SIEDEM

Podejście do Heli, 2615

W pylistej próżni przestrzeni międzyplanetarnej „Córka Śmieciarza” spadała jak złocisty płatek śniegu. Trzy godziny temu Quaiche opuścił Morwennę; wiadomość do królowej dowódcy na „Gnostycznym Wniebowstąpieniu” nadal mknęła w przestrzeni międzyplanetarnej, wpleciona w nić fotonów. W myślach Quaiche’a pojawił się obraz świateł dalekiego pociągu mknącego przez ciemny, ciemny kontynent. Quaiche zadrżał, świadom, jak wielka odległość dzieli go od innej istoty rozumnej.

Zdarzały mu się gorsze sytuacje. Teraz przynajmniej miał sporą nadzieję na sukces. Most na Heli ciągle istniał, nie okazał się majakiem czujników ani wytworem jego własnych rozpaczliwych pragnień. Z im bliższej odległości Quaiche go widział, tym większą miał pewność, że to autentyczny artefakt techniczny. Spotkał w życiu wiele mylących obiektów, tworów geologicznych wyglądających tak, jakby ktoś je zaprojektował, pieczołowicie wyrzeźbił lub wyprodukował masowo, nigdy jednak nie widział czegoś podobnego. Intuicja podpowiadała mu, że geologia nie jest tu sprawcą, ale miał poważne kłopoty z odpowiedzią na pytanie: w takim razie kto to stworzył? Bo układu 107 Piscium najwyraźniej nikt nigdy wcześniej nie odwiedził. Quaiche’a opanowała trwoga, strach i nadzieja.

Poczuł, że w jego krwi budzi się wirus indoktrynacyjny. Uśpiony potwór przewracał się na drugi bok, otwierając zaspane oko. Zawsze był w jego wnętrzu, ale przeważnie spał i nie przeszkadzał Quaiche’owi ani w fazie snu, ani w okresach czuwania. Gdy potwór go pożerał, gdy jak daleka burza huczał w jego żyłach, Quaiche widział i słyszał różne rzeczy: witraże na niebie czy muzykę organów w poddźwiękowym pomruku wybuchów silnika korekcyjnego.

Nakazał sobie spokój. Nie chciał, by wirus miał teraz na niego wpływ. Niech odezwie się później, gdy Quaiche znów będzie cały i zdrowy na „Dominie”. Wtedy wirus — jeśli sobie życzy — może go zmienić w zaślinionego idiotę. Ale nie tu, nie teraz, gdy potrzebna mu jasność umysłu.

Potwór ziewnął i znów zasnął.

Quaiche odetchnął z ulgą. Odzyskał wymykającą mu się kontrolę nad wirusem.

Myślami znów powędrował do mostu, tym razem ostrożnie, starając się unikać nabożnego kosmicznego dreszczyku, który przed chwilą obudził wirusa.

Czy da się wykluczyć, że budowniczym jest człowiek? Ludzie wszędzie zostawiali za sobą śmietnik. Statki wypluwały izotopy promieniotwórcze, które tworzyły migoczące plamy na powierzchni księżyców czy planet. Ze skafandrów i habitatów wyciekały atomy, tworząc widmową atmosferę wokół normalnie pozbawionych powietrza ciał. Ciśnienie cząstkowe gazów składowych zawsze zdradzało. Ludzie zostawiali transpondery nawigacyjne, serwitory, ogniwa paliwowe i odpady produkcyjne. Zamrożone siuśki — żółte lodowe kuleczki — tworzyły miniaturowe pierścienie wokół planet. Znajdowało się trupy, które czasami — częściej niżby spodziewał się Quaiche — były ofiarami morderstw.

Choć nie zawsze było to łatwe, Quaiche potrafił wyczuć takie znaki — wiedział, gdzie należy ich szukać. W 107 Piscium nie znajdował wielu dowodów na wcześniejszą ludzką obecność.

Ale ktoś zbudował ten most.

Jeśli istnieje tu od setek lat, to inne zwykłe oznaki ludzkiej obecności mogły już zniknąć, pomyślał. Coś jednak powinno pozostać, chyba że budowniczowie mostu niezwykle starannie po sobie posprzątali. Nigdy nie słyszał, żeby ktoś robił takie rzeczy na tak dużą skalę. I po co ukrywać tę konstrukcję tak daleko od zwykłych ośrodków? Nawet jeśli ludzie czasami zawitali do układu 107 Piscium, miejsce to nie leżało na utartych szlakach handlowych. Czy ci artyści chcieli, żeby ktoś w ogóle widział ich dzieło?

Może taka była ich pierwotna intencja: zostawić to w tym miejscu, niech się skrzy w promieniach 107 Piscium, aż ktoś znajdzie to przez przypadek. Może teraz Quaiche został nieproszonym uczestnikiem tej wielusedetniej gry?

Raczej nie, pomyślał.

Miał natomiast pewność, że popełniłby straszliwy błąd, gdyby powiedział Jasminie coś więcej ponad to, co zawarł w wysłanej wiadomości. Na szczęście oparł się pokusie pokazania, na co go stać. Gdy po pewnym czasie doniesie o czymś rzeczywiście nadzwyczajnym, dowiedzie swej powściągliwości. Nie, końcowa wiadomość była perfekcyjnie zwięzła. Był z siebie dumny.

Wirus dał o sobie znać, rozbudzony tym przejawem zgubnej dumy. Quaiche powinien był trzymać emocje na wodzy. Było jednak za późno — wirus wykipiał powyżej pewnego poziomu i jego działanie nie mogło tak po prostu zaniknąć. Równocześnie było za wcześnie na stwierdzenie, czy zanosiło się na poważny atak. Żeby go udobruchać, Quaiche zaczął coś mamrotać po łacinie. Czasami, gdy udało mu się przewidzieć żądania wirusa, atak był słabszy.

Znów skoncentrował uwagę na Haldorze jak pijak, który usiłuje utrzymać jasną myśl. Dziwne było to opadanie na świat, któremu sam nadał nazwę.

Nazewnictwo było trudnym zagadnieniem międzygwiezdnej kultury, powiązanej łącznością odbywającą się z prędkością światła. Wszystkie większe statki posiadały bazy danych planet i ciał obiegających rozmaite gwiazdy. W zasadniczych układach — znajdujących się w odległości kilkunastu lat świetlnych od Ziemi — łatwo było trzymać się nazw nadanych wieki temu, podczas pierwszej fali podboju kosmosu. Ale gdy pożeglowało się dalej na terytoria dziewicze, sprawa nazewnictwa stawała się bardzo zagmatwana. „Domina” powiedziała, że światy wokół 107 Piscium nigdy nie zostały nazwane, ale to oznaczało tylko, że statek nie miał takiej informacji. Jego baza danych przez całe dekady mogła nie być gruntowniej aktualizowana. Anarchistyczni Ultrasi nie chcieli polegać na przekazie od jakichś centralnych władz i wybierali bezpośrednie kontakty między statkami. Gdy spotykały się ich światłowce, porównywały swoje zasoby i uzupełniały własne tabele nomenklaturowe. Jeśli pierwszy statek nadał nazwy jakiejś grupie światów oraz związanym z nimi obiektom topograficznym, a drugi statek nie miał nowych danych, następowała aktualizacja jego bazy danych. Nazwy mogły mieć status tymczasowych, dopóki jakiś trzeci statek nie potwierdził, że rzeczywiście nie zostały dotąd przydzielone. Jeśli dwa statki miały sprzeczne rekordy, ich bazy aktualizowano równocześnie, wpisując dwie równie prawdopodobne nazwy dla każdego obiektu. Jeśli trzy lub więcej statków miało sprzeczne rekordy, były one porównywane — aby sprawdzić, czy dwóch zapisów nie dokonano wcześniej niż trzeciego. Jeśli tak, wówczas wpis usuwano lub przenoszono do podrzędnego pola, zarezerwowanego dla wątpliwej lub nieoficjalnej nomenklatury. Jeśli potwierdzało się, że jakiś układ został nazwany po raz pierwszy, nowo nadane nazwy rozprzestrzeniały się w bazach danych statków, choć czasami proces trwał wiele dekad. Dokładność tablic Quaiche’a odpowiadała dokładności bazy „Gnostycznego Wniebowstąpienia”. Jasmina nie należała do towarzyskich Ultrasów, więc możliwe, że jednak układ został już wcześniej nazwany. W takim wypadku imiona światów, tak troskliwie dobrane przez Quaiche’a, zostaną stopniowo wyplenione, przesunięte na najniższy poziom wiarygodności w statkowych bazach danych lub całkowicie usunięte.

Ale przynajmniej obecnie — i przez najbliższe lata — układ jest mój, pomyślał. Planecie nadał nazwę Haldora i dopóki nie zostanie zakwestionowane, imię jest oficjalne. Jak zauważyła jednak Morwenna, wybrał je po prostu spośród wolnych haseł tablicy. A jeśli układ rzeczywiście będzie wartościowy, to czy ta sprawa nie wymagałaby nieco więcej zachodu?

Kto wie, jakie pielgrzymki tu ściągną, jeśli most okaże się rzeczywistym obiektem?

Uśmiechnął się. Na razie te nazwy wystarczą, a gdyby chciał je zmienić, ma na to mnóstwo czasu.

Sprawdził odległość do Heli: nieco ponad sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów. Z daleka oświetlony dysk księżyca był płaski i miał barwę brudnego lodu, gdzieniegdzie ze smugami w odcieniu jasnego pumeksu, ochry, bladoniebieskiego czy lekko turkusowego. Teraz, z bliższej odległości, dysk stał się trójwymiarowy i wybrzuszał się w stronę Quaiche’a jak oko ślepca.

Hela była mała jak na standardy ziemskie, ale jak na księżyc prezentowała się dość okazale. Od bieguna do bieguna liczyła sobie trzy tysiące kilometrów; ze względu na średnią gęstość lokowała się w górnych rejonach księżyców, które Quaiche spotkał. Miała kształt kulisty, w zasadzie pozbawiona była kraterów uderzeniowych i atmosfery, ale wiele elementów ukształtowania terenu świadczyło o niedawnych procesach geologicznych. Na pierwszy rzut oka zachowanie pary Hela-Haldora sprawiało wrażenie pełnego obrotu synchronicznego: Hela zawsze zwracała się do planety tą samą stroną. Jednak programy mapujące szybko odkryły maleńką resztkową rotację. Gdyby występowało zjawisko pełnego obrotu synchronicznego, okres obrotu księżyca wokół własnej osi równałby się dokładnie okresowi obiegu wokół planety — czyli czterdziestu godzinom. Tak zachowywał się księżyc Ziemi oraz wiele innych księżyców, na których Quaiche spędził trochę czasu. Gdy stało się w jednym miejscu na powierzchni księżyca, to większe ciało, wokół którego się obracał — czy chodziło o Ziemię, czy o gazowego giganta Haldorę — zawsze wisiało na niebie w zasadzie w tym samym miejscu.

Z Helą było jednak inaczej. Nawet gdy znalazło się miejsce na równiku Heli, nad którym Haldora wisiała dokładnie w zenicie, zajmując dwadzieścia stopni nieba, obserwowało się jej dryfowanie. Podczas jednego czterdziestogodzinnego cyklu przesuwała się prawie o dwa stopnie. Za osiemdziesiąt standardowych dni — nieco ponad dwa standardowe miesiące — Haldora utonie za horyzontem Heli. Sto sześćdziesiąt dni później zacznie się wyłaniać po drugiej stronie horyzontu. Po trzystu dwudziestu dniach znów znajdzie się na początku cyklu — dokładnie w zenicie.

Nieregularność w obrocie Heli — odchylenie od dokładnego pełnego obrotu synchronicznego — wynosiła jedną dwusetną. Obrót synchroniczny to nieunikniony skutek działania sił pływowych między dwoma bliskimi, wzajemnie obiegającymi się ciałami, ale jest to proces niezwykle powolny. Możliwe, że ruch Heli ciągle zwalniał i nie została jeszcze osiągnięta konfiguracja obrotu synchronicznego. Możliwe również, że coś nią niedawno wstrząsnęło, na przykład jakieś ciało niebieskie musnęło księżyc. Zostawała jeszcze inna wersja: zakłócenia orbity następują pod wpływem oddziaływania grawitacyjnego z jakimś masywnym ciałem trzecim.

Quaiche nie znał historii układu, więc każdą z tych ewentualności uznał za sensowną. Równocześnie jednak z powodu tej niedoskonałości czuł się obrażony, zirytowany, jak wówczas, gdy mamy do czynienia z zegarem, który daje prawie idealne wskazania. Mógłby ją podawać jako kontrprzykład, gdyby ktoś utrzymywał, że kosmos to dzieło boskie. Czy Stwórca pozwoliłby na podobną niedoskonałość, skoro wystarczyło maleńkie pchnięcie, by te dwa światy prawidłowo ustawić?

We krwi zaczął wrzeć wirus. Nie lubił takich dywagacji.

Quaiche przerzucił myśli na bezpieczną dziedzinę topografii Heli, usiłował zrozumieć istotę mostu, analizując jego otoczenie. Oś mostu biegła mniej więcej ze wschodu na zachód — jeśli kierunki definiował obrót Heli wokół własnej osi. Umieszczony w pobliżu równika, łączył brzegi rozpadliny, która była najbardziej wyrazistym elementem topografii Heli. Biegła między biegunami, prostopadle do równika, gdzie osiągała największą szerokość i głębokość, ale setki kilometrów w obie strony od równika nadal była imponująca.

Quaiche nazwał ją Rozpadliną Ginnungagap.

Rozpadlina skręcała z północnego wschodu na południowy zachód. Na zachód od niej, na północnej półkuli, znajdował się wyniesiony rejon — Quaiche nazwał go Zachodnie Wyżyny Hyrrokkin. Wschodnie Wyżyny Hyrrokkin owijały się wokół bieguna, otaczając rozpadlinę po jej drugiej stronie. Na południe od zachodniego łańcucha wzgórz — ale jeszcze powyżej równika — leżał obszar, któremu Quaiche nadał nazwę Pasmo Lśniących Wrzosów. Na południe od równika inny wyniesiony obszar dostał nazwę Łańcuch Gullveig. Na zachodzie, między zwrotnikami, Quaiche zidentyfikował — i nazwał — górę Gudbrand, równiny Kelda i jałowe wzgórza Vigrid, górę Jord… Dla Quaiche’a te nazwy miały niesamowitą starożytną aurę, przekazywały wrażenie, że ten świat miał już bogatą przeszłość, był świadkiem historii pionierów, heroicznych i pełnych udręki wypraw, historii ludzi dzielnych i zuchwałych.

Teraz jednak musiał zająć się Rozpadliną Ginnungagap i mostem. Szczegółów nadal nie widział, ale most był konstrukcją zbyt skomplikowaną, zbyt pomysłową, by być zwykłem wypustem skalnym powstałym wskutek procesów erozji. Został tu zbudowany i sprawiał wrażenie, że ludzie nie mieli z tym wiele wspólnego.

Nie oznaczało to, że konstrukcja wykraczała poza możliwości techniki człowieka. W ciągu ostatniego tysiąclecia ludzkość wiele osiągnęła i przerzucenie mostu — nawet odznaczającego się tak wyrafinowaną elegancją — nad czterdziestokilometrową przepaścią nie należałoby do najbardziej śmiałych projektów. Ale to, że ludzie byliby w stanie coś takiego zbudować, nie oznacza, że to zrobili.

Ta Hela znajdowała się na najbardziej zapadłym krańcu świata. Żaden człowiek nie miałby korzyści z budowania tego mostu.

A obcy? To inna sprawa.

To prawda, że w ciągu sześciuset lat podróży kosmicznych ludzie nie natknęli się na istoty choćby trochę inteligentne, używające narzędzi, władające techniką. Ale takie istoty kiedyś tu żyły. Pozostawione przez nie ruiny rozrzucone były na dziesiątkach światów. Należały nie do jednej cywilizacji, ale do ośmiu czy dziewięciu, a były to wyniki poszukiwań zaledwie w małym skupisku układów w promieniu kilkudziesięciu lat świetlnych od Układu Słonecznego. Aż trudno sobie wyobrazić, ile setek, tysięcy wymarłych kultur zostawiło ślady w odleglejszych rejonach galaktyki. Jakiego rodzaju cywilizacja mieszkała na Heli? Czy ich ewolucja odbywała się na tym lodowym księżycu, czy też stanowił on przystanek w podróży jakiejś starej, zapomnianej diaspory?

Jacy byli? Czy należeli do jednej ze znanych kultur?

Za bardzo się śpieszył. To są pytania na później, gdy zbada most, określi jego konstrukcję i wiek. Będąc bliżej Heli, może uda mu się znaleźć rzeczy przeoczone przez czujniki z tej odległości. Mogą tam być artefakty jednoznacznie łączące kulturę Heli z jedną ze zbadanych już w innym miejscu kultur. Albo artefakty mogą świadczyć o czymś innym: o istnieniu zupełnie nowej, nigdy dotychczas niespotkanej cywilizacji.

To bez znaczenia. W każdym wypadku znalezisko ma wartość trudną do przecenienia. Jasmina mogłaby przez następne dekady kontrolować dostęp do tego rejonu. Odzyskałaby prestiż stracony w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Mimo że Quaiche ją wcześniej rozczarował, był pewien, że teraz królowa wynagrodzi go za to odkrycie.

Odezwał się dzwonek na konsoli „Córki Śmieciarza”. Po raz pierwszy sonda radarowa odebrała echo. Sygnał odbił się od jakiegoś metalicznego obiektu, małego, ukrytego w głębi szczeliny w pobliżu mostu.

Quaiche wyregulował radar, upewniając się, że echo jest autentyczne. Nie znikło. Przedtem go nie widział, ale obiekt znajdował się poza zasięgiem czujnika. „Domina” zupełnie nic nie zauważyła.

Nie podobało mu się to. Przed chwilą argumentował, że nigdy nie było tu ludzi, a teraz dostawał dokładnie takie charakterystyki, jakich można się spodziewać po rozrzuconych śmieciach.

— Uważaj! — przestrzegł sam siebie.

W czasie poprzedniej misji leciał do księżyca nieco mniejszego od Heli. Na jego powierzchni coś go zwabiło i Quaiche nieostrożnie się ruszył w tę stronę. Przy powierzchni uzyskał charakterystyki radaru podobne do tych obecnych, błysk czegoś w dole. Leciał dalej, nie zważając na to, co podpowiadał mu instynkt.

Okazało się wówczas, że to pułapka. Z lodu wyskoczyło działo cząstek i wycelowało w jego statek. Wiązka wygryzła dziury w kadłubie statku, Quaiche omal nie spłonął. Choć doznał obrażeń, udało mu się bezpiecznie wrócić. On sam wyzdrowiał, statek naprawiono, ale przez wiele lat Quaiche zachowywał nieufność w stosunku do takich obiektów. Często na księżycach pozostawiano automatycznych wartowników, umieszczonych tam wiele wieków wcześniej, by bronili praw do ziemi czy kopalin, którzy nadal działali, podczas gdy ich pierwotni właściciele dawno zamienili się w proch.

Quaiche miał wtedy szczęście: wartownik został zniszczony, a jego broń okazała się znacznie słabsza, niż planowali jej konstruktorzy. Quaiche dostał nauczkę, żeby niczego z góry nie zakładać. Teraz istniało poważne niebezpieczeństwo, że znów popełni podobny błąd.

Ponownie zanalizował sytuację. Obecność metalicznego przedmiotu — na co wskazywało echo radaru — nasuwała wątpliwość, czy most jest budowlą obcych i czy jest tak starożytny, jak Quaiche początkowo sądził. Nie mógł tego dokładnie stwierdzić, póki nie znajdzie się bliżej źródła echa. Jeśli to rzeczywiście wartownik,

Quaiche bardzo się naraża. Ale „Córka” to dobry statek, zwinny, bystry, dobrze opancerzony, przebiegły, wyposażony w inteligentne systemy. Szybki refleks niewiele znaczył wobec broni relatywistycznych, takich jak wiązki cząsteczek, ale „Córka” mogła cały czas monitorować źródło echa, sprawdzając, czy nic nie zapowiada wystrzału. Gdyby tylko dostrzegła coś niepokojącego, wykonałaby unik z dużym przyśpieszeniem, według losowego wzorca, by broń nie mogła przewidzieć kierunku wystrzelenia wiązki. Stateczek dokładnie wiedział, jaka jest fizjologiczna tolerancja Quaiche’a, i by uniknąć niebezpieczeństwa, był gotów bardzo zbliżyć się do tej granicy, ale tak, by Quaiche przeżył. Gdyby statek naprawdę się wściekł, mógłby użyć własnych mi — krosystemów obronnych.

— Wszystko ze mną w porządku — powiedział Quaiche na głos. — Mogę lecieć niżej i wyjść z tego śpiewająco.

Musiał jednak pomyśleć również o Morwennie. To prawda, że „Domina” znajdowała się teraz dalej, ale był to statek wolniej reagujący. Broń promieniowa musiałaby podjąć pewien wysiłek, by ją dosięgnąć, lecz nie było to wykluczone. Ponadto wartownik mógł rozmieścić inne rodzaje broni, na przykład pociski gończe, co więcej: mógł stworzyć całą sieć komunikujących się jednostek.

Do diabła! — pomyślał Quaiche. A jeśli to nie broń, tylko bogaty w metal głaz albo porzucony zbiornik paliwa? Musiał jednak przygotować się na najgorsze. Musiał zadbać o życie Morwenny oraz zachować sprawność „Dominy”, by móc powrócić do Jasminy. Nie mógł stracić kochanki ani statku, na którym była uwięziona. Musiał albo chronić ich oboje, albo teraz zrezygnować. Nie był jednak w nastroju do rezygnacji. Ale jak ochronić „Do — minę” i kochankę? Czy musi czekać wiele godzin, aż „Domina” odleci na bezpieczną odległość od Heli?

Jasne! Odpowiedź była oczywista, pięknie prosta, elegancko korzystała z lokalnych zasobów. Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślał?

Wystarczyło schować „Dominę” za Haldorą.

Zaczął niezbędne przygotowania. Otworzył kanał łączności z Morwenną.


Ararat, 2675

Vasko z wielkim zainteresowaniem obserwował podejście do głównej wyspy. Długo lecieli nad czarnym oceanem i teraz z ulgą przyjmował oznaki ludzkiej obecności. Światła wysuniętych osiedli, tworzące linie proste, łuki i pętle — kształty odpowiadające zarysom znanych mu częściowo zatok, półwyspów i wysepek — sprawiały wrażenie bezbronnych i przemijających. Nawet jaśniejsze skupiska Pierwszego Obozu wyglądały tymczasowo, jakby w każdej chwili mogły być zduszone niczym węgielki dogasającego ogniska. Zawsze wiedział, że obecność ludzi na Araracie to stan niepewny, którego nie można uznać za rzecz oczywistą. Słyszał to od maleńkości. Ale dopiero teraz poczuł to w trzewiach.

W kadłubie promu stworzył sobie okno — koniuszkiem palca zakreślił obszar, który stał się przezroczysty. To Clavain zademonstrował mu z pewną dumą, jak to zrobić. Vasko przypuszczał, że z zewnątrz kadłub jest nadal idealnie czarny, i że to, na co on patrzy, jest w zasadzie ekranem naśladującym optyczne właściwości szkła. Jednak w wypadku starych technologii — a prom był zdecydowanie starym urządzeniem technicznym — niczego nie należało traktować jako oczywistość. Vasko wiedział tylko, że leci i że żaden z jego rówieśników nigdy tego nie doświadczył.

Prom zniżał się na sygnał z bransolety Scorpia, schodził z warstwy chmur w towarzystwie spirali i zakrętasów zaburzonego powietrza. Czerwone i zielone światełka migały po obu stronach kadłuba z polerowanego obsydianu, przypominającego swoim deltoidalnym kształtem mantę.

Przynajmniej jedna trzecia podbrzusza była oślepiająco jasna: siatka jaskrawoniebieskich, złożonych fraktalnie elementów termicznych w otoczce migoczącej plazmy o barwie fioletu i indygo. Podwozie, zamocowane w skomplikowany sposób, wynurzyło się z chłodnych rejonów podbrzusza i rozprostowało w hipnotycznym balecie tłoków i zawiasów. Fluorescencyjne wzory zapaliły się na górnym kadłubie, obrysowując luki wejściowe, gorące miejsca i wyloty spalin. Prom wybrał sobie obszar lądowania, obrócił się i opadł na grunt z wielką precyzją, a podwozie skurczyło się, by zamortyzować ciężar pojazdu. Przez chwilę jeszcze ryczały podgrzewacze plazmy. W końcu nagle się zatrzymały.

Plazma rozproszyła się, zostawiając po sobie nieprzyjemny zapach spalenizny.

Wcześniej Vasko widział przelotnie ten samolot, ale tylko z dużej odległości. Widok był imponujący, z niczym nieporównywalny.

Aby wsiąść do promu na wyspie, szli we trzech ku rampie załadunkowej. Gdy już niemal do niej dochodzili, Clavain źle postawił nogę i zaczął spadać. Vasko i świnia równocześnie rzucili się naprzód, ale to Vasko wziął na siebie cały ciężar Clavaina. Zaskoczony, przekonał się, że Clavain jest bardzo lekki, jak worek siana. Vasko zaczerpnął głośno tchu, słychać to było nawet na tle syczenia promu.

— Nic panu nie jest? — spytał. Clavain spojrzał na niego ostro.

— Jestem starym człowiekiem. Nie należy ode mnie oczekiwać rzeczy niemożliwych.

Wspominając minione godziny w towarzystwie Clavaina, Vasko nie wiedział, co o nim myśleć. Starzec oprowadzał go po promie z ojcowską gościnnością, wypytywał o rodzinę, chwalił za dociekliwe pytania, żartował jak ze starym znajomym, a za chwilę stawał się lodowaty i daleki jak kometa.

Choć wahania nastroju przychodziły bez zapowiedzi, zawsze towarzyszyła im widoczna zmiana w oczach — spojrzenie Clavaina kierowało się w inną stronę, jakby to, co działo się wokół, przestawało go nagle interesować.

Gdy to się pierwszy raz zdarzyło, Vasko podejrzewał, że jakoś uraził starca. Szybko jednak zorientował się, że Scorpio również jest traktowany w podobny sposób. Gdy Clavain tracił kontakt z rzeczywistością, to jakby zerwał się sygnał, jakby uciekła częstotliwość. Gdzieś odpływał, a potem nagle powracał do teraźniejszości. Vasko uświadomił to sobie i przestał się zbytnio przejmować tym, co mówi czy robi w obecności Clavaina. Równocześnie coraz bardziej go niepokoił stan umysłu mężczyzny, którego wieźli do domu. Dokąd dryfują myśli Clavaina? Gdy koncentrował się na tym, co działo się tu i teraz, był normalny jak zwykli ludzie. Ale normalność jest jak świetny deseń, który widać z okna kabiny, pomyślał Vasko. We wszystkich prawie kierunkach droga wiodła w ciemność, a ciemności było więcej niż światła.

Teraz zauważył dziwny ciemny pas rozcinający spore osiedle. Zastanowił się, czy zna taką nieoświetloną arterię albo szeroki kanał przecinający którąś z wysp.

Prom przechylił się i Vasko miał teraz inny kąt widzenia. Pas ciemności pochłonął więcej świateł, ale za to odsłonił inne. Vasko zrozumiał, że widzi nieoświetloną konstrukcję znajdującą się między promem a osiedlem. Jej rozmiary można było ocenić na podstawie tego, jak wiele świateł w tle przesłaniała. To była oczywiście morska wieża. Wyrastała z morza kilka kilometrów od najstarszego osiedla, gdzie urodził się Vasko.

Morska wieża. Statek.

„Nostalgia za Nieskończonością”.

Przedtem oglądał go tylko z dużej odległości, ponieważ zwykłe trasy morskie nie mogły przebiegać w pobliżu tego miejsca. Od czasu do czasu widziano tam wlatujące lub wylatujące promy, maleńkie jak komary w porównaniu z sękatą, zniszczoną iglicą tego, co wystawało nad wodą. Vasko przypuszczał, że Scorpio wszystko wie na ten temat, ale postanowił o tym nie mówić podczas swojej pierwszej wyprawy ze świnią.

„Nostalgia za Nieskończonością” wydawała się teraz Vaskowi wielka, ale nie była już dalekim topograficznym olbrzymem, jak ją wcześniej postrzegał. Statek, sto razy wyższy od największych budowli z konch na archipelagu, wywoływał u niego spore zawroty głowy. Vasko przekonał się teraz, że „Nostalgia” stoi znacznie bliżej wybrzeża, niż mu się przedtem wydawało, jest dodatkiem do osiedla, a nie jego oddalonym strażnikiem. Nie sprawiała wrażenia kruchej, Vasko jednak zrozumiał, że ten ludzki artefakt jest wydany na łaskę oceanu podobnie jak osiedle, nad którym górował.

„Nostalgia” przywiozła ich kiedyś na Ararat, a potem pogrążyła się częściowo w morzu. Na planecie było kilka promów, które mogły wozić ludzi w przestrzeń międzyplanetarną, ale tylko ona była w stanie zabrać ich poza układ Araratu, w przestrzeń międzygwiezdną.

Vasko wiedział o tym od dzieciństwa, jednak dopiero teraz w pełni uświadomił sobie całkowitą zależność ludzi od tego jedynego środka ucieczki.

Prom zniżał się i widać było, że światełka pochodzą z okien domów, lamp ulicznych i otwartych ognisk na targowiskach. Dzielnice Pierwszego Obozu wyglądały na ogół jak slumsy. Wyższe konstrukcje — konchowce zbudowane z konch znalezionych na brzegu lub wydobytych z morza — przypominały wielkie puste muszle. Rzadko udawało się znaleźć odpowiednio duże fragmenty konch, więc większość konstrukcji wykonano z tradycyjnych materiałów. Postawiono trochę dmuchanych kopuł — niektóre były prawie tak wielkie jak budowle z konch — ale plastik do budowy i napraw zawsze był towarem deficytowym. Znacznie łatwiej było szabrować metal z wnętrza „Nostalgii”. Dlatego niemal wszystkie struktury były zespolone metalowymi arkuszami i rusztowaniami, w efekcie czego w bezładnej zabudowie dominowały zapadające się, najwyżej trzypoziomowe konstrukcje. Kopuły i konchowce wystawały ponad miasto jak pęcherze. Sieć ulic pogrążała się w cieniu, z wyjątkiem nielicznych miejsc, gdzie piesi szli z pochodniami.

Prom przeleciał przez rejon ciemności, a potem sunął nad niewielką odosobnioną grupą budowli, których Vasko wcześniej nigdy nie widział. Kopuła i otaczające ją metalowe konstrukcje wyglądały znacznie porządniej niż reszta miasta. Vasko doszedł do wniosku, że to na pewno jedno z ukrytych obozowisk administracji. Osoby zarządzające kolonią — ludzie i świnie — miały biura w mieście, ale powszechnie wiedziano, że istnieją tajne miejsca spotkań, niezaznaczone na żadnej cywilnej mapie.

Pamiętając o wskazówkach Clavaina, Vasko wyłączył okno i czekał na lądowanie. Ledwie zauważył ten moment, gdy nagle jego towarzysze ruszyli wzdłuż kabiny na tył, ku rampie załadunkowej. Vasko zorientował się z opóźnieniem, że nikt promu nie pilotował.

Zeszli na płytę ze stopionej skały. Reflektory zapaliły się w ostatniej chwili, zalewając okolicę zimnym błękitem. Clavain nadal miał na sobie pelerynę. Wyjął zza kołnierza bezkształtną czarną kapuzę i wciągnął ją na głowę. Pod szerokim kapturem trudno było rozpoznać człowieka, którego spotkali na wyspie. W czasie lotu Scorpio nieco go umył, przyciął mu brodę i włosy.

— Synu, nie patrz na mnie z tak nabożną gorliwością — powie dział Clavain.

— Nic nie miałem na myśli, proszę pana. Scorpio poklepał Vaska po plecach.

— Zachowuj się jakby nigdy nic. Jakbyś widział cuchnącego pustelnika, który się włóczył w okolicy.

Na terenie stało dużo różnych maszyn. Jedne zgromadziły się wokół promu, zarysy innych czaiły się w stożkach ciemności między smugami reflektorów. Były tu pojazdy na kołach, ze dwa poduszkowce, coś w rodzaju szkieletowego helikoptera. Na skraju płyty parkowały dwa smukłe statki powietrzne; Vasko nie wiedział, czy można nimi osiągnąć orbitę oraz latać w atmosferze.

— Ile sprawnych promów? — spytał Clavain.

Scorpio odpowiedział po chwili wahania — chyba się zastanawiał, ile informacji można przekazać w obecności Vaska.

— Cztery — odparł.

Clavain przeszedł kilka kroków.

— Było pięć czy sześć, gdy stąd wyjeżdżałem. Scorp, nie możemy sobie pozwolić na stratę promów.

— Robimy, co w naszej mocy przy tych bardzo ograniczonych środkach. Niektóre może znów będą latały, ale niczego nie mogę obiecać.

Scorpio prowadził ku jednej z niskich metalowych budowli otaczających kopułę. Gdy odeszli od promu, maszyny z cienia zaczęły się toczyć w jego stronę z wyciągniętymi manipulatorami. Inne ciągnęły za sobą kable. Obserwując ten pochód, Vasko wyobraził sobie ranne potwory morskie, wlokące na suchy ląd swoje okaleczone macki.

— Gdybyśmy musieli szybko stąd wylecieć… są takie możliwości? — spytał Clavain. — Czy można wykorzystać któryś z tamtych statków? Gdy przybędzie „Światło Zodiakalne”, musiałyby tylko dotrzeć na orbitę. Nie pytam o pełną sprawność kosmiczną, wystarczy kilka podróży.

— „Światło Zodiakalne” najprawdopodobniej ma własne promy — stwierdził Scorpio. — A zresztą ten nasz jedyny statek potrafi wejść na orbitę.

— Módl się, żebyśmy nigdy nie musieli z niego korzystać.

— Zanim konieczne będzie użycie promów, przygotujemy plan awaryjny — oznajmił Scorpio.

— Może być konieczne już dziś wieczór. Przyszło ci to do głowy?

Dotarli do wejścia budowli przy kopule. Z mroku wyszedł jakiś świnia, poruszając się w charakterystyczny dla swego gatunku przesadnie dumny sposób. Był niższy i bardziej przysadzisty od Scorpia, o ile w ogóle było to możliwe. Barki miał masywne, ręce odstawały trochę od ciała i kiwały się jak wahadła. Patrzył tak, jakby chciał rozerwać człowieka na strzępy.

Spojrzał wściekle na Vaska, na zmarszczonym czole pojawiły się głębokie bruzdy.

— Czegoś tu szukasz, chłopcze?

— Nie, proszę pana — odpowiedział pośpiesznie Vasko.

— Spokojnie, Blood — rzekł Scorpio. — Vasko miał pracowity dzień. Jest trochę przytłoczony tym wszystkim. Prawda, synu?

— Tak, proszę pana.

Świnia Blood skinął Clavainowi.

— Dobrze, że znowu jesteś z nami, staruszku.


Podejście do Heli, 2615

Quaiche nadal był na tyle blisko Morwenny, że mogli prowadzić rozmowę w czasie rzeczywistym.

— Nie spodoba ci się to, co zamierzam zrobić — powiedział — ale to dla naszego wspólnego dobra.

Odpowiedź przyszła po chwili zakłóceń radiowych.

— Obiecałeś, że szybko wrócisz.

— Zamierzam dotrzymać słowa. Nie chcę przedłużać swojej nieobecności ani o minutę. To bardziej dotyczy ciebie niż mnie.

— W jakim sensie?

— Obawiam się, że na Heli jest jeszcze coś, nie tylko most. Przyszło echo czegoś metalowego. I nie znika. To może być coś bez znaczenia i prawdopodobnie tak jest, ale nie mogę ryzykować,

bo to może też być pułapka. Niepokoję się, bo już wcześniej spotkałem się z takimi urządzeniami.

— Więc zawróć — powiedziała Morwenna.

— Wybacz, ale nie mogę. Naprawdę muszę sprawdzić most. Jeśli nie wrócę z czymś wartościowym, Jasmina zje mnie na śniadanie. — Pozwolił Morwennie snuć domysły, co to oznacza dla niej, gdy jest uwięziona w ornamentowanym skafandrze i tylko Grelier jest w stanie ją wyzwolić.

— Ale nie możesz iść prosto w zasadzkę.

— Szczerze mówiąc, bardziej boję się o ciebie. „Córka” zajmie się mną, ale jeśli uruchomię jakieś świństwo, może ono zacząć strzelać na oślep do wszystkiego, co mu się nawinie, w tym również do „Dominy”.

— Więc co zamierzasz zrobić?

— Myślałem o tym, żeby odciągnąć cię z układu Haldora-Hela, ale to by kosztowało za dużo czasu i paliwa. Mam lepszy pomysł: wykorzystamy to, co nam dano. Haldora to dobra, gruba tarcza. Sterczy tu i nic nie robi. Mam zamiar ustawić ją między „Domina” a tym, co tkwi na Heli.

Przez kilka sekund Morwenna zastanawiała się nad skutkami takiego planu. W jej głosie słychać było niecierpliwość:

— Ale to oznacza, że…

— Tak, będziemy pozbawieni połączenia w linii prostej, więc nie będziemy mogli rozmawiać. Ale to potrwa najwyżej sześć godzin. — I zanim zdążyła zaprotestować, mówił dalej: — Zaprogramuję „Dominę” tak, żeby zaczekała za Haldorą sześć godzin, a potem powróciła na tę samą co teraz pozycję. Nieźle, co? Prze śpisz się i prawie nie zauważysz, że mnie nie ma.

— Nie rób tego, Horris. Nie chcę być w miejscu, w którym nie mogłabym z tobą rozmawiać.

— To tylko sześć godzin.

W odpowiedzi Morwenny Quaiche zauważył zmianę tonu oznaczającą, że zaakceptowała daremność dalszej sprzeczki.

— Jeśli coś się w tym czasie stanie, jeśli będziesz mnie potrzebował… albo ja będę cię potrzebowała… nie będzie łączności.

— To tylko sześć godzin — odparł. — Jakieś trzysta minut. Tyle co nic. Skończę w mgnieniu oka.

— Nie mógłbyś umieścić jakichś przekaźników, żebyśmy byli w kontakcie?

— Raczej nie. Mógłbym upchać jakieś pasywne reflektory wokół Haldory, ale coś takiego naprowadziłoby na ciebie inteligentne pociski. Poza tym operacja zajęłaby parę godzin. Do tego czasu zdążę zwiedzić most.

— Jestem przerażona, Horris. Naprawdę nie chcę, żebyś tam leciał.

— Muszę. Po prostu muszę.

— Proszę, nie.

— Niestety, plan już jest w realizacji — odparł łagodnie. — Wysła łem „Dominie” niezbędne rozkazy, kochanie. Już się przemieszcza. Za jakieś trzydzieści minut będzie w cieniu Haldory.

Zapadła cisza. Myślał przez chwilę, że łączność już została zerwana, że w jego obliczenia wkradł się błąd, gdy usłyszał:

— Skoro już podjąłeś decyzję, dlaczego fatygowałeś się, żeby mnie zapytać o zdanie?

Загрузка...