DWADZIEŚCIA CZTERY

Ararat, 2675

Tej nocy niebo Araratu rozświetliły dziwne światła — jak rysunki techniczne dalekich konstelacji. Dotychczas mieszkańcy nie widzieli takich zórz.

Pojawiły się o zmroku na zachodnim niebie. Chmury nie zasłaniały gwiazd, a księżyce pozostawały niemal równie nisko jak w czasie długiej przeprawy do góry lodowej. Samotna iglica wielkiego statku rysowała się klinem głębszej czerni na tle fioletowego półmroku.

Nikt naprawdę nie wiedział, co to za światła. Konwencjonalne wyjaśnienia, że to broń promieniowa w interakcji z górnymi warstwami atmosfery Araratu, okazały się całkowicie nieprawidłowe. Obserwacje poczynione przez kamery z różnych miejsc na Araracie paralaktycznie określiły odległość tych kształtów na całe ułamki sekund świetlnych, daleko ponad jonosferą planety. Od czasu do czasu zdarzało się coś bardziej zrozumiałego: błysk eksplozji konwencjonalnej albo ulewa egzotycznych cząsteczek, gdy jakaś zabłąkana broń promieniowa drasnęła atmosferę. Nieregularnie pojawiały się twarde błyski cząstek z napędów wylotowych, smuga pocisku lub zaszyfrowany impuls łączności. Przeważnie jednak wojnę nad Araratem toczono przy użyciu zupełnie niepojętych rodzajów broni i metod.

Wszyscy widzieli, że z każdą kolejną godziną zwiększał się blask świateł i ich złożoność. W wodzie wokół zatoki wynurzało się z fal coraz więcej ciemnych kształtów. Przesuwały się i zlewały, zbyt gwałtownie, by wzrok mógł je zarejestrować. Nie można było określić celu ani przyczyny tych zjawisk — miało się tylko wrażenie bezmózgiego zgromadzenia. Specjaliści od kontaktów z Żonglerami z korpusu pływaków obserwowali to nerwowo, nie chcąc wchodzić do morza. I kiedy światła w górze stawały się intensywniejsze, a zmiany częstsze, kształty w oceanie reagowały na to narastającą aktywnością.

Tubylcy Araratu mieli świadomość, że odwiedzili ich goście.


Hela, 2727

Grelier zajął miejsce w wielkim holu Lady Morwenny, w jednym z wielu foteli ustawionych przed czarnym oknem. Hol był mroczny, zewnętrzne metalowe żaluzje opuszczono na wszystkie inne okna witrażowe. Zapalono kilka świateł elektrycznych, ale głównym źródłem oświetlenia były świece migoczące w kinkietach. Rzucały uroczyście barwę na to, co się działo, sprawiając, że wszystkie twarze zebranych wydawały się szlachetne, od najwyższego dygnitarza Wieży Zegarowej do najnędzniejszego technika Mocy Napędowej. Oczywiście z samego czarnego okna nic nie było widać, z wyjątkiem słabych zarysów kamiennej framugi.

Grelier obserwował kongregację. Zgromadziła się tutaj chyba cała ludność katedry, prócz szkieletowego personelu pełniącego niezbędne obowiązki. Znał po nazwisku wielu z obecnych tu pięciu tysięcy ludzi — wielu z nich nawet nie podejrzewałoby, że ich zna. Tylko kilkuset ludzi nie znał nawet przelotnie. Obecność tak wielu osób podniecała go, zwłaszcza gdy pomyślał o łączących ich wszystkich więzach krwi. Niemal je widział: bogaty czerwony gobelin połączeń wiszący nad kongregacją, draperie i proporce szkarłatu i brązu, złożone i jednocześnie zadziwiające.

Myśl o krwi przypomniała mu Harbina Elsa. Młody człowiek, tak jak Grelier powiedział Quaiche’owi, był martwy, zabity podczas pełnienia obowiązków czyściciela. Po tamtym wstępnym interview w karawanie ich ścieżki nigdy się już nie skrzyżowały, mimo że w czasie, gdy Harbin zaczynał pracę w Lady Morwennie, Grelier był rozbudzony. Analizę krwi Harbina przeprowadzali asystenci Greliera, a nie sam naczelny medyk. Ale, podobnie jak cała krew zebrana przez katedrę, jej próbka została skatalogowana i złożona w skarbcu krwi Lady Morwenny. Teraz, gdy dziewczyna znowu pojawiła się w jego życiu, Grelier pobrał próbkę Harbina z biblioteki i przeprowadził jej szczegółową analizę.

Był to strzał z daleka, ale okazał się opłacalny. Grelierowi wpadło do głowy pytanie: czy dar dziewczyny był nabyty, czy wrodzony? A jeśli wrodzony, to czy w jej DNA było coś, co go uaktywniło? Wiedział, że tylko jeden człowiek z tysiąca posiada dar rozpoznawania i interpretowania mikrozmian wyrazu twarzy; jeszcze mniej ma go w aż takim stopniu jak Rashmika Els. Z pewnością można się tego nauczyć, ale ludzie w rodzaju Rashmiki nie potrzebują żadnego szkolenia: oni po prostu mają coś w rodzaju słuchu absolutnego. Wydaje im się dziwne, że nikt nie odbiera tych samych oznak. Nie znaczy to jednak, że ten talent to jakieś zagadkowe nadludzkie wyposażenie. Dar utrudnia życie w społeczeństwie. Jego posiadaczowi nie można mówić pocieszających kłamstw. Jeśli ktoś jest brzydki, a ktoś inny powie mu, że jest piękny, oszukaństwo rani jeszcze bardziej, ponieważ zdaje się tak oczywiste, że aż złośliwe.

Grelier przeszukał zapisy katedralne, przejrzał literaturę medyczną sprzed wieków — szukał czegoś na temat predyspozycji genetycznych do zdolności dziewczyny. Ale zapisy okazały się frustrująco niekompletne. Było tam wiele o klonowaniu i przedłużaniu życia, ale bardzo mało o genetycznych symptomach nadwrażliwości na mikrozmiany wyrazu twarzy.

Tym niemniej zadał sobie trud zanalizowania próbki krwi Harbina. Szukał czegoś niezwykłego lub anormalnego, najlepiej w genach związanych z ośrodkami postrzegania w mózgu. Jeśli nie znajdzie znaczących różnic w genach rodzeństwa, wtedy dar Rashmiki będzie wyglądał raczej na nabyty niż odziedziczony, szczęśliwy traf w jej rozwoju, może coś w jej środowisku, co pielęgnowało ten talent. Z drugiej strony jeśli coś znajdzie, może zdoła zmapować niepasujące geny do specyficznych obszarów funkcji mózgowych. Literatura sugerowała, że ludzie z uszkodzeniami mózgu mogli osiągnąć tę umiejętność jako mechanizm kompensacyjny, kiedy tracili zdolność przetwarzania mowy. Jeśli tutaj zachodził taki przypadek i ważne obszary mózgu mogły być zidentyfikowane, wówczas można by było wywołać taki stan interwencją chirurgiczną. Grelier puścił wodze wyobraźni: myślał o zainstalowaniu neuralnych blokad w czaszce Quaiche’a, małych zaworów i zapór, które można by było zdalnie zamykać i otwierać, o wyizolowaniu rejonów mózgu, które można by zapalać i gasić, zależnie od ich funkcji. Ta myśl go podnieciła. Jaki to dar dla negocjatora móc wybierać czas, kiedy chce się przejrzeć kłamstwa otaczających go ludzi.

Ale teraz miał tylko próbkę krwi brata dziewczyny. Testy nie wykazały uderzających anomalii, nic tej próbki nie wyróżniało. Być może potwierdzało to hipotezę, że ta umiejętność jest nabyta. Ale nie będzie wiedział na pewno, póki nie pobierze trochę krwi Rashmiki Els.

Kwestor mógłby oczywiście za odpowiedzialną namową pozwolić pobrać próbkę krwi Rashmiki. Ale po co ryzykować? List już wywarł pożądany skutek. Zinterpretowała go jako podróbkę, mającą zniechęcić ją do szukania śladów. Przejrzała niezręczne kłamstwo kwestora dotyczące listu i to wzmocniło ją w tym postanowieniu.

Grelier uśmiechnął się do siebie. Nie, może poczekać. Dziewczyna zjawi się tutaj wkrótce i wówczas on dostanie swoją krew.

Tyle, ile będzie potrzeba.

W tym momencie zapadła cisza i Grelier zobaczył Quaiche’a sunącego przejściem w swej ruchomej ambonie. Pionowa czarna struktura wydawała słaby odgłos toczenia się. Quaiche pozostawał na swym fotelu podtrzymywania życia, kiedy był niesiony na ambonę. Nawet gdy przesuwał się przejściem, światło Haldory nadal dochodziło do jego oczu. Skomplikowany system połączonych rur i luster przenosił je całą drogę w dół z Wieży Zegarowej. Technicy w szatach ceremonialnych szli za amboną, dostrajając rury długimi, zakrzywionymi żerdziami. W przyćmionym świetle Quaiche nie miał okularów słonecznych, co odsłaniało raniące obramowanie, które otwierało jego oczy.

Wielu z obecnych — z pewnością ci, którzy przybyli do Lady Morwenny w ostatnich dwóch czy trzech latach — po raz pierwszy osobiście zobaczyło Quaiche’a. W tych czasach bardzo rzadko schodził z Wieży Zegarowej. Pogłoski o jego śmierci krążyły od dekad, ledwie powstrzymywane jego kolejnymi, coraz rzadszymi wystąpieniami publicznymi.

Ambona zakręciła i ruszyła przed frontem kongregacji, aż zatrzymała się bezpośrednio pod czarnym oknem. Quaiche był zwrócony do niego tyłem, a przodem do publiczności. W świetle świec wydawał się wyciosanym przedłużeniem samej ambony.

— Ludu mój — zaczął — raduj się. To dzień cudów. — Jego głos jak zwykle był słabym i niewyraźnym skrzeczeniem, ale został wzmocniony i ulepszony ukrytymi mikrofonami. Dochodzący z wysoka głos organów był dudniącym, prawie podźwiękowym kontrapunktem do oracji Quaiche’a.

— Dwadzieścia dwa dni zbliżaliśmy się do Kanionu Gullveig, zwalniając naszą prędkość i pozwalając Haldorze, by nas wyprzedziła, ale nigdy naprawdę się nie zatrzymaliśmy. Mieliśmy na dzieję, że blokada zostanie usunięta dwanaście czy trzynaście dni temu. Gdyby tak się stało, zdążylibyśmy na czas. Ale przeszkoda okazała się trudniejsza, niż się obawialiśmy. Konwencjonalne środki okazały się nieskuteczne. Dobrzy ludzie zginęli, badając problem, a jeszcze więcej ludzi straciło życie, układając ładunki niszczące. Nikomu z obecnych nie muszę przypominać, że to delikatna sprawa: po usunięciu przeszkody sama Droga musi pozostać nieuszkodzona. — Przerwał, a okrągłe ramki wokół oczu złapały światło świec i zapłonęły kolorem mosiądzu. — Ale nie bezpieczna praca została już wykonana. Ładunki są na miejscu.

W tym momencie organy i chór wzniosły się unisono. Grelier ścisnął mocno uchwyt trzcinki. Zmrużył oczy, wiedząc dokładnie, co teraz nastąpi.

— Oglądajcie Boski Ogień — zaintonował Quaiche.

Czarne okno rozbłysło cudownym światłem. Przez każdy kawałek okna wpadł do środka dotykalny snop barwy, a wszystkie snopy były tak intensywne i czyste, że Grelier, chcąc nie chcąc, powrócił myślami do świata żłobka, pełnego kształtów i kolorów. Do mózgu wsączała mu się chemicznie radość. Starał się opierać, ale czuł, jak jego zdecydowanie topnieje.

Quaiche stał na ambonie. Jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle okna. Uniósł ręce, patykowate jak gałęzie. Grelier jeszcze bardziej zmrużył oczy, próbując dostrzec wzór odsłonięty w chwili rozbłysku. Już zaczynał go chwytać, kiedy fala wstrząsów sprawiła, że cała katedra zadrżała. Świece zamigotały i zgasły, żyrandole zaczęły się kołysać.

Okno znowu pociemniało. Jednak został powidok: obraz Quaiche’a klęczącego przed żelazną potwornością skafandra ornamentowanego. Skafander rozwarto wzdłuż zaspawanego kiedyś szwu. Złożone w kubek dłonie Quaiche’a pokrywała wstrętna czerwona masa, wyciągająca macki na powrót w stronę skafandra ornamentowanego. Wyglądało to tak, jakby Quaiche sięgnął do wnętrza skafandra i wyciągnął stamtąd kleistą czerwoną substancję. Twarz Quaiche’a była zwrócona ku niebu, ku pasiastemu globowi Haldory.

Ale nie była to Haldora, jaką Grelier kiedykolwiek widział na obrazach.

Powidok bladł. Grelier zaczął zastanawiać się, czy będzie musiał czekać do następnego lodowego zatoru, by znowu przyjrzeć się oknu, ale za pierwszym wybuchem niszczącym nastąpił drugi, znowu odsłaniając ten sam rysunek. W twarz Haldory — zamaskowany, by sprawiać wrażenie, że prześwieca przez atmosferyczne pasy gazowego giganta — wpisany został wzorzec geometryczny. Był bardzo skomplikowany, jak pieczęć woskowa imperatora: trójwymiarowa krata srebrnych promieni. W sercu kraty, tryskając promieniami światła, znajdowało się ludzkie oko.

Nadeszła następna fala wstrząsów, kołysząc Lady Morwenna. Po niej nastąpiła jedna końcowa detonacja i widowisko się skończyło. Czarne okno nadal było czarne, zbyt nieprzezroczyste, by rozświetliło je cokolwiek innego niż nuklearna jasność ognia samego Boga.

Organy i chór przycichły.

— Droga prawdopodobnie jest oczyszczona — powiedział Quaiche. — To nie będzie łatwe, ale spróbujemy teraz przez kilka dni posuwać się z normalną szybkością Drogi. Niewykluczone, że trzeba będzie użyć więcej ładunków burzących, ale trzon prze szkody już nie istnieje. Dziękujemy za to Bogu. Jednak straconego czasu łatwo nie odzyskamy.

Dłoń Greliera znowu zacisnęła się na trzcince.

— Inne katedry spróbują nadrobić stracony czas — ciągnął Quaiche. — Tak, przed nami leżą Równiny Jaraxa, a wyścig tam wygrają szybsi. Lady Morwenna nie jest najszybszą katedrą na Drodze ani nigdy nie pragnęła tego bezwartościowego zaszczytu. Ale jaki jest sens próbować nadgonić stracony czas na Równinach, skoro za nimi leżą Diabelskie Schody? Zwykle mieliśmy w tamtym punkcie zapas czasu, wyprzedziwszy Haldorę, aby przygotować się na powolne i trudne przebycie Schodów. Tym razem nie mamy takiego luksusu. Straciliśmy wiele dni akurat wtedy, kiedy najmniej mogliśmy sobie na to pozwolić.

Przerwał na chwilę, wiedząc, że uwaga przerażonej kongregacji jest na nim skupiona.

— Ale istnieje inna droga. — Quaiche wychylił się z ambony, omal nie przewracając podtrzymującego go fotela. — Taka, która wymaga śmiałości i wiary. Nie musimy wcale jechać przez Diabelskie Schody. Istnieje inna droga przez Rozpadlinę Ginnungagap. Wszyscy wiecie oczywiście, o czym mówię.

Grelier słyszał, jak w katedrze rozległo się grzechotanie — podciągano zewnętrzne żaluzje. Otwierano zwykłe okna witrażowe, światło wpadało przez nie w ustalonym porządku. Zwykle byłby pod wrażeniem, ciągle jednak pamiętał o czarnym oknie, jego powidok wciąż nawiedzał jego pole widzenia. Kiedy zobaczyłeś ogień jądrowy przez szkło spawacza, wszystko inne jest blade jak akwarela.

— Bóg dał nam most — powiedział Quaiche. — Wierzę, że nad szedł czas, by go wykorzystać.


* * *

Rashmikę ciągle intrygował dach karawany. Przeprawiała się między pojazdami, aż dotarła do nachylonej platformy Obserwatorów. Identyczne gładkie lustra ich twarzy, umieszczone w równych odstępach i rzędach, kazały jej myśleć o denkach butelek ułożonych w piwnicy albo ustawionych w szyk fasetach jednej ze stacji monitorujących promieniowanie gamma na terenie w pobliżu krawędzi jałowych wyżyn. Nie wiedziała, czy pociesza ją, czy smuci uświadomienie sobie, że każdy z nich jest odrębną istotą ludzką — albo przynajmniej był, zanim przymus wpatrywania się w Haldorę nie wypalił z jego mózgu ostatnich, najbardziej upartych cech osobowości.

Karawana kołysała się i toczyła, pokonując odcinek drogi, który dopiero niedawno oczyszczono z osuwisk lodu. Od czasu do czasu — wydawało się, że częściej niż dzień czy dwa wcześniej — skręcała, by ominąć grupę pielgrzymów odbywających podróż pieszo. Pielgrzymi, tak daleko w dole, wydawali się drobni i głupi. Nieliczni mieli skafandry próżniowe o zamkniętym cyklu, pozwalające na odbywanie dalekich podróży po powierzchni planety. Niektóre skafandry leczyły nawet dolegliwości, goiły drobne zranienia czy łagodziły ból artretycznych stawów. Z pewnością ich posiadacze byli szczęściarzami. Reszta musiała się zadowolić skafandrami, które nigdy nie zostały zaprojektowane do pokonywania więcej niż kilku kilometrów. Ci wlekli się, uginając pod ciężarem pękatych plecaków domowej roboty, jak wieśniacy dźwigający cały swój dobytek. Niektórzy skonstruowali groteskowe urządzenia, które pozwalały im ciągnąć swoje rzeczy i prowizoryczny system podtrzymywania życia za sobą, na nartach czy gąsienicach. Skafandry, hełmy, plecaki i inne urządzenia ozdobiono religijnymi totemami, często utrudniającymi podróż. Były to złote figury, krzyże, pagody, demony, węże, miecze, rycerze w zbrojach, smoki, potwory morskie, arki i sto innych rzeczy, których rozpoznaniem Rashmika nawet nie chciała się kłopotać. Wszystko zostało wykonane siłą mięśni, bez pomocy mechanicznego wsparcia. Nawet przy umiarkowanym ciążeniu Heli pielgrzymi uginali się z wysiłku. Każdy ich krok świadczył o krańcowym wyczerpaniu.

Coś przyciągnęło jej wzrok daleko — o ile mogła się zorientować — na południu. Spojrzała w tamtym kierunku, ale dostrzegła jedynie gasnącą aureolę: niebieskofioletową poświatę zapadającą za najbliższą linię wzniesień.

Chwilę później dojrzała następny błysk z tej samej strony. Był ostry i szybki jak mrugnięcie oka, ale pozostawił taką samą zanikającą jasność.

Trzeci błysk. Później nic.

Nie miała pojęcia, czym były te błyski, ale zgadywała, że miejsce, na które patrzy, nie może znajdować się daleko od pozycji katedr na Drodze Ustawicznej. Może była świadkiem operacji czyszczenia Drogi, o której wspominał kwestor.

Teraz działo się coś jeszcze, ale tym razem o wiele bliżej. Platforma z Obserwatorami przechylała się; zatrzymała się pod kątem trzydziestu stopni i jednym gładkim ruchem wszyscy Obserwatorzy usiedli z rozpiętymi kajdanami. Widok ten przestraszył Rashmikę. Wyglądało to na zsynchronizowane wstawanie armii somnambulików.

Potem minęła ją procesja takich samych zakapturzonych pielgrzymów. Wynurzali się z luku na dachu karawany, luku, którego wcześniej nie zauważyła. W tym samym czasie ci, którzy byli na platformie, schodzili z niej gęsiego zsynchronizowanymi ruchami i znikali w innym luku. Zanim wszyscy opuścili platformę, ich pozycje zajęła nowa partia Obserwatorów. Cała operacja zmiany szychty trwała może dwie minuty i trudno było sobie wyobrazić, że można ją było wykonać szybciej. Rashmika miała wrażenie, że walczono o zaoszczędzenie każdej sekundy, aby nie było żadnej przerwy w obserwowaniu Haldory. Potem zorientowała się, że to nieprawda, ponieważ nigdzie indziej na karawanie nie było oznak podobnej aktywności: inne platformy nadal leżały nachylone pod zwykłym kątem do obserwacji. Niewątpliwie zmiany zorganizowano tak, by przez cały czas przynajmniej jedna grupa Obserwatorów mogła śledzić znikanie Haldory.

Do tej pory nigdy nie przyszło jej na myśl, że Obserwatorzy mogą jakiś czas spędzać poza platformą. Widząc, jak posłusznie wracają gęsiego do karawany, zastanawiała się, czy zrobiono tak, gdyż Obserwatorów było zbyt wielu, czy też od czasu do czasu trzeba ich było zdejmować z platformy z powodów zdrowotnych.

Bez wątpienia sekwencja odległych błysków była zbiegiem okoliczności, ale podkreślała zmianę szychty w sposób, który Rashmika uznawała za lekko niepokojący. Ostatni raz, kiedy była tutaj na górze, czuła się tak, jakby podglądała jakąś religijną ceremonię. Teraz miała wrażenie, że została złapana w samym środku rytuału i że w jakiś sposób zbrukała jego świętość.

Ostatni z nowej partii Obserwatorów zajął swoją pozycję i platforma przechyliła się z powrotem pod takim samym kątem jak inne platformy, tak aby leżący spoglądali na Haldorę. Rashmika obróciła się i patrzyła, jak stara zmiana znika z powrotem w maszynie. Luk, z którego wynurzyła się nowa zmiana, zamknięto, ale drugi nadal stał otworem.

Rashmika podniosła wzrok na Obserwatorów na platformie. Wydawali się całkowicie obojętni na jej obecność, jakby wcale jej nie zauważyli.

Skierowała się w stronę drugiego luku. Cały czas obserwowała platformę, ale przy jej obecnym kącie nachylenia było niemal niemożliwe, by Rashmikę ktoś w ogóle zobaczył, a poza tym hełmy i kaptury Obserwatorów utrudniały im patrzenie.

Nie miała zamiaru schodzić tym łukiem. Była jednak ogromnie ciekawa, co jest na dole. Zerknięcie wystarczyłoby. Mogła nie zobaczyć niczego, po prosu rurę z drabiną, prowadzącą gdzieś dalej, może do śluzy powietrznej. Albo mogła zobaczyć… rzędy Obserwatorów podłączonych do jakichś maszyn, odświeżanych do następnej szychty.

Karawana kołysała się i podskakiwała. Rashmika chwyciła się mocno poręczy, spodziewając się w każdej chwili, że luk zostanie zamknięty szarpnięciem od wewnątrz. Wahała się, czy podejść bliżej. Obserwatorzy wyglądali na łagodnych, ale jak zareagują na wtargnięcie na ich terytorium? Niemal nic nie wiedziała o ich sekcie. Może mieli wymyślny system kar śmierci dla tych, którzy pogwałcili ich sekrety? Pomyślała nagle: a jeśli Harbin zrobił dokładnie to samo, co ona zrobi za chwilę? Była bardzo podobna do brata. Mogła z łatwością wyobrazić sobie Harbina zabijającego czas wędrowaniem po karawanie, natykającego się na taką samą zmianę szychty. Ciekawość popychającą go, by zobaczył, co znajduje się na dole. Inna myśl, nawet mniej przyjemna, pojawiła się zaraz za pierwszą: a jeśli Harbin jest jednym z Obserwatorów?

Sunęła naprzód, aż doszła do pokrywy luku. Z głębin wylewało się ciepłe czerwone światło.

Rashmika stanęła tak, aby nie wypaść poza krawędź, jeśli karawana znowu ostro skręci, i zerknęła do szybu. Zobaczyła prostą drabinę prowadzącą aż na kraniec jej pola widzenia. By spojrzeć głębiej, musiałaby bardziej się wychylić.

Rashmika wyciągnęła się i zajrzała trochę głębiej do dziury. Drabina kończyła się na kratowanej podłodze. Był tam luk czy przejście prowadzące dalej do karawany — chyba że Obserwatorzy spędzali całe swoje życie w próżni.

Karawana szarpnęła i Rashmika poczuła, że leci do przodu. Młóciła powietrze rękami, próbując chwycić się poręczy, ale palce napotkały jedynie pustą przestrzeń. Pochyliła się dalej do przodu. Szyb nagle wydał się o wiele szerszy i głębszy niż chwilę wcześniej. Rashmika zaczęła krzyczeć, pewna, że za chwilę wpadnie do środka. Drabina znajdowała się po niewłaściwej stronie, w żaden sposób nie zdołałaby jej uchwycić.

I nagle poczuła, że ktoś ją trzyma. Osoba ta delikatnie odciągnęła ją od krawędzi luku. Rashmice serce podeszło do gardła. Nigdy nie rozumiała, co ludzie mają na myśli, używając tych słów, ale teraz to wyrażenie nabrało dla niej sensu.

Spojrzała w twarz swego dobroczyńcy i zobaczyła odbity ciąg swoich własnych szyb twarzowych, zmniejszający się do jakiegoś mglistego, niezbyt oddalonego punktu. Za zakapturzonym lustrem była słabo widoczna twarz młodego mężczyzny. Jego kości policzkowe ostro rysowały się w czerwonym świetle. Powoli, ale nie było co do tego wątpliwości, pokręcił głową.

Potem, gdy Rashmika znowu stanęła pewnie na nogach, Obserwator przeszedł na tę stronę szybu, gdzie była drabina, i zręcznie ześlizgnął się w dół. Łapiąc oddech po szoku spowodowanym niedoszłym upadkiem, Rashmika przysunęła się do krawędzi, akurat na czas, by zobaczyć, jak Obserwator uruchamia jakiś napędzany dźwignią mechanizm, który opuścił pokrywę luku, a następnie obrócił ją o dziewięćdziesiąt stopni.

Rashmika znowu była sama.

Czuła się głupia i nieodpowiedzialna. Jakże była beztroska, że pozwoliła, by jeden z pielgrzymów ją uratował. I jakże niemądrze zakładała, że oni zupełnie jej nie postrzegają. Stało się teraz oczywiste, że zawsze byli świadomi jej obecności, po prostu uznali, że będą ja ignorować. Kiedy w końcu zrobiła coś, co nie mogło być zignorowane — coś idiotycznego, trzeba to przyznać — interweniowali szybko i poważnie, tak jak to robią dorośli z dziećmi. Nie dostała żadnej nagany czy napomnienia, ale uczucie upokorzenia pozostało. Było to uczucie zarówno nowe, jak i nieprzyjemne.

Coś w niej wtedy pękło. Uklękła na opancerzonej klapie i waliła w nią pięściami. Chciała, by Obserwator wrócił na górę i wyjaśnił, dlaczego kręcił głową. Chciała, by ją przeprosił, by sprawił, żeby nie czuła, że zrobiła coś złego, podglądając ich rytuał. Chciała, by zmazał jej winę, by wziął ją na siebie. Chciała rozgrzeszenia.

Pukała w klapę, ale nic się nie działo. Karawana toczyła się dalej. Ułożeni na platformie Obserwatorzy nadal niestrudzenie i pilnie obserwowali Haldorę. W końcu poniżona i upokorzona, czując się jeszcze bardziej głupio niż wtedy, kiedy tamten mężczyzna ją ocalił, Rashmika wstała i wróciła dachem wagonu do własnej części karawany. Wewnątrz hełmu płakała nad swą słabością i zastanawiała się, dlaczego kiedykolwiek jej się wydawało, że ma siłę i odwagę doprowadzić swoje poszukiwania do końca.


Ararat, 2675

Czy wierzy pan w zbiegi okoliczności? — zapytała pływaczka.

— Nie wiem — odparł Vasko. Stał przy oknie w Wysokiej Konsze, sto metrów nad siatką nocnych ulic. Splótł ręce za plecami, lekko rozstawił nogi w wysokich butach, wyprostował plecy. Słyszał, że ma tu być zebranie, w którym może wziąć udział. Nikt nie wyjaśnił, dlaczego zwołano je w konsze, a nie na statku, który uważano za bezpieczniejsze miejsce.

Spojrzał na wstęgę wody między wybrzeżem a czarną iglicą statku. Aktywność Żonglerów nie spadła, ale pojawiło się pasmo spokojnej wody, sięgające językiem w zatokę. Kształty wytryskiwały z obu jego stron, ale między nimi woda była gładka jak roztopiony metal. Latarnie łodzi poruszały się zakosami od lądu, wzdłuż tego pasa. Podskakując na falach, płynęły w kierunku statku w nierównej procesji. Wydawało się, że Żonglerzy dawali im wolną drogę.

— Pogłoski rozprzestrzeniają się szybko — oznajmiła pływaczka. — Słyszał pan, prawda?

— O Clavainie i dziewczynce?

— Nie tylko. O statku. Powiadają, że znowu się ożywił. Wykrywacze neutrino, wie pan, o co chodzi? — Nie czekała na odpowiedź. — Rejestrują przypływ w rdzeniach silnika. Po dwudziestu trzech latach silniki się nagrzewają. Statek myśli o odlocie.

— Nikt mu nie wydał takiego polecenia.

— Nikt nie musi. Ma swój mózg. Powstaje pytanie, czy lepiej na tym wyjdziemy, jeśli podczas odlotu będziemy na statku, czy daleko, po drugiej stronie Araratu. Teraz wiemy, że na górze trwa bitwa, choć z początku nie wierzyliśmy opowieściom tej kobiety.

— Teraz prawie nie ma wątpliwości — zauważył Vasko — i Żonglerzy chyba też doszli do takiego wniosku. Pozwalają tym ludziom dopłynąć do statku. Chcą, by dotarli do bezpiecznego miejsca.

— Może nie chcą, by utonęli — powiedziała pływaczka. — Po prostu starają się ułatwić nam każdą podjętą decyzję. Może to wszystko nie ma dla nich znaczenia.

Nazywała się Pellerin i Vasko znał ją z wcześniejszego zebrania na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Była to wysoka kobieta o typowej budowie pływaka. Miała przystojną twarz o silnych kościach policzkowych i wysokim czole, włosy zaczesane do tyłu i lśniące od wonnych olejków, jakby dopiero co wynurzyła się z morza. To, co początkowo uznał za piegi na policzkach i nosie, było bladozielonymi śladami grzybów. Pływacy musieli uważać na te oznaki. Wskazywały one, że morze zaczyna ich lubić, wkracza w nich, złamawszy barierę między różniącymi się organizmami. Mówiono, że wcześniej czy później morze porwie ich jako swą zdobycz, rozpuści ich w matrycy Żonglerów Wzorców.

Pływacy lubili igrać z niebezpieczeństwem, na które narażali się za każdym razem, kiedy wchodzili do oceanu, zwłaszcza starsi pływacy, tacy jak Pellerin.

— Możliwe, że chcą, by dotarli w bezpieczne miejsce — po wiedział Vasko. — Dlaczego nie popłyniecie i nie przekonacie się o tym?

— Nigdy nie pływamy, kiedy jest tak jak teraz. Vasko roześmiał się.

— Jak teraz?

— Nigdy nie pływamy, kiedy Żonglerzy są tak ożywieni — wyjaśniła. — Nie są przewidywalni tak jak wasze skrobaczki. Straciliśmy wcześniej wielu pływaków, gdy Żonglerzy byli rozszalali tak jak teraz.

— Można by przypuszczać, że okoliczności wymagają ryzyka — stwierdził. — Ale z drugiej strony co ja mogę wiedzieć? Pracuję tylko w fabrykach żywności.

— Gdybyś był pływakiem, Malinin, z pewnością nie ryzykowałbyś pływania w taką noc jak ta.

— Prawdopodobnie masz rację — przyznał.

— Co masz na myśli?

Pomyślał o poświęceniu, którego był świadkiem. Ten wielki gest trudno mu było pojąć. Analizował wszystkie wydarzenia, ale nieoczekiwanie co i rusz stawał nad otchłanią odwagi i bezinteresowności. Przypuszczał, że żadne jego doświadczenie życiowe nie umniejszy tego, czego doznał na górze lodowej.

Śmierć Clavaina zawsze z nim będzie, jak odłamek szrapnela tkwiący w ciele, ostry, odczuwany przy każdym oddechu.

— Mam na myśli to, że jeśli bardziej bym się troszczył o swoje własne dobro niż bezpieczeństwo Araratu… to wtedy rzeczywiście, wahałbym się, czy mam pływać.

— Jesteś bezczelnym kutasem, Malinin. Nie masz pojęcia, o czym mówisz.

— Mylisz się — odparł jadowicie. — Mam niezłe pojęcie. Widziałem dzisiaj takie rzeczy, że powinnaś dziękować Bogu, że nie musiałaś tego oglądać. Wiem, co oznacza być dzielnym, Pellerin. A bardzo chciałbym nie wiedzieć.

— Słyszałam, że to Clavain był tym dzielnym — powiedziała.

— Czy mówiłem coś innego?

— Mówiłeś tak, jakby chodziło o ciebie.

— Byłem tam — oznajmił. — To wystarczy.

W głosie pływaczki dźwięczał wymuszony spokój.

— Wybaczę ci, Malinin. Wiem, że wszyscy przeszliście przez okropne rzeczy. Musiało ci to nieźle zamieszać w mózgu. Ale ja widziałam, jak dwóch moich przyjaciół topi się w mojej obecno ści. Obserwowałam, jak następnych dwoje roztapia się w morzu. Widziałam sześcioro, którzy skończyli w obozie psychiatrycznym. Ślinili się i bazgrali po ścianach krwią z koniuszków palców. Jedna z nich była moją kochanką. Nazywała się Shizuko. Kiedy odwiedzam ją w zakładzie, tylko na mnie patrzy, śmieje się i powraca do swych bazgrołów. Tyle dla niej znaczę, co pogoda. — Oczy Pellerin błysnęły, otwierając się szeroko. — Więc nie rób mi wykładu na temat odwagi, dobrze? Wszyscy widzieliśmy rzeczy, o których wolelibyśmy zapomnieć.

Jej spokój zburzył jego poczucie nieomylności. Uświadomił sobie, że się trzęsie.

— Przepraszam — powiedział cicho. — Nie powinienem był tego mówić.

— Postaraj się dojść do siebie — poradziła. — I nigdy, nigdy mi nie mów, że boimy się pływać, kiedy gówno o nas wiesz.

Pelerin odeszła. Stał sam, w myślach miał zamęt. Nadal widział linię łodzi, ale teraz wszystkie latarnie znajdowały się nieco dalej od brzegu.

Загрузка...