TRZYDZIEŚCI DWA

Hela, 2727

Karawana jechała przy krawędzi Drogi i wyprzedzała jedną katedrę po drugiej. Rashmika była tak oszołomiona, że zachowała jedynie niewyraźne wrażenie zamazanej ciemnoszarej maszynerii, powiększonej do nadludzkiej skali. Katedry wydawały się nieruchome, jakby zakorzenione w krajobrazie, niczym budynki, które widziała na Równinach Jaraxa. Oczywiście jeśli pominąć fakt, że katedry były prawdziwymi wieżowcami drapiącymi twarz Haldory. Rashmika wiedziała, że ten bezruch jest tylko złudzeniem spowodowanym szybkością karawany. Gdyby się zatrzymali, ta czy inna katedra w ciągu kilku minut przetoczyłaby się po nich.

Mówiono, że katedry nigdy się nie zatrzymują. Mówiono także, że nigdy nie zbaczają z drogi, chyba że przeszkoda jest zbyt wielka, by można ją było bezpiecznie zgnieść pod systemami napędu.

Droga była bardzo wąska. Przypomniała sobie słowa kwestora Jonesa, że jej szerokość nigdzie nie przekracza dwustu metrów, a zwykle jest o wiele węższa. Nie sądziła, by na tym odcinku szerokość traktu przekraczała sto metrów. Niektóre z większych katedr zajmowały całą Drogę niczym mechaniczne ropuchy. Mniejsze katedry mogły podróżować obok siebie, ale jedynie wtedy, gdy ich nadbudówki wychylały się poza obręb Drogi. Każda z katedr mogłaby zjechać z przygotowanej trasy i spróbować szczęścia na nieco mniej równym gruncie po obu stronach, ale najwyraźniej dzisiaj nikt nie chciał podjąć takiego ryzyka i względny porządek procesji wydawał się na pewien czas ustalony. Wyścigi, najazdy i brudne sztuczki, o których słyszało się na jałowych wyżynach, były raczej wielkim wyjątkiem niż zasadą, a opowieści o nich — jak Rashmika od dawna podejrzewała — były mocno przesadzone.

Jeśli myśleć o katedrach jako miastach-państwach, obecnie trwał raczej okres handlu i dyplomacji niż wojen. Bez wątpienia działali szpiedzy, prowadzono subtelne intrygi i snuto plany przyszłych układów, ale w tej chwili przeważała uprzejma serdeczność, jakiej zazwyczaj wymaga się w stosunkach między rywalami.

Rashmice taki stan odpowiadał: w przeciwnym razie byłoby jej dość trudno dopasować się do brygady remontowej bez narażania się na dodatkowe komplikacje.

Wydano jej polecenie, aby zebrała swoje rzeczy i pozostawała w wyznaczonym wagonie karawany. Przyczyna tej decyzji wkrótce stała się jasna, gdyż karawana rozpadła się na wiele mniejszych części. Rashmika obserwowała, jak pracownicy kwestora przeskakują z wagonu na wagon, odczepiając je z zimną obojętnością wobec oczywistego ryzyka.

Niektóre części karawan nadal składały się z kilku pojazdów i Rashmika patrzyła, jak odłączają się na spotkanie z większymi katedrami czy grupami katedr. Jednak ku jej rozczarowaniu wagon, który jej wyznaczono, odjechał samodzielnie. Nie była tutaj sama — czekało z nią kilkunastu pielgrzymów i robotników sezonowych — ale wszelka nadzieja, że Żelazna Katarzyna może okazać się jedną z większych katedr, wkrótce znikła. Nie mogła nią być, jeśli zasługiwała tylko na jeden wagon.

Cóż, trzeba gdzieś zacząć, jak mówił kwestor.

Pojazd niebawem został w tyle za głównymi katedrami, podskakując i kiwając się na koleinach i dziurach, które pozostawiły za sobą.

— Hej, wy — zwróciła się do innych podróżnych, stając na przeciw nich i biorąc się pod boki. — Która z nich to Lady Morwenna?

— Żadna z nich, kochanie — odparł jeden z jej towarzyszy.

— Jedna z nich musi nią być — odparła. — To główne skupisko katedr.

— To główne zgromadzenie kościołów, owszem, ale nikt nie mówił, że Lady Mor do niego należy.

— Mówisz bardzo mętnie, żeby tylko mówić.

— Posłuchajcie jeno — powiedział ktoś inny. — Jakie wyniosłe cielę!

— W porządku — odparła. — Jeśli Lady Morwenny tutaj nie ma, to gdzie jest?

— Czemu to cię tak interesuje? — spytał pierwszy rozmówca.

— To najstarsza katedra na Drodze. Myślę, że byłoby dziwne, gdybym nie chciała jej zobaczyć, prawda?

— My chcemy tylko pracy, kochanie. Nie ma znaczenia, która katedra ją daje. To wciąż ten sam pieprzony lód, który musisz odgarniać z drogi.

— Cóż, nadał mnie to interesuje.

— To nie jest żadna z tych katedr — powiedział inny głos, lekko znudzony. Zobaczyła mężczyznę, leżącego na kanapie z papie rosem w jednej dłoni. Drugą dłoń wetknął głęboko w spodnie i tam nią grzebał — Ale widać ją stąd.

— Gdzie?

— Tędy, dziewczynko! Ruszyła ku mężczyźnie.

— Uważaj — poradził ktoś. — W jednej chwili rzuci się na ciebie.

Zawahała się. Mężczyzna przywołał ją ręką z papierosem. Wyciągnął drugą dłoń ze spodni. Kończyła się prymitywnie wyglądającym metalowym hakiem.

— Wszystko w porządku. Trochę śmierdzę, ale nie gryzę. Chcia łem ci tylko pokazać Lady Morw, to wszystko.

— Wiem — odparła i przeszła przez plątaninę innych ciał. Mężczyzna wskazał porysowane okienko za sobą. Przetarł je rękawem.

— Spójrz. Nadal widać wierzchołek jej iglicy. Ale ona widziała tylko krajobraz.

— Nie jestem…

— Tam. — Mężczyzna szturchał ją w brodę, aby spojrzała we właściwym kierunku. — Między tymi skałami, widzisz?

— Rzeczywiście coś tam wystaje — zgodził się ktoś inny.

— Zamknij się — warknęła Rashmika.

Musiało coś być w tonie jej głosu, gdyż uzyskała pożądany efekt.

— Widzisz to teraz? — spytał mężczyzna.

— Tak. Co katedra robi tak daleko stąd? Ona w ogóle nie może być na Drodze Ustawicznej.

— Jest na Drodze — odparł mężczyzna. — Tylko nie na tej części, po której zwykle jeździmy.

— Czy ona nie wie? — spytał jakiś głos.

— Gdybym wiedziała, nie pytałabym — odparła zgryźliwie Rashmika.

— Droga rozgałęzia się niedaleko stąd — powiedział mężczyzna w taki sposób, jakby mówił do dziecka. Uznała, że go nie lubi. Pomagał jej, ale sposób niesienia pomocy też ma znaczenie. Cza sami odmowa jest lepsza od niechętnego wsparcia. — Jedna droga to ta, którą normalnie jeżdżą katedry. Prowadzi cały czas w dół, do Diabelskich Schodów.

— Wiem o tym — powiedziała. — Widziałam zygzakowate rampy wycięte w ścianie rozpadliny. Katedry zjeżdżają nimi na dno, a po tem, po jej przebyciu, znowu wjeżdżają na drugą ścianę.

— Właśnie. Czy zgadniesz, dokąd prowadzi druga droga?

— Sądzę, że wiedzie przez most.

— Jesteś sprytną dziewczynką. Odsunęła się od okna.

— Jeśli istnieje gałąź drogi od mostu aż tutaj, dlaczego tamtędy nie pojechaliśmy?

— Bo dla karawany nie jest to najszybsza droga. Karawany mogą ścinać zakręty, wspinać się na zbocza, a katedry nie mogą. Muszą objeżdżać wszystkie przeszkody, których nie mogą wysa dzić w powietrze. A droga do mostu nie jest starannie konserwo wana. Mogłabyś nie zauważyć, że to część Drogi, nawet gdybyś się na niej znalazła.

— Więc Lady Morwenna będzie coraz bardziej oddalała się od głównego skupiska katedr — powiedziała. — Czy to znaczy, że Haldora nie będzie już nad nią?

— Będzie, ale niezbyt dokładnie — odpowiedział i podrapał się po twarzy metalowym szponem. — Ale Diabelskie Schody również nie są dokładnie na równiku. Musieli wykopać je tam, gdzie mogli, a nie tam, gdzie powinny być. Jeszcze jedna rzecz: zjeżdżając Diabelskimi Schodami, katedry muszą walczyć ze zwieszającym się lodem, a to zasłania Obserwatorom widok planety. I Schody są miejscem, gdzie każda katedra może najłatwiej uzyskać przewagę nad innymi. Ale jeśli któraś z nich zdołałaby przebyć most, żadna z pozostałych katedr już by jej nie wyprzedziła. Pomijając chwałę za przejechanie przez most, katedra władałaby Drogą.

— Ale żadna katedra nigdy nie przebyła mostu. — Przypomniała sobie szczątki kościoła, które widziała z dachu karawany. — Wiem, ie jedna kiedyś próbowała, ale…

— Wszyscy wiemy, że to szaleństwo, kochanie, ale nie stary wyłupiastooki dziekan Quaiche. Powinnaś się cieszyć, że trafiłaś do Żelaznej Kasi. Powiadają, że szczury już zaczęły opuszczać Lady Mor.

— Dziekan musi uważać, że ma spore szanse pokonania mo stu — zauważyła.

— Albo zwariował. — Mężczyzna uśmiechnął się do niej, jego żółte zęby przypominały połupane nagrobki. — Wybieraj, co chcesz.

— Nie muszę — powiedziała, a potem dodała: — Dlaczego na zwałeś go wyłupiastooki?

Wszyscy się roześmiali. Jeden z mężczyzn zrobił z palców gogle wokół oczu.

— Dziewczyna musi jeszcze wiele się nauczyć — zauważył ktoś.


* * *

Żelazna Katarzyna była jedną z mniejszych katedr w procesji. Podróżowała kilka kilometrów z tyłu za głównym zgromadzeniem. Dalej za nią były jeszcze inne, ale Rashmika widziała je tylko jako iglice na horyzoncie. Prawie na pewno walczyły, by dogonić pozostałe, dotrzeć jak najbliżej do abstrakcyjnego przesuwającego się punktu na Drodze, który odpowiadał Haldorze stojącej dokładnie nad nimi. Z punktu widzenia katedr wielką hańbą było pozostanie tak daleko w tyle, że nawet przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, że Haldora nie jest dokładnie w zenicie. Jeszcze gorszym — niewypowiedzianie gorszym — piętnem było stracenie z oczu widoku Haldory. Dlatego tak poważnie traktowano pracę brygad na Drodze Ustawicznej. Dzień opóźnienia tu czy tam nic nie znaczył, ale wiele takich opóźnień mogło mieć katastrofalny skutek dla postępu katedry.

Wagon Rashmiki, zbliżając się do Żelaznej Katarzyny, zwolnił, a potem ją objechał. Dało to dziewczynie wspaniały widok na miejsce, które miało stać się jej nowym domem. Chociaż bez wątpienia wyznaczona jej katedra była mała, zbudowano ją w typowym dla katedr stylu.

Płaska podstawa była prostokątem o szerokości trzydziestu metrów i długości około stu metrów. Nad tą bazą piętrzyła się nadbudowa; pod nią — częściowo ukryte za metalowymi osłonami — mieściły się układy silników i systemy napędu. Katedra pełzła po Drodze dzięki wielu równoległym układom gąsienic. Obecnie po jednej stronie cała jednostka napędowa była wleczona około dziesięciu metrów nad lodem. Robotnicy w skafandrach, przywiązani do nieruchomego spodu jednej z płyt bieżnikowych, dokonywali jakichś napraw. Ich palniki błyskały ładnym niebieskim fioletem. Rashmika nigdy nie pytała, jak katedry radzą sobie z naprawianiem części maszynerii napędowych w czasie ruchu.

Okazało się, że wszędzie wokół katedry toczy się podobna działalność — siatki rusztowań pokrywały sporą część nadbudowy. Drobne figurki wychodzące z luków i wchodzące do nich przywodziły na myśl nakręcane automaty.

Wznosząca się ponad płaską bazą katedra miała w przybliżeniu kształt krzyża utworzonego z długiej nawy i dwóch krótszych transeptów. Znad przecięcia nawy i transeptów wyrastała wieża o kwadratowej podstawie. Wznosiła się na wysokość stu metrów — mniej więcej tyle, ile wynosiła długość katedry — a potem zwężała w czteroboczną iglicę wysoką na dalsze pięćdziesiąt metrów. Krawędzie iglicy były ząbkowane, a na samym jej szczycie umieszczono zestaw anten komunikacyjnych i luster sygnalizacyjnych. Z podstawy napędowej w kierunku górnej części nawy wznosiło się kilkanaście łuków przyporowych — szkieletowych konstrukcji ze stalowych belek. Jednego lub dwóch łuków brakowało — najwidoczniej stracono je lub jeszcze nie ukończono. Tak naprawdę znaczna część katedry wyglądała nieporządnie, bo sąsiadujące fragmenty budowli tylko w przybliżeniu harmonizowały ze sobą. Niektóre sekcje chyba wymieniono albo w wielkim pośpiechu, albo przy minimalnych kosztach. Iglica zdawała się nieco odchylać od pionu, dlatego z jednej strony podparto ją rusztowaniem.

W tej chwili, kiedy Rashmice powiedziano o planach dziekana Quaiche’a co do Lady Morwenny, ucieszyła się, że nie została do niej przydzielona. I tak nie zdołałaby ocalić brata przed dotarciem Lady Morwenny do mostu. Będzie miała szczęście, jeśli do tego czasu zdoła przeniknąć do jakiegokolwiek poziomu katedralnej hierarchii.

Pojęcie „przeniknięcia” rozbrzmiewało w jej głowie, jakby obudziło coś intymnego i osobistego, co było w niej głęboko ukryte. Dlaczego ta idea nagle wydała jej się tak ważna? Cała jej misja miała formę infiltracji już od chwili, gdy opuściła wioskę i dołączyła do karawany. Zadanie wejścia po stopniach katedralnej hierarchii, aż zlokalizuje Harbina, było tylko efektem przedsięwzięcia, w którym brała już udział. Podjęła pierwsze kroki przed tygodniami, kiedy usłyszała o karawanie przejeżdżającej blisko jałowych wyżyn.

Ale to wszystko tak naprawdę zaczęło się wcześniej.

Znacznie wcześniej.

Rashmika poczuła zawrót głowy. Miała chwilę jasności, która otworzyła się i natychmiast zamknęła. Sama ją zatrzasnęła w taki sposób, jak ktoś zatrzaskuje drzwi, gdy usłyszy głośny hałas lub zobaczy ostre światło. Jakby zerknęła na plan — schemat infiltracji — wykraczający poza ten, o którym sądziła, że go zna. Schemat infiltracji tak olbrzymiej i ambitnej, że nawet ta wędrówka przez Helę była jedynie rozdziałem czegoś znacznie ważniejszego.

Schemat, w którym była nie tylko marionetką, ale również poruszała marionetkami. Jedna myśl pojawiała się ze szczególną wyrazistością: sama to na siebie sprowadziłaś.

Chciałaś, by to się działo w ten sposób.

Odpędziła od siebie te myśli, aby zająć się sprawami katedr. Teraz mała pomyłka, chwila nieuwagi, mogła mieć istotne znaczenie.

Na pojazd padł cień. Przejeżdżali pod Żelazną Katarzyną, między wielkimi rzędami napędów. Koła i gąsienice poruszały się z nieubłaganą powolnością.

Rashmika przeniosła się na drugą stronę kabiny. Do podstawy katedry prowadziła rampa z krawędziami oznaczonymi pulsującymi czerwonymi światłami. Jej dolny koniec zostawiał za sobą gładki ślad. Wagon wjechał na rampę i zaczął wspinać się po stromej platformie, Rashmika chwyciła za uchwyt. Czuła przez metal osłaniający kabinę pracowite mielenie skrzyni biegów.

Wkrótce wjechali na szczyt rampy i znaleźli się w skąpo oświetlonym obszarze recepcyjnym. Parkowało tu parę innych pojazdów, a także leżało mnóstwo starego sprzętu o niewiadomym przeznaczeniu. Trzy postacie w skafandrach mocowały pępowinę śluzy do boku karawany, zastanawiając się nad złączami, jakby nigdy wcześniej nie robiły niczego podobnego.

Wkrótce Rashmika usłyszała głuche walnięcia i syki. Jej towarzysze brali swe rzeczy i gromadzili się przy śluzie, więc zrobiła to samo. Przez chwilę nic się nie działo. Słyszała na zewnątrz jakieś głosy, jakby nad czymś dyskutowano. Stojąc przy oknie, miała lepszy widok. W części komory pozbawionej powietrza zobaczyła jakąś postać. Dostrzegła przez chwilę męską twarz za przyłbicą rokokowego hełmu: twarz nic nie wyrażała, ale wydawała się znajoma.

Mężczyzna obserwował wydarzenia z ręką spoczywającą na trzcince.

Zamieszanie trwało kilka chwil. W końcu jednak ucichło i towarzysze Rashmiki zaczęli wychodzić przez śluzę, zakładając przy tym hełmy skafandrów. Wyglądali na znacznie mniej ożywionych niż pięć minut temu. Przybycie do Żelaznej Katarzyny było końcem ich podróży. Sądząc z ich min, to mroczne, ponuro wyglądające pomieszczenie, zapełnione porzuconym złomem i znudzonymi robotnikami, nie było tym, co sobie wyobrażali przed wyruszeniem w drogę. Rashmika pamiętała jednak, co powiedział kwestor: że dziekan Żelaznej Kasi jest sprawiedliwym człowiekiem, który dobrze traktuje swych robotników i pielgrzymów. W takim razie powinni uważać siebie za szczęśliwców. Lepsza nędzna katedra kierowana przez dobrego człowieka niż skazany na zagładę dom wariatów Lady Morwenny. Rashmika wiedziała jednak, że w końcu musi także dotrzeć do Lady Mor.

Dochodziła już do drzwi, kiedy poczuła na ramieniu dłoń. Spojrzała na grubego oficjela adwentystów.

— Rashmika Els? — spytał mężczyzna. — Tak.

— Nastąpiła zmiana planów. Obawiam się, że zostaje pani w karawanie — oznajmił.


* * *

Była teraz w karawanie jedynym pasażerem, jeśli nie liczyć mężczyzny w skafandrze, który siedział z hełmem nadal na głowie i stukał trzcinką w obcas swego buta. Nie widziała jego twarzy.

Wehikuł podskakiwał po lodowych koleinach, a główne skupisko katedr znikało w oddali.

— Jedziemy do Lady Morwenny, prawda? — zapytała Rashmika, w gruncie rzeczy nie spodziewając się odpowiedzi.

I rzeczywiście żadnej nie dostała. Mężczyzna chwycił jedynie mocniej trzcinkę i przechylił głowę tak, że odbite światło uczyniło z jego przyłbicy idealnie pustą maskę. Zanim dotarli do katedry, Rashmika dostała mdłości. Jej przypadłość była nie tylko skutkiem kołysania wagonu, ale również przerażającej świadomości, że ją schwytali. Chciała dotrzeć do Lady Morwenny. Nie chciała jednak, by Lady Morwenna wciągnęła ją do środka wbrew jej woli.

Pojazd podjechał do boku powoli poruszającej się katedry. Żelazna Katarzyna pełzła wokół Heli na gąsienicach; Lady Morwenna naprawdę szła, człapiąc na dwudziestu ogromnych trapezoidalnych stopach. Ustawione były w dwóch równoległych rzędach, każdy długi na dwieście metrów. Cała masa głównej struktury piętrzącej się wysoko w górze była połączona ze stopami ogromnymi teleskopowymi kolumnami katedralnych łuków przyporowych.

W gruncie rzeczy nie były to przypory, ale raczej nogi: muskularne dzięki tłokom i sztucznym stawom, żyłowate dzięki grubym segmentowanym linom i kablom energetycznym. Napędzały je ruchome wały tkwiące w ścianach głównej struktury niczym poziome wiosła niewolniczego galeonu. Każda stopa podnosiła się trzy do czterech metrów nad powierzchnię Drogi, posuwała się trochę naprzód i stawała z powrotem na ziemi. W ten sposób cała struktura sunęła płynnie z szybkością jednej trzeciej metra na sekundę.

Rashmika wiedziała, że katedra jest bardzo stara. Pochodziła z czasów najwcześniejszego osadnictwa na Heli. Wszędzie, gdzie dziewczyna spojrzała, widziała oznaki uszkodzeń, napraw i zmian. Katedra nie tyle była budynkiem, ile miastem, które zbudowano według wielkich projektów inżynierskich i ambitnych planów urbanistycznych, za każdym razem wyrzucając stare rysunki techniczne. Wśród maszynerii widać było rzeźbione kształty: rzygacze i gryfy, smoki i demony, twarze rzeźbione z kamienia i konstruowane ze spawanego metalu. Niektóre z nich były tak skonstruowane, że wraz z każdym krokiem katedry szeroko otwierały i zatrzaskiwały szczęki.

Spojrzała wyżej, by zobaczyć okna Lady Morwenny. Wielkie witrażowe okna ukazywały tarczę Haldory. Na występach z kamienia i metalu przysiadły gryfy i inne stworzenia heraldyczne. Zobaczyła też samą Wieżę Zegarową — zwężający się ku górze żelazny palec, wznoszący się wyżej niż jakakolwiek konstrukcja, którą Rashmika widziała. Wieża odzwierciedlała historię katedry, poszczególne warstwy murów pokazywały, jak olbrzymia konstrukcja rozrosła się do obecnych rozmiarów. Były tam zakrzywione korytarze, które donikąd nie prowadziły. Były dziwne przewężenia, jakby iglica już się kończyła, a potem nagle postanowiła, że pójdzie w górę o kolejną setkę metrów. I gdzieś blisko samego szczytu — słabo widoczna pod tym kątem — znajdowała się kopuła, w której płonęły charakterystyczne żółte światła pomieszczenia mieszkalnego.

Wagon podjechał bliżej do linii powoli tupiących stóp. Nastąpił szczęk, a potem zostali podniesieni z powierzchni ziemi w taki sam sposób, w jaki lodochód Crozeta został podniesiony przez karawanę.

Człowiek w skafandrze zaczął odpinać zaciski hełmu. Robił to z maniakalną cierpliwością, tak jakby sam ów akt był niezbędną pokutą.

Hełm wreszcie puścił. Mężczyzna przeczesał dłonią w rękawicy potargane białe włosy. Czubek jego głowy był zupełnie płaski. Twarz miał długą i płaską, przywodzącą na myśl buldoga. Teraz była pewna, że kiedyś widziała tego człowieka, ale chwilowo nie pamiętała, gdzie.

— Witamy w Lady Morwennie, panno Els — powiedział mężczyzna.

— Nie wiem, kim pan jest i dlaczego się tutaj znalazłam.

— Naczelny medyk, Grelier — przedstawił się. — A pani znalazła się tu dlatego, że tego chcieliśmy.

Cokolwiek to znaczyło, mówił prawdę.

— Teraz niech pani pójdzie ze mną. Ktoś chce się z panią zo baczyć. Potem omówimy warunki pani zatrudnienia.

— Zatrudnienia?

— Przybyła tu pani po pracę, prawda?

— Owszem — potaknęła.

— Więc możemy coś mieć dla pani.

Загрузка...