Stukanie trzcinki w żelazną podłogę wielkiej katedry znaczyło trasę marszu naczelnego medyka. Nawet w tych partiach katedry, gdzie słychać było silniki i mechanizmy napędowe, wszyscy wiedzieli, że nadchodzi, na długo przed jego przybyciem. Odgłosy jego kroków były tak regularne jak metronom, stukanie trzcinki wybijało rytm. Poruszał się z rozmyślną powolnością, dając wścibskim i leniuchom czas na rozproszenie się. Od czasu do czasu miał świadomość istnienia obserwatorów ukrytych za metalowymi słupami lub kratami. Szpiegowali go, sądząc, że robią to dyskretnie. Znacznie częściej wiedział z absolutną pewnością, że załatwia swoje sprawy nieobserwowany. W ciągu wielu lat jego służby u Quaiche’a ludność katedry zrozumiała jasno jedno: sprawy Greliera nie są dla ciekawskich.
Czasami jednak ci, co od niego uciekali, czynili to z innych przyczyn niż zakaz wtykania nosa w jego pracę.
Doszedł do spiralnych schodów, helisy z ażurowego żelaza, nurkującej w szczękające głębie Mocy Napędowej. Schody zadzwoniły jak uderzony kamerton. Albo podchwyciły wibracje od maszyn poniżej, albo ktoś właśnie je wykorzystał, by uciec przed Grelierem.
Przechylił się przez balustradę i zerknął w dół korkociągowego wnętrza klatki schodowej. Dwa zakręty pod nim pulchne palce przesuwały się szybko po poręczy. Czy to był jego człowiek? Bardzo prawdopodobne.
Nucąc pod nosem, Grelier otworzył z rygla drzwiczki ochronne i wszedł na klatkę. Zatrzasnął je ostrym końcem trzcinki i zaczął schodzić. Nie śpieszył się — pozwalał, by każdy krok odbił się echem, i dopiero wtedy schodził na niższy stopień. Pozwolił, by trzcinka stukała — tap, tap, tap — o tralki i informowała mężczyznę, że Grelier nadchodzi i że zamknięto wszelkie możliwości ucieczki. Grelier znał trzewia Mocy Napędowej równie dokładnie jak wnętrza innych sekcji katedry. Zamknął wszystkie pozostałe klatki schodowe kluczem Wieży Zegarowej. To była jedyna droga w górę lub w dół, a on starannie ją zarygluje, kiedy dotrze do dna. Schodził, a ciężka torba medyczna obijała mu się o udo w doskonałej synchronizacji ze stukotem trzcinki.
Gdy zszedł, maszyny z dolnych poziomów zaśpiewały głośniej. Jeśli nie było innych dźwięków, odgłos ich pracy słyszało się we wszystkich częściach katedry. Ale na wysokich poziomach hałas silników i systemów napędowych musiał rywalizować z muzyką organową i bez przerwy śpiewającymi chórami. Umysł szybko odfiltrowywał ten słaby składnik dźwiękowego tła.
Tutaj było inaczej. Grelier słyszał ostry, przyprawiający o ból zębów skowyt turbin. Niskie brzdąkanie i walenie masywnych, wieloczłonowych korb i mimośrodów. Pracujące tłoki, otwierane i zamykane zawory. Słyszał gwarzące przekaźniki i przyciszone głosy personelu technicznego.
Schodził z przygotowanym sprzętem medycznym, stukając trzcinką.
Doszedł do ostatniego zakrętu spirali. Bramka wyjściowa skrzypiała na zawiasach: nie zamknięto jej na rygiel. Ktoś się śpieszył. Grelier przeszedł przez bramkę i umieścił sprzęt medyczny między nogami. Wyjął klucz z kieszeni na piersiach i zamknął ją, uniemożliwiając komukolwiek wejście na wyższy poziom. Potem podniósł swój sprzęt medyczny i wznowił leniwy marsz.
Rozejrzał się wokół. Po zbiegu nie było śladu, ale mógł się ukryć w wielu miejscach. Nie martwiło to Greliera: z czasem odnajdzie uciekiniera. Mógł sobie pozwolić na kilka chwil, by się rozejrzeć, nieco odetchnąć od zwykłej rutyny. Nie schodził znowu tak często na dół, a to miejsce zawsze robiło na nim wrażenie.
Moc Napędowa zajmowała jedną z największych komnat katedry, na najniższym poziomie, który jeszcze hermetyzowano. Pomieszczenie biegło przez całą dwustumetrową długość ruchomej konstrukcji. Miało szerokość stu metrów i pięćdziesiąt metrów wysokości od podłogi do wspaniałego łukowego sufitu. Maszyneria zajmowała większość dostępnej przestrzeni, z wyjątkiem luk przy ścianach i kilkunastu metrów pod sufitem. Była ogromna. Nie był to bezosobowy, abstrakcyjny ogrom mechanizmów statku kosmicznego, ale było w niej coś intymnie bliskiego i dlatego bardziej groźnego. Maszyneria statków gwiezdnych była rozległa i biurokratyczna; ona po prostu nie zauważała ludzi. Jeśli jej się narazili, najzwyczajniej przestawali istnieć, unicestwieni w bez — bolesnym ułamku sekundy. Ale tutaj olbrzymia maszyneria była dostatecznie mała, by ludzi zauważać. Gdy weszli jej w drogę, zostawali okaleczeni lub zmiażdżeni.
Nie było to jednak bezbolesne i wcale nie natychmiastowe.
Grelier szturchnął trzcinką bladozielony pancerz turbiny. Poczuł energiczne dudnienie uwięzionych energii. Pomyślał o wirujących łopatkach, ciągnących energię z przegrzanej pary reaktora atomowego. Wystarczyła jedna wadliwa łopatka i turbina mogła w każdej chwili wybuchnąć, przynosząc śmierć każdemu w promieniu pięćdziesięciu metrów. Zdarzało się to od czasu do czasu; on wtedy zwykle schodził na dół, by sprzątnąć bałagan. Było to naprawdę podniecające.
Reaktor — elektrownia atomowa katedry — był największym elementem maszynerii w sali. Mieścił się w butelkowozielonej kopule w tylnym krańcu pomieszczenia. Najmilszą rzeczą, jaką dało się o nim powiedzieć, było to, że działał i że był tani. Na Heli nie było kopalnego paliwa jądrowego, ale Ultrasi zapewniali gotową dostawę. Może był brudny i niebezpieczny, ale bardziej ekonomiczny od antymaterii i łatwiejszy w obsłudze niż elektrownia fuzyjna. Wykonali obliczenia i okazało się, że oczyszczenie lokalnego lodu w celu otrzymania paliwa do syntezy jądrowej wymagałoby tak wielkiego zakładu do wstępnej przeróbki jak cały istniejący zespół Mocy Napędowej. A katedra już osiągnęła maksymalny wymiar, jeśli wziąć pod uwagę wielkość Drogi i Diabelskich Schodów. Ponadto, reaktor dawał całą moc, jakiej katedra potrzebowała, a pracownicy reaktora znowu tak często nie chorowali.
Ze szczytu reaktora wyrastała plątanina rur z parą pod wysokim ciśnieniem. Połyskujące srebrzyste kiszki przemierzały całą komorę, nieoczekiwanie zmieniając kierunki pod kątem prostym czy nawet zginając się jak spinka do włosów. Rury zasilały trzydzieści dwie turbiny, upakowane jedna na drugiej w dwóch rzędach, każdy rząd szeroki na osiem turbin. Kładki, platformy inspekcyjne, tunele dostępu, drabiny i dźwigi sprzętowe zamykały całą tę brzęczącą masę jak w klatce. Turbiny były prądnicami zmieniającymi pędzącą parę w energię elektryczną. Zasilały tą energią główne silniki napędowe, które w ilości dwudziestu czterech przysiadły na turbinach w rzędach po osiem. Silniki z kolei zmieniały energię elektryczną w siłę mechaniczną, poruszając wielkie mechanizmy korbowe i zawiasowe, które ostatecznie przesuwały katedrę po Drodze. W każdej chwili po każdej stronie obciążano jedynie dziesięć silników z dwudziestu; dodatkowe pracowały na jałowym biegu, gotowe do przyłączenia, gdyby któryś silnik lub zestaw silników trzeba było wyłączyć do remontu.
Same mechanizmy przechodziły nad głowami, od silników napędowych do ścian po obu stronach. Penetrowały ściany przez hermetyczne uszczelki, umieszczone dokładnie w punkcie wahania głównych wiązarów. Uszczelki sprawiały problemy — wciąż się psuły i trzeba było je wymieniać. Ale w ten czy inny sposób ruch mechaniczny wygenerowany przez Moc Napędową musiał być przeniesiony poza ściany, w próżnię.
Nad Grelierem, powoli jak we śnie, wiązary poruszały się w przód i w tył, w górę i w dół, zsynchronizowanymi falami startującymi z przodu komory i przesuwającymi się w dół. Skomplikowany układ mniejszych korb i mimośrodów łączył ze sobą wiązary i koordynował ich ruchy. Napowietrzne kładki przebiegające między wielkimi dźwigarami agresywnego metalu pozwalały robotnikom smarować połączenia i sprawdzać, czy w punktach uszkodzeń nie nastąpiło zmęczenie metalu. Była to praca niebezpieczna: chwila nieuwagi i smarowanie odbywało się w całkowicie niewłaściwych miejscach i niewłaściwym środkiem.
Moc Napędowa nie ograniczała się oczywiście do tej komory. Obejmowała o wiele więcej. Gdzieś znajdowała się nawet niewielka kuźnia pracująca dzień i noc, by zapewnić części zamienne. Największe elementy musiały oczywiście być produkowane w przydrożnych fabrykach, ale zdobycie i transport takich części zamiennych zawsze zabierały czas. Rzemieślnicy z Mocy Napędowej byli dumni z pomysłowości, jaką się wyróżniali przy pilnych naprawach, kiedy jakieś części musiały pełnić funkcję niezgodną ze swym przeznaczeniem. Wiedzieli, że wszystko sprowadza się do postulatu: cokolwiek się wydarzy, katedra musi się przesuwać. Nikt nie wymagał od nich rzeczy nadzwyczajnych — katedra musiała pokonać tylko jedną trzecią metra na sekundę. Sedno sprawy leżało nie w szybkości, ale w tym, że katedrze nigdy, ale to przenigdy nie wolno było się zatrzymać.
— Naczelny medyku, w czym mogę panu pomóc?
Grelier zlokalizował źródło dźwięku: ktoś spoglądał na niego z kładki w górze. Mężczyzna miał na sobie szary kombinezon Mocy Napędowej i trzymał się poręczy dłońmi w wielkich rękawicach. Jego czaszce, podobnej do kuli pistoletowej, krótki zarost nadawał odcień niebieskawy. Na szyi miał brudną chustę. Grelier zidentyfikował mężczyznę jako Glaura, jednego z szefów zmiany.
— Może zszedłby pan na chwilę na dół — poprosił Grelier.
Glaur natychmiast posłuchał, przeszedł kładkę i zniknął z powrotem w maszynerii. Grelier leniwie stukał trzcinką o metalową podłogę i czekał, aż mężczyzna zejdzie.
— Coś się dzieje, naczelny medyku? — spytał Glaur po przy byciu.
— Szukam kogoś — poinformował go Grelier. Nie musiał mówić, dlaczego. — Widziałeś tutaj kogoś nieoczekiwanego?
— Na przykład kogo?
— Kierownika chóru. Jestem pewny, że znasz gościa. Ma pulchne dłonie.
Glaur spojrzał w tył, na wolno bijące wiązary. Przesuwały się niczym wiosła jakiegoś biblijnego galeonu obsadzonego setkami niewolników. Grelier pomyślał, że Glaur wolałby raczej być tam na górze i mieć do czynienia z przewidywalnym niebezpieczeństwem ze strony poruszanego metalu, niż tu na dole żeglować wśród zdradliwych raf katedralnej polityki.
— Był ktoś taki — oznajmił wreszcie Glaur. — Kilka minut temu widziałem mężczyznę przemierzającego hol.
— Wydawał się trochę śpieszyć, prawda?
— Założyłem, że załatwia sprawy Wieży Zegarowej.
— Nie załatwiał. Ma pan pojęcie, gdzie teraz jest? Glaur rozejrzał się wokół.
— Mógł skorzystać z jednej z klatek i wrócić na główne poziomy.
— To mało prawdopodobne. Sądzę, że nadal jest tu na dole. W którym kierunku szedł, kiedy pan go zobaczył?
Glaur wahał się chwilę, co Grelier skwapliwie odnotował.
— W stronę reaktora.
— Dziękuję. — Grelier elegancko postukał laseczką i opuścił kierownika zmiany, którego chwilowa użyteczność się skończyła.
Skierował się za swą zwierzyną do reaktora. Oparł się pokusie, by wydłużyć krok. Szedł miarowo, bez pośpiechu i stukał laseczką o podłogę, a jeśli przechodził obok czegoś, co rezonuje, stukał w ten przedmiot. Od czasu do czasu, gdy przekraczał oszklone, zakratowane okienko w podłodze, chwilę się zatrzymywał, by obserwować, jak dwadzieścia metrów w dole przesuwa się słabo oświetlony grunt. Ruch katedry był solidny jak skała.
Pojawił się reaktor. Zieloną kopułę otaczały jej własne pierścienie kładek, wznoszące się aż do szczytu. W mocno nitowanych okienkach obserwacyjnych osadzono grube ciemne szkło.
Grelier dostrzegł rękaw znikający za zakrętem kładki na drugim poziomie od podłogi.
— Halo! — zawołał. — Jesteś tam, Vaustad? Chciałbym na słówko.
Żadnej odpowiedzi. Grelier niespiesznie okrążył reaktor. W górze rozległ się metaliczny odgłos truchtu, choć osoba biegnąca ciągle pozostawała poza zasięgiem wzroku. Grelier uśmiechnął się, zażenowany głupotą Vaustada. W holu trakcyjnym można było się ukryć w setkach miejsc. Jednak małpi instynkt skłonił kierownika chóru do skierowania się na wyższy poziom, nawet jeśli to groziło zapędzeniem się w uliczkę bez wyjścia.
Grelier doszedł do zaopatrzonego w bramkę wejścia na drabinę. Przeszedł przez bramkę i zamknął ją za sobą na klucz. Nie mógł wejść ze swym sprzętem medycznym i trzcinką, zostawił więc sprzęt na ziemi. Wetknął trzcinkę w zagięcie ramienia i ruszył w górę, szczebel po szczeblu, aż osiągnął pierwszą kładkę.
Obszedł reaktor po kładce, jedynie po to, by jeszcze bardziej zdenerwować Vaustada. Od czasu do czasu uderzał trzcinką o zakrzywione metalowe boki reaktora lub czarne szkło okienek inspekcyjnych. Szkło przypominało mu smoliste fragmenty witrażowego okna w fasadzie katedry i przez chwilę zastanawiał się, czy to ten sam materiał.
Cóż, trzeba sprawę załatwić.
Znów doszedł do drabiny i wszedł na następny poziom. Nadal słyszał żałosny trucht szczura laboratoryjnego.
— Vaustad? Bądź dobrym facetem i chodź tutaj, dobrze? Za chwileczkę będzie po wszystkim. — Czuł kroki mężczyzny prze noszone bezpośrednio przez metal.
— Mam w takim razie sam pójść do ciebie?
Zaczął obchodzić reaktor. Był teraz na tym samym poziomie co wiązary. Żaden z nich nie był w tej chwili blisko niego, ale — widziane w skróconej perspektywie — ruchome metalowe przypory biły jak ostrza nożyc. Zobaczył kilku techników Glaura poruszających się wśród tej maszynerii, smarujących ją i sprawdzających. Wydawali się w niej uwięzieni, ale w jakiś magiczny sposób nie odnosili żadnego szwanku.
Obrąbek nogawki zniknął za zakrętem. Trucht zwiększył tempo. Grelier z uśmiechem zatrzymał się i wychylił poza barierkę. Był teraz blisko. Chwycił trzcinkę za górny koniec /przekręcił go o ćwierć obrotu.
— W górę czy w dół? — szepnął do siebie. — W górę czy w dół?
Okazało się, że w górę. Słuchał, jak stukanie przenosi się na kładkę ponad nim. Grelier nie wiedział, czy powinien czuć przyjemność, czy rozczarowanie. Wkrótce polowanie się skończy. Człowiek przekona się, że ma zablokowaną drogę ucieczki, i Grelier nie będzie miał żadnych trudności z uspokojeniem go trzcinką. Kiedy mężczyzna będzie potulny, wstrzyknięcie mu dodatkowej dozy zajmie tylko minutę czy dwie. No więc gdzie tu zabawa?
Po dotknięciu trzcinką mężczyzna będzie jak wosk w dłoniach Greliera. Oczywiście będą problemy ze zniesieniem go po drabinie, ale weźmie do pomocy jednego z ludzi Glaura.
Grelier wspiął się na następny poziom. Ta kładka miała mniejszą średnicę niż obie poniżej, gdyż znajdowała się bliżej szczytu kopuły reaktora. Nad nią był tylko jeden poziom, na samym szczycie, prowadziła nań łagodnie nachylona rampa. Grelier widział, jak Vaustad właśnie wchodzi po tej rampie.
— Nie ma tam nic dla ciebie — powiedział naczelny medyk. — Teraz zawróć i zapomnimy o całej sprawie.
Akurat zapomni. Ale Vaustadowi i tak już nie można było przemówić do rozsądku. Dotarł do wierzchołka i przez chwilę patrzył w tył, na swego prześladowcę. Pulchne ręce, głupia, zasapana twarz. Grelier właśnie złapał tego człowieka. Zresztą od początku nie było wątpliwości, że mu się uda.
— Zostaw mnie w spokoju! — krzyknął Vaustad. — Daj mi spokój, ty krwawy wampirze!
Grelier z cierpliwym uśmiechem postukał trzcinką po poręczy i zaczął wchodzić po rampie.
— Nie dostaniesz mnie — oznajmił Vaustad. — Mam dosyć. Zbyt wiele koszmarów.
— Och, daj spokój. Małe ukłucie i będzie po wszystkim. Vaustad złapał za srebrzystą rurę z parą wodną wychodzącą ze szczytu kopuły reaktora i zaczął się po niej wspinać, wykorzystując metalowe ożebrowanie rury. Nie wspinał się szybko ani wdzięcznie, ale postęp był stały. Czy on to zaplanował? — zastanawiał się Grelier. Zrobił błąd, zapominając o rurach z parą.
Ale dokąd on w końcu pójdzie? Rury doprowadzą go tylko z powrotem do turbin i silników napędowych. Może to przedłużyć pościg, ale nadal w dłuższej perspektywie ucieczka będzie daremna.
Grelier osiągnął szczyt reaktora. Vaustad znajdował się około metra nad jego głową. Grelier wyciągnął trzcinkę, starając się postukać nią w pięty Vaustada. Nie udało się: mężczyzna był za wysoko. Naczelny medyk obrócił czubek trzcinki o jeszcze jedną czwartą, zwiększając moc ogłuszającą, i dotknął trzcinką rury. Vaustad zaskowyczał, ale posuwał się dalej. Jeszcze jeden obrót trzcinki spowodował ustawienie maksymalnego ładunku, śmiertelnego z bliskiej odległości. Medyk musnął końcem trzcinki metal i patrzył, jak Vaustad kurczowo obejmuje rurę. Mężczyzna zacisnął zęby, ale zdołał utrzymać się na rurze.
Grelier upuścił trzcinkę z wyczerpanym ładunkiem. Ni stąd, ni zowąd sprawy poszły inaczej, niż sobie zaplanował.
— Dokąd się wybierasz? — spytał żartobliwie. — Zejdź zaraz, zanim zrobisz sobie krzywdę.
Vaustad nie odpowiadał, tylko pełzł dalej.
— Poranisz się.
Vaustad osiągnął punkt, w którym rura zakręcała się do położenia poziomego i biegła przez hol do kompleksu turbin. Grelier spodziewał się, że, zademonstrowawszy to, co miał zademonstrować, mężczyzna zatrzyma się przy skręcie rury pod kątem prostym. Ale zamiast tego Vaustad wpełzł na rurę, obejmując ją ramionami i nogami. Znajdował się obecnie trzydzieści metrów nad ziemią.
Scena przyciągnęła niewielką publiczność. Kilkunastu ludzi Glaura stało w holu poniżej i spoglądało w górę na widowisko, inni przerwali pracę między wiązarami.
— To sprawa Wieży Zegarowej — powiedział ostrzegawczo Grelier. — Wracajcie do pracy.
Robotnicy posłuchali, ale Grelier miał świadomość, że większość z nich jednym okiem wciąż obserwuje zajście. Czy sytuacja doszła do punktu, kiedy powinien wezwać dodatkową pomoc z Urzędu Analizy Krwi? Miał nadzieję, że nie; czerpał osobistą dumę z tego, że takie sprawy domowe zawsze załatwiał sam. Ale z Vaustadem były kłopoty.
Szef chóru przebył dziesięć metrów rury i znalazł się poza reaktorem. Teraz pod nim była tylko podłoga. Nawet przy zredukowanej sile przyciągania Heli upadek z trzydziestu metrów prawdopodobnie zakończyłby się śmiercią.
Grelier spojrzał w przód. Co pewien odcinek rurę podtrzymywały cienkie metalowe linki, zwisające z sufitu i zaczepione do powiększonych żeber. Najbliższa linka znajdowała się około pięciu metrów przed Vaustadem. Nie było sposobu, żeby się za nią przedostał.
— W porządku — powiedział Grelier, podnosząc głos, by prze krzyczeć zgiełk maszynerii napędowej. — Zademonstrowałeś swój pogląd. Pośmialiśmy się trochę. Teraz zawróć i rozsądnie omówimy te sprawy.
Jednak Vaustad był głuchy na wszelki głos rozsądku. Dotarł do podtrzymującej rurę linki i próbował ją wyminąć, przesuwając sporą część ciała na jedną stronę rury. Grelier patrzył na to z otępiającą pewnością, że Vaustadowi się nie uda. To byłoby trudne ćwiczenie nawet dla zwinnego młodego człowieka, a Vaustad nie był ani zwinny, ani młody. Zawinął się wokół rury, z jedną nogą zwisającą po jednej stronie, i machał drugą dla złapania równowagi. Jedną dłonią trzymał metalową linkę, drugą niezgrabnie usiłował chwycić najbliższe żebro po drugiej stronie. Nagle poślizgnął się i zawisł na jednej ręce, drugą młócąc powietrze.
— Spokojnie! — zawołał Grelier. — Zachowuj się spokojnie, a nic ci się nie stanie. Jeśli przestaniesz się ruszać, możesz się tak trzymać, aż sprowadzimy pomoc!
I znowu, młody człowiek w dobrej kondycji mógłby czekać na pomoc, wisząc na jednej ręce, ale Vaustad był gruby i nigdy wcześniej nie musiał wykorzystywać swych mięśni.
Grelier patrzył, jak dłoń Vaustada ześlizguje się z metalowej linki i mężczyzna spada na podłogę holu trakcyjnego z głuchym odgłosem niemal zagłuszonym przez stały hałas tła. Nie wrzeszczał, miał zamknięte oczy i z wyrazu zwróconej w górę twarzy można było sądzić, że umarł natychmiast. Grelier zabrał trzcinkę, wepchnął ją w zgięcie łokcia i rozpoczął podróż powrotną po serii ramp i drabinek. U stóp reaktora zabrał swój sprzęt medyczny i otworzył drzwi dostępu. Kiedy doszedł do Vaustada, wokół trupa zgromadziło się kilku robotników Glaura. Rozważał, czy ich nie odpędzić, ale potem zdecydował, że nie trzeba. Niech patrzą. Niech widzą, co oznacza praca w Urzędzie Analizy Krwi.
Uklęknął przy Vaustadzie i otworzył torbę ze sprzętem medycznym. Zionęła zimnem. Była podzielona na dwie części. Na górnej tacy leżały strzykawki wypełnione czerwonymi porcjami, świeżo z Urzędu Analizy Krwi. Na etykietach podano serotyp i szczep wirusa. Jedna z nich była przeznaczona dla Vaustada.
Podwinął rękaw mężczyzny. Czy nadal wyczuwał słabe tętno? To ułatwiłoby mu życie. Wyciąganie krwi ze zmarłego nigdy nie było prostym zadaniem.
Sięgnął do drugiej części torby, tej z pustymi strzykawkami. Symbolicznie uniósł jedną do światła.
— Pan daje — powiedział Grelier, wbijając strzykawkę w żyłę Vaustada i zaczynając wyciągać krew. — I czasami niestety Pan odbiera.
Skończył dopiero po napełnieniu trzech strzykawek.
Grelier zaryglował za sobą bramkę na spiralne schody. Musiał przyznać, że miło było uciec z hali trakcyjnej. Czasami wydawało mu się, że to katedra wewnątrz katedry, ze swymi własnymi niepisanymi prawami. Tu na dole — wśród maszyn — nie był w swoim żywiole. Sprawę Vaustada mógł wykorzystać najlepiej jak się dało, ale wszyscy wiedzieli, że nie przybył tu po to, by pobrać krew, ale by ją dać.
Przed dalszą drogą na górę zatrzymał się przy jednym z punktów rozmów i wezwał zespół z Urzędu Analizy Krwi, by załatwili sprawę ciała. Później trzeba będzie odpowiedzieć na pytania, ale to nic takiego, co budziłoby go po nocach.
Grelier szedł przez główny hol, kierując się do Wieży Zegarowej. Wybrał okrężną drogę — po sprawie z Vaustadem nie śpieszyło mu się do spotkania z Quaichem. Ponadto miał w zwyczaju przynajmniej raz okrążyć hol przed udaniem się w górę lub w dół. Była to największa otwarta przestrzeń w katedrze i jedyna — jeśli nie liczyć hali napędu — gdzie mógł się uwolnić od łagodnej klaustrofobii, którą odczuwał w każdej innej części ruchomej konstrukcji.
W miarę jak katedra rozrastała się do obecnych rozmiarów, hol wielokrotnie przerabiano i rozszerzano. Przypadkowy obserwator nie dostrzegł wielu zmian, ale Grelier widział to, co mogło ujść spojrzeniu innych. Obserwował niewyraźne blizny w miejscach, skąd zabrano wewnętrzne ściany. Widział obwódkę na wysokości oryginalnego, o wiele niższego sufitu. Od położenia nowego minęło trzydzieści czy czterdzieści lat — w bezpowietrznym środowisku Heli było to przedsięwzięcie gigantyczne, zwłaszcza że stare pomieszczenie pełniło swą funkcję w czasie całego remontu, a katedra oczywiście musiała ciągle być w ruchu. A jednak chór nie opuścił ani jednej nuty, a liczba ofiar wśród robotników budowlanych pozostała znośnie mała.
Grelier przystanął na chwilę przy jednym z witrażowych okien po prawej stronie katedry. Kolorowa konstrukcja wznosiła się kilkadziesiąt metrów w górę. Otaczał ją szereg kamiennych łuków, na samym szczycie było rozetowe okno. Szkielet architektoniczny katedry, mechanizmy napędowe i powłoka zewnętrzna z konieczności zostały wykonane głównie z metalu, ale wiele elementów wnętrza pokryto cienką warstwą murarki kosmetycznej. Pewna jej cześć została wykonana z rodzimych minerałów Heli, ale cała reszta — kamienie w subtelnym odcieniu biszkoptów i pyszne białe i różowe marmury — zostały przywiezione tu przez Ultrasów. Mówiono, że niektóre kamienie pochodziły nawet z katedr na Ziemi. Grelier podchodził do tych pogłosek bardzo sceptycznie: prawdopodobnie zostały wzięte z najbliższej asteroidy. To samo dotyczyło świętych relikwii, które napotykał upakowane w oświetlonych świecami niszach. Każdy mógł zgadywać, ile naprawdę miały lat, czy zostały ręcznie wykonane przez średniowiecznych rzemieślników, czy sklecone w fabrycznych nanokuźniach.
Jednak bez względu na to, skąd pochodziły obramowujące je kamienie, okno witrażowe było wspaniałe. Właściwie oświetlone, nie tylko promieniowało własną chwałą, ale przekazywało tę chwałę wszystkiemu i wszystkim w holu. Grelier zwracał szczególną uwagę na to, co wyobraża wzór z kawałków kolorowanego, odpornego na próżnię szkła. Zmieniał się on, zgodnie z poleceniami samego Quaiche’a. Kiedy Grelier miał trudności z bezpośrednim zrozumieniem Quaiche’a (a to zdarzało się coraz częściej), okna dawały dobry wgląd w stan ducha Quaiche’a.
Kiedy ostatnio zwrócił uwagę na to okno, było poświęcone Haldorze i pokazywało stylizowany widok gazowego giganta w skłębionych kawałkach ochry i beżu. Planetę osadzono na błękitnym tle upstrzonym żółtymi szkiełkami otaczających ją gwiazd. Na pierwszym planie znajdował się skalisty krajobraz wykonany z kontrastujących czarnych i białych odłamków, ze złotym kształtem statku Quaiche’a zaparkowanego wśród głazów. Sam Quaiche był na zewnątrz statku, brodaty i w długiej szacie, klęczał na ziemi i wznosił błagalnie dłoń ku niebu. Grelier przypominał sobie, że wcześniej okno pokazywało katedrę wznoszącą się po zygzakowatej pochylni Diabelskich Schodów — tak, by wszyscy ją widzieli niczym małego, rzucanego wichrami żaglowca — za nią w tyle wszystkie inne katedry, a na niebie nieco mniejszą Haldorę.
Grelier nie był pewien, ale jeszcze wcześniej mogła tu być nieco skromniejsza wariacja na temat rozbitego statku.
Obrazy, które obecnie pokazywało okno, były dość wyraźne, ale ich znaczenie dla Quaiche’a znacznie trudniej poddawało się osądowi. Na szczycie, wprawione w okno rozetowe, znajdowało się znajome, opasane pierścieniem oblicze Haldory. Poniżej było kilka metrów rozgwieżdżonego nieba w odcieniach od głębokiego niebieskiego do złotego. Większość wysokości okna zajmowała wypiętrzona i olbrzymia katedra, chwiejący się zestaw oflagowanych iglic i podpór. Z linii zbiegającej się perspektywy było jasne, ze katedra położona jest bezpośrednio pod Haldorą. Katedra była w oczywisty sposób większa od każdej znajdującej się na Wiecznej Drodze; praktycznie była to cytadela. I — jeśli Grelier się nie mylił — najwyraźniej stała na fundamentach, a nie mechanizmach trakcyjnych. Nie było nawet śladu Wiecznej Drogi.
Okno go zaintrygowało. Sceny wymalowane na oknie mogły nosić piętno nierealności (na przykład Quaiche poza swym statkiem bez skafandra), ale zwykle miały przynajmniej odniesienia do rzeczywistych wydarzeń. Obecna zawartość okna wydawała się jednak niepokojąco metaforyczna. Akurat tego Grelier potrzebował: metaforycznego Quaiche’a na karku. Ale cóż innego można było wywnioskować z olbrzymiej uziemionej katedry? Może symbolizowała trwałą, nieruchomą naturę wiary Quaiche’a? Doskonale, powiedział sobie Grelier, myślisz, że teraz możesz go odczytać, ale co będzie, gdy obrazy zaczną być jeszcze bardziej mgliste?
Pokręcił głową i wznowił swą podróż. Przebył całą lewą ścianę katedry i nie zobaczył innych dziwactw w oknach. To przynajmniej sprawiło mu pewną ulgę. Może nowy projekt okaże się tymczasową aberracją i życie potoczy się dalej jak zwykle.
Poszedł na przód katedry, w cień czarnego okna. Kawałki szkła były niewidzialne: widział tylko widmowe łuki i słupy podpierającej murarki. Ale rysunek w tym oknie niewątpliwie się zmienił od czasu, kiedy ostatnim razem go oglądał.
Ruszył do tyłu prawą stroną, aż dotarł do podstawy Wieży Zegarowej.
— Nie mogę tego dłużej odkładać — powiedział Grelier sam do siebie.
Po powrocie do swej kwatery w karawanie Rashmika otworzyła list, łamiąc już i tak osłabioną pieczęć. Papier rozłożył się szeroko. Był dobrej jakości: kremowy i gruby, lepszy niż cokolwiek, z czym miała do czynienia na jałowych wyżynach.
W środku starannym, ale niewyrobionym pismem wypisano krótką wiadomość.
Rozpoznała charakter pisma.
Droga Rashmiko!
Bardzo przepraszam, że tak długo się z tobą nie kontaktowałem. Słyszałem twoje imię w przekazie z rejonu Vigrid mówiącym, że uciekłaś z domu. Spodziewałem się, że po moim ostatnim liście pojedziesz za mną i spróbujesz się dowiedzieć, co się ze mną stało. Kiedy się dowiedziałem, że jest taka karawana zmierzająca ku Drodze, do której z czyjąś pomocą zdołałabyś dotrzeć, byłem prawie pewny, że w niej będziesz. Popytałem się, wynalazłem nazwiska pasażerów i teraz piszę ten list do ciebie.
Wiem, że pomyślisz, że to dziwne, że tak długo nie pisałem ani do ciebie, ani do kogokolwiek z rodziny. Ale teraz sprawy mają się inaczej i pisanie nie byłoby rzeczą właściwą. Wszystko, co mówiłaś, okazało się prawdą. Zacznę od tego, że mnie okłamali i podali mi krew dziekana natychmiast, kiedy dotarłem do Drogi. Jestem pewien, że mogłaś to wywnioskować z listów, które wysłałem na początku. Najpierw byłem wściekły, ale teraz wiem, że to było w moim najlepszym interesie. Że musieli skłamać dla większego dobra. Jestem teraz szczęśliwy, szczęśliwszy niż kiedykolwiek byłem. Znalazłem w życiu obowiązek, coś większego ode mnie. Czuję miłość dziekana i miłość Stworzyciela. Rashmiko, nie oczekiwałem, że to zrozumiesz i że będzie ci się to podobało, dlatego przestałem pisać do domu. Nie chciałem kłamać, a jednocześnie nie chciałem nikogo krzywdzić. Lepiej było nic nie mówić.
To miłe i dzielne z Twojej strony, że pojechałaś po mnie. Znaczy to dla mnie więcej, niż możesz sobie wyobrazić. Ale musisz teraz jechać do domu, zanim przeze mnie zostaniesz jeszcze bardziej skrzywdzona. Zrób to dla mnie: jedź do domu, na jałowe wyżyny, i powiedz wszystkim, że jestem szczęśliwy i że ich wszystkich kocham.
Ogromnie mi ich brakuje, ale nie żałuję tego, co zrobiłem. Proszę. Zrób to dla mnie, dobrze? I przyjmij ode mnie również wyrazy miłości. Pamiętaj mnie takiego, jakim byłem, jako swego brata, a nie jako to, czym się stałem. Wtedy wszystko skończy się jak najlepiej.
Wyrazy miłości
Rashmika przeczytała list jeszcze raz, szukając w nim ukrytych znaczeń, a potem go odłożyła. Zamknęła list, ale pieczęć nie trzymała już brzegów.
Pokój Quaiche’a, dwieście metrów nad powierzchnią Heli, był mansardą na samym szczycie Wieży Zegarowej. Grelier widział przez okna prawie dwadzieścia kilometrów Drogi w obu kierunkach z umieszczonymi na niej niczym wymyślne ozdoby katedrami. Szczyty odległych iglic połyskiwały z nienaturalną wyrazistością przedmiotów w próżni, zmuszając wzrok do złudnego wierzenia, że są znacznie bliżej, niż były w rzeczywistości. Grelier przypomniał sobie, że niektóre iglice znajdują się niemal czterdzieści kilometrów za nimi. Dotarcie do miejsca bezpośrednio za Lady Morwenną zajmie im trzydzieści albo więcej godzin, większą część helijskiego dnia. A pewne katedry zostały tak daleko w tyle, że ich iglic nie było nawet widać.
Mansarda miała plan sześciokąta, w każdej ścianie znajdowało się wysokie pancerne okno. Płyty metalowych żaluzji były gotowe na polecenie Quaiche’a blokować światło płynące z każdego kierunku. Obecnie pokój był w pełni oświetlony; pasma światła i cienia padały na wszystko, co się w nim znajdowało. W pomieszczeniu ustawiono wiele luster na podestach, starannie dobierając linie widzenia i kąty odbić. Gdy Grelier wszedł, zobaczył swe własne porozbijane odbicie nadchodzące z tysiąca kierunków.
Umieścił trzcinkę w drewnianym stojaku przy drzwiach.
Prócz Greliera, w pokoju było dwóch ludzi. Quaiche jak zwykle półleżał w swoim medycznym fotelu. Był skurczoną, widmową postacią, wydającą się mniej materialną w pełnym świetle dnia niż w panującym w mansardzie mroku na wpół przymkniętych okiennic. Nosił zbyt wielkie czarne okulary, które podkreślały niezdrową bladość i chudość twarzy. Jego fotel gwarzył, od czasu do czasu wstrzykując w swego klienta porcję lekarstw. Większość obrzydliwych medycznych urządzeń wepchnięto pod fioletowy koc, który przykrywał spoczywającą postać Quaiche’a aż do klatki piersiowej. Od czasu do czasu jednak coś pulsowało w rurkach zasilających umieszczonych w przedramionach lub podstawie czaszki: coś chemicznie zielonego lub elektrycznie niebieskiego, coś, czego nie można było pomylić z krwią. Quaiche nie wyglądał na człowieka mającego się dobrze. Pozory w tym wypadku nie myliły.
Grelier przypomniał sobie jednak, że Quaiche wyglądał tak od dziesięcioleci. Był bardzo starym człowiekiem, wypróbowywał aż do granic możliwości dostępne terapie przedłużające życie. Ale śmierć wydawała się zawsze nieco poza jego zasięgiem — jakby umieranie było progiem, którego nie miał siły przekroczyć.
Grelier pomyślał, że kiedy służyli pod dowództwem Jasminy na pokładzie „Gnostycznego Wniebowstąpienia”, obaj byli mniej więcej w tym samym wieku fizjologicznym. Teraz Quaiche był człowiekiem znacznie starszym, gdyż żył przez całe ostatnie sto dwanaście lat czasu planetarnego. Grelier, przeciwnie, doświadczył tylko trzydziestu lat. Układ był dosyć prosty, z wielkimi korzyściami, jeśli chodzi o Greliera.
— Nie bardzo cię lubię — powiedział mu Quaiche wtedy na pokładzie „Gnostycznego Wniebowstąpienia”. — Jeśli to nie jest jeszcze oczywiste.
— Sądzę, że do mnie dotarło — odparł Grelier.
— Ale cię potrzebuję. Jesteś dla mnie użyteczny. Nie chcę tutaj umierać. Nie w tej chwili.
— A co z Jasminą?
— Jestem pewien, że coś wymyślisz. Mimo wszystko ona polega na tobie w sprawie swoich klonów.
Było to wkrótce po wyratowaniu Quaiche’a z mostu na Heli. Natychmiast po otrzymaniu danych o tej konstrukcji Jasmina zawróciła „Gnostyczne Wniebowstąpienie” i poleciała nim do 107 układu Piscium, wchodząc na orbitę wokół Heli.
Na powierzchni nie było więcej pułapek: późniejsze badanie wykazało, że Quaiche uruchomił jedynych trzech wartowników na całym księżycu, którzy zostali tam umieszczeni i zapomniani przynajmniej sto lat przedtem przez skazanego obecnie na zapomnienie odkrywcę mostu.
Była to prawda, jednak nie całkowita. Istniał jeszcze jeden wartownik, ale jedynie Quaiche o nim wiedział.
Oszołomiony tym, co zobaczył, i ogłuszony tym, co mu się przytrafiło — jego cudownym wyratowaniem, połączonym nie — rozdzielnie ze stratą Morwenny — Quaiche zwariował. Przynajmniej taki był pogląd Greliera i w ciągu ostatnich stu dwunastu lat nic nie zmieniło tej opinii. Biorąc pod uwagę to, co zaszło, i obecność we krwi Quaiche’a wirusa zmieniającego percepcję, Grelier uważał, że Quaiche i tak tanio się wywinął — miał jedynie łagodną formę szaleństwa. Nadal w jakimś sensie pojmował rzeczywistość, nadal rozumiał — i wspaniale tym manipulował — wszystko, co zachodziło wokół niego. Szaleństwo przejawiało się jedynie w tym, że widział świat przez pryzmat pobożności. Sam siebie uświęcił.
Na poziomie racjonalnego myślenia Quaiche wiedział, że jego wiara ma coś wspólnego z wirusem we krwi. Wiedział jednak także, że został wyratowany dzięki prawdziwie cudownemu wydarzeniu. Dane telemetryczne z „Dominy” świadczyły o tym jasno: jego sygnał wzywający pomoc został przechwycony jedynie dlatego, że na ułamek sekundy Haldora przestała istnieć. W odpowiedzi na ten sygnał „Domina” pomknęła ku Heli, zdesperowana, by go ocalić, zanim skończy mu się powietrze.
Statek jedynie wypełniał swój obowiązek, pędząc maksymalnym ciągiem, by dotrzeć jak najszybciej na Helę. Ograniczenia przyśpieszenia zostały zignorowane. Ale tępa inteligencja statkowego umysłu zaniedbała obecność Morwenny.
Kiedy Quaiche dostał się z powrotem na pokład, skafander ornamentowany nie odzywał się. Później, w desperacji — częścią umysłu już wiedział, że Morwenna nie żyje — przeciął gruby metal skafandra. Sięgnął dłońmi do wewnątrz i pieścił zmiażdżoną okropność, łkając, kiedy Morwenna przepływała mu przez palce.
Nawet jej metalowe części zostały pogięte.
Dlatego Quaiche przeżył, ale okropnym kosztem. Jego wybór w tym momencie wyglądał dość prosto. Mógł znaleźć sposób na odrzucenie swojej wiary, jakąś terapię, która usunęłaby z jego krwi wszelkie ślady wirusa. Później musiałby znaleźć jakieś racjonalne świeckie wyjaśnienie tego, co mu się przydarzyło. I musiałby zaakceptować, że chociaż został ocalony przez coś, co wyglądało na cud, Morwenna — jedyna kobieta, którą naprawdę kochał — odeszła na zawsze, by on mógł żyć.
Innym wyjściem — tym, które w końcu wybrał — była akceptacja. Poddanie się wierze, przyznanie, że cud rzeczywiście się wydarzył. Obecność wirusa w takim wypadku byłaby po prostu katalizatorem. Pchnęła go ku wierze, kazała mu doświadczać uczucia Świętej Obecności. Ale na Heli, kiedy czas mu się kończył, doznał uczuć głębszych i silniejszych, niż dał mu jakikolwiek wirus. Czy to możliwe, że wirus zaledwie uczynił go bardziej otwartym na to, co już tam było? Że sam wirus, mimo że sztuczny, umożliwił Quauiche’owi dostrojenie się do rzeczywistego, choć słabego sygnału?
Jeśli tak właśnie było, to wszystko miało sens. Most coś oznaczał. Quaiche był świadkiem cudu, wołał o ratunek i go otrzymał:. I śmierć Morwenny musiała odegrać jakąś niewyjaśnioną, lecz w ostatecznym rozrachunku dobroczynną rolę w szerszym planie, którego Quaiche był tylko drobną, ledwie świadomą częścią.
— Muszę tu pozostać — oznajmił Grelierowi. — Muszę pozostać na Heli, dopóki nie poznam odpowiedzi. Dopóki nie zostanie mi ona objawiona.
Tak właśnie powiedział: „zostanie mi objawiona”. Grelier uśmiechnął się.
— Nie możesz tutaj zostać.
— Znajdę sposób.
— Ona ci na to nie pozwoli.
Ale Quaiche uczynił Grelierowi taką propozycję, której naczelny medyk nie mógł łatwo odrzucić. Królowa Jasmina była panią nieprzewidywalną. Jej nastroje, nawet po latach służby, były dla niego przeważnie nieodgadnione.
— W dłuższej perspektywie dopadnie cię — powiedział Quaiche. — To Ultraska. Nie możesz jej zrozumieć, nie możesz prze widzieć jej zamiarów. Dla niej jesteś po prostu meblem. Służysz jakiejś potrzebie, ale zawsze będziesz do zastąpienia. Spójrz na mnie — jestem człowiekiem z linii głównej, tak ja ty, wygnańcem ze społeczeństwa głównego nurtu. Sama to powiedziała: mamy ze sobą wiele wspólnego.
— Mniej, niż ci się wydaje.
— Nie musimy siebie nawzajem czcić — powiedział wtedy Quaiche. — Po prostu musimy razem pracować.
— Co będę z tego miał? — spytał Grelier.
— Na przykład to, że nie zdradzę twego małego sekretu. Och, wiem o nim wszystko. To była jedna z ostatnich rzeczy, które od kryła Morwenna, zanim Jasmina wpakowała ją do skafandra.
Grelier spojrzał na niego uważnie.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Mam na myśli fabrykę ciał — odparł Quaiche. — Twój mały problem z popytem i podażą. Jest w tym coś więcej niż tylko nie nasycony apetyt Jasminy na świeże ciała, prawda? Uprawiasz również swoje własne poletko ciał. Lubisz małe, nierozwinięte ciała. Wyjmujesz je ze zbiorników, zanim osiągną dorosłość — czasami nawet zanim osiągną dzieciństwo — i robisz z nimi różne rzeczy. Paskudne rzeczy. Potem wkładasz je z powrotem do zbiorników i mówisz, że nigdy się do niczego nie nadawały.
— Nie mają mózgów — powiedział Grelier, jakby to usprawiedliwiało jego działania. — W każdym razie jaką właściwie przed stawiasz mi propozycję, szantaż?
— Nie. Pomóż mi pozbyć się Jasminy, a ja cię zapewnię, że nikt nigdy się nie dowie o fabryce.
— A co z moimi potrzebami? — spytał spokojnie Grelier.
— Wymyślimy coś, jeśli tego właśnie trzeba, byś dla mnie pracował.
— Dlaczego mam wybrać ciebie jako pana na miejsce Jasminy? Obydwoje jesteście równie szaleni.
— Może — odparł Quaiche — ale różnica polega na tym, że ja nie mam skłonności do mordowania. Pomyśl o tym.
Grelier pomyślał i po niedługim czasie uznał, że jego interes leży poza „Gnostycznym Wniebowstąpieniem”. Będzie współpracował z Quaichem w najbliższej przyszłości, a potem, przy najbliższej okazji, znajdzie coś lepszego — coś wymagającego mniej uległości.
A jednak przeszło stulecie później wciąż tu był. Nie docenił własnej słabości. Ultrasi, ze statkami napchanymi starodawnymi wadliwymi kasetami zimnego snu, okazali się dla Quaiche’a idealnym środkiem na trzymanie Greliera na służbie.
W najwcześniejszych dniach ich związku Grelier jednak nic nie wiedział o przyszłości.
W pierwszym posunięciu zaaranżowali upadek Jasminy. Ich plan składał się z trzech kroków, z których każdy musiał być wykonany z wielką ostrożnością. Gdyby ich wykryli, koszt byłby ogromny, ale — teraz Grelier był tego pewien — przez cały ten czas Jasminie nigdy nie przeszło przez myśl, że dwaj byli rywale spiskują przeciw niej.
Nie oznaczało to jednak, że wszystko poszło całkowicie zgodnie z planem.
Przede wszystkim założono na Heli obóz. Były tam moduły mieszkalne, czujniki i łaziki powierzchniowe. Niektórzy Ultrasi także wylądowali, ale jak zwykle ich instynktowna niechęć do środowisk planetarnych sprawiała, że kręcili się nerwowo, pragnąc się dostać z powrotem na swój statek. Grelier i Quaiche, przeciwnie, uznali to za doskonałe miejsce do pogłębiania swego niełatwego związku. I nawet dokonali niezwykłe go odkrycia, które pomogło w ich sprawie. Właśnie podczas pierwszych podróży zwiadowczych poza bazę, pod okiem Jasminy, znaleźli relikty czmychaczy. Teraz przynajmniej mieli jakąś koncepcję kto zbudował most.
Druga faza planu miała spowodować, by Jasmina poczuła się niedobrze. Dla Greliera, kierownika fabryki ciał, była to sprawa trywialna. Majstrując przy klonach, spowalniał ich rozwój, powodował więcej odchyleń od normy i defektów. Jasmina, niezdolna zakotwiczyć się w rzeczywistości regularnym zadawaniem sobie bólu, stała się odizolowana. Jej osądy były upośledzone, percepcja faktów słabła.
Wtedy spróbowali trzeciej fazy: rebelii. Mieli zamiar wywoływać bunt i przejąć „Gnostyczne Wniebowstąpienie”. Ultrasi — dawni przyjaciele Morwenny — okazywali Quaiche’owi sympatię. Podczas początkowej eksploracji Heli Quaiche i Grelier odkryli czwartego wartownika, tego samego typu, jaki uziemił „Córkę Padlinożercy”. Pomysł polegał na wciągnięciu „Gnostycznego Wniebowstąpienia” w zasięg tej właśnie broni wartowniczej. Normalnie Jasmina byłaby przeciwna przylotowi swego statku do takiego miejsca jak Hela, ale widowiskowy most i odkrycie reliktów czmychaczy zagłuszyło jej instynkt.
Po uszkodzeniu statku przez wartownika — co spowodowałoby panikę i dezorientację wśród załogi — statek byłby gotowy do przejęcia.
Ale plan się nie powiódł. Wartownik zaatakował z większą siłą, niż Quaiche przewidywał i spowodował fatalne szkody na „Gnostycznym Wniebowstąpieniu”. Zamiast uszkodzeń statek wybuchł, uderzony w kadłub, aż czoło fali zniszczenia osiągnęło napędy Hybrydowców. Na niebie Heli zapłonęły dwa jaskrawe nowe słońca. Kiedy światło znikło, nie pozostało nic — ani z Jasminy, ani z wielkiego światłowca, który przywiózł Quaiche’a i Greliera w to miejsce.
Obaj zostali rozbitkami.
Ale dzięki obozowi na powierzchni księżyca, który już zdążyli założyć, mieli wszystko, czego potrzebowali, by przeżyć na Heli w nadchodzących latach. Rozpoczęli badania, jeżdżąc na łazikach. Składali dziwaczne obce wykopaliska, starając się uzyskać jakąś spójną całość, ale zawsze bezskutecznie. Dla Quaiche’a stało się to jego obsesją, tak samo jak zagadka Haldory. Rzucił się do rozwiązywania obydwu sekretów, wiedząc, że są jakoś ze sobą połączone i że odpowiedź pozwoli mu zrozumieć, dlaczego on został ocalony, a Morwenna poświęcona. Uwierzył, że łamigłówki są bożym testem i że tylko on jest naprawdę zdolny je rozwiązać.
Przeszedł rok, potem drugi. Okrążyli całą Helę, wykorzystując łaziki do wycięcia prymitywnego szlaku. Z każdym okrążeniem szlak stawał się coraz wyraźniejszy. Zrobili wycieczki na północ i południe, odwiedzając miejsca, gdzie znaleziono największe skupiska reliktów czmychaczy. Tutaj kopali i drążyli tunele, zbierając dalsze kawałki łamigłówki, a potem wracali na równik, by rozmyślać nad tym, co znaleźli.
Wreszcie pewnego dnia, w drugim czy trzecim roku pobytu, Quaiche zdał sobie sprawę z czegoś istotnego: że musi być świadkiem następnego zniknięcia.
— Jeśli to się znowu wydarzy, muszę to widzieć — oznajmił Grelierowi.
— Ale jeśli to się znowu wydarzy, bez żadnej szczególnej przy czyny, będziesz wiedział, że to nie cud.
— Nie — oświadczył Quaiche z naciskiem. — Jeśli to się wydarzy powtórnie, będę wiedział, że Bóg chciał mi to z jakiegoś powodu pokazać, że chciał mieć pewność, że w moim umyśle nie zagnieździły się wątpliwości, czy taka rzecz już się wydarzyła.
Grelier postanowił podjąć grę.
— Ale dysponujesz pomiarami telemetrycznymi z „Dominy”. Potwierdzają, że Haldora zniknęła. Czy to ci nie wystarczy?
Quaiche odrzucił ten argument machnięciem ręki.
— To tylko liczby w rejestrach elektronicznych. Nie widziałem tego na własne oczy. A takie spojrzenie jest dla mnie ważne.
— Więc będziesz musiał wiecznie obserwować Haldorę. To znaczy, póki ona znowu nie zniknie — poprawił się pośpiesznie Grelier. — Ale na jak długo zniknęła ostatnim razem? Na mniej niż sekundę? Na mniej niż mrugnięcie okiem? A jeśli to przegapisz?
— Będę się starał nie przegapić.
— Przez pół roku nawet nie widzisz Haldory — zauważył Grelier, machając ręką nad głową. — Ona wschodzi i zachodzi.
— Tylko wtedy, jeśli nie jedziesz za nią. Kiedy postanowiliśmy okrążyć Haldorę, zajęło to nam niecałe trzy miesiące. Drugi raz okrążyliśmy ją w mniej niż dwa. Byłoby to jeszcze prostsze, gdybyśmy podróżowali powoli, trzymając się tempa Haldory. Wystarczyłaby jedna trzecia metra na sekundę. Utrzymuj to tempo, pozostawaj blisko równika, a Haldora zawsze będzie nad głową. Zmieniać się będzie tylko krajobraz.
Grelier w zadziwieniu pokręcił głową.
— Już to przemyślałeś.
— To nie było trudne. Sprzęgniemy razem łaziki, zrobimy ruchomą platformę obserwacyjną.
— A sen? A mruganie?
— Ty jesteś lekarzem — powiedział Quaiche. — Wymyśl coś.
I wymyślił. Sen można przygnać narkotykami i neurochirurgią połączoną z odrobiną dializy, by usunąć trucizny powstałe w wyniku zmęczenia. Zajął się również mruganiem.
— To doprawdy ironia losu — zauważył kiedyś Grelier. — Jas — mina groziła ci właśnie brakiem snu i niezmiennym oglądem rzeczywistości w skafandrze ornamentowanym. A jednak teraz witasz to z radością.
— Świat się zmienia — odparł Quaiche.
Od tej pory dla Greliera czas mijał w serii epizodycznych migawek, gdyż ożywiano go z zimnego snu jedynie wtedy, gdy Quaiche go potrzebował. Teraz, kiedy stał na wieży, wspominał pierwsze wolne okrążanie planety w równym tempie z Haldorą i łaziki spięte razem niczym tratwa. Rok czy dwa lata później przybył statek Ultrasów zwabionych słabym błyskiem energii z umierającego „Gnostycznego Wniebowstąpienia”. Zatrzymali swój statek w rozsądnej odległości i wysłali na dół emisariuszy w takich pojazdach, że mogli sobie pozwolić na ich utratę. Quaiche sprzedał im relikty czmychaczy, w zamian dostał pojazdy i części zamienne.
Dekadę czy dwie później przybył następny statek. Ultrasi byli równie chętni do handlu. Relikty czmychaczy okazały się rynkowym przebojem. Tym razem jednak pragnęli zaoferować coś więcej niż części zamienne: przywieźli ze sobą spaczy, emigrantów z jakiejś kolonii, o której Quaiche i Grelier nigdy nie słyszeli. Zagadka Heli — pogłoski o cudzie — sprawiła, że przebyli całe lata świetlne.
Quaiche miał swoich pierwszych uczniów. Przybyły dalsze tysiące, później dziesiątki tysięcy, potem setki tysięcy. Dla Ultrasów Hela stała się teraz dochodowym przystankiem na szlaku międzygwiezdnego handlu. Światy centrum, stare miejsca wymiany, były teraz poza zasięgiem, dotknięte zarazą i wojną, a być może jeszcze czymś gorszym. Na Helę docierało teraz bardzo mało statków i przywoziły straszliwe opowieści o wściekłych mechanicznych rzeczach, które wynurzyły się z przestrzeni międzygwiezdnej i rozrywały światy, pożerały życie organiczne, ale same nie były bardziej żywe niż zegary czy planetaria. Ci, którzy teraz przybywali na Helę, nie tylko chcieli być świadkami cudownych zniknięć, ale wierzyli, że zbliża się koniec ich czasów i Hela jest miejscem ostatecznej pielgrzymki.
Ultrasi przywozili ich swoimi statkami i udawali, że nie interesują się lokalną sytuacją poza jej bezpośrednimi aspektami komercyjnymi. W przypadku niektórych była to z pewnością prawda, ale Grelier dobrze znał Ultrasów i był pewien, że ostatnio widział coś w ich oczach — trwogę, która nie miała nic wspólnego z rozmiarami ich dochodów, a była związana z ich własnym i przeżyciami. Przypuszczał, że też widzieli różne rzeczy, może widma kryjące się na krawędzi ludzkiego kosmosu. Przez lata musieli je odrzucać jako wymysły podróżników, ale teraz, kiedy wiadomości z kolonii centrowych przestały nadchodzić, zaczynali się nad tym zastanawiać.
Na Heli było teraz wielu Ultrasów. Zgodnie z umowami handlowymi, ich światłowcom nie pozwalano przybliżać się ani do Haldory, ani jej zamieszkanego księżyca. Zbierali się w roju parkującym na krawędzi układu i wysyłali na Helę małe promy. Reprezentanci kościołów sprawdzali promy i pilnowali, żeby nie przewoziły sprzętu zapisującego lub skanującego nakierowanego na Haldorę. Taką umowę można było z łatwością obejść, ale Ultrasi wykazywali zadziwiające zdyscyplinowanie. Chcieli grać w tę grę, ponieważ chcieli handlować.
Kiedy Grelier przybył na mansardę, Quaiche kończył omawiać sprawy z jakimś Ultrasem.
— Dziękuje, kapitanie, że poświęcił mi pan czas — powiedział. Blade widmo jego głosu wznosiło się szarymi spiralami z fotela podtrzymywania życia.
— Przykro mi, że nie mogliśmy dojść do porozumienia — odparł Ultras — ale rozumie pan, że bezpieczeństwo statku musi być moim głównym priorytetem. Wszyscy jesteśmy świadomi, co stało się z „Gnostycznym Wniebowstąpieniem”.
Quaiche rozłożył swoje cienkie palce w geście ubolewania.
— Straszna sprawa. Miałem szczęście, że przeżyłem.
— Też tak uważamy.
Fotel przechylił się ku Grelierowi.
— Naczelny medyku Grelier… czy mogę panu przedstawić kapitana Basquiata ze światłowca „Narzeczona Wiatru”?
Grelier uprzejmie skłonił się nowemu gościowi Quaiche’a. Ultras nie był tak osobliwy, jak niektórzy spotykani przez Greliera, ale nadal był dziwny i niepokojący, jeśli by zastosować standardy linii podstawowej. Był bardzo cienki i pozbawiony koloru jak jakiś zasuszony, wybielony przez pogodę owad, ale postawiony prosto w krwistoczerwonej szkieletowej podporze, ozdobionej srebrnymi liliami. Ultrasowi towarzyszyła bardzo wielka ćma: wachlowała skrzydłami jego twarz.
— Cała przyjemność po mojej stronie — powiedział Grelier i postawił na ziemi sprzęt medyczny z napełnionymi krwią strzykawkami. — Mam nadzieję, że dobrze się pan bawił na Heli.
— Nasza wizyta była owocna, naczelny medyku. Nie mogliśmy spełnić ostatnich życzeń dziekana Quaiche’a, ale poza tym chyba obie strony są zadowolone z jej przebiegu.
— A inny szczegół, który omawialiśmy? — spytał Quaiche.
— Zgony w kasetach zimnego snu? Tak, mieliśmy ze trzydzieści przypadków śmierci mózgu. W lepszych czasach moglibyśmy przywrócić strukturę neuralną, stosując właściwą interwencję medszynową, jednak nie teraz.
— Z radością uwolnimy was od nich — powiedział Grelier. — Opróżnimy miejsca w kasetach dla żywych.
Ultras odpędził ćmę od swych ust.
— Czy ma pan jakieś szczególne zastosowanie dla tych warzyw?
— Naczelny medyk interesuje się nimi — wtrącił się Quaiche, zanim Grelier miał szanse coś powiedzieć. — On lubi eksperymentować z procedurami przepisywania neuralnego, prawda, Grelier? — Odwrócił wzrok, nie czekając na odpowiedź. — A teraz, kapitanie, czy potrzebuje pan specjalnej pomocy w powrocie na swój statek?
— Żadnej, dzięki.
Grelier wyjrzał przez wschodnie okno mansardy. Na końcu spadzistego dachu głównego holu znajdowała się platforma, na której parkował mały prom w jaskrawozielonym kolorze patyczaka.
— Szczęśliwej podróży do roju parkingowego, kapitanie. Oczekujemy przesyłki tych nieszczęśliwych ofiar kasetowych. Z przyjemnością będę robił z panem interesy przy następnej okazji.
Kapitan odwrócił się, by wyjść, ale zatrzymał się na chwilę. Po raz pierwszy zauważył skafander ornamentowany. Zawsze tu był, stał w rogu pokoju jak milczący dodatkowy gość. Kapitan patrzył na niego, jego ćma trzepotała mu dokoła głowy, a potem poszedł dalej. Nie mógł wiedzieć, jakie straszliwe znaczenie ma dla Quaiche’a skafander: ostateczne miejsce spoczynku Morwenny i wciąż obecna pamiątka, ile kosztowało go pierwsze zniknięcie.
Grelier poczekał, aż był pewien, że Ultras się nie cofnie.
— O co chodziło? — spytał. — Te sprawy ekstra, na które „nie mógł się zgodzić”?
— Zwykłe negocjacje — powiedział Quaiche, jakby był ponad całą tą sprawą. — Uważaj się za szczęściarza, że dostaniesz te warzywa. Teraz Urząd Analizy Krwi. Jak poszło?
— Chwileczkę.
Grelier podszedł do ściany i przesunął dźwignię z brązową rączką. Żaluzje rozwinęły się, przepuszczając tylko wąskie kliny światła. Potem pochylił się nad Quaichem i zdjął mu okulary słoneczne. Quaiche zwykle miał je na twarzy podczas negocjacji: częściowo po to, by chronić swe oczy przed blaskiem, a częściowo dlatego, że bez nich nie był to miły widok. Oczywiście była to również przyczyna, dla której czasami je zdejmował.
Pod okularami, ściskając skórę jak następna para szkieł, znajdowała się szkieletowa rama. Wokół każdego oka były dwa koła, z których promieniście wychodziły haczyki ciągnące powieki, by zapobiec ich zamykaniu się. W ramki były wbudowane niewielkie pojemniki, co kilka minut rozpylające wilgoć na oczach Quiche’a. Grelier mówił, że znacznie prościej byłoby w ogóle usunąć powieki, ale Quaiche miał w sobie coś z cierpiętnika i niewygodna ramka mu odpowiadała. Było to stałe przypomnienie o potrzebie czujności, by nie przegapić momentu zniknięcia.
Grelier wyjął wacik z szafki medycznej i usunął wydzielinę wokół oczu Quaiche’a.
— Urząd Analizy Krwi, Grelier?
— Dojdę do tego. Tylko powiedz mi, czego dotyczył ten interes z Ultrasem. Dlaczego chciałeś, by przyprowadził swój statek bliżej Heli?
Źrenice Quaiche’a widocznie się rozszerzyły.
— Dlaczego uważasz, że właśnie tego od niego chciałem?
— A nie? Z jakiego innego powodu miałby mówić, że to zbyt niebezpieczne?
— Wiele się domyślasz, Grelier.
Naczelny medyk skończył czyszczenie i wsunął wierzchnie okulary z powrotem na miejsce.
— Czemu chcesz ni z tego, ni z owego mieć Ultrasów bliżej? Przez lata ciężko pracowałeś, by trzymać sukinsynów na wyciągnięcie ramienia. Teraz chcesz jeden z ich statków mieć na swym progu?
Postać na fotelu westchnęła. W ciemności wyglądała solidniej. Grelier znowu otworzył okiennice i patrzył, jak żółtozielony prom opuszcza platformę.
— To był tylko pomysł — stwierdził Quaiche.
— Jaki znowu pomysł?
— Widziałeś, jak nerwowi są ostatnio Ultrasi. Coraz mniej im ufam. Basquiat wyglądał na człowieka, z którym można ubić interes. Miałem nadzieję, że dojdziemy do porozumienia.
— Jakiego porozumienia?
Grelier włożył waciki z powrotem do szafki.
— O ochronie — wyjaśnił Quaiche. — Chciałem sprowadzić tutaj jedną grupę Ultrasów, by trzymała resztę z dala od nas.
— To szaleństwo — stwierdził Grelier.
— Ubezpieczenie — poprawił jego pan. — Cóż, co to ma za znaczenie? Nie byli zainteresowani. Są zbyt zaniepokojeni, by sprowadzić statek bliżej Heli. To miejsce w równym stopniu ich przeraża i przyciąga.
— Zawsze będą inni.
— Być może…
Quaiche mówił takim tonem, jakby cała ta sprawa już go znudziła, jakby to był poranny kaprys, którego teraz żałował.
— Zapytałeś o Urząd Analizy Krwi — powiedział Grelier. Uklęknął i podniósł walizkę. — Nie poszło jak z płatka, ale pobrałem krew od Vaustada.
— Szefa chóru? Czy nie miałeś mu zaaplikować?
— Malutka zmiana planów.
Urząd Analizy Krwi było to biuro Wieży Zegarowej zajmujące się chronieniem, wzbogacaniem i rozdzielaniem niezliczonych szczepów wirusów, pochodzących od oryginalnej infekcji Quaiche’a. Prawie każdy, kto pracował w katedrze, miał w swej krwi coś z Quaiche’a. Wirus przez pokolenia mutował i mieszał się z innymi typami wirusów zawleczonych na Helę. Wiele innych kościołów bazowało na subtelnych doktrynalnych wariantach oryginalnego szczepu, a czasami nawet ich powstanie było wynikiem pojawienia się tych wariantów. Urząd Analizy Krwi był po to, by poskromić ten chaos — wyizolować skuteczne i doktrynalnie czyste szczepy i zlikwidować inne. Indywidua takie jak Vaustad były często wykorzystywane do testowania nowo wyizolowanych wirusów. Jeśli wykazywały psychotyczne lub inne niepożądane efekty uboczne, szczepy eliminowano. Vaustad zasłużył na rolę doświadczalnego stworzenia swoją godną pożałowania niedyskrecją, ale coraz bardziej obawiał się rezultatów każdego nowego testowego zastrzyku.
— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz — powiedział Quaiche. — Potrzebuję Urzędu Analizy Krwi bardziej niż kiedykolwiek. Tracę swoją religię.
Własna wiara Quaiche’a przeżywała chwile strasznej słabości. Wyrobił w sobie odporność na czysty szczep wirusa, tego, którym się zaraził przed wejściem na pokład „Gnostycznego Wniebowstąpienia”. Jednym z zasadniczych zadań Urzędu Analizy Krwi było wyizolowywanie nowych zmutowanych szczepów, które nadal działałyby na Quaiche’a. Grelier nie rozpowiadał o tym, ale znalezienie takich szczepów stawało się coraz trudniejsze.
Quaiche’a nadchodziły czasami chwile zwątpienia i wtedy mówił o traceniu swej religii. Wtedy myślał o swej wierze jako o produkcie inżynierii chemicznej. Te chwile załamania zawsze niepokoiły Greliera: kiedy Quaiche miał najwięcej wewnętrznych konfliktów, był najmniej przewidywalny. Grelier znowu pomyślał o zagadkowym oknie witrażowym, które widział na dole; zastanawiał się, czy ma ono jakiś związek z obecnym nastrojem Quaiche’a.
— Zaraz będziesz tak prosty jak trzcina — stwierdził.
— Dobrze. Muszę taki być. Czekają nas kłopoty, Grelier. Z Łańcucha Gullveig doniesiono o poważnych opadach lodu blokujących Drogę. To nam przypadnie zadanie jej oczyszczenia, tak jak zawsze. Ale mimo Bożego Ognia nadal się niepokoję, że Haldora nas wyprzedzi.
— Nadrobimy zwłokę. Zawsze nadrabiamy.
— Jeśli opóźnienie stanie się niedopuszczalnie duże, trzeba będzie podjąć drastyczne kroki. Chcę, by Moc Napędowa była przygotowana na wszystko, o co ją poproszę, nawet rzeczy nie do pomyślenia. — Fotel znowu się przechylił, odbicie starca załamało się i na nowo sformowało w wolno poruszających się lustrach. Były ustawione tak, by kierować światło Haldory w pole widzenia Quaiche’a: gdziekolwiek siedział, widział planetę. — To nie do pomyślenia, Grelier — dodał. — Wiesz, co przez to rozumiem, prawda?
— Sądzę, że tak — odparł Grelier.
A potem pomyślał o krwi, o mostach, a także o dziewczynie, którą sprowadza do katedry, i zastanowił się, czy nie wprawił przypadkiem w ruch czegoś, czego nie będzie w stanie zatrzymać. Możliwość ta wydała mu się jednak bardzo mało prawdopodobna.
Quaiche tego nie zrobi, pomyślał. Jest szalony, nie ma wątpliwości, ale nie aż tak szalony. Nie tak szalony, by przeprowadzić Lady Morwennę przez most nad Otchłanią Rozgrzeszenia.