DZIEWIĘĆ

Powierzchnia Heli, 2615

Quaiche odzyskał przytomność, wisząc do góry nogami. Wszystko wokół zastygło: statek, krajobraz, niebo. Jakby został tu umieszczony wiele wieków temu i dopiero teraz otworzył oczy.

Przypuszczał jednak, że niezbyt długo był zamroczony: bardzo wyraźnie pamiętał przerażający atak i szalone spadanie. Najdziwniejsze jednak było to, że w ogóle przeżył.

Poruszając się powoli w uprzęży, próbował ocenić uszkodzenia. Stateczek trzeszczał. Na skraju pola widzenia — Quaiche mógł obrócić głowę, a więc szyja najwyraźniej nie była złamana — widział nadal osiadający pył i lód. Wszystko wydawało mu się rozmazane, jakby patrzył przez cienką szarą zasłonę. Ponieważ lodowy pióropusz był jedynym poruszającym się obiektem, Quaiche wywnioskował, że stracił przytomność najwyżej na kilka minut. Widział również jedną część mostu, wspaniałe skomplikowane ślimacznice podtrzymujące łagodnie zakrzywioną jezdnię. Pamiętał swój strach, gdy wystrzelił pocisk i bał się, że zburzy ten obiekt, cel swojej wyprawy. Most był olbrzymi, ale równocześnie wyglądał delikatnie, jak z bibułki. Nic nie wskazywało na to, żeby budowla została uszkodzona. Chyba była mocniejsza, niż się wydawało.

Statek znów zatrzeszczał. Quaiche nie widział dna rozpadliny. Statek osiadł rufą do góry, ale czy dotarł na dno Rozpadliny Ginnungagap?

Quaiche spojrzał na konsolę, ale nie mógł skupić wzroku. Czy w ogóle potrafi na czymkolwiek skupić wzrok? Gdy zamknął lewe oko, obraz był lepszy. Wskutek dużego przyśpieszenia mogła mi się odkleić siatkówka, pomyślał. „Córka” dopuszczała do wystąpienia tego rodzaju naprawialnego uszkodzenia ciała, jeśli stawką było jego życie.

Otwartym prawym okiem ocenił konsolę. Dużo czerwieni — łacińskie pismo sygnalizujące usterki systemów — ale również puste obszary, na których coś być powinno. „Córka” doznała poważnych uszkodzeń, nie tylko części mechanicznych, ale również cybernetycznego rdzenia awioniki. Statek był w komie.

— Sterowanie nadrzędne. Restartuj — powiedział.

Żadnej reakcji. Rozpoznawanie głosu mogło być jedną z utraconych funkcji. Albo może statku nie da się już uruchomić? Spróbował ponownie, na wszelki wypadek.

— Sterowanie nadrzędne. Restartuj.

Znów żadnej reakcji. Dość tych prób, pomyślał.

Wyciągnął jedną rękę do kasetonu z kontrolkami dotykowymi. Czuł przy tym pewien dyskomfort, ale ból był ćmiący, jak przy ciężkich stłuczeniach, a nie ostry jak przy złamaniu lub zwichnięciu. Przy poruszeniu nogami też nie odczuwał specjalnych przykrości, ale mocne ukłucie w klatce piersiowej źle rokowało żebrom, choć oddech wydawał się normalny, i ani w płucach, ani w brzuchu nie działo się nic niepokojącego. Mam fart, jeśli wyjdę z tego tylko z kilkoma złamanymi żebrami i odklejoną siatkówką, pomyślał.

— Zawsze miałeś fart, draniu — powiedział do siebie. Przesuwał palcami po omacku po ćwiekach i wypustkach kasetonu dotykowego. Każda komenda głosowa miała swój odpowiednik w kombinacji przełączników manualnych. Należało ją tylko pamiętać.

Pamiętał. Palec tu, kciuk tam. Nacisnąć. Znów nacisnąć.

Statek zakasłał. W miejscu, gdzie przed chwilą niczego nie było, zamigotały czerwone napisy.

Jest jakiś efekt. Staruszka ma jeszcze w sobie energię. Znów spróbował. Statek zakasłał i zabuczał, próbując się zrestartować. Pojawiło się czerwone migotanie, potem znów nic.

— No, dawaj! — mruknął Quaiche przez zaciśnięte zęby. Ponownie spróbował. Do trzech razy sztuka? Statek kichnął,

zadrżał. Czerwone napisy pojawiły się, zniknęły, wróciły. Inne miejsca displeju też się zmieniały — statek wychodził z komy i sprawdzał swoje podzespoły.

— Grzeczna dziewczynka — powiedział Quaiche, gdy statek zaczął zmieniać kształt kadłuba. Prawdopodobnie tylko odruchowo dopasowywał się do profilu standardowego. Obluzowany skalny gruz uderzał o pancerz. Statek kiwnął się o kilka stopni — Quaiche miał teraz inny widok.

— Ostrożnie…

Za późno. „Córka” zaczęła się przechylać, a potem spadła z półki, na której przedtem osiadła. Quaiche dojrzał przelotnie dno kanionu — dobre sto metrów w dole — które gnało mu na spotkanie.


* * *

Subiektywny czas spadania rozciągał się do nieskończoności.

Quaiche dotarł do dna. Nie stracił przytomności, ale po serii uderzeń, gdy statek koziołkował, czuł się tak, jakby jakiś potwór trzymał go w szczękach i grzmocił nim o grunt, żeby go roztrzaskać.

Jęknął. Tym razem raczej nie zakończy się to tak niewinnie. Klatkę piersiową przygniatało mu ciężkie kowadło. Złamane żebra najprawdopodobniej się poddały. To groziło bólem przy każdym ruchu. A jednak nadal żył. Teraz „Córka” wylądowała odpowiednio: Quaiche widział most — kadr z przewodnika dla turystów. Tak jakby fatum chciało mu dobitnie przypomnieć, jak wygląda obiekt, z powodu którego znalazł się w tej popapranej sytuacji.

Większość czerwieni na konsoli zgasła. Widział odbicie swojej zdezorientowanej miny za pokawałkowanym łacińskim pismem; na policzkach i pod oczami miał czarne cienie. Spotkał już kiedyś podobny wizerunek: twarz jakiejś postaci religijnej odciśnięta w tkaninie całunu — zaledwie zarys oblicza wykonany jakby grubymi pociągnięciami węgla.

Wirus indoktrynacyjny gderał w jego krwi.

— Restartuj — powiedział Quaiche, wypluwając połamane zęby.

Żadnej reakcji. Po omacku wyczuł kaseton dotykowy i wprowadził tę samą sekwencję rozkazów. Nic się nie działo. Spróbował ponownie — tylko w ten sposób mógł obudzić statek pozbawiony pełnych narzędzi diagnostycznych.

Konsola zamigotała. A więc w statku było jakieś życie! Zaczął wprowadzać rozkazy i za każdym razem budziło się kilka nowych układów. Po ośmiu próbach nie było jednak dalszej poprawy. Nie chciał dłużej tego kontynuować z obawy, że wyczerpie rezerwy zasilania awioniki albo przeciąży układy, które już zostały ożywione. Musiał się zadowolić tym, co już uzyskał.

Zamknął lewe oko i spojrzał na czerwone komunikaty — w najbliższym czasie „Córka” nigdzie się nie wybierze. Atak uszkodził najważniejsze układy nawigacyjne, a układy drugorzędne roztrzaskały się podczas kolizji ze ścianą rozpadliny i długiego spadania na dno. Prywatny statek kosmiczny — piękny, cenny klejnot Quaiche’a — był kompletnie zniszczony. Mechanizmy samonaprawiające z trudnością dałyby sobie radę z remontem, nawet gdyby Quaiche mógł czekać na efekt parę miesięcy. Powinien być jednak wdzięczny „Córce”, że zachowała go przy życiu. Pod tym względem go nie zawiodła.

Znów sprawdził odczyty. Działała automatyczna latarnia wzywania pomocy. Jej zasięg ograniczą ściany lodu, ale sygnał poleci w górę — na przeszkodzie stanie tylko gigant gazowy znajdujący się między Helą a „Domina”. Za ile godzin się pojawi?

Quaiche sprawdził czas na jedynym działającym chronometrze. Zostały cztery godziny do wynurzenia się „Dominy” zza Haldory.

Cztery godziny. W porządku, tyle wytrzymam, pomyślał. „Domina” odbierze sygnał wezwania pomocy, a potem jeszcze godzinę zajmie jej lot na dół. W normalnych okolicznościach nie ryzykowałby sprowadzenia statku w rejon potencjalnie niebezpieczny, ale teraz nie miał wyboru. Ponadto nie obawiał się już automatycznych wartowników; dwóch zniszczył, a trzeci sprawiał wrażenie, że nie ma już mocy — gdyby mógł, dawno strzeliłby w niego na oślep.

Cztery godziny plus jedna na dotarcie. Czyli po pięciu godzinach będzie cały i zdrowy. Wybrnąłby z tych kłopotów już wcześniej, ale nie mógł narzekać, zwłaszcza że kazał Morwennie wytrzymać w izolacji sześć godzin. A to, że nie rozstawił satelitów przekaźnikowych? Teraz musiał przyznać sam przed sobą, że mniej chodziło mu o bezpieczeństwo Morwenny, a bardziej o oszczędność czasu. Cóż, teraz właśnie dostaje dawkę własnego leku i powinien przyjąć to jak mężczyzna.

Pięć godzin. To jak splunąć.

Wtedy zauważył inny odczyt. Mrugnął, otworzyło oboje oczu, mając nadzieję, że to jakaś wada wzroku. Nie, nie było pomyłki.

Kadłub został naruszony. Musiała to być cieniutka jak włos szczelina. Normalnie statek uszczelniłby się i Quaiche nawet by o tym nie wiedział, ale teraz systemy naprawcze nie funkcjonowały. Powoli — tak wolno, że Quaiche jeszcze tego nie odczuwał — spadało ciśnienie powietrza. „Córka” starała się uzupełnić powietrze z rezerwy, ale to nie mogło trwać w nieskończoność.

Obliczył: powietrze wyczerpie się za dwie godziny.

Nie dotrwa.

Jakie znaczenie miało to, czy wpadnie, czy nie wpadnie w panikę? Uznał, że powinien to wiedzieć. Problem nie w tym, że tkwił w zamkniętym pomieszczeniu zawierającym ograniczoną ilość tlenu, który powoli będzie zastępowany wydychanym dwu — denkiem węgla. Powietrze stale wyciekało przez szczelinę w kadłubie. Nawet gdyby w ciągu następnych dwóch godzin wykonał tylko jeden wdech, na kolejny zabraknie mu powietrza. Za dwie godziny Quaiche będzie wdychał idealną próżnię. Mówi się, że przez parę sekund jest to bolesne. Ale proces jego przejścia w środowisko bez powietrza odbywałby się stopniowo. Quaiche straciłby świadomość — a najprawdopodobniej byłby martwy — za jakieś dziewięćdziesiąt minut.

Chyba nie zaszkodziłoby nie wpaść w panikę? Może nawet nieco by to pomogło, bo jeśli powietrze ucieka przez układ recyklingu, to z pewnością najlepiej byłoby zużywać je jak najwolniej. Quaiche nie wiedział, gdzie wystąpiło rozszczelnienie, ale doszedł do wniosku, że panika może zmniejszyć jego długość życia. Dwie godziny udałoby się rozciągnąć do trzech… czterech, gdyby miał prawdziwe szczęście i gotów byłby znieść niewielkie uszkodzenie mózgu. Cztery mogłyby ewentualnie rozciągnąć się do pięciu.

Oszukiwał sam siebie. Zostały mu tylko dwie godziny. Najwyżej dwie i pół. Panikuj sobie do woli, pomyślał. I tak nie ma to najmniejszego znaczenia.

Wirus smakował jego strach. Spijał go, zachłysnął się nim. Dotychczas, kiedy w Quaiche próbował powstrzymać przerażenie, wirus wzmagał się, niszcząc racjonalne rozumowanie.

— Nie — powiedział Quaiche. — Nie potrzebuję cię teraz.

A może jednak potrzebował? Jaki pożytek jest z jasnego myślenia, jeśli nie ma żadnego ratunku? Dzięki wirusowi będzie przynajmniej umierał z iluzją, że jest przy nim coś ważniejszego niż on sam, coś, co o niego zadba, gdy on będzie gasł.

Wirus jednak niczym się nie przejmował: zamierzał zalać go Wszechobecnym, nie pytając Quaiche’a o zdanie. Wokół panowała cisza; słychać było tylko jego oddech i od czasu do czasu odgłos spadających ze szczytu kanionu lodowych odłamków. Quaiche nie miał żadnego obiektu do obserwacji, z wyjątkiem mostu. W tej ciszy z daleka dobiegł go dźwięk organów. Początkowo cichy, stopniowo coraz wyraźniejszy, i Quaiche wiedział, że gdy muzyka osiągnie swoje niesamowite crescendo, wypełni jego duszę radością i przerażeniem. Choć most wyglądał tak jak przedtem, Quaiche zaczynał widzieć wspaniałe witraże na czarnym niebie, kwadraty, prostokąty i romby pastelowego światła przebijającego ciemność; okna do czegoś znacznie większego i wspanialszego.

— Nie — powiedział, ale tym razem bez przekonania.

Minęła godzina. Układy wyzionęły ducha, resztki czerwonych napisów znikły z konsoli. Ale statek nie zamierzał wybuchnąć, wybawiając go z opresji natychmiast i bezboleśnie. „Córka” robiła wszystko, żeby utrzymać go przy życiu aż do ostatniego rzężenia. Zupełnie nie dostrzegała daremności swoich wysiłków. Nadal wysyłała sygnał pomocy, choć gdy „Domina” go odbierze, Quaiche będzie martwy od dwóch czy trzech godzin.

Zaśmiał się, będąc w wisielczym humorze. Zawsze uważał „Córkę” za nadzwyczaj inteligentną maszynę i rzeczywiście była inteligentna według standardów większości statków — tych, które nie były zarządzane przez podosobę co najmniej poziomu gamma. Jednak w podstawowych sprawach była nieco głupawa.

— Wybacz, statku — powiedział. Znów się zaśmiał, ale teraz śmiech przeszedł w szloch.

Wbrew nadziejom Quaiche’a wirus mu nie pomagał. Uczucia, jakich dostarczał, były zbyt powierzchowne. Wyczuwał ich tandetność, kiedy najbardziej potrzebował pokrzepienia. Wirus łaskotał te części jego umysłu, które wytwarzały uczucia i doznania religijne, ale Quaiche nie mógł wyłączyć innych części umysłu, które potrafiły rozpoznać, że te uczucia są wzbudzone sztucznie. Naprawdę odnosił wrażenie, że znajduje się w obecności czegoś świętego, a równocześnie wiedział z całą jasnością, że to sprawka neuroanatomii. Że ani muzyka organowa, ani witraże na niebie, ani wrażenie bliskości jakiejś istoty wielkiej, bezczasowej i bezgranicznie współczującej nie są realne — dają się wyjaśnić terminami obwodów neuronowych i przerw synaptycznych.

Gdy najbardziej potrzebował pocieszenia, wirus go zawiódł. Quaiche był po prostu bezbożnym człowiekiem ze sknoconym wirusem we krwi; człowiekiem, któremu kończyło się powietrze, kończył się czas na świecie, któremu nadał nazwę i która wkrótce zostanie zapomniana.

— Wybacz, Mor — powiedział. — Spieprzyłem sprawę. Naprawdę spieprzyłem.

Myślał o niej. Była tak daleko, nieosiągalna… i nagle przypomniał sobie dmuchacza szkła.

Dawno go nie wspominał, ale przecież dawno już nie czuł się tak samotny. Jakże on się nazywał? Aha, Trollhattan. Quaiche spotkał go w mikrograwitacyjnym atrium handlowym na Pygmalionie — jednym z księżyców Parsifala w pobliżu Tau Ceti.

Zorganizowano pokaz dmuchania szkła. Trollhattan — rzemieślnik nieważkości — dawno opuścił Porywaczy, miał dołączane kończyny, a skórę na twarzy przypominającą skórę słonia zrytą dziurami, gdzie niefachowo wycięto czerniaka wywołanego promieniowaniem. Trollhattan tworzył bajeczne konstrukcje ze szkła. Koronkowe dzieła wypełniały całe pomieszczenie; niektóre były tak delikatne, że nie mogły przetrwać nawet w słabiutkiej grawitacji głównego księżyca. Nigdy nie skonstruował dwóch identycznych obiektów. Były wśród nich trójwymiarowe szklane układy planetarne, męczące wzrok licznymi szczegółami. Stada tysięcy ptaków, ledwo stykających się koniuszkami skrzydeł. Ławice tysięcy ryb, a każda z nich mieniła się delikatnym odcieniem żółci i niebieskiego i miała różowe, zachwycająco półprzezroczyste płetwy. Dywizje aniołów; potyczki galeonów z czasów wojen morskich; fantazyjnie odtworzone główne bitwy kosmiczne. Na niektóre z tych dzieł aż strach było patrzeć, jakby samo oglądanie potrafiło zachwiać równowagę między światłem i cieniem, powodując ukryte pęknięcie, które mogłoby zdestabilizować całą strukturę. Kiedyś rzeczywiście w czasie publicznej prezentacji eksplodowała cała praca Trollhattana, rozpryskując się na odłamki nie większe od żuczka. Nikt nie miał pewności, czy był to zamierzony efekt.

Wszyscy przyznawali, że prace Trollhattana są drogie, ale koszty przesyłu były wręcz groteskowe. Wyeksportowanie któregoś z tych dzieł z Pygmaliona mogło zrujnować niewielkie państwo Demarchistów. Konstrukcje umieszczano w przemyślnych opakowaniach redukujących wpływ niewielkich przyśpieszeń, ale transport między układami słonecznymi zawsze kończył się zniszczeniem znacznej części szkła. Dzieła, które przetrwały, znajdowały się w układzie Tau Ceti. Na Parsifala przenosiły się całe rodziny, by popisywać się swoimi prywatnymi kolekcjami rzeźb Trollhattana.

Powiadano, że gdzieś w przestrzeni kosmicznej automatyczna barka z setkami artefaktów powoli zmierza do innego układu. Leci z prędkością paru procent prędkości światła, realizując zamówienie złożone kilkadziesiąt lat wcześniej. Mówiono również, że ten, komu przyjdzie do głowy przejęcie barki z ładunkiem — i nie uszkodzi go — zostanie nieprzyzwoicie bogaty. W epoce, gdy praktycznie wszystko można było wyprodukować prawie za darmo, ręcznie stworzone przedmioty, o niepodważalnym autorstwie, należały do nielicznych wartościowych rzeczy.

Podczas pobytu na Parsifalu Quaiche wszedł w kontakt z rzemieślnikiem, który twierdził, że zdoła wyprodukować wysokiej jakości podróbki, korzystając z miniaturowych serwitorów, które przetwarzały blok szkła wielkości pokoju. Quaiche obejrzał próbki prac: były dobre, ale nie dość dobre. W dziełach Trollhattana światło załamywało się w taki sposób, że nic na świecie nie mogło mu dorównać. Jakby się zestawiało lód z diamentem. Główną ich wartością była autentyczność. Rynek nie przełknąłby podróbki — chyba że ktoś zabiłby Trollhattana.

Quaiche szpiegował artystę. Miał nadzieję, że odkryje jego podejrzane sprawki i Trollhattan zmięknie, zgodzi się przymknąć oko na to, że podróbki trafiają na rynek, powie, że nie pamięta dokładnie, czy dany obiekt jest jego dziełem.

Ale Trollhattan był nieprzekupny. Nigdy nic nie mówił i nigdy nie obracał się w zwykłych artystycznych kręgach.

Zajmował się tylko dmuchaniem szkła.

Rozczarowany, Quaiche dość długo jednak pozostał na Pygmalionie i miał okazję uczestniczyć w pokazie. Początkowo obserwował to beznamiętnie, szacując tylko wartość rynkową dzieła, ale wkrótce wpadł w zachwyt.

Trollhattan wykonywał mały obiekt. Gdy Quaiche przybył na pokaz, artysta stworzył już misterną roślinę: na półprzezroczystej zielonej łodydze wyrastały zielone listki i kielichy bladoczerwonych kwiatów, a teraz dodawał do jednego z kwiatów jakiś migoczący niebieski element. Po pewnym czasie Quaiche rozpoznał kolibra o delikatnym dzióbku wygiętym w stronę kielicha; ostrze dzióbka kończyło się w odległości centymetra od kwiatu. Quaiche sądził, że ptak i kwiat będą płynęły obok siebie, niepołączone. Nagle światło padło pod innym kątem i zobaczył między dziobem ptaka a znamieniem słupka cieniutką linię z dmuchanego szkła, złoty włos jak ostatnia nić dziennego światła o zachodzie — to był języczek kolibra.

Cały efekt był oczywiście zamierzony, ponieważ pozostali widzowie zauważyli języczek mniej więcej w tym samym momencie. Na twarzy artysty — na tej jej części zdolnej do odzwierciedlania uczuć — nie ujawniły się żadne emocje.

Wtedy Quaiche poczuł do niego pogardę. Gardził próżnością geniusza, uważał, że wystudiowana obojętność i całkowity brak emocji są równie naganne jak wszelkie przejawy dumy. Równocześnie wezbrał w nim podziw dla sztuczki, którą artysta wykonał. A gdyby odrobinę cudowności wprowadzić w codzienne życie? — zastanawiał się Quaiche. Widzowie żyli w epoce cudów i cudowności, a jednak mignięcie ptasiego języczka było najbardziej zaskakującą, najwspanialszą rzeczą, jaką od dawna widzieli.

Quaiche zupełnie się nie spodziewał, że szklane źdźbło tak może go wzruszyć.

Teraz myślał o języczku kolibra. Zawsze gdy musiał opuścić Morwennę, wyobrażał sobie, że łączy ich nić z topionego szkła z domieszką złota, cieniutka jak język kolibra. Gdy odległość między nimi się zwiększała, nić wyciągała się, stawała coraz cieńsza i coraz bardziej krucha. Ale dopóki potrafił sobie wyobrazić, że jest nią połączony z kochanką, nie czuł totalnej izolacji. Miał wrażenie, że drżenie jej oddechu dociera do niego po szklanym włóknie.

Włókno stawało się jednak coraz cieńsze, słabsze i Quaiche nie mógłby potwierdzić, że odczuwa oddech Morwenny.

Sprawdził czas: upłynęło kolejne pół godziny. Optymistycznie licząc, pozostało mu powietrza najwyżej na czterdzieści minut. Czy to wyobraźnia, czy rzeczywiście powietrze rozrzedziło się i zaczęło smakować stęchlizną?


Hela 2727

Rashmika pierwsza dostrzegła karawanę, ukrytą częściowo za grupą lodowych pagórków. Pół kilometra dalej karawana wjeżdżała na ten sam trakt, którym podążał lodołaz. Wydawało się, że sunęła bardzo wolno w porównaniu z maszyną Crozeta, ale gdy znaleźli się bliżej, Rashmika zobaczyła, że wagony karawany są bardzo duże i dlatego sprawiają wrażenie ociężałych.

Karawana rozciągała się prawie na ćwierć kilometra. Składała się z około pięćdziesięciu wagonów, które jechały nieprzerwanym sznurem, przy czym odstęp między tyłem jednej a przodem drugiej maszyny wynosił najwyżej dwa metry. Wszystkie były różne, choć Rashmika zauważyła, że część z nich musiała być identyczna, ale z czasem właściciele coś do nich pododawali lub coś poobcinali. Górne segmenty tworzył chaotyczny zestaw nadbudówek podpartych rusztowaniami. Wszędzie widniały symbole przynależności kościelnej, często tworzące skomplikowane łańcuchy świadczące o zmiennej historii powiązań między głównymi kościołami. Na dachach wielu pojazdów ustawiono olbrzymie, pochylone pod identycznym kątem ściany, podparte błyszczącymi tłokami. Z setek otworów buchała para.

Większość pojazdów poruszała się na sześciu lub ośmiu kołach wysokich jak domy. Kilka maszyn brnęło na gąsienicach, kilka szło na przegubowych odnóżach albo sunęło nartopodobnym ruchem jak lodochód Crozeta. jedna z maszyn przemieszczała się jak ślimak, napędzana falistymi ruchami podzielonego na segmenty mechanicznego korpusu. W paru wypadkach Rashmika nie potrafiła zgadnąć, co wprawia w ruch daną maszynę. Mimo tylu rozmaitych konstrukcji, wszystkie wagony utrzymywały jednak ten sam rytm i cały zespół poruszał się ze skoordynowaną precyzją.

Crozet wjechał na wąski wolny pas traktu i prowadził lodochód równolegle do karawany, nieco szybciej od niej. Dudniące koła górowały nad jego małym pojazdem. Rashmika z pewnym niepokojem obserwowała dłonie mężczyzny na kontrolkach. Wystarczyłby drobny ruch w bok, chwila nieuwagi, a wpadliby pod koła karawany. Crozet był jednak spokojny, jakby tego rodzaju manewry wykonywał już setki razy.

— Czego wypatrujesz? — spytała go Rashmika.

— Królewskiego pojazdu — odparł cicho. — Punktu przyjęć, gdzie karawana załatwia interesy. Na ogół jest to gdzieś z przodu. Ale tu mają straszną prowizorkę. Od kilku lat takiej nie widziałem.

— To robi wrażenie. — Rashmika obserwowała wagony górujące nad małym lodochodem.

— To nie jest aż takie imponujące — stwierdził Crozet. — Katedry… właściwe katedry… są większe. Poruszają się wolniej, ale nie mogą zbyt łatwo się zatrzymać. To jak wstrzymać lodowiec. W pobliżu takiej katedry matki nawet ja robię się trochę nerwowy. Gdyby się nie ruszały, nie byłyby takie straszne…

— Tam jest król. — Linxe wskazała na pojazd w prześwicie pierwszej kolumny. — Po drugiej stronie, kochanie. Musisz ich okrążyć.

— Cholera. Tego właśnie nie lubię.

— Idź na pewniaka i zajedź od tyłu.

— Nieee. — Crozet zaprezentował łuk zepsutych zębów. — Muszę pokazać, że mam jaja, co nie?

Rashmika poczuła, jak fotel wali ją w plecy, gdy Crozet dał gaz do dechy. Prześcigali kolejne wagony. Jechali niewiele szybciej od karawany. Rashmika spodziewała się, że karawana porusza się cicho, jak większość rzeczy na Heli. I rzeczywiście nie słyszała jej, ale czuła docierające do niej przez lód, przez narty, przez skomplikowany układ zawieszeń lodochodu stałe dudnienie kół, jakby milion obutych stóp stąpało niecierpliwie. Łup, łup, łup, gdy ogniwa gąsienic uderzały w lód. Skrobanie oskardopodobnych mechanicznych stóp, szukających przyczepności na zmarzniętym gruncie. Niski pisk segmentowej maszyny. Tuzin innych hałasów, których Rashmika nie potrafiła odróżnić. W de jak muzykę organów słyszała odgłosy niezliczonych silników.

Lodochód Crozeta wyprzedził czołową parę karawany o dwie długości wagonu. Baterie reflektorów oświetlających trakt przed karawaną zalały lodochód ostrym niebieskim blaskiem. Za oknami mobilnych domów Rashmika dostrzegła małe postacie; nawet na dachach, za barierkami, stali ludzie w skafandrach ciśnieniowych oznaczonych ikonografią religijną.

Karawany były elementem życia na Heli, ale Rashmika niewiele o nich wiedziała. Znała tylko podstawowe sprawy. Karawany były ruchomymi pośrednikami wielkich kościołów — organizacji, które zarządzały katedrami. Katedry poruszały się powoli, ale niemal wyłącznie w równikowym pasie Drogi Ustawicznej. Czasami zbaczały z Drogi, nigdy jednak nie zapuszczały się aż tak daleko na północ czy południe.

Karawany potrafiły jeździć po dowolnym terenie i osiągały dostateczną prędkość, by dotrzeć w miejsca oddalone od Drogi i potem jeszcze — podczas tego samego cyklu obrotowego — dogonić macierzyste katedry. W trasie rozdzielały się i zmieniały formację, wysyłały mniejsze ekspedycje, łączyły się z innymi konwojami. Często pojedyncza karawana reprezentowała trzy czy cztery różne kościoły, które mogły zasadniczo odmiennie interpretować cud Quaiche’a. Wszystkie kościoły potrzebowały jednak pracowników i części zapasowych. Wszystkie potrzebowały nowych członków.

Crozet skierował lodochód na środek traktu, tuż przed karawaną. Teraz droga prowadziła nieco pod górę i mały pojazd stracił przewagę prędkości nad karawaną, która toczyła się naprzód, nie zważając na ukształtowanie terenu.

— Uważaj teraz! — ostrzegła Linxe.

Jej mąż przerzucił kontrolki. Tył lodochodu, a potem zaraz jego przód, śmignęły na drugą stronę konwoju. Narty z dudnieniem wpadły w stare koleiny w lodzie. Nachylenie drogi jeszcze się zwiększyło, ale teraz nie miało to znaczenia, ponieważ Crozet nie musiał już wyprzedzać karawany. Powoli czołowe wagony doganiały lodochód.

— Tu jest król — powiedział Crozet. — Zdaje się, że oni też są na nas przygotowani.

Rashmika nie rozumiała, co to znaczy, ale wkrótce zobaczyła dwa wystające z dachu dźwigi, z których opuszczały się na linach metalowe haki. Na tych hakach zjechały dwie żwawe postacie w skafandrach. Za chwilę usłyszała odgłos ciężkich kroków na dachu lodochodu, a potem szczęknięcie metalu o metal, i samodzielny ruch lodochodu ustał — byli wciągani w górę.

— Bezczelne sukinsyny robią to za każdym razem — rzekł Crozet. — Ale nie ma sensu z nimi się kłócić. Albo zgadzasz się na to, albo do widzenia.

— Przynajmniej wysiądziemy i trochę rozprostujemy nogi — powiedziała Linxe.

— Jesteśmy teraz w karawanie? Oficjalnie? — spytała Rashmika.

— Tak — potwierdził Crozet.

Poczuła ulgę, że znaleźli się poza zasięgiem milicji z Vigrid. Choć nie było żadnych oznak, by śledczy ich gonili, to jednak Rashmika wyobrażała sobie, że depczą im po piętach.

Nie wiedziała, co sądzić o wysiłkach milicji. Planując ucieczkę, wiedziała, że gdy władze odkryją jej zniknięcie, zwrócą się z żądaniem do ludzi, żeby jej szukali i sprowadzili na jałowe wyżyny. Poza tym nie spodziewała się innych aktywnych działań ze strony władzy. Tymczasem okazało się, że milicja powiązała ją z eksplozją w składzie materiałów wybuchowych. Zakładali najprawdopodobniej, że Rashmika uciekła ze strachu przed zdemaskowaniem. Oczywiście mylili się, ale nie znaleźli innych podejrzanych, a ona nie miała argumentów na swą obronę.

Na szczęście Crozet i Linxe albo uwierzyli jej na słowo, albo w ogóle się nie przejmowali komunikatem milicji. Ciągle jednak bała się, że milicja zorganizuje blokadę traktu i przejmie lodochód, nim zdołają dotrzeć do karawany.

Teraz miała przynajmniej o jedno zmartwienie mniej.

Procedura dokowania trwała zaledwie minutę. Crozet miał przy tym niewiele do powiedzenia. Rashmika poczuła podmuch powietrza; bębenki w uszach nieco ją zabolały. Potem usłyszała kroki na pokładzie.

— Chcą pokazać, kto tu rządzi — wyjaśnił Crozet, choć było to zbyteczne. — Nie musisz się nikogo obawiać. Demonstrują siłę, ale my z wyżyn jesteśmy im potrzebni.

— Nie martw się o mnie — uspokoiła go Rashmika. Mężczyzna wszedł dziarsko do kabiny, jakby opuścił ją przed minutą z jakiegoś błahego powodu. Twarz miał jak żaba, cerę jak mięcho, między jego płaskim guziczkowatym nosem a górną wargą lśniło coś nieprzyjemnego. Nosił płaszcz z grubej fioletowej tkaniny, wykończony długą plisą, a kołnierz i mankiety były obficie bufiaste. Asymetryczny beret z malutkim magicznym znakiem siedział krzywo na szopie rudych włosów. Palce miał obciążone ozdobnymi pierścieniami. W jednej dłoni niósł kompnotes, na którego ekranie przesuwały się kolumny liczb w starożytnej notacji. Na jego prawym ramieniu tkwiła konstrukcja złożona z połączonych przegubami jaskrawozielonych kolumienek i rurek. Rashmika nie wiedziała, do czego to może służyć, czy to ozdoba, czy jakiś tajemniczy instrument medyczny.

— Panie Crozet — odezwał się mężczyzna na powitanie. — Co za niespodzianka. Naprawdę nie sądziłem, że tym razem uda się panu dotrzeć.

Crozet wzruszył ramionami. Rashmika zauważyła, że bardzo stara się wyglądać nonszalancko i beztrosko, ale kosztowało go to sporo wysiłku.

— Nie mogę zawieść dobrego człowieka, kwestorze.

— Może nie. — Mężczyzna patrzył w ekran, układając usta tak, jakby ssał cytrynę. — Ale trochę późno. Zyski są nikłe. Mam nadzieję, Crozet, że nie będziesz zbyt rozczarowany.

— Moje życie to seria rozczarowań, kwestorze. Zdążyłem się już chyba do tego przyzwyczaić.

— Mamy pobożną nadzieję, że tak jest. Każdy z nas musi znać swoje miejsce w życiu.

— Ja z pewnością znam swoje, kwestorze. — Crozet dotknął kontrolek, prawdopodobnie wyłączył silnik lodochodu. — Jesteście gotowi robić interes czy nie? Bardzo się natrudziliście, żeby dopracować tę ciepławą procedurę powitalną. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.

— To gościnność, Crozet. Ciepławe przyjęcie byłoby wtedy, gdybyśmy cię zostawili na lodzie albo przejechali.

— W takim razie dziękuję bogu.

— Kim pan jest? — spytała Rashmika, sama tym zaskoczona.

— To kwestor… — powiedziała pośpiesznie Linxe.

— Kwestor Rutland Jones — przerwał jej mężczyzna aktor skim tonem, jakby grał dla widzów na galerii. — Pan Artykułów Pomocniczych, Superintendent Karawan i innych jednostek mobilnych, Wędrujący Legat Pierwszego Kościoła Adwentystów. A ty kto?

— Pierwszego Adwentystów? — Chciała się upewnić, czy do brze usłyszała. Istniało wiele samodzielnych kościołów, dużych i wpływowych, mających tak podobne nazwy, że łatwo je było pomylić. Ale właśnie Pierwszy Kościół Adwentystów interesował Rashmikę. — Tak jak ten najstarszy kościół, którego historia sięga zamierzchłych czasów?

— Tak… o ile się nie mylę co do swoich chlebodawców. Ale chyba nie odpowiedziała pani na moje pytanie?

— Rashmika — odparła. — Rashmika Els.

— Els. — Mężczyzna przeżuwał sylabę. — Chyba dość popularne nazwisko we wsiach na jałowych wyżynach Vigrid. Ale wydaje mi się, że nie spotkałem żadnego Elsa tak daleko na południu.

— Mógł pan spotkać, przynajmniej raz — powiedziała Rashmika, choć może była niesprawiedliwa. Karawana, którą podróżował jej brat, też była afiliowana do Adwentystów, ale było mało prawdopodobne, że to akurat ta karawana.

— Chyba bym pamiętał.

— Rashmika podróżuje z nami — rzekła Linxe. — Jest… sprytną dziewczynką. Prawda, kochanie?

— Daję sobie radę — stwierdziła Rashmika.

— Sądzi, że mogłaby znaleźć posadę w kościołach. — Linxe polizała palce i przygładziła kosmyk zakrywający znamię.

Mężczyzna odłożył kompnotes.

— Posadę?

— Jakąś techniczną — wyjaśniła Rashmika. Wiele razy powtarzała sobie tę scenę w wyobraźni i wtedy zawsze miała przewagę, ale teraz wszystko rozgrywało się szybko i inaczej, niż się spodziewała.

— Zawsze jesteśmy gotowi wykorzystać zdolne młode dziewczęta. — Kwestor sięgnął do kieszeni na piersiach. — I chłopców, skoro już o tym mówimy. To zależy od pani talentów.

— Nie mam talentów. — Rashmika zmieniła to słowo w coś obscenicznego. — Ale potrafię czytać i rachować. Potrafię programować większość typów serwitorów. Dużo wiem na temat nauki o czmychaczach. Z pewnością mogłoby to być przydatne dla kogoś w kościele.

— Chciałaby znaleźć pracę w jakimś archeologicznym zespole badawczym sponsorowanym przez kościół — dodała Linxe.

— Naprawdę? — spytał kwestor.

Rashmika skinęła głową. Uważała takie zespoły za fikcję, istniały tylko po to, by uzasadniać bieżącą quaicheistowską doktrynę na temat czmychaczy. Ale od czegoś musi zacząć. Jej rzeczywistym celem było dotarcie do Harbina, a nie zaawansowane badania czmychaczy. Jednak znacznie łatwiej byłoby go znaleźć, gdyby zaczęła swoją służbę od posady urzędniczej — choćby w jednej z grup badawczych — a nie od poślednich prac, na przykład przy naprawie Drogi.

— Sądzę, że mogłabym się przydać — potwierdziła.

— Głęboka znajomość badań dotyczących danego obiektu to nie to samo, co znajomość samego obiektu — stwierdził kwestor z życzliwym uśmiechem. Wyjął rękę z kieszeni. Między kciukiem a placem wskazującym trzymał szczyptę ziaren. Przegubowy zielony obiekt na jego ramieniu poruszył się dziwnie sztywno, jakby był dmuchaną zabawką. To było zwierzę, ale Rashmika — co prawda miała ograniczone doświadczenie — nigdy czegoś podobnego nie widziała. Teraz na jednym końcu najgrubszej rurki dostrzegła głowę, która przypominała wieżyczkę, miała fasetowe oczy i delikatne mechaniczne usta. Kwestor zbliżył palce do zwierzątka, wysuwając zachęcająco wargi. Zwierzę wygięło się w dół i zaatakowało ziarenka, elegancko je skubiąc. Co to takiego? — zastanawiała się Rashmika. Ciało i odnóża owadzie, ale długi ogon,

owinięty kilkakrotnie wokół ramienia kwestora, sugerował raczej gadzie pochodzenie. Sposób jedzenia natomiast był zdecydowanie ptasi. Pamiętała skądś ptaki — olśniewające majestatyczne istoty, turkusowoniebieskie, z ogonami jak wachlarze. Pawie. Ale gdzie widziała pawie?

Kwestor uśmiechnął się do swego pupila.

— Niewątpliwie przeczytałaś dużo książek — powiedział, patrząc z ukosa na Rashmikę. — To godne pochwały.

Spojrzała na zwierzę z rezerwą.

— Wychowałam się przy wykopaliskach, kwestorze. Pomagałam w pracach. Od urodzenia wdychałam pył czmychaczy.

— Niestety, to nie jest nic wyjątkowego. Ile skamieniałości zbadałaś?

— Żadnych — odparła po chwili milczenia.

— No więc. — Kwestor musnął swoje wargi palcem wskazującym, a potem dotknął nim ust zwierzaka. — Wystarczy ci, Miętusku.

Crozet zakasłał.

— Kwestorze, czy moglibyśmy kontynuować tę rozmowę na pokładzie karawany? Nie chciałbym za bardzo oddalać się od domu, a mamy jeszcze dużo spraw do załatwienia.

Miętusek wycofał się na ramię kwestora i zaczął czyścić sobie twarz nożycowatymi przednimi kończynami.

— Czy dziewczyna jest pod twoją kuratelą, Crozet? — spytał kwestor.

— Nie, w zasadzie nie. — Spojrzał na Rashmikę i poprawił się: — To znaczy tak, opiekuję się nią, dopóki nie dotrze tam, dokąd ma dotrzeć, i gdyby ktoś chciał ją tknąć, będzie miał ze mną do czynienia. Ale potem nie obchodzi mnie, co ona ze sobą zrobi.

Kwestor znów zwrócił się do Rashmiki.

— Ile masz dokładnie lat?

— Tyle, ile trzeba — odparła.

Zielona istota skierowała na nią swoją wieżyczkowatą głowę z pustymi fasetowymi oczami jak jagody.


Powierzchnia Heli, 2615

Quaiche to tracił, to odzyskiwał świadomość. W każdym cyklu coraz bardziej zacierały mu się różnice między tymi dwoma stanami. Miał halucynacje, a potem urojenia o tym, że halucynacje są rzeczywistością. Co rusz widział ratowników, którzy gramolili się po rumowisku, i gdy go dostrzegli, przyśpieszali i machali do niego dłońmi w rękawicach. Za trzecim razem roześmiał się z tego, że wyobrażał sobie ratowników przybywających dokładnie w takich samych okolicznościach jak prawdziwi ratownicy. Nikt by mu przecież nie uwierzył.

Ale gdy po przybyciu pomocy wydobywano go w bezpieczne miejsce, zawsze okazywało się, że znów jest na swoim statku, że boli go klatka piersiowa, a jedno oko patrzy na świat jak przez mgłę.

„Domina” przybywa, wsuwa się między pionowe ściany rozpadliny. Opuszcza się na szpilach z dysz hamujących. Otwiera się luk w środkowej sekcji ciemnego kadłuba i wynurza się stamtąd Morwenna. Jej tłoki działają tak szybko, że widok jest rozmazany. Biegnie mu na pomoc, wspaniała i przerażająca, jak armia ustawiona do bitwy. Wyciąga go z wraku „Córki” i — nielogicznie, jak to we śnie — Quaiche nie musi oddychać, gdy Morwenna pomaga mu przejść do dużego statku przez rześki, pozbawiony powietrza krajobraz cieni i światła. Albo przychodzi w ornamentowanym skafandrze; jakoś udaje się jej poruszać, choć Quaiche wie, że skafander jest na sztywno zespawany i nie może się zginać.

Stopniowo halucynacje zdobywały przewagę nad racjonalnym myśleniem. W okresach jasności umysłu wydawało mu się, że wielką łaską byłoby, gdyby halucynacja pojawiła się dokładnie w chwili jego śmierci, żeby zaoszczędzono mu wstrząsu, że nadal musi czekać na ratunek.

Widział, jak idzie ku niemu Jasmina. Kroczy po rumowisku, za nią w pewnej odległości Grelier. Królowa wydrapuje sobie oczy, w ślad za nią ciągną się smugi krwi.

Stale się budził, ale halucynacje nakładały się na siebie i coraz silniej opanowywały go uczucia indukowane przez wirus. Nigdy wcześniej nie doświadczył tego tak silnie, nawet wówczas, gdy wirus po raz pierwszy wniknął mu do żył. Każdej myśli towarzyszyła muzyka, wszystkie atomy przenikało witrażowe światło. Quaiche miał wrażenie, że jest intensywnie obserwowany, intensywnie kochany. Emocje przestały być powierzchowne, teraz odzwierciedlały rzeczywistość. Miał wrażenie, że dotychczas widział tylko odbicie czegoś lub stłumione echo cudownej, rozdzierającej serce muzyki. Czy to możliwe, że wszystko się zmieniło za sprawą sztucznie spreparowanego wirusa w mózgu? Wcześniej miał podobne odczucia — nieudolne, mechanicznie wymuszone reakcje — ale teraz te emocje wszystko wypełniały i stanowiły jego integralną część. Wtedy były to efekty teatralne — teraz prawdziwa burza.

Jakaś racjonalna część osobowości mówiła mu, że nic się w istocie nie zmieniło, a odczucia wywołuje wirus. Mózgowi brakowało tlenu, gdyż z kabiny wyciekało powietrze. W takiej sytuacji emocje zwykle zmieniają się, a wirus je potęguje.

Racjonalna część osoby szybko jednak została stłumiona.

Quaiche czuł tylko obecność Wszechmogącego.

— W porządku — zdążył powiedzieć, nim stracił przytomność. — Teraz wierzę. Dostałeś mnie. Ale nadal potrzebuję cudu.

Загрузка...