Gwardia Katedralna zakończyła zabezpieczanie całego rejonu wokół „Nostalgii za Nieskończonością”. Wszędzie leżały ciała zastrzelonych Ultrasów i dymiły. Wśród zabitych było paru gwardzistów, ale członków załogi poległo znacznie więcej.
Gwardziści szli między trupami, szturchając je krwistoczerwonymi lufami karabinów pociskowych i broni boserowej.
W zasadzie ofiary nie wyglądały na typowych Ultrasów. Większość nie miała żadnych ulepszeń. Może podczas autopsji ujawniono by jakieś wszczepione implanty, ale z zewnątrz nie widać było żadnych mechanicznych części, typowych dla ultraskich załóg. Byli to w większości ludzie linii głównej, tak jak gwardziści, tyle że wśród zabitych było nieproporcjonalnie wiele świń. Gwardziści oglądali je ze szczególnym zainteresowaniem — na Heli nieczęsto widywali świnie. Co one tu robiły, walcząc ramię w ramię z ludźmi, często w takich samych mundurach? To kolejna zagadka, ale tym niech się martwi kto inny.
— Może znajdziemy Scorpia? — powiedział jeden z oficerów do swojego towarzysza.
— Kto to?
— Świnia, który dowodził statkiem, kiedy oddział Seyfartha wszedł na pokład. Powiedzieli, że dają specjalną nagrodę za do starczenie jego ciała. Ma znak szczególny: Seyfarth przebił go sztyletami tu i tu. — Gwardzista wskazał obojczyki.
Jego towarzysz obrócił kopniakiem ciało jednej ze świń. Cieszył się, że ma hełm i nie musi wdychać trupiego fetoru.
— Miejmy więc oczy szeroko otwarte.
Światła przygasły. Tylko markery przy hełmach gwardzistów rozświetlały mrok. Zamarła kolejna część statku. To i tak dziwne, że zasilanie utrzymało się aż tak długo.
Nagle światła znów rozbłysły, jakby na przekór tej tezie.
Działo się coś niedobrego.
— Statek traci sterowność — stwierdził Quaiche. — Tak nie po winno być.
Jego prywatna maszyna podsunęła się teraz do rampy na odległość kilku centymetrów.
— Nie ryzykuj! — ostrzegł go Grelier. — Najwyraźniej się popsuł. Ale Quaiche już ruszył fotelem w kierunku otwartej śluzy. Przez dłuższą chwilę maszyna zachowywała stabilność. Wydawało się, że dziekan zdąży wysiąść, choć musiałby pokonać szparę szerokości dłoni. Nagle „Domina” kiwnęła się do tyłu i szpara powiększyła się do szerokości prawie pół metra. Quaiche zorientował się, że popełnił błąd, i próbował się zatrzymać, szaleńczo przebierając palcami po panelu sterującym. Szczelina powiększała się jednak cały czas. Fotel nie mógł się już zatrzymać.
„Domina” odleciała od rampy na pięć, sześć metrów, próbując rozpaczliwie odzyskać równowagę, i zaczęła się obracać.
Quaiche wrzasnął i fotel wypadł ze śluzy.
— Głupiec — rzucił Grelier, nim jeszcze ucichł wrzask dziekana.
Rashmika spojrzała na statek, który znów wykonał obrót. Teraz widzieli, że jest bardzo uszkodzony; gładki kadłub miał dziwne rany: idealnie okrągłe dziury odsłaniające prawie sferyczne wnętrze, w którym jasno i czysto lśniły powierzchnie przecięcia metalu. Wyglądało to tak, jakby w kadłubie powstały pęcherze, które pękły, pozostawiając precyzyjne geometryczne otwory.
— Coś go zaatakowało — stwierdził Grelier.
„Domina” traciła wysokość; próbowała skorygować lot, ale z każdą sekundą jej wysiłki stawały się coraz bardziej nerwowe i nieskuteczne.
— Padnij! — zawołał Grelier. Wypchnął Rashmikę na rampę i równocześnie sam skoczył, przywierając do jej powierzchni.
— Co… — zaczęła.
— Zamknij oczy.
Ostrzeżenie przyszło jednak ułamek sekundy za późno. Rashmika zobaczyła początek rozbłysku, gdy statek uderzył o powierzchnię Heli. Blask światła sparzył jej nerw wzrokowy. Rashmika wyczuła ciałem, jak cała katedra drży.
Gdy ustał wicher uciekającego powietrza, Glaur doszedł do wniosku, że może teraz bezpiecznie uciec. W szklanym panelu i chroniącej go kracie wyciął otwór wielkości człowieka. Poniżej była próżnia, a jeszcze dwadzieścia metrów niżej przesuwała się powierzchnia Heli.
Ponownie sprawdził kabel, potem spuścił w dół nogi. Brzegi otworu były gładkie — szkło się stopiło — i nie było niebezpieczeństwa rozerwania skafandra. Przez chwilę tors Glaura znajdował się jeszcze w hali Mocy Napędowej, a dolna część ciała dyndała w przestrzeni. Potem dziarsko skoczył. Spadał przez sekundę. Docierał do niego rozmazany obraz mijanej maszynerii. Wreszcie lina powstrzymała jego spadek i ostro szarpnęła. Pas wbił mu się w talię. Glaur zawisł plecami do dołu, z głową lekko przechyloną w stronę gruntu.
Powierzchnia pod nim przesuwała się. Oceniał odległość na cztery do pięciu metrów. Dalej, niż oczekiwał. Gdyby skoczył, straciłby dech, ale pozbierałby się. A katedra przejechałaby ponad jego ciałem, nie czyniąc mu krzywdy, gdyż rzędy wielkich stóp napędowych minęłyby go z obu stron.
Uciskający pas coraz bardziej mu doskwierał. Teraz albo nigdy, pomyślał Glaur. Pomajstrował dłonią przy klamrze i nagle zaczął spadać.
Uderzył w lód. Zabolało. Nigdy przedtem nie spadł z takiej wysokości. Całą siłę uderzenia przyjął na plecy. Przez minutę leżał spokojnie, potem zdołał się obrócić, aby wstać. Wypełnione skomplikowaną maszynerią podbrzusze Lady Morwenny cały czas przemieszczało się nad nim jak niebo pokryte kanciastymi chmurami.
Wstał. Z ulgą stwierdził, że wszystkie kończyny ma całe. Uderzenie nie uszkodziło również zbiornika powietrza — wszystkie wskazania hełmu były zielone. W skafandrze zostało dość powietrza na trzydzieści godzin aktywnego życia. Potrzebował go, bo chciał iść wzdłuż Drogi, aż spotka innych ewakuowanych albo oddział ratunkowy wysłany przez którąś z katedr. Powinienem szybko się na nich natknąć, pomyślał, ale wolę nawet iść daleko, niż czekać wewnątrz na pierwszy przechył Lady Morwenny nad przepaścią.
Już zamierzał iść, gdy zza rzędu stóp napędowych wyłoniła się postać w skafandrze i podbiegła ku niemu. Glaur zaśmiał się bezwiednie — ta dziecinna figurka w ruchu wydała mu się groteskowa. Poszperał w pamięci: kim może być ten karłowaty osobnik i o co mu chodzi?
Nagle dostrzegł błysk noża w dziwnej dwupalczastej rękawicy. Nóż błyskał i migał, jakby nie mógł przybrać konkretnego kształtu. I wtedy Glaurowi nie było już tak wesoło.
— Bałem się, że to nastąpi — powiedział Grelier. — Nic się pani nie stało? Widzi pani coś?
— Chyba tak. — Rashmika była oślepiona eksplozją, ale w za sadzie gotowa do działania.
— W takim razie niech pani wstanie. Nie mamy czasu. Znów poczuła nacisk igły na zewnętrznej warstwie skafandra.
— Quaiche się mylił — powiedziała, nie ruszając się. — Nigdy nie był pan bezpieczny.
— Proszę się zamknąć i iść.
Jego obecność musiała pobudzić urządzenie — czerwony łódko — waty statek błysnął dwoma zielonymi światłami i z boku otwarły się małe drzwi.
— Proszę wsiadać — polecił Grelier.
— Pańska maszyna jest do niczego. Nie słyszał pan, co mówił Quaiche? Wydał rozkaz swoim ludziom, żeby ją ostrzelali.
— Nie musimy daleko lecieć. Na początek wystarczy, jak opuścimy katedrę.
— A potem dokąd? O ile to w ogóle wzleci. Chyba nie do wykopu?
— To był plan Quaiche’a, nie mój.
— A więc dokąd?
— Coś wymyślę. Znam na tym księżycu wiele miejsc, gdzie można się ukryć.
— Nie musi mnie pan ze sobą zabierać.
— Jest pani użyteczna, panno Els, zbyt użyteczna, żeby panią teraz zostawić. Rozumiemy się?
— Niech mnie pan puści. Chcę wrócić i uratować mamę. Nie jestem panu teraz potrzebna. — Wskazała czekający na niego statek. — Niech pan leci, a oni będą uważali, że jestem z panem, i nie zaatakują.
— To nieco ryzykowne.
— Proszę… Chcę ją uratować.
Zrobił krok w stronę czekającego statku, ale przystanął, jakby przypomniał sobie o czymś, co każe mu powrócić do katedry. Spojrzał na Rashmikę i wydał przerażający dźwięk.
— Co takiego? — spytała.
Strzykawka upadła na platformę. Naczelny medyk skulił się i padł na kolana. Znów boleśnie zagulgotał. Rashmika mała nadzieję, że już nigdy więcej nie usłyszy takiego dźwięku.
Wstała. Nie wiedziała, czy słabość w nogach to następstwo eksplozji, czy skutek strachu, jaki przeżywała, czując strzykawkę przyciśniętą do skafandra.
— Naczelny medyku? — spytała cicho.
Ale on milczał. Jego skafander zapadł się, jakby od środka wydrążono mu jamę brzuszną.
Pogrzebała w rzeczach medyka i znalazła klucz do Wieży Zegarowej. Tymczasem jego ciało zaczęło się dezintegrować, aż pozostały tylko zamrożone resztki tkanek.
— Dziękuję, kapitanie — powiedziała, choć niezupełnie wie działa, dlaczego.
Spojrzała przed siebie, w stronę zburzonego mostu. Czasu zostało niewiele.
Zjechała windą na dół katedry, zamykając oczy przed światłem padającym przez witraże. Koncentrowała myśli. Quaiche nie żyje; naczelny medyk nie żyje. Quaiche wydał rozkaz Gwardii Katedralnej, by nikt nie opuścił budowli, zanim on nie dotrze do wykopu, lub wcześniej niż pół godziny przed upadkiem Lady Morwenny z zachodniego krańca mostu. I dobitnie zaznaczył, że skafander ornamentowany ma zostać w katedrze. Skafander był ciężki i nieporęczny, i nawet gdyby udało jej się przekonać strażników, żeby pozwolili go wziąć, potrzeba by więcej niż pół godziny na wydostanie go z katedry. Może się okazać, że nie wystarczy na to nawet te parę godzin, które pozostały do unicestwienia katedry. Może nadszedł czas na zawarcie ugody z cieniami? — pomyślała. Tu i teraz. Muszą widzieć, że ona nie ma innego wyboru, nie może uratować ich posłańca. Zrobiła przecież wszystko, co mogła. Jeśli wiedzą, co Rashmika i jej sprzymierzeńcy muszą zrobić, by umożliwić pozostałym cieniom przejście na drugą stronę, nic nie stracą, jeżeli natychmiast wyjawią tę informację.
Winda zatrzymała się i rozległ się dzwonek. Rashmika ostrożnie rozsunęła kratę. Musiała przejść tę samą drogę, którą prowadzili ją dziekan z Grelierem, a potem znaleźć inną windę, by wjechać na najwyższy poziom Wieży Zegarowej. I przez cały czas musiała uważać, by nie natknąć się na gwardzistów.
Wyszła z windy. Podniosła przyłbicę, chcąc zachować powietrze na czas, gdy będzie go naprawdę potrzebowała. Nigdy przedtem w katedrze nie panowała taka cisza. Dziewczyna słyszała pracujące maszyny, ale nawet te dźwięki wydawały się stłumione. Żadnych śpiewów, żadnych głośnych modlitw, żadnych uroczystych procesji.
Serce jej przyśpieszyło. Katedra była opustoszała. Gwardziści chyba wyszli podczas zamieszania na lądowisku. W takim razie musi tylko znaleźć matkę i Vaska i mieć nadzieję, że skafander ornamentowany nadal jest w nastroju do rozmowy.
Rozpoznała drogę na podstawie witraży i ruszyła w stronę Wieży Zegarowej, gdy nagle pojawili się dwaj gwardziści z wycelowaną w nią bronią. Mieli na sobie hełmy z opuszczonymi przyłbicami i różowymi pióropuszami na czubku.
— Proszę mi pozwolić przejść — powiedziała. — Chcę tylko dotrzeć do przyjaciół.
— Stój w miejscu — rozkazał jeden z gwardzistów, przesuwając bronią po migających na jej skafandrze kontrolkach układu pod trzymującego życie. Potem skinął do swego partnera. — Skrępuj ją.
Ten zarzucił broń na ramię i sięgnął po coś przy pasie.
— Dziekan nie żyje — oznajmiła Rashmika. — Za chwilę katedra rozleci się na kawałki. Powinniście ją jak najszybciej opuścić, póki można.
— Dostaliśmy rozkazy — rzekł gwardzista, a jego partner po pchnął Rashmikę w stronę kamiennej ściany.
— Nie rozumiecie? To nie ma znaczenia. To już koniec. Wszystko się zmieniło.
— Zwiąż ją. I ucisz, jeśli się uda.
Gwardzista zaczął opuszczać jej przyłbicę. Rashmika protestowała, chciała walczyć, ale nie miała dość sił. I wtedy zobaczyła, jak z cienia za gwardzistą wyłania się jakaś postać.
Kątem oka dostrzegła błysk ostrza. Gwardzista zacharczał i wypuścił z rąk pistolet.
Jego kolega odskoczył od Rashmiki i usiłował wyjąć broń. Dziewczyna kopnęła go butem w kolano. Zatoczył się na mur, cały czas manipulując przy broni. Świnia w skafandrze próżniowym podszedł do niego, wpakował mu srebrne ostrze w brzuch, a potem jednym płynnym ruchem pociągnął je w górę aż do mostka.
Potem wyłączył nóż i wsunął go z powrotem do pochwy. Zdecydowanie, choć łagodnie pchnął Rashmikę w mrok, gdzie oboje przykucnęli.
— Dziękuję, Scorp — szepnęła.
— Wiesz, kim jestem? Po tylu latach?
— Wycisnąłeś swoje piętno — odparła, dysząc. Dotknęła jego ręki — Dzięki, że przyszedłeś.
— Musiałem tu przecież zajrzeć. Poczekała, aż jej oddech się uspokoi.
— Scorp, czy to ty załatwiłeś most? Odsunął przyłbicę skafandra i uśmiechnął się.
— Jak inaczej mógłbym ich zmusić do zatrzymania katedry?
— Rozumiem. To był dobry pomysł, ale…
— Ale co?
— Katedra nie może się zatrzymać. Nadal jedzie.
— W takim razie wynośmy się stąd jak najszybciej. Gdzie są pozostali?
— Na Wieży Zegarowej, w mansardzie dziekana. Strażnicy ich pilnują.
— Wydostaniemy ich. Możesz mi wierzyć.
— A skafander, po który przebyłam całą tę drogę?
— Musimy o tym porozmawiać — odparł.