylwetek, które formowały się i rozpływały niczym dzieło szalonego architekta krajobrazu. Kiedy patrzył na nie bezpośrednio, nie widział w nich żadnego sensu, ale kątem oka dostrzegał nawiązania do budowy ciała obcych: skupisko dziwnie połączonych kończyn, dziwnie ułożonych twarzy i torsów. Szeroko otwartych ust. Zwielokrotnione skupiska oczu przyglądały mu się bezrozumnie. Zaopatrzone w stawy części skrzydeł rozkładały się niczym wachlarze. Rogi i szpony wystrzeliwały z zieleni, trwały chwilę bez ruchu, a potem znowu osuwały się w bezkształt. Nieprzerwanym zmianom w biomasie Żonglerów towarzyszył ciepły, mokry powiew i szybkie odgłosy siorbania i darcia.

Odwrócił się tak, że worek leżał między nim a rufą, i dźwignął go na metalową ściankę. Zamrugał, ale zielona mgiełka nie ustępowała.

— Przepraszam — powiedział głośno.

To wszystko powinno się odbywać zupełnie inaczej. Scorpio często rozmyślał o pradopodobnych okolicznościach śmierci Clavaina. Uważał, że pożyje dostatecznie długo, by być jej świadkiem, i zawsze wyobrażał sobie pogrzeb Clavaina jako poważną ceremonię ze stosem pogrzebowym, w obecności tysięcy widzów. Zawsze zakładał, że Clavain umrze spokojnie w sercu kolonii, a w jego ostatnich godzinach będą mu towarzyszyli kochający go ludzie.

Inna wersja: śmierć w jakiejś brawurowej akcji, tak jak setki razy wcześniej, gdy omal nie odszedł, przyciskając rękę do jakiejś małej, niewinnie wyglądającej rany na piersiach, i gdy jego twarz przybierała barwę zimowego nieba, a Clavainowi wystarczało świadomości, by szepnąć jakiś przekaz tym, którzy będą musieli żyć dalej bez niego. W swojej wyobraźni Scorpio zawsze widział właśnie siebie jako tego, który otrzymuje to ostatnie pożegnanie.

Zawsze śmierć Clavaina miała być godnym zamknięciem życia. A pogrzeb, pełen smutku i zadumy, miałyby wspominać pokolenia.

Tymczasem przebiegało to zupełnie inaczej.

Scorpio nie chciał myśleć o tym, co znajduje się w worku. Nie chciał myśleć o wymuszonej powolności śmierci Clavaina ani o roli, jaką w niej odegrał. Już samo to wydarzenie było złe. A on w tym aktywnie uczestniczył i czuł, że pozbawiono go jakiejś niezastępowalnej części jego samego.

— Nie zawiodę ich — powiedział głośno. — Kiedy byłeś daleko, na swojej wyspie, zawsze próbowałem załatwiać sprawy tak, jak ty byś je załatwił. Nie znaczy to, że kiedykolwiek uważałem siebie za równego tobie. To było nieosiągalne. Nie potrafię planować dalekowzrocznie. Jak zawsze powtarzam, jestem typem człowieka pracującego rękami.

Oczy go zapiekły. Pomyślał o o gorzkiej ironii swych słów.

— Tak właśnie było, aż do końca. Przepraszam, Nevil. Zasługiwałeś na coś lepszego. Byłeś dzielnym człowiekiem i zawsze robiłeś właściwe rzeczy, bez względu na to, ile to cię kosztowało.

Scorpio przerwał i zaczerpnął tchu. Czuł się nieco absurdalnie, mówiąc do worka. Przemowy nigdy nie były jego specjalnością. Clavain załatwiłby to znacznie lepiej, gdyby ich role się odwróciły. Ale on żył, a Clavain był trupem w worku. Musiał jak najlepiej wykonać zadanie, brnąc po omacku, tak jak to robił przez całe życie.

Clavain mi to wybaczy, pomyślał.

— Teraz cię puszczę, chłopie — powiedział Scorpio. — Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukałeś.

Dźwignął worek po raz ostatni i przerzucił go przez krawędź łodzi. Worek natychmiast zniknął w zielonej tratwie otaczającej łódź. Kilka chwil później aktywność Żonglerów wzrosła. Obce kształty zmieniały się coraz bardziej gorączkowo, transformacje powoli osiągały apogeum.

Na niebie wędrująca czarna trąba stała się niemal pozioma, próbowała dosięgnąć góry lodowej. Koniec trąby zaczynał się otwierać i dzielić na mnogie czarne palce, które również rosły i dzieliły się.

Scorpio znowu spojrzał na grę żonglerskich kształtów i wydawało mu się przez chwilę, że widzi, jak w zamęcie wizerunków pojawiają się dwie kobiece twarze, uderzająco do siebie podobne, ale w jednej była dojrzałość, pogodna i znużona rezygnacja, a w drugiej tych cech nie było. Ta pierwsza najwyraźniej widziała zbyt wiele jak na jedno ludzkie życie. Pozbawione oczu jak rzeźby, zastygłe, wpatrywały się w niego przez chwilę, a potem roztopiły się w migotaniu masek.

Tratwa Żonglerów zaczęła pękać. Zmienna płachta kształtów opuściła się znowu do morza. Nawet dotkliwe opary zaczęły tracić nieco ze swej ostrości. Scorpio uznał, że wykonał swój obowiązek.

Nad morzem czarny obiekt wyciągał rozgałęzione krańce ku górze lodowej.

Scorpia ciągle czekało wiele pracy.


* * *

Zawrócił. Kiedy dotarł do góry lodowej, druga łódź była już na wodzie: zobaczył wewnątrz Vaska, Khouri, inkubator i dwoje funkcjonariuszy Bezpieczeństwa. Ludzie przykucnęli, chroniąc się przed rozbryzgującą wodą. Kadłub łodzi zanurzał się głęboko. Żonglerzy zdwoili swą aktywność po chwilowym uspokojeniu, gdy ocean otrzymał Clavaina. Scorpio był teraz pewien, że ma to coś wspólnego z obiektem opadającym z nieba. Żonglerom to się nie podobało; ożywiali się jak kolonia zwierzątek, kiedy czują zbliżanie się węża.

Scorpio rozumiał ich. Nigdy nie był świadkiem takiego zjawiska pogodowego. Nie tornado, nie trąba wodna. Kołyszący się wieloręki obiekt znajdował się dokładnie nad jego głową.

Obrzydliwie sztuczny. Całość — gruba trąba schodząca przez warstwę obłoków oraz najcieńsze z rozgałęziających się wypustek — była złożona z tych samych sześciennych czarnych elementów, które widzieli na statku Skade. Maszyneria Inhibitorów, wilcza maszyneria — jak kto woli. Trudno było ocenić, jaka jej część unosiła się nad nimi, skryta za pokładem obłoków. Może nawet przechodziła w dół przez całą atmosferę Araratu?

To nie do przyjęcia, pomyślał.

Skierował się do drugiej łodzi. Teraz, kiedy wypełnił prośbę Clavaina, czuł jasność umysłu, której brakowało mu przed kilku minutami. Prawdopodobnie nie należało zostawiać ludzi na górze lodowej tylko z jedną łodzią do ucieczki, ale nie chciał towarzystwa podczas pochówku przyjaciela. To może samolubne, ale żadne z nich nie pozbawiło starca życia.

— Trzymajcie się — powiedział im przez komunikator. — Wy równamy ładunki, gdy tylko się zbliżę.

— I co wtedy? — Vasko spojrzał trwożnie na rozpostarty na niebie obiekt.

— Potem zwiewamy jak diabli.

Obiekt skoncentrował się na dłużej na górze lodowej. Wolnymi ruchami, niczym pyton, wepchnął wiązkę macek w dach zamrożonej struktury. Lodowe sztylety pękały na kawałki, kiedy maszyneria wciskała się do środka. Może trąba poczuła obecność innych kawałków maszynerii Inhibitorów, uśpionych lub martwych na wraku korwety, i musiała się z nimi ponownie połączyć? A może szuka czegoś zupełnie innego? — pomyślał Scorpio.

Góra lodowa zadrżała. Morze zareagowało na ten ruch — powolne, płytkie fale się cofnęły. Skądś z wnętrza struktury doszły dźwięki przypominające odgłos łamania kości. Zewnętrzna warstwa lodu pękała, odsłaniając koronkowy szpik bajkowo zróżnicowanych kolorów: różu, błękitu i ochry.

Czarna maszyneria przepchnęła się przez pęknięcia. Kilkanaście macek wynurzyło się z góry lodowej, wijąc się, węsząc w powietrzu, dzieląc się na coraz mniejsze komponenty.

Łódź Scorpia otarła się o burtę drugiej łodzi.

— Dajcie mi inkubator! — Przekrzykiwał silnik.

Vasko wstał, nachylił się i ustabilizował łodzie, kładąc dłoń na ramieniu Scorpia. Wyglądał blado, włosy oblepiały mu czaszkę.

— Wróciłeś — powiedział.

— Sytuacja się zmieniła — odparł Scorpio.

Wziął inkubator, czując ciężar dziecka w środku, i zaklinował go bezpiecznie między stopami.

— Teraz Khouri. — Wyciągnął dłoń do kobiety.

Przeszła do jego łajby i wtedy łódź zanurzyła się głębiej. Popatrzyła mu chwilę w oczy, jakby chciała coś powiedzieć, ale on odwrócił się do Vaska, zanim miała szansę to zrobić.

— Płyń za mną. Nie chcę tu sterczeć ani chwili dłużej. Szczeliny rozszerzały się aż do przepastnych rozpadlin, które wcinały się głęboko w serce góry. Czarna maszyneria wnikała w lód gorliwymi przypływami, dalsze jej krańce wyciągały się i machały. Góra lodowa pękała na oddzielne kawałki, wielkie jak domy. Scorpio mocniej podkręcił silnik łodzi. Mknął przez fale, ale nie mógł oderwać wzroku od tego, co działo się z tyłu. Kawałki góry oddzielały się i postrzępione odłamki wpadały do morza, a wzburzona woda wybuchała rykiem. Skotłowane czarne macki zginały się i owijały wokół wraku korwety. Niewiele już zostało z góry lodowej — jedynie statek, który ją wyhodował.

Maszyneria uniosła statek w powietrze. Czarne kształty wcisnęły się przez luki w kadłubie delikatnymi i pełnymi namysłu ruchami, jak ktoś, kto usuwa ostatnią warstwę opakowania z prezentu.

Druga łódź pozostawała w tyle: z trzema dorosłymi na pokładzie płynęła wolniej. Korweta rozłamała się na ostre czarne kawałki i większe z nich trwały zawieszone na niebie. Wokół tych części krążyły zwoje i łuki doskonałej czerni.

Ona czegoś szuka, pomyślał Scorpio.

Nagle zwoje popuściły. Macki i podmacki wycofały się błyskawicznie, jakby wessane. Warstwy czarnych sześcianów przenikały się wzajemnie, puchnąc i kurcząc się w niespokojnym synchronicznym rytmie. Scorpio widział tylko szczegóły na obrzeżach, gdzie maszyneria łączyła się z szarym tłem nieba.

Kawałki korwety — teraz już wszystkie — spadły z pluskiem do morza.

Ale maszyneria nadal coś trzymała: drobny kształt zwisał bezładnie w powietrzu. To Skade, uświadomił sobie Scorpio. Maszyneria odnalazła ją we wraku, okręciła się wokół jej talii i zanurzyła delikatne macki w jej głowie. Badała trupa, odzyskując jej neuralne struktury.

Trup mógł przez chwilę znowu czuć się jak żywy.

Czarna maszyneria wypchnęła nowy lejek ku uciekającym łodziom. Coś ścisnęło Scorpia w żołądku: jakaś instynktowna reakcja na zbliżanie się pełzającego drapieżnika. Uciec mu. Próbował jeszcze bardziej popędzić łódź, a ona już dawała z siebie wszystko.

Zobaczył w drugiej łodzi błysk lufy działa celującego w górę. Chwilę później oślepiające różowe wyładowanie z działa Breitenbacha uderzyło w szare niebo. Promień wzniósł się jak lanca ku nawisłej masie obcej maszynerii. Powinien był przebić ją na wylot, żłobiąc parzącą linię w pokładzie chmur. Zamiast tego promień okręcił się wokół maszynerii jak wąż strażacki.

Vasko nadal strzelał, ale promień, wijąc się, był odpychany i nie mógł wyrządzić żadnej szkody.

Czarna maszyneria nadal zwisała z nieba, wieloręka jak nieprzyzwoity żyrandol.

Szczególnie zainteresowała ją druga łódź.

Działo zacharczało. Scorpio usłyszał trzaski broni ręcznej.

Nie spowodowało to żadnej reakcji.

Nagle poczuł przeszywający ból w uszach. Wszędzie wokół niego morze wybrzuszyło się na trzy czy cztery metry, jakby we — ssane w niebo przez olbrzyma. Rozległ się grzmot, jakiego Scorpio nigdy w życiu nie słyszał. Spojrzał w górę i przez ułamek sekundy widział… kolistą nieobecność w niebie, słabą linię demarkacyjną między powietrzem i czymś wewnątrz niego. Krąg znikł niemal natychmiast, a kiedy przestawał istnieć, świnia poczuł ten sam ból w uszach, to samo wrażenie zassania.

Kilka sekund później zjawisko powtórzyło się.

Tym razem krąg przeciął czarną masę unoszącej się maszynerii Inhibitorów i ogromny, zniekształcony skrzep spadł ku falom. Większa część tej masy po prostu przestała istnieć, jakby w mgnieniu oka przeniosła się w niebyt. Reszta biła dziko w powierzchnię wody, zanurzając się i wypływając na wierzch.

Khouri nachyliła się w stronę Scorpia. Poruszała wargami, ale nie słyszał głosu, gdyż napływ krwi ryczał mu w uszach. Wiedział jednak, co powiedziała: tych trzech sylab nie można było pomylić:

— Remontoire.

Skinął głową, zadowolony z interwencji, choć nie znał jej szczegółów.

— Dziękuję, Rem — powiedział, słysząc swój własny głos jakby spod wody.

Zielonoszara materia Żonglerów krzepła wokół pływającej, bijącej masy czarnej maszynerii. W górze porozrywany intruz zaczął wciągać się na powrót w powłokę chmur. Czy druga jego część zreperuje się, strząśnie biomasę Żonglerów i dalej będzie stanowiła zagrożenie? — zastanawiał się Scorpio. Żonglerzy i wielka półkula morza znikły. Patrzył, jak stroma, zwarta ściana wody wokół niebytu zdaje się tam zastygać, jakby nie chciała odzyskać zabranego jej obszaru. Potem runęła do środka, wieża brudnej zieleni wzniosła się w powietrze i pomknęła ku nim złowieszcza platforma wody.

Scorpio chwycił mocniej łódź i inkubator.

— Trzymaj się! — krzyknął do Khouri.

Загрузка...