Prom zawisł kilka metrów nad wodą. Drużyna ratownicza zebrała się w tylnym hangarze i czekała, aż pierwsza łódź — nadal przywiązana do promu — zostanie delikatnie opuszczona na wodę. Ciemne rozległe morze było spokojne, z wyjątkiem obszaru objętego cieplnym śladem promu. Panowała cisza, nic nie wskazywało na nietypową działalność Żonglerów, a prądy morskie w tym rejonie zanikały, jak zwykle o tej porze roku. Między kolejnymi uaktualnieniami sieci odwzorowującej topografię terenu góra lodowa z pewnością nie zmieniła położenia.
Kiedy łódź ustabilizowała się, trzej członkowie zespołu zostali kolejno opuszczeni na jej pokład. Scorpio jako pierwszy, za nim Jaccottet, mężczyzna z Bezpieczeństwa, na końcu Khouri. Racje żywnościowe, broń i sprzęt spuszczono w odrapanych metalowych pudłach, a potem szybko upchnięto w wodoszczelnych lukach po bokach łodzi. Wreszcie dostarczono przenośny inkubator — przezroczystą skrzynkę z nieprzejrzystą podstawą i uchwytem do niesienia. Zabezpieczono go ze szczególną troskliwością, jakby w środku znajdowało się już dziecko.
Następnie odczepiono łódź i Scorpio odprowadził ją dalej, na spokojną wodę. Wycie akumulatorowego silnika przedzierało się przez niskie brzęczenie wiszącego promu. Potem opuszczono i ustabilizowano drugą łódź. Vasko patrzył, jak następny oficer Bezpieczeństwa — kobieta o nazwisku Urton — zjeżdża do łodzi. Clavain zjechał za nią. Potem Blood pomógł zjechać samemu Vaskowi. Vasko oczekiwał, że druga świnia dołączy do ich misji, ale Scorpio rozkazał mu wrócić do Pierwszego Obozu i zająć się tamtejszymi sprawami. Scorpio zgodził się tylko, by Blood odprowadził ich aż tutaj i pomógł w załadowaniu łodzi.
Opuszczono ostatnie skrzynie ze sprzętem i łódź niepokojąco jeszcze bardziej się zanurzyła. Została odczepiona i kobieta z Bezpieczeństwa pognała ją w kierunku łodzi Scorpia. Kadłuby otarły się o siebie z piskiem. Przez kilka minut przenoszono przedmioty z jednej łodzi na drugą, aż obie zostały równo obciążone.
— Jesteś gotowy? — zapytała Urton Vaska. — Wiesz, jeszcze nie jest za późno, by się wycofać.
Spotykali się na zebraniach na „Nostalgii za Nieskończonością”, w czasie których planowano tę misję. Przedtem ich drogi rzadko się przecinały. Dla Vaska ona i Jacottet byli tylko bardziej doświadczonymi kolegami z Bezpieczeństwa.
— Chyba masz jakiś szczególny problem, jeśli chodzi o mój udział w tej misji — powiedział jak najspokojniej. — Czy to coś osobistego?
— Niektórzy z nas zasłużyli na to, by tutaj być — oznajmiła. — To wszystko.
— I myślisz, że ja nie zasłużyłem?
— Wyświadczyłeś świni małą grzeczność — odpowiedziała przyciszonym głosem. — Dlatego zostałeś wciągnięty w coś, co cię przerasta. To nie znaczy, że automatycznie zapracowałeś na mój wieczny szacunek.
— Tak naprawdę nie interesuje mnie twój szacunek — odparł Vasko. — Jestem zainteresowany twoją profesjonalną współpracą.
— O to nie musisz się martwić.
Chciał coś odpowiedzieć, ale kobieta już się odwróciła i oparła ciężkie działo Breitenbacha na słupku mocującym z boku łodzi.
Vasko nie wiedział, czym zasłużył sobie na jej wrogość. Czy chodziło tylko o to, że był młodszy i mniej doświadczony? Westchnął i zaczął pomagać przy sprawdzaniu i układaniu sprzętu. Nie było to przyjemne zajęcie: wszystkie delikatne przybory — broń, urządzenia do nawigacji i łączności — zostały oblane ohydnym, oślizgłym szarym żalem ochronnym. Żel przykleił mu się do dłoni i teraz odrywał go kleistymi kawałkami.
Klął w duchu i ocierał dłonie o spodnie. Nie miał czasu obserwować, jak prom zawraca i odlatuje. Zostali na morzu sami.
Pokonali kilometry gładkiej jak lustro wody. Między łatami rozerwanych chmur powstawały czarne, postrzępione okna, przez które widoczne były gwiazdy, ale — co dość rzadko zdarzało się na ich Araracie — żaden księżyc nie wyłonił się spod horyzontu.
Jedynego oświetlenia dostarczały lampy. Łodzie mknęły równolegle, utrzymując odległość kilku metrów od siebie. Hałas silników nie przeszkadzał w rozmowach. Vasko szybko doszedł do wniosku, że najlepsze jest milczenie, i zauważył, że Clavain chyba to zaakceptował. Musiał wiele przemyśleć. Przysiadł więc na nadburciu przy rufie i ćwiczył ładowanie broni, utrwalając tę czynność w mięśniowej pamięci dłoni. W razie potrzeby zrobi to automatycznie, nie angażując mózgu. Po raz setny zastanawiał się, czy rzeczywiście dojdzie do użycia przemocy. Może cała sprawa okaże się jedynie kolosalnym nieporozumieniem.
Ale tak naprawdę sądził, że jest to mało prawdopodobne.
Wszyscy czytali wcześniej raport Khouri; wszyscy siedzieli na sesji, gdy ją przepytywano. Początkowo Vasko niewiele rozumiał, ale stopniowo w jego umyśle zaczął się tworzyć konkretny obraz: Ana Khouri powróciła z komputerowej matrycy gwiazdy neutronowej Hades z martwym Cierniem. Nosiła w brzuchu jego dziecko; już wtedy zdawała sobie sprawę, jak Aura jest ważna — nienarodzona dziewczynka była reprezentantem starodawnych umysłów, ludzkich i obcych, zachowanych w matrycy Hadesa; Aura była darem dla ludzkości, miała umysł naładowany informacjami, dzięki którym szanse w walkach przeciwko Inhibitorom mogły się zwiększyć; dla Sylveste’a — a prawdopodobnie Aura otrzymała niektóre jego wspomnienia — spłodzenie jej było aktem pokuty.
Khouri wiedziała również, że trzeba jak najszybciej dostać się do informacji Aury, nie czekając, aż się urodzi, wyrośnie i zacznie mówić.
Dlatego, za pozwoleniem Khouri, Remontoire wysłał zastępy dron chirurgicznych do głów matki i dziecka, które nadal znajdowało się w macicy Khouri. Drony zainstalowały hybrydowskie implanty zarówno Aurze, jak i Khouri, pozwalając im na dzielenie się myślami i doświadczeniem. Khouri stała się głosem i oczyma Aury — śniła sny Aury i nie chciała albo nie mogła dokładnie określić granicy między sobą a córką — a myśli dziecka sączyły się do jej własnych, przenikały je do tego stopnia, że jakiekolwiek podziały przestawały istnieć.
Ale myśli i doświadczenia pozostały trudne do interpretacji. Córka Khouri nadal była nienarodzonym dzieckiem; struktury jej umysłu były nieokreślone, na wpół uformowane, a myślowy model świata zewnętrznego — z konieczności niejednoznaczny. Khouri starała się interpretować otrzymane sygnały, lecz mimo jej wysiłków jedynie ułamek odbieranej informacji był czytelny. Ale nawet ta część okazała się mieć żywotne znaczenie. Posługując się podpowiedziami Aury — wybierając klejnoty-samorodki z gąszczu dezorientujących przekazów — Remontoire dokonał przełomowych modyfikacji arsenału broni i narzędzi.
I wtedy do sprawy wtrąciła się Skade.
Przybyła do układu Delty Pawia, kiedy Inhibitorzy dawno już zakończyli palenie Resurgamu i innych planet. Szybko rozpoczęła negocjacje z ludźmi, którzy wciąż tam byli po opuszczeniu układu na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Zamierzała odzyskać jak najwięcej starej hybrydowskiej broni, ale, mając zniszczoną flotę i na karku tłumy Inhibitorów, Skade nie była w stanie wziąć tego, co chciała, brutalną siłą.
W tym czasie „Światło Zodiakalne” ukończyło już swoje samo — naprawy, a ludzka eksploracja Hadesa osiągnęła logiczne zakończenie. Kiedy więc Remontoire i jego sprzymierzeńcy wylecieli z układu, Skade poleciała za nimi, wykorzystując swoje zasoby, by obronić uciekinierów przed prześladującymi ich Inhibitorami. Był to z jej strony wykalkulowany i ryzykowny gest, ale tylko to mogło przekonać Remontoire’a, że powinien jej zaufać.
A Skade potrzebowała zaufania. Widziała działanie nowych technik Remontoire’a i zdawała sobie sprawę, że taktycznie ma obecnie gorszą pozycję. Przyleciała tutaj po broń kazamatową — ale nowa broń działała równie dobrze.
Jednak tak naprawdę interesowała się Aurą.
Przez miesiące, kiedy „Światło Zodiakalne” i dwa inne statki hybrydowskie mknęły ku Araratowi, Skade rozgrywała delikatną grę wkradania się w łaski Remontoire’a, ostentacyjnie wymieniając informacje wywiadowcze i zasoby. Wykorzystując jego starą lojalność do Matczynego Gniazda, przekonała go, że współpraca leży w ich najlepszym interesie. Kiedy w końcu Remontoire wpuścił kilku Hybrydowców, przybocznych Skade, na pokład swego statku, wydawało się, że ostatecznie nastąpiła odwilż w ich wzajemnych stosunkach.
Ale Hybrydowcy okazali się porywaczami. Zabili kilkudziesięciu ludzi, próbując znaleźć Khouri. Uśpili ją i zabrali ze sobą na statek Skade. Tam chirurdzy Skade zoperowali Khouri i usunęli Aurę. Zarodek — zaledwie sześciomiesięczny — został potem zainstalowany w innej macicy. Ta biocybernetyczna wspomagająca konstrukcja z żywej tkanki została następnie umieszczona w nowym ciele, które Skade wyhodowała dla siebie po odrzuceniu w Matczynym Gnieździe starego, uszkodzonego ciała. Implanty w głowie Aury miały łączyć się tylko ze swoimi odpowiednikami w głowie Khouri, ale podprogramy infiltrujące Skade szybko zmodyfikowały rękodzieło Remontoire’a. Skade — mając we własnym ciele wzrastające dziecko — podłączyła się do tego samego strumienia danych, dzięki którym Remontoire zbudował swoją nową broń.
Dostała swój łup, ale Skade była sprytna. Może zbyt sprytna. Powinna była zabić Khouri, ale ona dostrzegła w niej dodatkowy element nacisku na Remontoire’a. Nawet kiedy wydarto jej dziecko, Khouri była użyteczna jako zakładnik. Po negocjacjach Skade zwróciła ją Remontoire’owi w zamian za dalsze informacje techniczne. Aura wcześniej czy później dostarczyłaby jej tych informacji, ale Skade nie miała ochoty czekać.
W tym czasie Inhibitorzy omal ich nie dopadli.
Kiedy statki w końcu dotarły w okolice Araratu, walka weszła w nową, cichą fazę. Ludzie rozszerzali konflikt, by wykorzystać świeżo zdobytą broń, której działanie nie do końca rozumieli. Inhibitorzy stosowali w odwecie własne brutalne strategie. Wojnę prowadzono ukradkiem: całą energią przekierowywano w niewykrywalne pasma. Rzutowano złudne obrazy, by zastraszać i zdezorientować przeciwnika. Z zapamiętaniem przerzucano się materią i siłami. Każdego dnia, w każdej godzinie ludzkie stronnictwa nawiązywały i zrywały współpracę, zależnie od zmian w sytuacji bitewnej. Skade tylko wtedy pomagała Remontoire’owi, jeśli alternatywą była anihilacja. Remontoire rozumował podobnie.
Jednak tydzień temu Skade zmieniła taktykę. Z ciężkiego okrętu — pozostały jej tylko dwie takie jednostki — wypuściła korwetę. Szybki statek prześlizgiwał się między głównymi frontami bitew, zmierzając na Ararat. Analiza ograniczeń przyśpieszeniowych sugerowała, że statek wiezie przynajmniej jedną osobę. Ludzie Remontoire’a śledzili jego lot. Korwetę ścigał mały oddział Inhibitorów, podchodząc znacznie bliżej do planety niż zwykle. Chyba maszyny zorientowały się, że gra toczy się o coś znaczącego i że korwetę należy za wszelką cenę powstrzymać.
Nie udało im się, ale uszkodziły statek Hybrydowców. Remontoirowcy wyśledzili kulejący pojazd — jego systemy maskujące włączały się i wyłączały. Obserwowali, jak statek wchodzi w atmosferę Araratu i w niemal niekontrolowany sposób ląduje w morzu. Nie było oznak, że na Araracie w ogóle ktoś to zauważył.
Kilka dni później Khouri poleciała śladem Skade. Remontoire odmówił skierowania na ten cel większych sił; uznał, że prawdopodobieństwo przedostania się obok Inhibitorów na powierzchnię planety jest małe. Zgodzili się jednak, że niewielka kapsuła może mieć pewną szansę. Ponadto ktoś powinien zawiadomić ludzi na Araracie, co się dzieje, dlatego wysłanie Khouri byłoby ubiciem dwóch wróbli za jednym strzałem.
Vasko doceniał siłę ducha, jaką Khouri musiała wykazać, przylatując tu sama, bez gwarancji, że ją ktoś odbierze, bez pewności, że zdoła ocalić swą córkę. Zastanawiał się, które uczucie było w niej silniejsze: miłość do córki czy nienawiść do Skade.
Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym mniej wydawało mu się prawdopodobne, że ta sytuacja jest wynikiem jakiegoś nieporozumienia, i tym bardziej wątpił, czy sprawę da się rozwiązać przez negocjacje. Jeśli Skade nadal żyje i jeśli dziecko żyje w jej ciele — będzie ich oczekiwała.
Jakim kosztem da się ją zmusić do oddania Aury?
W świetle lampy Vasko zobaczył srebrnoszary błysk: to Clavain oglądał nóż, który zabrał ze swego wyspiarskiego odosobnienia.
Rashmika zaaranżowała prywatne spotkanie z kwestorem Jonesem. Odbyło się ono bezpośrednio po sesji handlowej, w tym samym pozbawionym okien pokoju, który odwiedziła razem z Crozetem. Kwestor czekał na nią za biurkiem, z dłońmi splecionymi na swym obfitym kałdunie. Na jego twarzy malowała się podejrzliwość zmieszana z lubieżnym zainteresowaniem. Od czasu do czasu wkładał kawałek pożywienia w szczęki swego zwierzątka, które przysiadło na biurku jak abstrakcyjna rzeźba wymodelowana w jasnozielonym plastiku.
Rashmika przyglądała mu się bacznie i zastanawiała się nad jego zdolnością odróżniania prawdy od kłamstwa. W przypadku niektórych ludzi trudno to było określić.
— To uparte małe dziewuszysko, Miętuniu — powiedział kwestor. — Kazałem jej trzymać się z dala od dachu, a ona tam była niecałe dwie godziny później. Co mamy z nią zrobić, hę?
— Jeśli pan nie chce, by ludzie chodzili na dach, powinien pan nieco utrudnić tam dostęp — odparła Rashmika. — Tak czy siak, nie bardzo lubię, gdy ktoś mnie szpieguje.
— Mam obowiązek chronić mych pasażerów. Jeśli to się pani nie podoba, proponuję, by pani stąd odeszła, kiedy pan Crozet będzie wracał na jałowe wyżyny.
— Ale ja chcę zostać na pokładzie — wyjaśniła Rashmika.
— Chce pani odbyć pielgrzymkę do Drogi?
— Nie. — Ukryła swą odrazę, kiedy pomyślała o ludziach na platformach. Dowiedziała się, że nazywają ich Obserwatorami. — Nie. Chcę dojechać do Drogi i znaleźć tam pracę. Ale pielgrzymka nie ma z tym nic wspólnego.
— Hmm. Już przeglądaliśmy profil pani umiejętności, panno Els.
Nie podobało jej się, że zapamiętał jej nazwisko.
— Ledwie to omawialiśmy, kwestorze. Nie sądzę, by był pan w stanie naprawdę uczciwie ocenić moje umiejętności na pod stawie jednej krótkiej rozmowy.
— Powiedziała pani, że jest naukowcem.
— Zgadza się.
— Tak więc niech pani wróci na jałowe wyżyny i kontynuuje swoje badania. — Czynił wysiłki, by wyglądać i mówić rozsądnie. — Czy jest lepsze miejsce do głębszego studiowania czmychaczy niż właśnie to, gdzie odkopano ich relikty?
— Studiowanie tam jest niemożliwe — odparła. — Nikogo nie interesuje, co znaczą te relikty, dopóki można za nie dostać niezłą forsę. Nikt nie jest zainteresowany szerszym kontekstem.
— A pani, jak przypuszczam, jest nim zainteresowana?
— Mam własną teorię na temat czmychaczy — oznajmiła, w pełni świadoma, jak dziecinnie brzmią jej słowa — ale by po czynić dalsze postępy, potrzebuję właściwych danych, w rodzaju tych, jakie posiadają zespoły archeologiczne sponsorowane przez kościół.
— Tak, wszyscy wiemy o tych zespołach. Ale czyż nie są oni w stanie formułować własnych teorii? Proszę o wybaczenie, pani Els, ale dlaczego wydaje się pani, że to właśnie pani, siedemnastolatka, wniesie w tę dziedzinę świeże spojrzenie?
— Ponieważ nie jestem żywotnie zainteresowana w popieraniu poglądu quaicheistycznego — odparła Rashmika.
— Który na czym polega?
— Na utrzymywaniu, że czmychacze są nieistotnym szczegółem, niezwiązanym z głębszą przyczyną zniknięć, albo w najlepszym razie przypomnieniem o tym, co się nam przydarzy, jeśli nie pójdziemy quaicheistyczną drogą ku zbawieniu.
— Nie ma wątpliwości, że odmówiono im zbawienia — oznajmił kwestor — ale z drugiej strony spotkało to osiem czy dziewięć obcych cywilizacji. Zapomniałem, ile ich do tej pory naliczono. Lokalne szczegóły o tym właśnie zaginionym gatunku, o ich historii, społeczeństwie i tak dalej oczywiście nadal wymagają zbadania, ale to, co w końcu im się przydarzyło, nie pozostawia wątpliwości. Wszyscy słyszeliśmy opowieści pielgrzymów z ewakuowanych układów, panno Els, opowieści o machinach, które wynurzają się z mroku między gwiazdami. Teraz wygląda na to, że przyszła kolej na nas.
— Przypuszcza się, że czmychacze zostali unicestwieni przez Inhibitorów? — zapytała.
Wsadził okruch w złożoną mordkę zwierzęcia.
— Niech pani wyciągnie własne wnioski.
— Właśnie zawsze to robiłam — odparła. — I uważam, że tu zdarzyło się coś innego.
— Coś ich zniszczyło. Czy to pani nie wystarcza?
— Nie jestem pewna, czy akurat to samo unicestwiło Amarantinów czy którąś z innych cywilizacji. Gdyby w grę wchodzili Inhibitorzy — sądzi pan, że zostawiliby ten księżyc nietknięty? Mogliby mieć skrupuły przy zniszczeniu świata, miejsca z ustabilizowaną biosferą, ale w przypadku bezpowietrznego księżyca w rodzaju Heli? Zmieniliby go w układ pierścieni albo chmurę radioaktywnej pary. Ale ktoś lub coś, co zniszczyło czmychaczy, nie było tak skrupulatne. — Przerwała, bojąc się, że odsłoni zbyt wiele swych umiłowanych tez. — Była to praca na chybcika. Zostawili za sobą zbyt wiele. To tak, jakby chcieli przekazać jakąś wiadomość, być może ostrzeżenie.
— Mówi pani o całkowicie nowym czynniku powodującym kosmiczne wymieranie?
Rashmika wzruszyła ramionami.
— Jeśli fakty o tym świadczą?
— Nie dręczą panią szczególne wątpliwości co do własnych tez, panno Els.
— Wiem tylko, że zniknięcia i czmychacze muszą być powiązani. Wszyscy inni też o tym wiedzą, tylko są zbyt zastraszeni, by to przyznać.
— A pani nie jest?
— Sprowadzono mnie na Helę z pewnego powodu. — Słowa popłynęły z jej ust, jakby wymawiał je ktoś inny.
Kwestor spoglądał na nią przez długą chwilę.
— I ta krucjata, to poszukiwanie prawdy, bez względu na to, ilu wrogów może pani przyczynić, jest właśnie powodem, dla którego chce pani tak bardzo dotrzeć do Drogi Ustawicznej?
— Jest inny powód — stwierdziła cicho. Kwestor zdawał się jej nie słyszeć.
— Szczególnie interesuje się pani Pierwszymi Adwentystami, prawda? Zauważyłem to, kiedy wspomniałem o mojej roli legata.
— To najstarszy z kościołów — odparła Rashmika. — I sądzę, że jeden z największych.
— Największy. Zakon Pierwszych Adwentystów obsługuje trzy katedry łącznie z największą na Drodze.
— Wiem, że mają zespół studiów archeologicznych. Napisałam do nich. Z pewnością znajdzie się tam dla mnie jakaś praca.
— By mogła pani rozwinąć swą teorię i nadepnąć wszystkim na odciski?
Pokręciła głową.
— Pracowałabym spokojnie, robiąc to, czego ode mnie wymagają. Nie powstrzymałoby mnie to od studiowania materiałów. Po prostu potrzebuję pracy, by przesłać nieco pieniędzy do domu i przeprowadzić trochę badań.
Westchnął, jakby cały świat ze swymi kłopotami spoczywał teraz na jego barkach.
— Co dokładnie pani wie o katedrach, panno Els? Mam na myśli w sensie fizycznym.
Poczuła, że to pytanie wreszcie było szczere.
— To ruchome struktury, znacznie większe od tej karawany, znacznie wolniejsze… ale tak czy siak, maszyny. Podróżują wokół Heli na drodze równikowej, którą nazywamy Drogą Ustawiczną, dokonując pełnego okrążenia co trzysta dwadzieścia dni stan dardowych.
— A jaki jest sens takiego krążenia?
— Zapewnienie, że Hela jest zawsze na niebie, zawsze w zenicie. Świat porusza się pod katedrami, ale katedry likwidują ten ruch.
Na ustach kwestora pojawił się cień uśmiechu.
— A co pani wie o ruchu katedr?
— Jest powolny — odpowiedziała. — Przeciętnie katedry muszą się poruszać z szybkością pełzającego niemowlaka, by całkowicie okrążyć Helę w ciągu trzystu dwudziestu dni. Jedna trzecia metra na sekundę wystarczy.
— Nie wydaje się to szybko, prawda?
— Rzeczywiście, nie bardzo.
— Zapewniam panią, że to jest szybko, kiedy sunie ku pani kilkaset metrów w pionie, a pani ma do wykonania pracę, która wymaga z zejścia z drogi w ostatniej chwili przed najechaniem gąsienic. — Kwestor Jones nachylił się, przyciskając do stołu masę swego brzucha i splatając przed sobą palce. — Wieczna Droga jest ze sprasowanego lodu. Jeśli nie liczyć jednego czy dwóch odchyleń, opasuje ona planetę niczym wstęga. Nigdzie nie jest szersza niż dwieście metrów, a często jest znacznie węższa. Jednak nawet mała katedra może mieć szerokość pięćdziesięciu metrów. Na przykład największa z nich — Lady Morwenna — jest szeroka na sto metrów. A ponieważ wszystkie katedry pragną się ustawić w wyznaczonym z matematyczną dokładnością miejscu Drogi, z Haldorą dokładnie w zenicie, istnieje pewna… — jego głos stał się żartobliwy — rywalizacja o dostępną przestrzeń. Między konkurującymi kościołami, nawet tymi związanymi protokołem ekumenicznym, może ona być zdumiewająco zaciekła. Nawet wśród katedr należących do jednego kościoła dochodzi do sabotażu.
— Nie jestem pewna, czy pana rozumiem, kwestorze.
— Chcę powiedzieć, że uszkodzenia Drogi — rozmyślny wandalizm — nie są czymś niezwykłym. Katedry mogą zostawiać za sobą przeszkody albo majstrować przy samej Drodze. Hela również ma swój udział w szkodach. Kamienne zawieje… wypływy lodu… erupcje wulkaniczne… Wszystko to może sprawić, że droga stanie się czasowo nieprzejezdna. Dlatego katedry mają brygady czyścicieli Drogi Ustawicznej, którzy pracują niezbyt daleko przed nimi, gdyż groziłoby to wykorzystaniem rezultatów ich pracy przez rywali, ale wystarczająco daleko, by skończyć swoje zadania, zanim ich katedry przybędą. Nie będę ukrywał: praca jest trudna i niebezpieczna. I wymaga umiejętności, o których pani wspominała. — Postukał pulchnymi palcami o stół. — Praca w próżni, na lodzie. Wykorzystywanie narzędzi tnących i wysadzających. Programowanie serwitorów do najbardziej niebezpiecznych prac.
— Nie o takim typie pracy myślałam — oświadczyła Rashmika. — Nie?
— Jak mówiłam, sądzę, że moje umiejętności znajdą znacznie lepsze zastosowanie w pracach urzędniczych, takich jak studia archeologiczne.
— Może i tak, ale wolne stanowiska w grupach archeologicznych zdarzają się naprawdę rzadko. Za to wciąż pojawiają się wolne miejsca w brygadach czyścicieli.
— Ponieważ stale giną ludzie?
— To praca dla twardzieli. Ale praca. Nie powinno pani być zbyt trudno znaleźć coś nieco mniej niebezpiecznego od zakładania zapalników, pracę, w której nie będzie pani nosić przez cały dzień skafandra. I może znajdzie sobie pani jakieś zajęcie, póki nie stworzy się miejsce w grupach studyjnych.
Rashmika odczytała twarz kwestora. Dotychczas nie kłamał.
— To nie to, co chciałam, ale jeśli jest to jedyna oferta, będę musiała ją przyjąć. Gdybym powiedziała, że jestem gotowa na taką pracę, znalazłby mi pan miejsce?
— Jeśli czułbym, że mogę później z tym żyć… wtedy owszem, powiedziałbym, że mogę znaleźć.
— Jestem przekonana, że po nocach spałby pan doskonale, kwestorze.
— A pani jest pewna, że tego właśnie chce? Skinęła głową, zanim zdążyły ją dopaść wątpliwości.
— Gdyby pan to zaaranżował, byłabym wdzięczna.
— Zawsze można się powołać na wyświadczone grzeczności — oznajmił. — Ale jest coś, o czym muszę wspomnieć. Są ludzie, którzy pani szukają, z jałowych wyżyn Vigrid. Tutaj policja nie może pani tknąć, ale pani nieobecność została zauważona.
— Nie dziwi mnie to.
— Spekuluje się na temat celu pani misji. Niektórzy powiadają, że wiąże się ona z pani bratem. — Zielone stworzenie podniosło wzrok, jakby nagle zainteresowało się rozmową. Rashmika zauważyła, że z całą pewnością brakowało mu jednej z przednich kończyn. — Harbin Els — kontynuował kwestor. — Tak się nazywa, prawda?
Nie było sensu zaprzeczać.
— Mój brat pojechał szukać pracy na Drodze — odparła. — Okłamali go, mówiąc, że nie umieszczą w nim krwi dziekana. Nie widzieliśmy go od tamtej pory.
— A teraz odczuwa pani potrzebę dowiedzenia się, co się z nim stało?
— To mój brat.
— Więc być może to panią zainteresuje.
Kwestor sięgnął pod biurko i wyciągnął złożoną kartkę papieru. Pchnął ją ku Rashmice. Zielone stworzenie obserwowało papier sunący po blacie.
Wzięła list, potarła kciukiem czerwoną woskową pieczęć. Na pieczęci widniał wytłoczony wizerunek skafandra z ramionami rozłożonymi niczym krzyż, promieniujący snopami światła. Pieczęć była złamana; tylko luźno trzymała się papieru po jednej stronie złącza.
— Co to jest? — spytała, bardzo uważne obserwując jego twarz.
— Nadeszło oficjalnymi kanałami z Lady Morwenny. To pieczęć Wieży Zegarowej.
Dotychczas prawda, pomyślała. Albo też kwestor szczerze wierzy, że sprawa tak się przedstawia.
— Kiedy?
— Dzisiaj.
Ale to było kłamstwo.
— Zaadresowane do mnie?
— Kazano mi, żeby pani to zobaczyła.
Spuścił wzrok, nie chcąc patrzeć jej w oczy. Utrudniało to odczytanie jego twarzy.
— Kto kazał?
— Nikt… Ja… — Znowu kłamał. — Obejrzałem to. Niech pani nie myśli o mnie źle, przeglądam całą korespondencję, która przechodzi przez karawanę. To kwestia bezpieczeństwa.
— Więc wie pan, co zawiera list?
— Sadzę, że powinna go pani sama przeczytać — odparł.