W wysoko sklepionej hali Mocy Napędowej został tylko Glaur, jedyny z załogi technicznej. Katedra pokonała poprzednie zakłócenia — syrena ucichła, światła alarmowe na reaktorze przygasły, a ruch prętów i dźwigarów wrócił do zwykłego hipnotyzującego rytmu. Podłoga kiwała się z boku na bok, ale tylko Glaur, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, potrafił to wyczuć. Komuś, kto nie znał Lady Morwenny, podłoga wydawałaby się stabilna jak skała, jakby zakotwiczona w gruncie Heli.
Mężczyzna szedł po pomoście wokół centralnego rdzenia turbin i generatorów. Czuł powiew, jakby śmigające dźwigary poruszały się tuż nad jego głową, ale po tylu latach pracy w tym miejscu nie chował już niepotrzebnie głowy.
Doszedł do nieoznaczonego, niczym niewyróżniającego się panelu. Przekręcił zaciski zamykające panel i podniósł do góry pokrywę na zawiasach. Wewnątrz znajdowały się błyszczące srebrnoniebieskie kontrolki układu blokady — dwie bardzo duże dźwignie, a pod każdą z nich otwór na klucz. Procedura była bardzo prosta. Glaur ćwiczył ją wielokrotnie na ślepym panelu po drugiej stronie maszyny.
Wcześniej włożył swój klucz do zamka, a Seyfarth włożył swój. Klucze zaskoczyły równocześnie i wtedy obaj opuścili dźwignie zsynchronizowanym płynnym ruchem. Sala rozbrzmiewała teraz gadaniną przekaźników, gdy normalne wejścia sterowania zostały odłączone. Glaur wiedział, że za tym panelem znajduje się opancerzony zegar, który odmierza czas od chwili opuszczenia dźwigni. Teraz dźwignie pokonały pół drogi — za dwanaście czy trzynaście godzin przekaźniki znów zaterkoczą, włączając ręczne sterowanie.
Zbyt długo. Za trzynaście godzin prawdopodobnie nie będzie już Lady Morwenny.
Glaur chwycił mocno za poręcz pomostu i położył dłonie w rękawicach na lewej dźwigni. Nacisnął ją w dół z jak największą siłą. Dźwignia nie poruszyła się, jakby ją przyspawano pod tym kątem. Spróbował nacisnąć drugą dźwignię, potem obie naraz.
Jego wysiłki były absurdalne — wiedział, że system blokady tak zabezpieczono, by zapobiec znacznie bardziej brutalnej ingerencji, by uniemożliwić akcję grupy buntowników, a nie tylko jednego człowieka. Mimo zerowych szans musiał jednak spróbować.
Pocił się, ciężko dyszał. Zszedł na podłogę i wziął kilka ciężkich narzędzi. Znów wspiął się na pomost i zaatakował nimi dźwignie panelu. Odgłosy uderzeń rozbrzmiewały echem w całej sali, wybijając się ponad jednostajny terkot maszynerii. Bez skutku.
Glaur opadł z sił, ręce ześlizgiwały mu się z metalowych narzędzi, ramiona miał zbyt słabe, by unieść nawet lekki młotek.
Nie dał rady przestawić dźwigni na koniec dwudziestosześciogodzinnej pozycji, więc co mu pozostało? Nie zamierzał zniszczyć Lady Morwenny, chciał ją tylko zatrzymać albo zmienić jej trasę. Mógłby rozwalić reaktor — nadal miał dostęp do wielu portów wejściowych — ale musiałby czekać na efekt wiele godzin. Zatrzymanie maszynerii napędowej również nie było realne — wymagałoby to zablokowania jej naprawdę olbrzymim przedmiotem. W warsztacie leżały kawałki metalu, pręty i dźwigary przeznaczone do wymiany lub na złom, ale Glaur nie potrafiłby sam ich podnieść. Zorganizowanie sabotażu wymagałoby zbyt wielkiego wysiłku.
Jakie są zatem szanse oszukania systemów kierowania? Kamer obserwujących Drogę, urządzeń śledzących gwiazdy, czujników pola magnetycznego węszących za sygnaturami zakopanego kabla. Te systemy, powielające swoje zadania, umieszczono poza hermetyczną częścią katedry, wysoko nad gruntem, w trudno dostępnych miejscach konstrukcji.
Pogódź się z tym, powiedział sobie Glaur. Inżynierowie, którzy zaprojektowali odłączenie sterowania ręcznego, nie urodzili się wczoraj. Z pewnością zapobiegli wszystkim prostym sposobom obejścia blokad.
Katedra nie zamierzała się zatrzymać ani zboczyć z Drogi. Glaur obiecał Seyfarthowi, że zostanie tutaj do ostatniej chwili i będzie nadzorował maszyny. Ale co teraz wymagało nadzoru? Maszyny mu odebrano, pozbawiono kontroli, jakby nie był godzien zaufania.
Spojrzał z pomostu przez umieszczone w dole okno obserwacyjne, nad którym często przechodził. Widział grunt przesuwający się z prędkością jednej trzeciej metra na sekundę.
Mały statek Scorpia wylądował. Wysuwane płozy chrzęściły po tężejącej brei świeżo stopniałego lodu. Scorpio wypiął się z uprzęży i poprawił połączenia w skafandrze próżniowym. Nie potrafił się skoncentrować. Jasność umysłu to się wyostrzała, to zanikała jak słaby sygnał radiowy. Może Valensin miał rację, że powinien był zostać na statku i wydelegować na Helę kogoś innego?
Pieprzyć to.
Po raz ostatni sprawdził wskaźniki hełmu — wszystkie były zielone. Nie ma sensu z tym się guzdrać, pomyślał. Skafander albo jest gotów, albo nie, i jeśli on mnie nie zabije, to za rogiem prawdopodobnie czyha coś innego.
Obrócił się, by otworzyć rygiel, i jęknął z bólu. Boczne drzwi odskoczyły i plasnęły bezgłośnie w lodową breję. Scorpio poczuł lekkie szarpnięcie, gdy ostatnia porcja powietrza wyleciała z kabiny. Skafander wydawał się w porządku, żadne z zielonych światełek nie zaświeciło się na czerwono.
Chwilę potem stał na lodzie — przysadzista, niemal dziecięca postać w skafandrze zaprojektowanym specjalnie dla świń. Poczłapał ku rufie statku, trzymając się z dala od jaskrawoczerwonych dysz. Otworzył wnękę ładunkową. Sięgnął do środka, stękając z bólu, i zaczął niezgrabnie gmerać w środku dwupalczastymi rękawicami skafandra. Gołe ręce świni nie były mistrzowsko zręczne, ale w rękawicach były niewiele warte. Scorpio jednak miał wprawę. Całe życie się wprawiał.
Wyjął paletę wielkości tacy. W jej zagłębieniach — niczym jajka Faberge — tkwiły trzy miny pęcherzowe. Ujął jedną z nich z instynktowną ostrożnością — choć było bardzo mało prawdopodobne, by mina pęcherzowa wybuchła przez przypadek — i oddalił się od zaparkowanego statku.
Uszedł sto kroków, na tyle daleko, by materia wylotowa statku nie dotarła do miny. Uklęknął i wyciął nożem Clavaina w zmrożonej powierzchni małe stożkowate wgłębienie. Włożył w nie minę, tak że wystawała tylko jej górna część. Potem przekręcił tarczę o trzydzieści stopni; na górnej półkuli miny ukazał się mały czerwony wskaźnik — mina została uzbrojona. Scorpio wstał.
Przystanął na chwilę i spojrzał na Haldorę. Planety nie było. W jej miejscu widniał rodzaj mechanizmu, zajmującego znacznie mniejszy fragment nieba. Wyglądał jak niezwykły rysunek ze średniowiecznej kosmologii, wykonany pod wpływem ekstatycznej wizji — geometryczna siatkowa konstrukcja z mnóstwem precyzyjnych detali. Na obrzeżach krzyżowały się wyraźnie błyskające pręty, wychodzące promieniście z łączących się węzłów. W środku wszystko bardzo się komplikowało, elementy były nierozróżnialne, struktury — niemożliwe do opisania czy zapamiętania. Scorpiowi pozostało tylko wrażenie zawrotnej złożoności, jakby patrzył na mechaniczny mózg Boga. Bolała go głowa. Dokuczała mu migrena, jakby sam obiekt zmuszał go do natychmiastowego opuszczenia wzroku.
Scorpio odwrócił się i z oczami wbitymi w grunt potruchtał do statku. Włożył dwie pozostałe miny z powrotem do wnęki ładunkowej, potem wsiadł do pojazdu. Drzwi zostawił na ziemi. Nie potrzebował ich do hermetyzacji kadłuba, musiał zaufać skafandrowi.
Statek uniósł się w górę. Przez otwór w kadłubie Scorpio obserwował oddalający się most, aż w polu widzenia pojawiły się podpory. Widok dna Otchłani Rozgrzeszenia spowodował, że zakręciło mu się w głowie. Gdy stał na moście i instalował minę, łatwo mu było zapomnieć, jak daleko w istocie jest do gruntu.
Następnym razem nie będzie już miał takiego komfortu psychicznego.
Uchwyt przygotowywał się na przyjęcie „Nostalgii za Nieskończonością”. Statek — w zasadzie to, co z niego pozostało — lądował. Schodząc z orbity, kapitan zdecydował się na końcowe transformacje w celu ochrony Aury i osób, nad którymi sprawował pieczę. Odrzucił wiele warstw z centralnych rejonów statku, odsłaniając swoje wnętrzności: dźwigary konstrukcyjne i grodzie większe od statku kosmicznego średniej klasy, plątaninę gęsto upakowanych układów, rozrosłych i zawęźlonych jak dzikie pnącze. Gdy odrzucał fragmenty ochronne, czuł dreszcz, jakby odsłaniał delikatną skórę, przedtem zakrytą pancerzem. Wieki minęły od czasu, gdy te wewnętrzne rejony wystawione były na kosmiczną próżnię.
Kontynuował przemiany. Główne elementy wewnętrznej statkowej architektury przetasowały się jak kamienie domina. Główne przewody zostały przecięte i połączone w inny sposób. Części statku, które czerpały życiodajne zasilanie — powietrze czy wodę — z innych obszarów, teraz stały się samowystarczalne. Niektórym rejonom pozwolił umrzeć. W czasie tych zmian kapitanowi dokuczały mdłości i skurcze, skoki ciśnienia i zimna, ostre bóle i nagły brak czucia. Choć sam podjął te działania i kierował zmianami, miał niepokojące wrażenie, że zadaje sobie samemu gwałt.
Tych zmian nie da się łatwo odkręcić.
Schodząc na Helę, korygował lot, włączał dysze dokujące. Kadłub podlegał naprężeniom — delikatne palce grawitacji mogły rozerwać go na strzępy.
W dole przesuwał się krajobraz: pola i szczeliny lodowe, obszary popstrzone małymi wsiami, porysowane liniami komunikacyjnymi. Na horyzoncie ziała jak złota szczelina paszcza wykopu.
Dostał skurczu, jakby rodził. Wszystkie przygotowania zostały ukończone. W jego ciele powstały regularne dziury, gdy starannie wykrojone kawałki oddzielały się, ciągnąc za sobą tysiące odciętych kabli. Kapitan usiłował stłumić ból, ale sygnały widmowe nadal do niego docierały w miejscach, gdzie kable i linie zasilania uległy przerwaniu. Tak się czuje ktoś, komu urządzono krwawą jatkę, pomyślał. Jednak spodziewał się bólu i był na niego przygotowany. W jakimś sensie było to nawet orzeźwiające. Przypominało mu, że jest żywy, że jest istotą z krwi i kości. Póki odczuwał ból, mógł myśleć o sobie jako o człowieku.
Wraz z „Nieskończonością” spadało dwadzieścia dużych bloków, ale tylko przez chwilę. Gdy oddaliły się od siebie na bezpieczną odległość, maleńkie iskierki rakiet sterujących pognał je w górę. Rakiety nie miały dość mocy, by wypchnąć blok poza oddziaływanie grawitacyjne Heli, ale przynajmniej zdołał je z powrotem wynieść na orbitę. Tam bloki musiały już sam zadbać o siebie. Kapitan zrobił wszystko co w jego mocy dl; osiemnastu tysięcy uśpionych pasażerów — wiózł ich aż z Araratu, a niektórych nawet z Yellowstone — ale teraz byli bardzie bezpieczni poza nim niż w jego wnętrzu.
Miał nadzieję, że ktoś inny przybędzie i o nich się zatroszczy Wykop zdawał się teraz o wiele większy. W jego wnętrzu ko łyska i uprząż przygotowywały się, by zamknąć się wokół wypatroszonych szczątków kapitana.
— Co chcesz zrobić ze skafandrem ornamentowanym? — spyta Quaiche.
— Chcę go zabrać ze sobą — odparła Rashmika z siłą, która ją; samą zaskoczyła. — Chcę go usunąć z Lady Morwenny.
Vasko spojrzał na Khouri, potem na Rashmikę.
— Czy teraz już wszystko sobie przypomniałaś? — spytał.
— Pamiętam coraz więcej. — Rashmika zwróciła się do matki. — Pamięć wraca.
— Czy ją rozpoznajesz? — zapytał Quaiche.
— Jest moją matką. A ja nie mam na imię Rashmika. Tak nazywała się ich utracona córka. To ładne imię, ale nie moje. Moje rzeczywiste imię brzmi inaczej, ale jeszcze go sobie nie przypomniałam.
— Aura — powiedziała Khouri.
Rashmika zastanowiła się przez chwilę i spojrzała mata w oczy.
— Tak. Teraz sobie przypominam. Pamiętam, jak mnie tak nazywałaś.
— Miałem rację co do krwi. — Grelier nie mógł stłumić uśmieszku satysfakcji.
— Tak, miałeś rację — przyznał Quaiche. — Zadowolony jesteś? Ale to ty, medyku, sprowadziłeś ją tutaj. Żmiję do naszego gniazda. To twój błąd.
— I tak by w końcu znalazła drogę. Miała wytyczony cel. Czym się zresztą martwisz? — Grelier wskazał widoczny na wideo schodzący statek. — Masz przecież to, czego chciałeś. Masz nawet swoją świętą maszynerię, która patrzy na ciebie z góry.
— Coś się stało ze statkiem. — Quaiche wskazał obraz drżącą ręką. Rzucił spojrzenie Vaskowi. — Co to?
— Nie mam pojęcia.
— Statek nadal będzie działał — stwierdziła Khouri. — Potrzebował pan tylko silników. I tyle pan dostaje. Wyjdźmy teraz i zabierzmy skafander ornamentowany.
Dziekan udawał, że się zastanawia.
— Dokąd go zabierzecie? Nie macie statku.
— Wszędzie będzie lepiej, byle nie w Lady Morwennie. Może pan, dziekanie, ma skłonności samobójcze, ale my nie.
— Czy gdybym miał choćby najmniejsze skłonności samobójcze, żyłbym tak długo?
Khouri spojrzała na Malinina, potem na Rashmikę.
— On zna sposób wydostania się stąd. Pan nigdy nie miał zamiaru zostać w katedrze, mam rację?
— To kwestia wyboru odpowiedniego momentu — odparł Quaiche. — Statek już prawie znajduje się w wykopie. To chwila triumfu. Chwila, gdy wszystko na Heli się zmienia. W istocie sama Hela się zmienia. Rozumiecie, nic nie będzie takie samo. Nie będzie Drogi Ustawicznej ani procesji katedr. Na Heli będzie tylko jedno miejsce usytuowane dokładnie pod Haldorą i to miejsce nie będzie się poruszać. I tylko jedna katedra będzie je zajmować.
— Jeszcze jej nie zbudowałeś — zauważył Grelier.
— Mam czas, naczelny medyku. Cały czas świata, gdy ustalę swoje prawa. Ja wybieram to miejsce, rozumiesz? Mam Helę w dłoni. Mogę obracać tym światem jak piłką. Mogę go zatrzymać jednym palcem.
— A Lady Morwenna?
— Jeśli ta katedra przekroczy most, w porządku. Jeśli nie, będzie to oznaczać koniec jednej ery i początek następnej.
— Nie zależy mu, żeby to się udało — szepnął Vasko. — Nigdy mu nie zależało. Na fotelu dziekana coś zaczęło grać.
Scorpio stał w miejscu, choć instynkt podpowiadał mu, że należy się szybko wycofać przed błyskawicznie ruszającą ku niemi pomarszczoną fioletowoczarną kulą detonacji — niepowstrzymani groźną ścianą, która mogła objąć i jego, i fragment mostu, na którym stał. Na podstawie danych technicznych zostawionych prze: Remontoire’a wiedział, że skutki wybuchu min pęcherzowych są wysoce przewidywalne — o ile miny w ogóle zadziałają — ale na Heli nie było powietrza, więc nie powstawała fala uderzeniowa Scorpio musiał tylko uważać, żeby nie znaleźć się w bezpośrednim zasięgu wybuchu. Uwzględniając falowanie gruntu, mógł czuć się bezpiecznie już kilkaset metrów poza nominalną granicę działania min.
Most miał czterdzieści kilometrów długości. Scorpio umieścić ładunki w odległości siedmiu kilometrów od siebie, a środkowy ładunek w najwyższym punkcie przęsła. Skumulowane działanie nakładających się sfer wybuchu zburzy trzydzieści cztery kilometry środkowego fragmentu mostu i pozostawi tylko parę kilometrów nietkniętych po obu stronach przepaści. Zdetonował ładunki Granica sfery znajdowała się prawie kilometr od niego, ale miał wrażenie, że jest tuż przy jego twarzy. Falowała i wybrzuszała się fałdki i pęcherze wznosiły się i opadały na jej pomarszczonej powierzchni. Najbliższy fragment mostu jeszcze trzymał się brzegu rozpadliny, ale mostu już nie było — po wyparowaniu sfery w jej zasięgu oddziaływania nie pozostawało nic materialnego.
Pęcherz zniknął. Środkowa sfera przestała już istnieć, ale za chwilę następne wystrzeliwały i znikały.
Scorpio ruszył w stronę krawędzi rozpadliny. Pod stopami wyczuwał jęzor mostu, choć nie był już połączony z drugim brzegiem. Zbliżając się do jego końca, świnia zwolnił, spodziewając się, że ten odcinek może być znacznie mniej stabilny. W odległości metrów od brzegu kuli detonacyjnej należało oczekiwać rozmaitych dziwacznych efektów kwantowych. Struktura atomowa materiału, z którego wykonano most, mogła się zmienić, powodując zgubne skutki. Należało stąpać ostrożnie.
Nagle dopadły go zawroty głowy. Cięcie było zadziwiająco równe, chirurgiczne, z sąsiedniego odcinka mostu nic nie pozostało, widok był taki, jakby most dopiero konstruowano. Scorpio nie czuł się jak wandal, tylko jak widz oczekujący zakończenia budowy.
Odwrócił się. Dalej, za sylwetką zaparkowanego statku, zobaczył Lady Morwennę. Katedra musiała jeszcze pokonać kawałek drogi, ale wkrótce dotrze na skraj rozpadliny.
Most już nie istniał, więc muszą się zatrzymać. Nie mają innego wyjścia. Koniec dywagacji o szansach przekroczenia Otchłani Rozgrzeszenia. Scorpio usunął wszelkie wątpliwości. Nie będzie chwały. Może być tylko zniszczenie.
Jeśli są przy zdrowych zmysłach, zatrzymają się.
W hełmie Scorpia rozbłysło różowe światełko zsynchronizowane z ostrym dźwiękiem alarmu. Przystanął, zastanawiając się, czy coś się popsuło w skafandrze. Ale różowe światełko oznaczało tylko, że skafander otrzymuje silny modulowany sygnał radiowy poza zwykłymi pasmami komunikacyjnymi. Skafander spytał go, czy chce, żeby sygnał został zinterpretowany i przekazany mu.
Scorpio znów spojrzał na katedrę. Sygnał musiał pochodzić z Lady Morwenny.
— Wykonaj — polecił.
Skafander powiedział mu, że sygnał cyklicznie powtarza nagrany wcześniej przekaz. Wiadomość przesłano w formacie audio — holograficznym.
— Pokaż. — Teraz nie był już taki pewien, czy to ma coś wspólnego z katedrą.
Kilkanaście metrów przed nim ukazała się jakaś postać. Nie poznawał jej. Osobnik nie miał na sobie skafandra; charakteryzował się dziwną asymetryczną budową istoty, która większość swego życia spędziła w środowisku pozbawionym ciążenia. Kończyny miał doczepiane, twarz przypominała oblicze planety po małej bitwie nuklearnej. To Ultras, pomyślał Scorpio, ale po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że mężczyzna jest prawdopodobnie członkiem innego, mniej przyjaznego odłam ludzkości — Porywaczy.
— Nie mogłeś zostawić go w spokoju? — spytał osobnik. — Prze szkadzał ci? Nie mogłeś znieść tego, że istnieje rzecz tak piękna a jednak zagadkowa? Mój cudowny most. Mój piękny, delikatny most. Zrobiłem go dla ciebie, umieściłem tu jako podarek. Ale to ci nie wystarczyło. Musiałeś go zniszczyć. Musiałeś go zrujnować do cholery.
Scorpio przeszedł przez postać.
— Przepraszam, nie jestem zainteresowany.
— To było cudo — powiedział mężczyzna. — To było pieprzone cudo.
— Przeszkadzał mi — oznajmił Scorpio.
Nikt z nich nie mógł zobaczyć informacji, którą Quaiche odbierał na prywatnym monitorze zainstalowanym na fotelu Rashmika obserwowała jednak ruch warg dziekana oraz najdrobniejsze zmarszczki na czole, gdy po raz drugi czytał wiadomość jakby uznał, że za pierwszym razem się pomylił.
— O co chodzi? — spytał Grelier.
— O most. Chyba go już nie ma. Grelier pochylił się nad fotelem.
— To jakaś pomyłka.
— Raczej nie. Kabel indukcyjny, którego używamy do nawigacji w sytuacjach awaryjnych, jest na pewno przecięty.
— Więc ktoś go przeciął.
— Za chwilę będę miał widok na most. Przekonamy się. Wszyscy odwrócili się do ekranu, który wcześniej pokazywał przylot „Nostalgii za Nieskończonością”. Obraz migotał widmowymi barwami, ale po chwili się ustabilizował i pokazał znany widok ze statycznej kamery, najwyraźniej zainstalowanej w ścianie Rozpadliny Ginnungagap.
Dziekan miał rację: most zniknął. Zostały tylko skrajne fragmenty przęsła — wystające ze ścian kanionu fantazyjne zakrętasy. Większości przęsła po prostu nie było. Nie było też żadnych śladów gruzu w dole rozpadliny. Od kiedy zapowiedziano, że katedra ma przekroczyć most, Rashmika oczami duszy widziała lawinę pokruszonych kawałków, które spoczną na dnie w postaci cudownego roziskrzonego rumowiska klejnotów. Zaczarowany las szkła, w którym można się zagubić.
— Co się stało? — spytał dziekan.
— Jakie to ma znaczenie? — Rashmika odwróciła się ku niemu. — Widzi pan, że zniknął. Przeprawa nie ma teraz sensu. Należy zatrzymać katedrę.
— Dziewczyno, nie słyszałaś? Katedra się nie zatrzyma. Nie może się zatrzymać.
Khouri i Vasko wstali.
— Nie zostajemy tu dłużej. Auro, idziesz z nami. Rashmika potrząsnęła głową. Jeszcze nie przyzwyczaiła się do tego imienia.
— Nie wyjdę bez tego, po co tu przyszłam.
— Ma rację — odezwał się cienki metaliczny głos. Wszyscy zamilkli, zaskoczeni. Jednocześnie odwrócili się do skafandra ornamentowanego. Na zewnątrz nic się w nim nie zmieniło — ponury srebrnoszary kształt, z szaleństwem zdobiących szczegółów oraz pęcherzami i szwami po prymitywnym spawaniu.
— Ma rację — ciągnął głos. — Quaiche, musimy natychmiast opuścić katedrę. Dostałeś statek, na którym ci tak bardzo zależało. Narzędzie do zatrzymania Heli. My nie odgrywamy żadnej roli w twoich planach.
— Przedtem odzywaliście się tylko wtedy, gdy byłem tu sam — rzekł Quaiche.
— Rozmawialiśmy z dziewczyną, gdy nie słuchałeś. Z nią jest łatwiej; możemy zajrzeć bezpośrednio do jej głowy. Prawda, Rashmiko?
— Wolałabym, żebyście mnie nazywali Aurą — odparła zuchwale.
— A więc Aura. To niczego przecież nie zmienia. Pokonałaś tak długą drogę, by nas znaleźć. Nic nie może przeszkodzić dziekanowi, żeby przekazał nas tobie.
Grelier pokręcił głową, jakby tylko on był ofiarą jakiegoś żartu.
— Skafander mówi, a wy sobie stoicie, jakby to robił każdego dnia.
— Do niektórych mówił codziennie — oznajmił Quaiche.
— To cienie?
— Wysłannik cieni — odpowiedział skafander. — Musimy natychmiast opuścić Lady Morwennę.
— Ty tu zostajesz — oznajmił Quaiche.
— Nie — zaprotestowała Rashmika. — Dziekanie, daj nam skafander. Dla pana on nie ma znaczenia, dla nas — kolosalne. Cienie pomogą nam przetrwać Inhibitorów. A skafander to jedyna bezpośrednia linia komunikacyjna z cieniami.
— Jeśli są dla was aż tak ważne, wyślijcie na Haldorę kolejną sondę.
— Nie wiemy, czy za drugim razem się uda. Pan miał szczęście. Nie możemy ryzykować i uzależnić wszystkiego od mało prawdopodobnego powtórzenia się zdarzenia.
— Posłuchaj jej — powiedział skafander natarczywie. — Ma rację: jesteśmy jedynym kontaktem z cieniami. Musicie nas chronić, jeśli potrzebujecie naszej pomocy.
— A jaka jest cena za waszą pomoc? — spytał Quaiche.
— Wobec wizji waszej eksterminacji zerowa. Chcemy tylko, by nam pozwolono przejść z naszej strony wieloświata. Czy to zbyt wysoka cena?
Rashmika spojrzała na pozostałe osoby, czując się tak, jakby była rzecznikiem cieni.
— Mogą przejść, jeśli syntetyzator materii zostanie uruchomiony. To maszyna w sercu odbiornika Haldory. Przekształci je w ciała, a ich umysły prześlizgną się przez wieloświat i tam zamieszkają.
— Znów maszyny — powiedział Vasko. — Uciekliśmy jednej grupie, a teraz negocjujemy z drugą.
— Bo tak trzeba — odparła Rashmika. — Są tylko maszynami, ponieważ nie miały innego wyboru po tym wszystkim, co prze żyły. — W przebłyskach pamiętała wizje, które jej przekazano, wizje życia w świecie cieni; całe galaktyki poplamione na zielono grasującą śniedzią; słońca jak szmaragdowe lampiony. — Kiedyś byli tacy jak my. Bliżsi nam, niż sądzimy.
— To demony. To wcale nie ludzie. To nawet nie maszyny — stwierdził Quaiche.
— Demony? — spytał Grelier.
— Oczywiście wysłane po to, żeby sprawdzić moją wiarę. Podważyć moją wiarę w cud. Zanieczyścić mój umysł fantazjami na temat innych światów. Zasiać wątpliwość, że zniknięcie było słowem Boga. Spowodować, bym się potknął w godzinie najważniejszego testu. To nie przypadek, że gdy moje plany co do Heli były bliskie realizacji, demony coraz usilniej ze mnie szydziły.
— Bały się, że je pan zniszczy — wyjaśniła Rashmika. — Ich błąd polegał na tym, że potraktowały pana jak racjonalnie myślącą jednostkę. Gdyby udawały, że są demonami lub aniołami, coś by osiągnęły. — Nachyliła się ku niemu, poczuła jego stary i skwaśniały oddech. — Nie przeczę, że dla pana, dziekanie, mogą być demonami. Ale niech pan nam ich nie odmawia.
— Są demonami, dlatego nie mogę ich wam dać. Powinienem był mieć odwagę i zniszczyć je wiele lat temu.
— Proszę — powiedziała Rashmika.
Przy fotelu odezwał się kurant. Quaiche wydął usta i zasłonił w uniesieniu oczy.
— Zrobione — oznajmił. — Statek jest już w wykopie. Osiągnąłem to, czego chciałem.
Ekran pokazał im wszystko: w kojcu, który Quaiche przygotował, leżała „Nostalgia za Nieskończonością” niczym schwytane mityczne zwierzę morskie o monstrualnych rozmiarach. W stu miejscach przytrzymywały ją zamki, fachowo dopasowane do nieregularnych kształtów kadłuba. Teraz Quaiche wyraźnie widział szkody, jakie statek wyrządził sam sobie podczas podejścia — zrzucone warstwy kadłuba w środkowej części i wypatroszone wnętrzności. Zastanawiał się, czy jego zdobycz nie za bardzo osłabła, by wykonać zadanie. Szybko jednak pozbył się wątpliwości: przecież statek zniósł naprężenia podczas lądowania w wykopie oraz brutalne dopasowanie do kołyski. Maszynerię uprzęży skonstruowano tak, by zamortyzować uderzenie masywnego obiektu, ale mimo to moment zderzenia z ziemią spowodował, że wszystkie wskaźniki naprężeń nadal były czerwone. Uprzęż wytrzymała, statek też. Najtrudniejszą część podróży przebył więc pomyślnie, a zaplanowane przez Quaiche’a zadanie wymagało już mniejszego obciążenia. Wszystko szło zgodnie z przewidywaniami.
— Spójrzcie. Rufa jest tak uniesiona, żeby wypływ materii z silników odbijał się od powierzchni Heli. Kąt jest niewielki, ale jednak jest to kluczowe dla całej operacji.
— Gdy tylko statek włączy silniki, wyrwie się z tego pańskiego wykopu — powiedział Vasko.
— Nie. — Quaiche pokręcił głową. — Nie wybrałem tego miejsca na chybił trafił. To rejon bardzo stabilny geologicznie. Kołyska jest głęboko umocowana w skorupie Heli. Uwierzcie mi. Chyba nie sądzicie, że włożyłem tyle wysiłku, żeby zdobyć statek, a nie pomyślałem o geologii? — Znów rozległ się sygnał. Quaiche zbliżył mikrofon do ust i szepnął coś swojemu technikowi przy wykopie. — Statek jest już podniesiony — rzekł. — Czemu nie włączyć silników? Panie Malinin?
Vasko przywołał przez komunikator Scorpia, ale odezwał się inny starszy.
— Rozkazuję włączyć silniki statku — powiedział.
Ale nim skończył zdanie, zobaczyli, że silniki się zapalają. Z hybrydowskich napędów wystrzeliły dwie białe szpice z fioletowymi obrzeżami, tak jasne, że przeciążyły kamerę. Statek w uprzęży przesunął się do przodu — rzekłbyś, że morskie stworzenie po raz ostatni usiłuje się wyrwać. Trzymająca je maszyneria naprężyła się, przejęła wstrząs po aktywacji napędów i statek stopniowo powrócił do swojego poprzedniego położenia. Silniki działały równo.
— Zobaczcie. — Grelier wskazał jedno z okien mansardy. Promienie wypływającej materii przypominały dwie zanikające kreski, błądzące po horyzoncie jak światła reflektorów.
Chwilę później poczuli drżenie przebiegające przez Lady Morwennę.
Quaiche przywołał Greliera i wskazał na swoje oczy.
— Zabierz to okropieństwo z mojej twarzy. Już tego nie potrzebuję.
— Otwieracza oczu?
— Usuń to. Delikatnie.
Grelier ostrożnie zabrał z twarzy pacjenta metalową oprawkę.
— Powieki wrócą na miejsce dopiero po pewnym czasie — powiedział — Na razie proponuję zachować okulary.
Quaiche założył ciemne okulary. Były za duże na niego, gdyż bez otwieracza powiek nie miały na czym się zatrzymać.
— Teraz możemy stąd odejść — oznajmił.
Scorpio wskoczył z powrotem do swego stateczku i oddalił się od szczątków mostu. Jedna ściana rozpadliny była teraz ciemna jak noc, a druga — oświetlona tylko przy krawędzi. Scorpio chciałby, żeby przęsło nadal istniało, żeby mógł cofnąć akt destrukcji, by mieć czas na rozważenie wszystkich jego skutków. Świnia zawsze tak się czuł po zrobieniu komuś czy czemuś krzywdy. Zawsze żałował swojej porywczości, ale żal nigdy nie trwał długo.
Teraz wiedział, że eksperci mylili się w sprawie mostu. To był artefakt ludzi, a nie czmychaczy. Z pewnością stał tu ponad sto lat, choć prawdopodobnie niewiele więcej. Póki nie został zburzony, jego natura była nieznana. Most był wytworem zaawansowanej techniki z epoki Demarchistów, a nie wymarłych obcych. Scorpio pomyślał o człowieku, który mu się ukazał, o jego cierpieniu na widok zniszczenia pięknej bezużytecznej konstrukcji. Ale to było nagranie, a nie przekaz na żywo. Musiało powstać po stworzeniu mostu. Czyli architekt był przygotowany na zburzenie jego dzieła, nawet to przewidział.
Statek odleciał od krawędzi rozpadliny i teraz Scorpio widział w dole ledwie zarysowaną linię Drogi Ustawicznej. Ze trzy — cztery kilometry dalej znajdowała się Lady Morwenna, która ciągnęła za sobą cień jak wielki czarny welon. Świnia przestał myśleć o moście i jego twórcy. Teraz interesowało go tylko to, co jest w katedrze. Musiał się do niej dostać. Podleciał bliżej: Lady Morwenna rzeczywiście parła naprzód, najwyraźniej nieświadoma, że nie ma przed sobą bezpiecznej przeprawy.
Scorpio nie spodziewał się tego.
Może katedra zacznie za chwilę zwalniać, gdy czujniki odkryją, że droga jest przerwana? A może Quaiche rzeczywiście nie zamierza się zatrzymać, może to nie jest z jego strony fanfaronada?
Zszedł na odległość pięciuset metrów od katedry, zrównał się mniej więcej ze szczytem głównej wieży. Wypatrywał jakiegoś miejsca do lądowania oraz badał możliwości wejścia do wnętrza. Główne lądowisko było zbyt zatłoczone — stały na nim już dwie inne maszyny i Scorpio nie chciał ryzykować kolizji. Jedną z nich była nieznana mu czerwona łódka, druga to prom, którym Vasko i Khouri przylecieli z „Nostalgii”. Tylko prom mógł zabrać ich wszystkich na orbitę — w tym Aurę i skafander — więc Scorpio nie mógł dopuścić do jego uszkodzenia albo zepchnięcia go z lądowiska.
Ponadto, lądując w tym miejscu, straciłby efekt zaskoczenia. Okrążając katedrę, widział migotanie na Lady Morwennie przypominające letnie błyskawice. Elementy architektoniczne to nikły, to stawały się wyraźniejsze, jakby katedra ziewała, budziła się z monumentalnego kamienno metalowego snu. Nawet gargulce brały udział w tej iluzji — ich rozdziawione pyski wydawały się śledzić ruch statku wspólnie z wieżyczkami strzelniczymi.
Ale to nie było złudzenie.
Scorpio dostrzegł błysk ognia z gargulca i poczuł, że statek drży i szarpie. W hełmie rozległy się sygnały alarmowe, na konsoli rozbłysły ikony awaryjne. Widział, jak katedra niepokojąco się pochyla — statek zaczął gwałtownie opadać. Silniki włączyły się w trybie nagłym, starając się ustabilizować maszynę, ale nie było nadziei na ucieczkę od Lady Morwenny, a już na pewno nie na wzlot na orbitę. Scorpio energicznie manipulował kontrolkami, usiłując wyjść uszkodzonym statkiem z zasięgu gargulców. Klatka piersiowa go bolała; jęczał, przygryzł dolną wargę. Poczuł smak własnej krwi. Kolejny rzygacz pluł w niego czerwonym ogniem. Statek szarpnął i zaczął opadać z jeszcze większą szybkością. Scorpio przygotował się na uderzenie. Nastąpiło chwilę później. Zachował świadomość, gdy maszyna walnęła w lód, ale krzyknął z bólu w daremnym akcie wściekłości i oburzenia.
Statek przekoziołkował i w końcu spoczął na boku. Nad głową Scorpia, obramowane framugą otwartych drzwi, widniało odsłonięte serce Haldory.
Nim się ruszył, poczekał przynajmniej minutę.