Rashmika patrzyła na szkielet czmychacza. Ten spektakularny symbol bogactwa zwisał z sufitu w wielkim atrium wagonu. Nawet jeśli był fałszywy lub częściowo fałszywy — niepoprawnie zestawiony z nieprzystających do siebie części — to i tak był pierwszym w miarę kompletnym czmychaczem, jakiego widziała. Miała ochotę wspiąć się i dokładnie go obejrzeć, zanotować wzorce abrazyjne w miejscu, gdzie twarde sekcje pancerzy ocierały się o siebie. Przedtem Rashmika tylko czytała o takich rzeczach, ale miała pewność, że wystarczyłaby jej godzina uważnego studiowania, by określić, czy ten szkielet jest autentyczny, a przynajmniej wykluczyć możliwość, że jest tanią podróbką.
Z jakichś powodów uważała za mało prawdopodobne, że to podróbka, i do tego tania.
Dokonała w myślach klasyfikacji morfologicznej. DK4V8M. Albo DK4V8L, jeśli zmylił mnie nalot kurzu wokół ostatniego pancerza ogonowego, pomyślała. Przynajmniej można zastosować zwykły schemat klasyfikacyjny. Czasami w tanich podróbkach zestawiano części ciała w niesamowitych konfiguracjach anatomicznych, ale to był dość wiarygodny montaż, nawet jeśli poszczególne części nie pochodziły z tego samego miejsca pochówku.
Czmychacze byli koszmarem taksonomistów. Gdy odkopano pierwszego reprezentanta tego gatunku, wydawało się, że wystarczy złożyć porozrzucane części w całość przypominającą dużego owada czy homara. Czmychacz miał skomplikowany układ ciała, z wieloma wyspecjalizowanymi kończynami i organami czuciowymi, ale wszystko udało się skompletować w dość logiczny sposób i tylko trzeba było się domyślić, jak wyglądały organy wewnętrzne.
Tymczasem drugi znaleziony czmychacz nie pasował do pierwszego. Miał inną liczbę sekcji ciała, inną liczbę kończyn. Jego głowa i część gębowa też inaczej wyglądały. Jednak archeolodzy złożyli kompletnego osobnika, używając wszystkich kości.
Trzecie znalezione stworzenie nie pasowało ani do pierwszego, ani do drugiego. Z czwartym i piątym historia się powtórzyła.
Gdy wykopano setnego osobnika, nauka miała sto różnych wersji ciała czmychaczy.
Teoretycy szukali wyjaśnienia tego zjawiska. Wywnioskowano, że w chwili narodzin nie było dwóch jednakowych czmychaczy, ale dwa nowe równoczesne odkrycia obaliły tę hipotezę. Pierwsze — odkopanie grupki czmychaczy-dzieci. Choć istniały pewne różnice w budowie ich ciała, to jednak dzieci były identyczne. Analiza statystyczna sugerowała, że archeologowie powinni byli już odkryć przynajmniej trzech identycznych dorosłych osobników. Drugie odkrycie — znalezienie pary dorosłych czmychaczy na tym samym obszarze, w oddzielnych, choć połączonych komorach podziemnego systemu tuneli. Złożono ich części ciała i uzyskano nową jednostkę klasyfikacyjną. Kimura, młoda uczona, zainteresowała się dokładniej śladami pozostawionymi przez trące o siebie części szkieletu. Zaniepokoiło ją, że zadrapania nie pasowały do siebie: ślady na brzegu jednego kawałka skorupy nie miały swoich odpowiedników na kawałku przylegającym.
Początkowo Kimura sądziła, że ma do czynienia z podróbkami. Już wtedy istniał rynek na tego rodzaju obiekty. Postanowiła jednak głębiej zanalizować problem. Myślała nad nim wiele tygodni, przekonana, że nie dostrzega jakiegoś oczywistego zjawiska. Pewnego dnia bardzo intensywnie oglądała zadrapania pod dużym powiększeniem, w nocy gorączkowo o tym śniła, a rano pognała do laboratorium, by potwierdzić dręczące ją podejrzenia.
Znalazła rozwiązanie. Każde zadrapanie u jednego czmychacza miało swój odpowiednik, ale na szkielecie drugiego osobnika. Czmychacze po prostu wymieniały się częściami ciała. Dlatego nie były do siebie podobne. Podczas zrytualizowanych ceremonii przekazywały sobie części ciała, po czym wycofywały się do swoich jamek, by tam wrócić do zdrowia. W miarę jak odkopywano nowe szkielety, uzyskiwano coraz większą liczbę kombinacji. Przekazywanie części ciała miało praktyczne znaczenie — umożliwiało czmychaczom adaptację do szczególnych zadań i warunków. Rytualne wymiany miały również znaczenie estetyczne — zaspokajały potrzebę bycia nietypowym. Czmychacze, których budowa ciała bardzo odbiegała od przeciętnej, osiągały sukces społeczny, ponieważ brały udział w wielu wymianach. Jak udało się ustalić Kimurze i jej kolegom, największe odium spadało na czmychaczy identycznych, ponieważ to oznaczało, że przynajmniej jeden z nich był wyrzutkiem nie potrafiącym znaleźć partnera do wymiany.
Między uczonymi rozgorzał zaciekły spór. Większość uważała, że taki wzorzec zachowania nie był wynikiem naturalnej ewolucji, że miał swoje źródło we wcześniejszej fazie bioinżynierii, gdy czmychacze majstrowali przy własnej anatomii, by umożliwić wymianę całych części ciała między osobnikami, bez korzystania z mikrochirurgii i leków zapobiegających odrzuceniu przeszczepów.
Mniejszość badaczy uznała, że wymiany były zbyt głęboko osadzone w kulturze czmychaczy i nie mogły powstać w najnowszym okresie ich historii. Sugerowano, że miliardy lat wcześniej czmychacze musieli żyć w bardzo wrogim środowisku — z punktu widzenia ewolucji przypominającym zatłoczony garnek homarów. By osobnik mógł przeżyć, musiał nie tylko mieć zdolność odtworzenia oderwanych kończyn, ale również ponownego przyłączenia oderwanej kończyny, nim została zjedzona. Kończyny — a potem również inne zasadnicze części ciała — przeszły ewolucję, rozwijając w sobie zdolność przeżycia po oderwaniu od reszty ciała. Gdy wzrastał nacisk na przetrwanie, czmychacze nabyli kompatybilności międzyosobniczej, umożliwiającej wykorzystanie nie tylko własnych odrzuconych części, ale również części krewnego.
Być może nawet czmychacze nie pamiętały, kiedy zaczęła się ta wymiana. Z pewnością nie znaleziono żadnych wyraźnych aluzji do tego w nielicznych symbolicznych zapisach odkrytych na Heli. Wymiana była nieodłączną częścią ich życia, podstawowym elementem postrzegania przez nich rzeczywistości, zbyt oczywistym, żeby o tym wspominać.
Patrząc na tę fantastyczną istotę, Rashmika zastanawiała się, co czmychacze sądziliby na temat ludzkości. Prawdopodobnie uznaliby rasę ludzką za dziwaczną, a niezmienność za coś strasznego, jakiś rodzaj śmierci.
Rashmika uklękła i oparła na udach kompnotes. Otworzyła go i wyjęła z rowka pisak. Nie było jej wygodnie, ale zamierzała siedzieć w ten sposób tylko kilka minut.
Zaczęła rysować. Pisak skrzypiał po kompnotesie, gdy płynnie i pewnie prowadziła dłoń. Na ekranie powstawało obce zwierzę.
Linxe miała rację co do karawany: to nic, że przyjęto ich chłodno, najważniejsze, że po trzech dniach podróży mieli okazję wyjść z lodochodu.
Rashmika ze zdziwieniem zauważyła, że jej nastrój się poprawił. Przestała się niepokoić o akcję milicji z Vigrid, choć nadal dręczyło ją pytanie, dlaczego ją ścigano. Ponadto powietrze było tu świeższe, wiaterki przynosiły interesujące zapachy, znacznie przyjemniejsze od tych, jakie panowały w lodochodzie.
Wagon rozplanowano i wyposażono z rozmachem: szerokie przejścia, wygodne pokoje, jasne oświetlenie. Wszystko było wypucowane. Gościom podano jedzenie i picie. Mogli uprać ubrania i po raz pierwszy od paru dni porządnie się umyć. Oferowano również rozmaite rozrywki, choć akurat Rashmika uznała je za mało interesujące. Widziała tu nieznanych ludzi, zupełnie nowe twarze.
Doszła do wniosku, że początkowo źle oceniła naturę stosunków między kwestorem a Crozetem. Nie było między nimi sympatii, ale zrozumiała, że w przeszłości obie strony były dla siebie użyteczne. Opryskliwość była tylko grą maskującą fakt, że w istocie czuli do siebie szacunek. Kwestor chciał usłyszeć użyteczne ploteczki, Crozet tymczasem musiał zdobyć pewne części zapasowe czy inne towary nadające się na wymianę.
Rashmika nie zamierzała uczestniczyć we wszystkich negocjacjach, ale szybko się zorientowała, że może pomóc Crozetowi. Usiadła przy końcu stołu z kartką i piórem. Nie pozwolono jej wnieść do sali kompnotesu — obawiano się, że ma zainstalowane jakieś zabronione oprogramowanie, na przykład software analizujący głos.
Rashmika notowała uwagi na temat sprzedawanych przez Crozeta przedmiotów i robiła szkice ze starannością, z jakiej zawsze była dumna. Autentycznie interesowała się tematem rozmów, ale miała też inny cel.
W pierwszej sesji negocjacyjnej uczestniczyli dwaj kupcy. Potem pojawił się trzeci i czwarty. Rozmowy zawsze obserwował kwestor lub jeden z jego zastępców. Każda sesja zaczynała się od pytania, co Crozet ma do zaoferowania.
— Nie szukamy pozostałości po czmychaczach — oznajmiono mu za pierwszym razem. — To nas nie interesuje. Chcemy ludzkich artefaktów, rzeczy pozostawionych na Heli w ciągu ostatnich stu lat, a nie śmieci sprzed tysiąca wieków. Teraz, gdy ewakuuje się bogate układy słoneczne, zmniejsza się rynek na bezużyteczne obce dziadostwo. Kto chciałby powiększać swoją kolekcję, kiedy musi sprzedawać wszystkie dobra, żeby sobie kupić niszę w zamrażarce?
— O jakie ludzkie artefakty chodzi?
— Użyteczne. Nastały mroczne czasy, ludzie nie chcą już dzieł sztuki ani rzeczy nietrwałych, chyba że wierzą, że to przynosi szczęście. Chcą głównie broni i systemów podtrzymywania życia. Tego, co da im przewagę podczas ucieczki. Przemycanej broni Hybrydowców. Opancerzenia Demarchistów. Wszystko, co jest odporne na zarazę, znajdzie nabywców.
— Z zasady nie handluję bronią — powiedział Crozet.
— W takim razie musisz się dostosować do nowego rynku — stwierdził jeden z mężczyzn z uśmieszkiem wyższości.
— Kościoły przechodzą na handel bronią? Czy to nie jest odro binę niezgodne z pismem świętym?
— Jeśli ludzie chcą ochrony, dlaczego mielibyśmy im tego od mawiać?
Crozet wzruszył ramionami.
— Ja nie mam już karabinów i amunicji. Może na Heli ktoś nadal wykopuje broń, ale ja nie.
— Musisz mieć coś innego.
— Niewiele. — Podniósł się, jakby chciał przerwać rokowania. To samo robił podczas wszystkich następnych sesji. — Chyba lepiej już sobie pójdę, nie chciałbym wam zabierać czasu.
— Niczego nie masz?
— Niczego interesującego was. Oczywiście mam trochę reliktów po czmychaczach, ale jak powiedziałeś… — Crozet parodio wał głosem lekceważący ton kontrahenta — nie ma teraz rynku na obce dziadostwo.
Kupcy westchnęli i wymienili spojrzenia. Kwestor pochylił się ku nim i zaczęli szeptać.
— W zasadzie mógłbyś pokazać nam, co masz — zaproponował jeden z kupców z ociąganiem — ale nie rób sobie nadziei. Najprawdopodobniej nie będziemy zainteresowani. Prawie na pewno nie.
Crozet znał jednak te sztuczki i wiedział, że musi się zastosować do tych bezsensownych i dziecinnych reguł gry. Sięgnął pod krzesło i wyjął zawiniątko, jakby starannie opakowane małe zmumifikowane zwierzę.
Twarze kupców wykrzywiły się z niesmakiem.
Położył pakunek na stole i odwijał go, irytująco powoli usuwając kolejne warstwy. Cały czas opowiadał, jak nadzwyczaj rzadki jest ten obiekt i w jak szczególnych okolicznościach został odkopany, ubarwiając wątpliwą historię jego pochodzenia.
— Pośpiesz się, Crozet.
— Naświetlam sprawę — odparł.
W końcu odwinął ostatnią warstwę ochronną i rozpostarł ją na stole, odsłaniając szczątek czmychacza.
Rashmika widziała to wcześniej — to był jeden z przedmiotów, którymi opłaciła przejazd lodochodem.
Nigdy nie przyciągały wzroku. Rashmice pozwalano obejrzeć tysiące artefaktów wydobytych z wykopalisk Vigrid. Mogła je dokładnie zbadać, nim przeszły w ręce handlarzy. Nigdy jednak nie widziała czegoś, co wprawiłoby ją w zachwyt. Artefakty były bez wątpienia sztucznymi tworami, wykonano je z matowych, spatynowanych metali lub nieszkliwionej ceramiki. Rzadko miały jakąś ornamentację — żadnych śladów farby czy napisów. Raz na tysiąc zdarzały się obiekty pokryte łańcuchem symboli, i niektórzy badacze twierdzili nawet, że rozumieją ich znaczenie. Większość artefaktów była jednak matowa, monotonna, niedopracowana. Przypominały pozostałości nieporadnej kultury epoki brązu, a nie promienne wytwory cywilizacji, która potrafiła podróżować w kosmosie i która z pewnością nie ewoluowała tutaj, w układzie 107 Piscium.
Mimo to w ciągu ostatniego wieku rozwinął się popyt na takie relikty, częściowo dlatego, że żadna z innych wymarłych cywilizacji — choćby Amarantini — nie pozostawiła po sobie porównywalnego zbioru przedmiotów codziennego użytku. Tamte cywilizacje zostały tak doszczętnie zniszczone, że niemal nic po nich nie przetrwało, a nieliczne obiekty miały wielką wartość i podlegały kurateli dużych organizacji naukowych, na przykład Instytutu Sylveste’a. Tylko po czmychaczach pozostało tyle obiektów, że prywatni kolekcjonerzy mogli kupować oryginalne artefakty. I nieważne, że były to rzeczy drobne i mało efektowne. Były bardzo stare i należały do kultury obcych, a ponadto osnuwał je woal tragedii ich wyginięcia.
Nigdy nie odkopano dwóch identycznych obiektów, meble i wyposażenie siedzib czmychaczy charakteryzowały się takim samym niesamowitym zróżnicowaniem jak ich twórcy. To, co dotyczyło początkowo ich anatomii, rozprzestrzeniło się na środowisko materialne. Rozwinęli masową produkcję, ale na końcu procesu technologicznego jakiś czmychacz rzemieślnik obrabiał te przedmioty, przekształcał je w wyroby unikalne.
Kościoły kontrolowały handel tymi reliktami ze światem zewnętrznym, jednak same nie radziły sobie z głębszym problemem: kim byli czmychacze i jaki jest ich związek z tajemnicą cudu Quaiche’a? Kościoły musiały podtrzymywać strumyczek napływających reliktów, żeby mieć coś do zaoferowania odwiedzającym układ Ultrasom. Równocześnie cały czas istniała obawa, że kolejne znalezisko podważy doktrynę quaicheistów.
Obecnie niemal wszystkie kościoły uważały, że zniknięcie cywilizacji z układu Haldory to sygnał od Boga, zapowiedź apokaliptycznej zagłady. A jeśli czmychacze również obserwowali zniknięcie? Najczęściej trudno było odcyfrować ich symbole i dotychczas nie znaleziono niczego, co by odnosiło się bezpośrednio do zjawiska Haldory. Pod lodami Heli znajdowało się dużo reliktów, ale nawet te, które dotychczas wykopano, nie zostały poddane szczegółowymi naukowym badaniom. Tylko archeolodzy sponsorowani przez kościół mieli ogląd całości wykopalisk, ale wywierano na nich presję, by ignorowali wszelkie dowody sprzeczne z pismami quaicheistów. Dlatego Rashmika rzadko otrzymywała odpowiedź na swoje listy, a jeśli nawet otrzymała, to bardzo wymijającą. Domagała się dyskusji na temat oficjalnego stanowiska w sprawie czmychaczy, ale próbowano ją zbyć.
Dlatego kupcy z karawany przybrali miny dezaprobaty, gdy Crozet ostro się targował.
— To skrobaczka — informował, obracając na wszystkie strony szary, rozszczepiony na końcu, podobny do kości przedmiot. — Używali jej do usuwania materii organicznej z przestrzeni między częściami korpusu. Uważamy, że robiono to społecznie, tak jak małpy, które się iskają. Rodzaj relaksu.
— Brudasy.
— Małpy czy czmychacze?
— I te, i te.
— Kolego, nie byłbym tak surowy w ocenie. Czmychacze dają wam zarobić.
— Crozet, damy ci za to pięćdziesiąt ekumenicznych jednostek. Nie więcej.
— Pięćdziesiąt ekusów? Robi pan sobie ze mnie jaja.
— To odrażający przedmiot, służący odrażającym celom. Pięćdziesiąt ekusów… to bardzo szczodra oferta.
Crozet spojrzał przelotnie na Rashmikę. Umówili się wcześniej, że jeśli mężczyzna mówi prawdę — jeśli rzeczywiście zaproponował najwyższą ofertę, na jaką był przygotowany — Rashmika przesunie kartkę odrobinę w kierunku środka stołu; w przeciwnym razie przesunie ją nieco ku sobie. Kartka miała zostać na miejscu, gdyby ocena reakcji mężczyzny okazała się niejednoznaczna. To się jednak nieczęsto zdarzało.
Crozet zawsze bardzo poważnie traktował sądy Rashmiki. Jeśli oferta nie mogła być lepsza, nie tracił energii na przekonanie kontrahenta. Jeśli natomiast istniało pole manewru, targował się jak diabli.
Podczas pierwszej sesji negocjacyjnej kupiec kłamał. Po szybkiej wymianie propozycji i kontrpropozycji osiągnęli zgodę.
— Twoja nieustępliwość zasługuje na uznanie — oświadczył kupiec, wyraźnie z uprzejmości. Potem wypisał kwit na siedemdziesiąt ekusów, który można było zrealizować tylko w karawanie.
Crozet starannie złożył kwit i wsunął go do kieszeni koszuli.
— Z przyjemnością robi się z tobą interesy, kolego.
Miał również inne skrobaczki oraz kilka przedmiotów, które mogły służyć zupełnie innym celom. Od czasu do czasu Linxe i Culver pomagali mu przenieść do pokoju negocjacyjnego jakiś większy przedmiot, mebel lub duże urządzenie domowe. Rzadkością była broń czmychaczy — wydawało się, że miała wyłącznie znaczenie ceremonialne, ale uzyskiwała najlepsze ceny. Raz udało się sprzedać przedmiot, który był rodzajem sedesu. Crozet dostał za to trzydzieści pięć ekusów, co, jak stwierdził, nie wystarczy nawet na pojedynczy serwomechanizm.
Ale Rashmika nie współczuła mu: Crozet wybierał z wykopalisk najlepsze kąski, za które uzyskiwał trzy-, a nawet czterocyfrowe ceny. Negocjacje trwały dwa dni. Trzeciego dnia kupcy nieoczekiwanie postawili warunek, żeby Crozet przystępował do negocjacji sam. Rashmika nie wiedziała, czy domyślili się jej tajemnicy. Nie sądziła, żeby istniało prawo zakazujące mistrzowskiej oceny, czy ludzie kłamią, czy nie. Może nabrali do niej niechęci, jak to się często zdarzało, gdy wyczuwano jej przenikliwość.
Rashmice to nie przeszkadzało. Pomogła Crozetowi i — poza przekazaniem mu reliktów — z nawiązką odwdzięczyła mu się za pomoc. Przecież Crozet podjął niezaplanowane ryzyko, gdy dowiedział się, że milicja ją ściga.
Ale nie, przecież nie miała nic na sumieniu.
Khouri protestowała, gdy zaprowadzono ją do ambulatorium.
— Nie potrzebuję badania — stwierdziła. — Potrzebna mi łódź, broń, inkubator i ktoś, kto potrafi dobrze obchodzić się z nożem.
— Och, ja potrafię dobrze obchodzić się z nożem — oznajmił Clavain.
— Mówię poważnie. Zaufałeś llii, prawda?
— Doszliśmy do porozumienia. Wzajemne zaufanie nie miało z tym wiele wspólnego.
— Ale przecież szanowałeś jej punkt widzenia?
— Raczej tak.
— Więc zaufałeś również mnie. Czy to ci nie wystarcza, Clavainie? Nie stawiam wygórowanych żądań. Nie proszę o nie wiadomo co.
— Rozpatrzymy twoją prośbę w swoim czasie — powiedział. — Ale najpierw musimy cię zbadać.
— Nie ma czasu — powiedziała tonem, który świadczył o tym, że wie, iż nie ma żadnych argumentów.
W ambulatorium czekał doktor Valensin wraz z dwoma wiekowymi serwitorami medycznymi z głównej bazy maszynowej. Zielonobure roboty o łabędzich szyjach poruszały się na postumentach z syczących poduszek powietrznych. Wyspecjalizowane ramiona wyłaniały się z ich smukłych ciał przypominających figury szachowe. Lekarz musiał uważnie obserwować maszyny podczas ich pracy, choćby dlatego, że z powodu zdezelowanych obwodów miały okropny zwyczaj przerzucać się w roztargnieniu w tryb autopsji.
— Nie lubię robotów — oznajmiła Khouri, patrząc na serwitory z wyraźnym niepokojem.
— W tym się zgadzamy — powiedział Clavain i zwrócił się do Scorpia ściszonym głosem: — Scorp, musimy omówić z pozostałymi seniorami najlepszy sposób postępowania, gdy tylko dostaniemy raport od Valensina. Przypuszczam, że potrzebny jej będzie odpoczynek, zanim wyruszy w drogę. Na razie proponuję, żebyśmy zachowali wszystko w jak największej tajemnicy.
— Myślisz, że ona mówi prawdę? — spytał Scorpio. — To o Skade i dziecku?
Clavain przyglądał się kobiecie, gdy Valensin pomagał jej położyć się na kozetce.
— Mam straszne przeczucie, że tak.
Po badaniach Khouri zapadła w głęboki, pozbawiony marzeń sen. Obudziła się jeden raz, o świcie, wezwała pomocnika Valensina i znów zażądała pomocy w ratowaniu swojej córki. Zaaplikowano jej wtedy dodatkowo środki zwiotczające, po czym zasnęła na jakieś pięć godzin. Od czasu do czasu miotała się na łóżku i mówiła coś bez składu rozkazującym tonem. Dopiero przed południem obudziła się i odzyskała pełną świadomość.
Rozpętała się burza. Niebo nad kompleksem budynków przybrało ponurą niebieskawą barwę, urozmaiconą pasmami pierzastych cirrusów. Stojąca w morzu „Nostalgia za Nieskończonością” połyskiwała odcieniami szarości, jak obiekt świeżo wykuty z ciemnego kamienia.
Doktor Valensin uznał, że Khouri może przyjąć gości. Clavain i Scorpio usiedli po obu stronach jej łóżka, Scorpio okrakiem na odwróconym krześle i ze złożonymi na oparciu ramionami.
— Czytałem raport doktora Valensina — zaczął Scorpio. — Mieliśmy nadzieję, że według niego okażesz się niespełna rozumu. Niestety, jest inaczej. — Uszczypnął się w grzbiet nosa. — I to mnie przyprawia o wielki ból głowy.
Khouri podciągnęła się na łóżku.
— Współczuję ci z powodu bólu głowy, ale czy moglibyśmy pominąć formalności i przejść do sprawy ratowania mojej córki?
— Omówimy to, jak wstaniesz na nogi — powiedział Clavain.
— Dlaczego nie teraz?
— Ponieważ musimy dokładnie wiedzieć, co się stało. Musimy też mieć precyzyjną ocenę taktyczną wszelkich scenariuszy do tyczących Skade i twojej córki. Czy uznałabyś to za porwanie? — spytał Clavain.
— Tak — odparła niechętnie.
— Zatem dopóki nie otrzymamy konkretnych żądań, Aurze nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo. Skade nie skrzywdzi swojego jedynego skarbu. Może ma kamienne serce, ale nie jest nierozsądna.
Scorpio z rezerwą obserwował starca. Clavain był sprawny umysłowo i błyskotliwy jak zawsze, choć od chwili powrotu na ląd spał najwyżej dwie godziny. Scorpio widział to u starszych mężczyzn ludzi: potrzebowali niewiele snu i byli niezadowoleni, gdy młodsi próbowali im narzucić dłuższy wypoczynek. Nie w tym rzecz, że mieli więcej energii, tylko że podział między snem a czuwaniem stawał się nieostry. Scorpio zastanawiał się, jak się czuje ktoś, kto bez końca snuje się w nieokreślonej szarówce, zamiast żyć w uporządkowanych przedziałach dnia i nocy.
— Ile jeszcze czasu upłynie? Godziny czy dni, zanim zaczniecie działać? — spytała Khouri.
— Zwołałem zebranie starszych kolonii na przedpołudnie — poinformował Clavain. — Jeśli sytuacja będzie tego wymagać, przed zachodem wyruszy misja ratunkowa.
— Nie możesz mi uwierzyć, że trzeba już teraz działać? Clavain podrapał się po brodzie.
— Mógłbym, gdyby twoja opowieść była bardziej składna.
— Nie kłamię. — Machnęła w stronę jednego z serwitorów. — Lekarz dał mi zielone światło, prawda?
Scorpio uśmiechnął się, stukając raportem w oparcie krzesła.
— Stwierdził, że nie masz zespołu urojeniowego, ale po badaniu pojawiło się bardzo wiele pytań.
— Mówisz o dziecku — powiedział Clavain, nim Khouri zdążyła przerwać. — Ale z raportu wynika, że nigdy nie urodziłaś dziecka. Nie ma też wyraźnych śladów po cesarskim cięciu.
— Nie ma śladów, gdyż wykonali to medycy Hybrydowcy. Potrafią cię tak zszyć, jakby się nic nie wydarzyło. — Spojrzała na nich po kolei ze strachem i wściekłością. — Nie wierzycie mi?
Clavain pokręcił głową.
— Mówię tylko, że nie możemy zweryfikować twojej wersji, i tyle. Valensin stwierdził rozciągnięcie macicy, które może świadczyć o tym, że niedawno byłaś w ciąży. Zmiany hormonalne we krwi potwierdzają ten sam wniosek. Ale doktor przyznaje, że są również inne możliwe wyjaśnienia.
— Żadne nie przeczy mojej historii.
— Potrzebujemy jednak bardziej przekonujących dowodów, zanim zorganizujemy akcję wojskową — oznajmił Clavain.
— Powtarzam: dlaczego nie możecie mi zaufać?
— Ponieważ nie tylko w opowieści o dziecku jest coś nielogicznego. Jak się tu dostałaś, Ano? Gdzie jest statek, który cię przywiózł? Nie pokonałaś całej drogi z układu Resurgamu tylko w tej kapsule, a jednak nie ma żadnego znaku, żeby jakiś inny statek wszedł do naszego układu.
— I dlatego uważacie, że kłamię?
— To budzi podejrzenia — powiedział Scorpio. — Zastanawiamy się, czy jesteś tą osobą, na którą wyglądasz.
— Stadu są tutaj. — Westchnęła, jakby tym stwierdzeniem popsuła starannie przygotowaną niespodziankę. — Wszystkie. Skoncentrowane w kosmosie bezpośrednio wokół planety. Re — montoire, „Światło Zodiakalne”, dwa pozostałe statki między gwiezdne z oddziału Skade… są w odległości jednej jednostki astronomicznej od tej planety. Przebywają w waszym układzie od dziewięciu tygodni. Oto jak się tu dostałam.
— Nie można tak łatwo ukryć statków — stwierdził Clavain. — Przez cały czas ich wypatrywaliśmy.
— Teraz to potrafimy. Mamy techniki, o których nic nie wiesz — wyjaśniła Khouri. — Nauczyliśmy się… musieliśmy się nauczyć wielu rzeczy od czasu, gdy nas ostatnio widziałeś. Nie uwierzyłbyś.
Clavain spojrzał na Scorpia. Świnia bezskutecznie próbował pojąć, co się dzieje w umyśle starca.
— Na przykład?
— Nowe silniki. Ciemne napędy. Nie możesz ich zobaczyć. Nic ich nie wykryje. Zasłony kamuflujące. Bańki sił swobodnych. Skuteczne sterowanie bezwładnością na dużą skalę. Broń hipometryczna. — Zadrżała. — Naprawdę jej nie lubię. Przeraża mnie. Widziałam, co się dzieje, gdy się psuje. Jest czymś niedobrym.
— To wszystko w dwadzieścia parę lat? — spytał Clavain z nie dowierzaniem.
— Trochę nam pomagano.
— Bóg odebrał od was telefon i złożyliście zamówienie?
— To nie był Bóg, uwierz mi. Ja to wiem. Zadawałam pytania.
— A kogo dokładnie pytałaś?
— Swoją córkę — odparła Khouri. — Ona wie różne rzeczy. Dla tego, Clavainie, jest tak cenna. Dlatego Skade chce ją mieć.
Scorpio był oszołomiony. Okazało się, że gdy zdrapali jedną warstwę z opowieści Khouri, odkryli pod spodem coś jeszcze mniej zrozumiałego.
— Nadal nie pojmuję, dlaczego nie sygnalizowałaś swojego zejścia z orbity — powiedział Clavain.
— Częściowo dlatego, że nie chcieliśmy zwracać uwagi na Ara rat, póki nie musieliśmy. Zrozum, tam toczy się wojna. Ciężkie zmagania kosmiczne między zamaskowanymi przeciwnikami. Każdy rodzaj sygnału to ryzyko.
— Wojna między siłami Skade a twoimi?
— To bardziej skomplikowane. Do niedawna Skade walczyła wraz z nami, a nie przeciw nam. Teraz mam osobisty problem ze Skade, ale poza tym powiedziałabym, że panuje coś w rodzaju niepewnego zawieszenia broni.
— Więc z kim, do diabła, walczycie? — spytał Clavain.
— Z Inhibitorami. Z wilkami, czy jak oni tam się nazywają.
— Są tutaj? W naszym układzie? — spytał Scorpio.
— Przykro mi, że psuję wam dobry humor.
— Cóż, nie wiem, co wy o tym sądzicie, ale to zmienia moje plany. — Clavain spojrzał na nich.
— O to właśnie chodziło — oznajmiła Khouri.
Clavain przesunął palcem po grzbiecie swego prostego nosa.
— Jeszcze jedno. Kilka razy wypowiedziałaś słowo brzmiące jak „hela”. Powiedziałaś nawet, że mamy tam jechać. Nic mi to nie mówi. Co to znaczy?
— Nie wiem — odparła. — Nawet nie pamiętam, żebym o tym wspominała.